Drań, czyli moje życie z jamnikiem - Zofia Stanecka - ebook + audiobook + książka

Drań, czyli moje życie z jamnikiem ebook i audiobook

Zofia Stanecka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Skąd imię Drań? Z piosenki Kabaretu Starszych Panów My jesteśmy tanie dranie. Mocne imię, oddające siłę jamniczego ducha. Bo każdy, kto żył z jamnikiem pod jednym dachem, wie, że to psy, których nie da się zlekceważyć. Drań, nazywany też Dranisławem lub Draniuszkiem, wkroczył w życie rodziny Zosi w szczególnie trudnym czasie – zaraz po stanie wojennym 1981 roku. Był wtedy małym kluseczkowatym szczeniaczkiem, ale niemal od razu wypełnił swoją osobowością cały dom i serca wszystkich mieszkańców. Stał się pocieszycielem w trudach oraz towarzyszem w radościach i smutkach. Bywał łobuzem, ale też nieulękłym, wiernym przyjacielem. W niewielkim jamniczym ciele dźwigał niezłomny charakter. Szczekał basem, miał na wszystko własne zdanie i kochał po swojemu. Był psem, którego nie tylko się kocha, ale też szanuje. Opowieść o Draniu przenosi czytelnika w lata 80. Opowiada o przyjaźni – ludzkiej i psiej. Pokazuje, że nawet w najtrudniejszych czasach jamnicza miłość jest jak kubek ciepłej herbaty w mroźny dzień. Drań to postać prawdziwa. Pierwszy, wyczekany pies autorki, jej wierny kumpel z czasów szkoły podstawowej. A wszyscy wiemy, że z pierwszym psem jest jak z pierwszą miłością – nigdy się go nie zapomina!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 15 min

Lektor: Milena Staszuk

Oceny
4,6 (91 ocen)
64
22
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bookowniczki

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, doskonale oddająca cud posiadania jamnika we własnym domu 🥰.
20
GrazynaMikosz

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt nie jest równie wspaniały jak Twój jamnik!
00
swistak1981
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

RIP Drań😭😭😭😭😭. Magdalena 8lat
00
karolcia_super

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
dzust

Dobrze spędzony czas

Urocza opowieść o miłości do psiego przyjaciela.
00

Popularność




Co­py­ri­ght for the text © Zo­fia Sta­nec­ka Co­py­ri­ght for the il­lu­stra­tions © Ma­rian­na Szty­ma Co­py­ri­ght for this edi­tion © Wy­daw­nic­two Krop­ka, War­sza­wa 2022
Tekst ZO­FIA STA­NEC­KA
Wy­daw­czy­ni ANNA CZECH
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca IZA­BE­LA KAR­PI­SZUK
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Re­dak­cja MAG­DA­LE­NA ADAM­SKA
Ko­rek­ta MAR­TA STOCH­MIA­ŁEK
Pro­jekt okład­ki i ilu­stra­cje MA­RIAN­NA SZTY­MA
Skład i ła­ma­nie ANNA HEG­MAN
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-44-4
Wy­daw­nic­two Krop­ka Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75a.czech@wy­daw­nic­two­krop­ka.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Na­ta­lii – za przy­ja­źń od za­wsze do dziś

Dla ro­dzi­ców – za to, że w ko­ńcu zgo­dzi­li się na psa

Dla Dra­nia – za to, że ze­chciał dzie­lić ze mną jam­ni­cze ży­cie

WSTĘP

Skąd imię Drań? Z pio­sen­ki Ka­ba­re­tu Star­szych Pa­nów Ta­nie dra­nie. Mój tata i bra­cia bar­dzo ją lu­bi­li. A sko­ro oni, to ja rów­nież – wpa­trzo­na w nich cór­ka i dużo młod­sza sio­stra. Drań, bo w nie­wiel­kim jam­ni­czym cie­le dźwi­gał sil­ny, nie­złom­ny cha­rak­ter. Szcze­kał ba­sem, miał na ka­żdy te­mat wła­sne zda­nie, ko­chał po swo­je­mu i był wszyst­kim, tyl­ko nie pie­skiem sa­lo­no­wym. A że miał em­pa­tycz­ne ser­ce i bar­dzo go ko­cha­li­śmy, na­zy­wa­li­śmy go naj­częściej Dra­niusz­kiem. By­wał rów­nież Dra­ni­sła­wem, bo poza cha­rak­te­rem i wra­żli­wo­ścią ce­cho­wa­ła go ogrom­na god­no­ść. Był psem, któ­re­go nie tyl­ko się ko­cha, ale też sza­nu­je.

Hi­sto­rie opi­sa­ne w tej ksi­ążce wy­da­rzy­ły się na­praw­dę, cho­ciaż – jak to z opo­wie­ścia­mi bywa – nie są pro­stym za­pi­sem wy­da­rzeń. Na pew­no jed­nak Drań z ksi­ążki to mój wła­sny pies: pierw­szy w ży­ciu, wy­cze­ka­ny i uko­cha­ny. Wier­ny to­wa­rzysz dzie­ci­ństwa i po­wier­nik w tru­dach do­ra­sta­nia. Cier­pli­wy na­uczy­ciel wra­żli­wo­ści na psi język i spra­wy. To o nim pi­sa­łam swo­je pierw­sze ksi­ążki, ta­kie jak ko­miks O po­zy­cjach jam­ni­ka w łó­żku, ofia­ro­wy­wa­ne ro­dzi­nie pod cho­in­kę. Pi­sząc te­raz o Dra­niu, chcia­łam choć odro­bi­nę spła­cić dług wo­bec nie­go. Bo w cza­sach, gdy było mi źle, po­cie­szał mnie mądrym spoj­rze­niem i obec­no­ścią. A gdy było mi do­brze, cie­szył się ca­łym sobą ra­zem ze mną.

Z pierw­szym psem jest jak z pierw­szą mi­ło­ścią: ni­g­dy się go nie za­po­mi­na. Mia­łam szczęście, bo mój pierw­szy pies był praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem, zgra­nym ze mną, pa­su­jącym do mnie jak łu­pin­ka do orze­cha. Nikt ni­g­dy go nie za­stąpił i przez wie­le lat nikt nie mógł się z nim rów­nać. Do­pie­ro Lot­ta, zło­ci­sta Prin­ci­pies­sa, wy­pe­łni­ła część pust­ki po Dra­niu i sta­ła się rów­nie wa­żna. Lu­bię my­śleć, że ta dwój­ka za­przy­ja­źni­ła­by się ze sobą. Psy by­wa­ją za­zdro­sne i pil­nu­ją hie­rar­chii w sta­dzie, ale je­stem dziw­nie spo­koj­na, że ta dwój­ka zna­la­zła­by wspól­ny język.

Oto Drań, zwa­ny też Dra­ni­sła­wem lub Dra­niusz­kiem. Sie­dzi na bal­ko­nie, błysz­czący i czuj­ny. Wy­pa­tru­je uko­cha­ne­go Wi­lu­sia – pu­del­ka z par­te­ru. W ka­żdej chwi­li go­tów jest jed­nak po­biec gdzieś z nami, swo­im sta­dem, nie­ustra­szo­ny i pe­łen za­pa­łu.

PRO­LOG

Zima 1981 roku była mro­źna i smut­na. W nocy z 12 na 13 grud­nia obu­dził mnie ha­łas i dźwi­ęk ob­cych gło­sów w miesz­ka­niu. Sku­li­łam się w cia­sny kłębu­szek pod ko­łdrą. Wie­dzia­łam, co wła­śnie się dzie­je, bo nie pierw­szy raz nasz dom od­wie­dza­ła mi­li­cja. Funk­cjo­na­riu­sze szu­ka­li do­wo­dów na to, że moja ro­dzi­na kon­spi­ru­je prze­ciw­ko wła­dzom: nie­le­gal­nie dru­ko­wa­nych ga­zet, wy­da­wa­nych za gra­ni­cą i za­ka­za­nych w kra­ju ksi­ążek... Za­wsze wpa­da­li bez za­po­wie­dzi, ha­ła­so­wa­li, tu­pa­li, wy­rzu­ca­li ubra­nia z szaf i ksi­ążki z pó­łek na podło­gę, dep­ta­li, nisz­czy­li i nie­mal za ka­żdym ra­zem za­bie­ra­li ze sobą ko­lej­ną ma­szy­nę do pi­sa­nia. Ni­g­dy ich nie od­da­wa­li. Po ich wy­jściu w miesz­ka­niu zo­sta­wał za­pach stra­chu i okrop­ny ba­ła­gan.

Za­ci­snęłam moc­no po­wie­ki w na­dziei, że kie­dy je otwo­rzę, będzie po wszyst­kim. Le­ża­łam w ja­śnie­jących po­wo­li ciem­no­ściach i wsłu­chi­wa­łam się w ci­szę. Czy nad­pe­łznie z niej smok? O ileż bar­dziej wo­la­ła­bym usły­szeć chrzęst smo­czych łu­sek niż tu­pot mi­li­cyj­nych bu­tów! Smo­ka mo­żna pró­bo­wać prze­chy­trzyć, a z mi­li­cją oby­wa­tel­ską nie było dys­ku­sji. Jed­nak w pa­nu­jącej wo­kół ci­szy nie sły­chać było na­wet jed­ne­go dźwi­ęku. Czy to mo­żli­we, że zo­sta­łam sama?

W ro­dzi­nie na­zy­wa­no mnie Pro­siacz­kiem, na cze­ść przy­ja­cie­la Ku­bu­sia Pu­chat­ka, bo by­łam naj­mniej­sza i – po­dob­nie jak on – wie­lu rze­czy się ba­łam. Le­żąc sku­lo­na pod ko­łdrą, przy­po­mnia­łam so­bie, że Pro­sia­czek, cho­ciaż był tyl­ko ma­łym zwie­rząt­kiem, ura­to­wał przy­ja­ciół, gdy w cza­sie bu­rzy kasz­ta­no­wiec Sowy Prze­mądrza­łej zwa­lił się na zie­mię z gło­śnym „trach!”. Wy­su­nęłam się spod ko­łdry i do­tknęłam bo­sy­mi sto­pa­mi podło­gi. Była lo­do­wa­ta. Szłam przez pu­ste miesz­ka­nie z dziw­nym uczu­ciem, że w ciem­no­ściach wszyst­ko wy­da­je się inne: wi­ęk­sze, gro­źniej­sze, nie­zna­ne. W du­żym po­ko­ju na tap­cza­nie sie­dzia­ła mama. Za­wsze ener­gicz­na i za­bie­ga­na, tym ra­zem ca­łkiem nie­ru­cho­ma. Ni­sko po­chy­lo­na, wpa­try­wa­ła się w le­żące na ko­la­nach ręce. Taty i bra­ci nie było. Gdy sta­nęłam w drzwiach, unio­sła gło­wę i po­wie­dzia­ła:

– Cho­dź do mnie, Zo­siu. Mu­szę ci coś po­wie­dzieć.

Po­de­szłam bli­żej, a ona wzi­ęła mnie na ko­la­na. Mia­łam dzie­wi­ęć lat i wci­ąż się na nich mie­ści­łam, cho­ciaż mama na­le­ża­ła ra­czej do tych mniej­szych (przy­naj­mniej cia­łem, bo du­chem za­wsze była ogrom­na). Po­wie­dzia­ła mi rze­czy trud­ne do zro­zu­mie­nia. Tej nocy zo­stał wpro­wa­dzo­ny stan wo­jen­ny. To zna­czy­ło, że rząd wy­słał na uli­ce woj­sko i czo­łgi, nie będzie wol­no wy­cho­dzić z domu po dzie­si­ątej wie­czo­rem i trze­ba będzie jesz­cze bar­dziej uwa­żać na to, co się mówi i robi.

Jesz­cze bar­dziej? – po­my­śla­łam. Jak to w ogó­le mo­żli­we! Tatę za­bra­ła mi­li­cja. Za co? Za to, że my­ślał ina­czej niż rząd i że uczył tego w szko­le. Do­kąd do­kład­nie go wzi­ęli, mama nie wie­dzia­ła. Bo prze­cież nie było wte­dy ko­mó­rek. Naj­star­sze­go bra­ta też chcie­li za­brać. Po raz pierw­szy ucie­szy­łam się, że nie ma go w domu.

Po­wo­li do­cie­ra­ło do mnie, że na­sze ży­cie wła­śnie się zmie­ni­ło. Nie pła­ka­łam. Chcia­łam być od­wa­żna jak Pro­sia­czek w cza­sie bu­rzy. Czu­łam, że taka wła­śnie po­win­nam być – dziel­na jak mama i jak wcze­śniej jej mama... Gdzie był po­czątek tej dziel­no­ści? Czy kie­dyś się sko­ńczy? Py­ta­nia scho­wa­łam tam, gdzie zwy­kle: głębo­ko w środ­ku. Tam, gdzie cza­ił się nie­wy­ra­żo­ny na ze­wnątrz strach. To wła­śnie wte­dy po­my­śla­łam, że by­ło­by mi ła­twiej, gdy­bym mia­ła psa. Ta jed­na myśl spra­wi­ła, że za­częłam spo­koj­niej od­dy­chać. Samo sło­wo „pies” uspo­ko­iło rytm ser­ca i roz­ja­śni­ło ciem­no­ści.

Nie był to pierw­szy raz, gdy po­my­śla­łam o psie. Był czas, w któ­rym sama chcia­łam być psem albo – jesz­cze le­piej – wil­kiem. Do­pie­ro gdy zro­zu­mia­łam, że to ra­czej nie­mo­żli­we, ogra­ni­czy­łam ma­rze­nie do ży­cia z psem. Tyl­ko że i w tym na­po­tka­łam trud­no­ści. Ro­dzi­na nie była moim po­my­słem za­chwy­co­na. Mama uwa­ża­ła, że nie będę wy­star­cza­jąco od­po­wie­dzial­na. Mó­wi­ła, że pies to wiel­kie zo­bo­wi­ąza­nie, na któ­re nie jest go­to­wa. A tata po pro­stu się nie zga­dzał i już.

Kie­dy by­łam młod­sza, mama opo­wia­da­ła mi o psie ze swo­je­go dzie­ci­ństwa, jam­ni­ko­ra­tler­ce Mur­ce. Re­cy­to­wa­ła wier­szyk o niej: „Mur­ka, mur­ka mo­kro­no­sa, her­bu lufa, rasy jam­le­rek”. My­śla­łam wte­dy, że to nie­spra­wie­dli­we, że i ja nie mogę mieć swo­je­go jam­ler­ka. Te­raz, kie­dy sie­dzia­łam u mamy na ko­la­nach, prze­stra­szo­na i nie­pew­na, co będzie da­lej, po­czu­łam z całą mocą, że kie­dy świat wo­kół wa­riu­je, czło­wie­ko­wi ab­so­lut­nie po­trzeb­ny jest pies. Jam­le­rek. Albo – jesz­cze le­piej – jam­nik.

Pó­źniej, tego sa­me­go dnia, mama do­wie­dzia­ła się, gdzie za­bra­li tatę. Za­częły­śmy go od­wie­dzać – naj­pierw w wi­ęzie­niu, po­tem w ośrod­kach in­ter­no­wa­nia. Ży­cie, cho­ciaż nie bar­dzo nor­mal­ne, znów mia­ło ja­kiś rytm: od wi­zy­ty do wi­zy­ty. Tata schu­dł i uro­sła mu dłu­ższa bro­da. Mama mó­wi­ła, że kie­dyś wy­glądał jak Le­nin, a te­raz za­czy­na przy­po­mi­nać Mark­sa. Mnie tata przy­po­mi­nał po pro­stu sie­bie: z ły­si­ną na­zy­wa­ną prze­ze mnie wło­si­ną i bro­dą, któ­ra po za­pusz­cze­niu za­częła się wić i skręcać.

Gdy mama nie mo­gła za­brać mnie ze sobą, zo­sta­wa­łam na dwa dni u za­przy­ja­źnio­nych uczniów i uczen­nic taty. Je­den z nich miał cu­dow­ne­go bas­se­ta. A Mar­ta, osiem­na­sto­let­nia, dłu­go­wło­sa i wspa­nia­ła, dwie pod­pa­la­ne jam­nicz­ki: Zim­bę i Nant. I cho­ciaż ani dręczące mnie py­ta­nia, ani strach nie zni­kły ca­łkiem i cza­sem da­wa­ły o so­bie znać, obec­no­ść życz­li­wych lu­dzi, bas­se­ta i jam­ni­czek nada­wa­ła sens mo­je­mu no­we­mu, dziw­ne­mu ży­ciu.

Pew­ne­go razu mama za­bra­ła mnie ze sobą do ośrod­ka in­ter­no­wa­nia. Gdy mi­nął czas wi­dze­nia i stra­żni­cy ka­za­li nam się po­że­gnać, przy­tu­li­łam się moc­no do taty. Był wy­chu­dzo­ny po pro­te­sta­cyj­nej gło­dów­ce. Pach­niał pa­pie­ro­sa­mi i sobą.

– Czy mo­gła­bym mieć jam­ni­ka? – wy­mru­cza­łam w gu­zi­ki jego ko­szu­li w kra­tę. – Te­raz cie­bie nie ma, to cho­ciaż by­łby pies.

Tata mil­czał. Do­pie­ro po chwi­li po­czu­łam, że cały się trzęsie. Ze śmie­chu.

– Do­brze, Zo­sie­ńko, niech będzie pies – po­wie­dział.

Były to jed­ne z pi­ęk­niej­szych słów, ja­kie kie­dy­kol­wiek do mnie wy­po­wie­dzia­no. Za­częłam się śmiać, a ra­zem ze mną też mama. Sta­li­śmy we trój­kę w ośrod­ku dla in­ter­no­wa­nych, śmie­jąc się gło­śno, a stra­żni­cy pa­trzy­li na nas, jak­by­śmy stra­ci­li ro­zu­my. Bie­da­cy! Nie wie­dzie­li, że wła­śnie pod­jęli­śmy jed­ną z naj­wspa­nial­szych de­cy­zji, ja­kie może pod­jąć czło­wiek: dzie­le­nia ży­cia z jam­ni­kiem. W tym smut­nym miej­scu i trud­nym cza­sie ta wła­śnie de­cy­zja przy­nio­sła nam chwi­le szczęścia.

W lip­cu 1982 roku tatę wy­pu­ści­li z in­ter­no­wa­nia...

ROZ­DZIAŁ 1

BĘDĘ MIEĆ PSA!

Na­ta­lia zwi­sa­ła gło­wą w dół z trze­pa­ka. Umia­ła ro­bić ta­kie rze­czy. W cza­sie wa­ka­cji ska­ka­ła z be­lek pod da­chem sto­do­ły pro­sto na małą, ma­le­ńką kup­kę sia­na. Wca­le jej nie prze­szka­dza­ło, że przy lądo­wa­niu cała sto­do­ła dud­ni­ła, a ją samą bo­la­ła pupa. Kie­dy przy­cho­dzi­ła moja ko­lej, ba­łam się tak okrop­nie, że ser­ce sta­wa­ło mi na chwi­lę i nie chcia­ło znów ru­szyć. Ska­ka­łam tyl­ko dla­te­go, że ona to ro­bi­ła.

Sko­czy­ła­bym za nią w ogień. Albo do rze­ki, cho­ciaż nie umia­łam pły­wać. Bo Na­ta­lia była naj­lep­sza i już. Po­do­ba­ła się wszyst­kim chło­pa­kom, co wca­le mnie nie dzi­wi­ło. I była za­in­te­re­so­wa­na ca­ło­wa­niem, co z ko­lei było dla mnie zu­pe­łnie nie­zro­zu­mia­łe.

Po­zna­ły­śmy się pierw­sze­go dnia przed­szko­la, gdy mia­ły­śmy po czte­ry lata. Przed­szko­le wy­da­wa­ło mi się ab­so­lut­nie okrop­ne, bo było w nim za dużo lu­dzi, a na do­da­tek pach­nia­ło przy­pa­lo­ną zupą mlecz­ną. Sta­łam w pro­gu i za­sta­na­wia­łam się, jak stam­tąd uciec, gdy zo­ba­czy­łam nie­wiel­ką dziew­czyn­kę. Sie­dzia­ła przy sto­li­ku i pa­trzy­ła pro­sto na mnie bar­dzo ciem­ny­mi ocza­mi spod rów­no przy­ci­ętej, błysz­czącej grzyw­ki. Na chu­dym nad­garst­ku za­wie­szo­ną mia­ła ła­ńcusz­ko­wą bran­so­let­kę z pla­sti­ko­wy­mi wi­sior­ka­mi. Je­den z nich przed­sta­wiał be­żo­we­go pie­ska i tak mnie za­chwy­cił, że po­wie­dzia­łam na głos:

– Jaki pi­ęk­ny!

Wte­dy Na­ta­lia od­pi­ęła pie­ska od ła­ńcusz­ka i po pro­stu mi go dała. Bo taka wła­śnie była. Naj­lep­sza. Pra­wie sze­ść lat pó­źniej zwi­sa­ła gło­wą w dół z trze­pa­ka, zu­pe­łnie nie­prze­jęta tym, że kurt­ka spa­dła jej na chod­nik, i mó­wi­ła sło­wa, od któ­rych moc­no za­bi­ło mi ser­ce:

– Będę mia­ła psa. Rot­twe­ile­ra. Już go wi­dzia­łam. Na­zy­wa się Grom i jest wiel­ki!

– Kie­dy? – zdo­ła­łam wy­du­kać. Nie