Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skąd imię Drań? Z piosenki Kabaretu Starszych Panów My jesteśmy tanie dranie. Mocne imię, oddające siłę jamniczego ducha. Bo każdy, kto żył z jamnikiem pod jednym dachem, wie, że to psy, których nie da się zlekceważyć. Drań, nazywany też Dranisławem lub Draniuszkiem, wkroczył w życie rodziny Zosi w szczególnie trudnym czasie – zaraz po stanie wojennym 1981 roku. Był wtedy małym kluseczkowatym szczeniaczkiem, ale niemal od razu wypełnił swoją osobowością cały dom i serca wszystkich mieszkańców. Stał się pocieszycielem w trudach oraz towarzyszem w radościach i smutkach. Bywał łobuzem, ale też nieulękłym, wiernym przyjacielem. W niewielkim jamniczym ciele dźwigał niezłomny charakter. Szczekał basem, miał na wszystko własne zdanie i kochał po swojemu. Był psem, którego nie tylko się kocha, ale też szanuje. Opowieść o Draniu przenosi czytelnika w lata 80. Opowiada o przyjaźni – ludzkiej i psiej. Pokazuje, że nawet w najtrudniejszych czasach jamnicza miłość jest jak kubek ciepłej herbaty w mroźny dzień. Drań to postać prawdziwa. Pierwszy, wyczekany pies autorki, jej wierny kumpel z czasów szkoły podstawowej. A wszyscy wiemy, że z pierwszym psem jest jak z pierwszą miłością – nigdy się go nie zapomina!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 84
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 15 min
Lektor: Milena Staszuk
Dla Natalii – za przyjaźń od zawsze do dziś
Dla rodziców – za to, że w końcu zgodzili się na psa
Dla Drania – za to, że zechciał dzielić ze mną jamnicze życie
WSTĘP
Skąd imię Drań? Z piosenki Kabaretu Starszych Panów Tanie dranie. Mój tata i bracia bardzo ją lubili. A skoro oni, to ja również – wpatrzona w nich córka i dużo młodsza siostra. Drań, bo w niewielkim jamniczym ciele dźwigał silny, niezłomny charakter. Szczekał basem, miał na każdy temat własne zdanie, kochał po swojemu i był wszystkim, tylko nie pieskiem salonowym. A że miał empatyczne serce i bardzo go kochaliśmy, nazywaliśmy go najczęściej Draniuszkiem. Bywał również Dranisławem, bo poza charakterem i wrażliwością cechowała go ogromna godność. Był psem, którego nie tylko się kocha, ale też szanuje.
Historie opisane w tej książce wydarzyły się naprawdę, chociaż – jak to z opowieściami bywa – nie są prostym zapisem wydarzeń. Na pewno jednak Drań z książki to mój własny pies: pierwszy w życiu, wyczekany i ukochany. Wierny towarzysz dzieciństwa i powiernik w trudach dorastania. Cierpliwy nauczyciel wrażliwości na psi język i sprawy. To o nim pisałam swoje pierwsze książki, takie jak komiks O pozycjach jamnika w łóżku, ofiarowywane rodzinie pod choinkę. Pisząc teraz o Draniu, chciałam choć odrobinę spłacić dług wobec niego. Bo w czasach, gdy było mi źle, pocieszał mnie mądrym spojrzeniem i obecnością. A gdy było mi dobrze, cieszył się całym sobą razem ze mną.
Z pierwszym psem jest jak z pierwszą miłością: nigdy się go nie zapomina. Miałam szczęście, bo mój pierwszy pies był prawdziwym przyjacielem, zgranym ze mną, pasującym do mnie jak łupinka do orzecha. Nikt nigdy go nie zastąpił i przez wiele lat nikt nie mógł się z nim równać. Dopiero Lotta, złocista Principiessa, wypełniła część pustki po Draniu i stała się równie ważna. Lubię myśleć, że ta dwójka zaprzyjaźniłaby się ze sobą. Psy bywają zazdrosne i pilnują hierarchii w stadzie, ale jestem dziwnie spokojna, że ta dwójka znalazłaby wspólny język.
Oto Drań, zwany też Dranisławem lub Draniuszkiem. Siedzi na balkonie, błyszczący i czujny. Wypatruje ukochanego Wilusia – pudelka z parteru. W każdej chwili gotów jest jednak pobiec gdzieś z nami, swoim stadem, nieustraszony i pełen zapału.
PROLOG
Zima 1981 roku była mroźna i smutna. W nocy z 12 na 13 grudnia obudził mnie hałas i dźwięk obcych głosów w mieszkaniu. Skuliłam się w ciasny kłębuszek pod kołdrą. Wiedziałam, co właśnie się dzieje, bo nie pierwszy raz nasz dom odwiedzała milicja. Funkcjonariusze szukali dowodów na to, że moja rodzina konspiruje przeciwko władzom: nielegalnie drukowanych gazet, wydawanych za granicą i zakazanych w kraju książek... Zawsze wpadali bez zapowiedzi, hałasowali, tupali, wyrzucali ubrania z szaf i książki z półek na podłogę, deptali, niszczyli i niemal za każdym razem zabierali ze sobą kolejną maszynę do pisania. Nigdy ich nie oddawali. Po ich wyjściu w mieszkaniu zostawał zapach strachu i okropny bałagan.
Zacisnęłam mocno powieki w nadziei, że kiedy je otworzę, będzie po wszystkim. Leżałam w jaśniejących powoli ciemnościach i wsłuchiwałam się w ciszę. Czy nadpełznie z niej smok? O ileż bardziej wolałabym usłyszeć chrzęst smoczych łusek niż tupot milicyjnych butów! Smoka można próbować przechytrzyć, a z milicją obywatelską nie było dyskusji. Jednak w panującej wokół ciszy nie słychać było nawet jednego dźwięku. Czy to możliwe, że zostałam sama?
W rodzinie nazywano mnie Prosiaczkiem, na cześć przyjaciela Kubusia Puchatka, bo byłam najmniejsza i – podobnie jak on – wielu rzeczy się bałam. Leżąc skulona pod kołdrą, przypomniałam sobie, że Prosiaczek, chociaż był tylko małym zwierzątkiem, uratował przyjaciół, gdy w czasie burzy kasztanowiec Sowy Przemądrzałej zwalił się na ziemię z głośnym „trach!”. Wysunęłam się spod kołdry i dotknęłam bosymi stopami podłogi. Była lodowata. Szłam przez puste mieszkanie z dziwnym uczuciem, że w ciemnościach wszystko wydaje się inne: większe, groźniejsze, nieznane. W dużym pokoju na tapczanie siedziała mama. Zawsze energiczna i zabiegana, tym razem całkiem nieruchoma. Nisko pochylona, wpatrywała się w leżące na kolanach ręce. Taty i braci nie było. Gdy stanęłam w drzwiach, uniosła głowę i powiedziała:
– Chodź do mnie, Zosiu. Muszę ci coś powiedzieć.
Podeszłam bliżej, a ona wzięła mnie na kolana. Miałam dziewięć lat i wciąż się na nich mieściłam, chociaż mama należała raczej do tych mniejszych (przynajmniej ciałem, bo duchem zawsze była ogromna). Powiedziała mi rzeczy trudne do zrozumienia. Tej nocy został wprowadzony stan wojenny. To znaczyło, że rząd wysłał na ulice wojsko i czołgi, nie będzie wolno wychodzić z domu po dziesiątej wieczorem i trzeba będzie jeszcze bardziej uważać na to, co się mówi i robi.
Jeszcze bardziej? – pomyślałam. Jak to w ogóle możliwe! Tatę zabrała milicja. Za co? Za to, że myślał inaczej niż rząd i że uczył tego w szkole. Dokąd dokładnie go wzięli, mama nie wiedziała. Bo przecież nie było wtedy komórek. Najstarszego brata też chcieli zabrać. Po raz pierwszy ucieszyłam się, że nie ma go w domu.
Powoli docierało do mnie, że nasze życie właśnie się zmieniło. Nie płakałam. Chciałam być odważna jak Prosiaczek w czasie burzy. Czułam, że taka właśnie powinnam być – dzielna jak mama i jak wcześniej jej mama... Gdzie był początek tej dzielności? Czy kiedyś się skończy? Pytania schowałam tam, gdzie zwykle: głęboko w środku. Tam, gdzie czaił się niewyrażony na zewnątrz strach. To właśnie wtedy pomyślałam, że byłoby mi łatwiej, gdybym miała psa. Ta jedna myśl sprawiła, że zaczęłam spokojniej oddychać. Samo słowo „pies” uspokoiło rytm serca i rozjaśniło ciemności.
Nie był to pierwszy raz, gdy pomyślałam o psie. Był czas, w którym sama chciałam być psem albo – jeszcze lepiej – wilkiem. Dopiero gdy zrozumiałam, że to raczej niemożliwe, ograniczyłam marzenie do życia z psem. Tylko że i w tym napotkałam trudności. Rodzina nie była moim pomysłem zachwycona. Mama uważała, że nie będę wystarczająco odpowiedzialna. Mówiła, że pies to wielkie zobowiązanie, na które nie jest gotowa. A tata po prostu się nie zgadzał i już.
Kiedy byłam młodsza, mama opowiadała mi o psie ze swojego dzieciństwa, jamnikoratlerce Murce. Recytowała wierszyk o niej: „Murka, murka mokronosa, herbu lufa, rasy jamlerek”. Myślałam wtedy, że to niesprawiedliwe, że i ja nie mogę mieć swojego jamlerka. Teraz, kiedy siedziałam u mamy na kolanach, przestraszona i niepewna, co będzie dalej, poczułam z całą mocą, że kiedy świat wokół wariuje, człowiekowi absolutnie potrzebny jest pies. Jamlerek. Albo – jeszcze lepiej – jamnik.
Później, tego samego dnia, mama dowiedziała się, gdzie zabrali tatę. Zaczęłyśmy go odwiedzać – najpierw w więzieniu, potem w ośrodkach internowania. Życie, chociaż nie bardzo normalne, znów miało jakiś rytm: od wizyty do wizyty. Tata schudł i urosła mu dłuższa broda. Mama mówiła, że kiedyś wyglądał jak Lenin, a teraz zaczyna przypominać Marksa. Mnie tata przypominał po prostu siebie: z łysiną nazywaną przeze mnie włosiną i brodą, która po zapuszczeniu zaczęła się wić i skręcać.
Gdy mama nie mogła zabrać mnie ze sobą, zostawałam na dwa dni u zaprzyjaźnionych uczniów i uczennic taty. Jeden z nich miał cudownego basseta. A Marta, osiemnastoletnia, długowłosa i wspaniała, dwie podpalane jamniczki: Zimbę i Nant. I chociaż ani dręczące mnie pytania, ani strach nie znikły całkiem i czasem dawały o sobie znać, obecność życzliwych ludzi, basseta i jamniczek nadawała sens mojemu nowemu, dziwnemu życiu.
Pewnego razu mama zabrała mnie ze sobą do ośrodka internowania. Gdy minął czas widzenia i strażnicy kazali nam się pożegnać, przytuliłam się mocno do taty. Był wychudzony po protestacyjnej głodówce. Pachniał papierosami i sobą.
– Czy mogłabym mieć jamnika? – wymruczałam w guziki jego koszuli w kratę. – Teraz ciebie nie ma, to chociaż byłby pies.
Tata milczał. Dopiero po chwili poczułam, że cały się trzęsie. Ze śmiechu.
– Dobrze, Zosieńko, niech będzie pies – powiedział.
Były to jedne z piękniejszych słów, jakie kiedykolwiek do mnie wypowiedziano. Zaczęłam się śmiać, a razem ze mną też mama. Staliśmy we trójkę w ośrodku dla internowanych, śmiejąc się głośno, a strażnicy patrzyli na nas, jakbyśmy stracili rozumy. Biedacy! Nie wiedzieli, że właśnie podjęliśmy jedną z najwspanialszych decyzji, jakie może podjąć człowiek: dzielenia życia z jamnikiem. W tym smutnym miejscu i trudnym czasie ta właśnie decyzja przyniosła nam chwile szczęścia.
W lipcu 1982 roku tatę wypuścili z internowania...
ROZDZIAŁ 1
BĘDĘ MIEĆ PSA!
Natalia zwisała głową w dół z trzepaka. Umiała robić takie rzeczy. W czasie wakacji skakała z belek pod dachem stodoły prosto na małą, maleńką kupkę siana. Wcale jej nie przeszkadzało, że przy lądowaniu cała stodoła dudniła, a ją samą bolała pupa. Kiedy przychodziła moja kolej, bałam się tak okropnie, że serce stawało mi na chwilę i nie chciało znów ruszyć. Skakałam tylko dlatego, że ona to robiła.
Skoczyłabym za nią w ogień. Albo do rzeki, chociaż nie umiałam pływać. Bo Natalia była najlepsza i już. Podobała się wszystkim chłopakom, co wcale mnie nie dziwiło. I była zainteresowana całowaniem, co z kolei było dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
Poznałyśmy się pierwszego dnia przedszkola, gdy miałyśmy po cztery lata. Przedszkole wydawało mi się absolutnie okropne, bo było w nim za dużo ludzi, a na dodatek pachniało przypaloną zupą mleczną. Stałam w progu i zastanawiałam się, jak stamtąd uciec, gdy zobaczyłam niewielką dziewczynkę. Siedziała przy stoliku i patrzyła prosto na mnie bardzo ciemnymi oczami spod równo przyciętej, błyszczącej grzywki. Na chudym nadgarstku zawieszoną miała łańcuszkową bransoletkę z plastikowymi wisiorkami. Jeden z nich przedstawiał beżowego pieska i tak mnie zachwycił, że powiedziałam na głos:
– Jaki piękny!
Wtedy Natalia odpięła pieska od łańcuszka i po prostu mi go dała. Bo taka właśnie była. Najlepsza. Prawie sześć lat później zwisała głową w dół z trzepaka, zupełnie nieprzejęta tym, że kurtka spadła jej na chodnik, i mówiła słowa, od których mocno zabiło mi serce:
– Będę miała psa. Rottweilera. Już go widziałam. Nazywa się Grom i jest wielki!
– Kiedy? – zdołałam wydukać. Nie