Dramaty Afryki Południowej. III część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów - Louis-Henri Boussenard - ebook

Dramaty Afryki Południowej. III część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów ebook

Louis-Henri Boussenard

0,0

Opis

Trzecia część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów"

Pieter, Cornelis i wielebny, który wszedł w posiadanie mapy z miejscem ukrycia skarbu kafryjskich władców, naradzają się na jednej z wysepek na Zambezi. Zaskakuje ich buszrendżer Sam Smith, który przemocą i groźbą podporządkowuje sobie braci. Wielebny okazuje się człowiekiem, który sprowadził Smitha na drogę występku, a potem go zdradził. Buszrendżer wiąże dawnego kompana w konarach drzewa i zostawia na pewną śmierć. Aleksandrowi i Albertowi, oskarżonym o zamordowanie starego Żyda, grozi lincz.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia  powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona przedtytułowa

 

 

 

Louis-Henri Boussenard

 

Dramaty Afryki Południowej

Louis-Henri Boussenard

 

Louis-Henri Boussenard urodził się w Escrennes 4 października 1847 roku, a zmarł w Orleanie 11 września 1910 roku.

Był autorem powieści przygodowych, a także, podążając śladem Juliusza Verne’a, kilku fantastycznonaukowych. Za życia nadano mu przydomek francuskiego Ridera Haggarda, niezwykle poczytnego w tym czasie angielskiego autora powieści przygodowych. Obecnie jest bardziej znany w Europie Wschodniej niż w krajach frankofońskich (np. w Rosji wydano czterdzieści tomów jego utworów).

Po studiach medycznych poświęcił się pisaniu. Bardzo dużo podróżował po francuskich koloniach, zwłaszcza w Afryce. W tym czasie rząd francuski powierzył mu misję naukową w Gujanie. Podczas wojny francusko-pruskiej w 1870 roku szybko został ranny i tym przykrym doświadczeniem można tłumaczyć mocno nacjonalistyczne poglądy, którym dał wyraz w kilku swoich powieściach. Miał także negatywny stosunek do Anglików i Amerykanów, co wyjaśnia, dlaczego tak mało jego utworów przełożono na język angielski.

Jego opowiadania i powieści ukazywały się w licznych czasopismach, takich jak „Le Figaro”, „Le Petit Prisien”, czy „Journal des voyages”.

Bohaterowie jego powieści podróżują po całym świecie, są wystawiani na wszelkie niebezpieczeństwa, ale zawsze triumfuje dobro, a źli ludzie zostają ukarani.

Boussenard napisał bardzo dużo powieści, z których większość można ująć w cykle. Do najbardziej znanych należą: „Saga Friqueta (Wróbelka)” o przygodach paryskiego urwisa, cykl liczący 20 tomów (w Polsce ukazały się dwa pierwsze tomy: W niewoli u ludożerców i Korsarze mórz południowych); „Robinsonowie z Gujany”, liczący 9 tomów (w Polsce Galernicy Gujany, obejmujący dwa pierwsze tomy); „Bez Grosza”, liczący 5 tomów (w Polsce Dusiciele w Bengalu, drugi tom cyklu); „Lodowe piekło”, zawierający 6 tomów (w Polsce: Piekło wśród lodów i Kapitan Łamigłowa); „Tajemnice Pana Syntezy”, liczący 4 tomy (w Polsce dwa tomy: Tajemnica doktora Syntese i Niezwykła podróż doktora Syntese), czy wreszcie cykl „Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów”, składający się z 3 tomów.

Strona tytułowa

Louis-Henri Boussenard

 

Dramaty Afryki Południowej

Trzecia część cyklu

Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Dwudziesta ósma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Trzeci tom serii:

„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuły oryginału francuskiego: Les drames de l’Afrique Australe

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2015

 

26 ilustracji, w tym 2 kolorowe: Jules-Descartes Férat

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

Ilustracje na okładce i w tekście podkolorowała Barbara Linda

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Projekt okładki: Barbara Linda

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2016

 

ISBN 978-83-64701-82-5 (całość)

ISBN 978-83-64701-85-6 (część trzecia)

Rozdział I

Podczas wylewu – Wielebny traci cały prestiż – Pieter nie ufa ludziom, którzy umieją czytać – Osłupienie trzech łotrzyków – Straszny pięściarz – Burowie pobici jak nigdy dotąd – Jak nieznajomy uzdrawiał omdlenia – Cornelis i Pieter mają nowego pana – Alarm – Znowu Sam Smith, buszrendżer – Ponura historia bandyty – Denuncjacja – Zapłata pięćdziesięcioma uderzeniami bata – Jak słoń mści się na krokodylu – Tortury wielebnego – Tajemnice

 

– Podłóż do ognia, Pieter, przemarzłem do szpiku kości.

– Faktycznie, ten nagły wylew, który nastąpił po burzy, niezwykle orzeźwił atmosferę.

– Brr…! Jeżeli, jak powiadają filuci z Vaalu, Holendrzy, nasi ojcowie, przez sześć miesięcy w roku mają podobną temperaturę, sto razy wolę kolonię od metropolii.

– Masz rację, Cornelis. Przełknąłbym jak maślankę pintę1 wrzącej cape brandy2.

Pieter mrucząc, kaszląc jak wół dotknięty zapaleniem płuc panującym w tym regionie, powstał, wziął ogromne naręcze akacjowych gałęzi odłożonych na bok jako zapas na noc i rzucił w ognisko. Kolczaste kawałki nasycone gumą głośno trzasnęły i ukazały się długie języki płomieni, które rozproszyły ciemności.

– Ależ sprowadzicie na nas wszystkich tych czarnych i białych łajdaków włóczących się po okolicy! – wykrzyknął gniewnym głosem wielebny, który zawinięty w swój surdut zdawał się nie odczuwać wilgotnego chłodu pokrywającego wszystko jak olbrzymi lodowy całun.

– Chciałbym wiedzieć, jak i z której strony moglibyśmy zostać zaskoczeni – odparł swoim mrukliwym tonem Cornelis. – Dość drogo płacimy za tę korzyść, ponieważ przez ciebie znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Głupio zrobiliśmy, towarzysząc ci na tym pasie ziemi, gdzie miałeś znaleźć punkt wyjścia wskazany na twoim sławetnym planie. Niczego takiego nie znalazłeś, a w tym czasie wody zalały drogę łączącą półwysep z wybrzeżem i w ten sposób zostaliśmy pięknie i gruntownie uwięzieni aż do końca powodzi.

– Czy to mój błąd, że zniknęła jedna z trzech akacji oznaczonych na mapce przez tego przeklętego misjonarza?! Chciwość czyni was głupcami. Zamiast oskarżać mnie jak uparte dzieci, lepiej zrobilibyście, poszukując sposobów na wydostanie się stąd, byśmy mogli, jak tylko wstanie dzień, kontynuować nasze poszukiwania.

– Spokój, stary szelmo! Nie zamierzamy słuchać ani twoich rad, ani też nagan. Nie musisz kopać po kieszeni, w której trzymasz rewolwer. Zanim zdołasz wykonać najmniejszy podejrzany ruch, wiedz, że poślę cię tam, byś dotrzymał towarzystwa aligatorom, które kręcą się po okolicy.

– Ty…!

– Tak, ja… Do diabła, naprawdę nie wiem, co mnie powstrzymuje, kiedy pomyślę, że byłem na tyle głupi, by dawać wiarę wszystkim twoim banialukom i wierzyć, że ta szmata, którą skrywasz jak jakąś relikwię, mogłaby przynieść nam bogactwo, za którym podążamy.

– Cornelis ma rację – dodał Pieter. – Wy, Europejczycy, myślicie tylko, jak pohandlować naszą skórą, jak nas ograbić i jak w podzięce nałożyć na nas okup. Poza tym nie ufam ludziom, którzy umieją czytać.

– To prawda – wtrącił się Cornelis. – Powiedz nam, do czego służą te wszystkie czarodziejskie księgi, kiedy posiada się parę silnych rąk i nóg osadzonych na takich kadłubach jak nasze…

– Umysł wolny od uprzedzeń i niezawodny wzrok pozwalający dobrze wystrzelić kulkę z roër3…

– …I ręce podnoszące jak słomkę trzydziestofuntowy topór.

– Pomówmy o Klaasie. To junak, który dobrze rozumie życie.

– Zamiast podburzać nas przeciw niemu i osłabiać nasze siły, siejąc między nami niezgodę, czy nie mądrzej byłoby się z nim pogodzić…?

Wielebny z całkowitą beztroską przyjmował wyrzuty dochodzące z obu stron. Spoglądał tylko na swych rozmówców swymi niebieskimi, stalowymi oczyma i wydawał się przygotowywać jadowitą odpowiedź.

Wielki wybuch śmiechu, jaki rozległ się za jego plecami, jak nożem uciął zatrzymał w jego gardle przemówienie, którym zamierzał porazić dwóch buntowników.

Gwałtowne najście gromady Murzynów albo nagły atak dzikich zwierząt spowodowałby, że natychmiast zerwaliby się do obrony, podczas gdy w tym miejscu i tej chwili wybuch wesołości sprawił, że ogarnęło ich dziwaczne osłupienie. Zwłaszcza Burowie, mając w sobie tyle z ludzi cywilizowanych, co w naskórku, żyjący z ojca na syna pośród niesamowitych zabobonów, mocno wierzyli w interwencje nadprzyrodzonych sił. Bo też jaki człowiek mógł być na tyle zuchwały, by odważył się śmiać w obecności dwóch straszliwych bandytów, przed którymi drżeli w tym kraju wszyscy awanturnicy. Tymczasem wielebnym, któremu takie dziecinady nawet nie przyszły na myśl, wstrząsnęło złowróżbne przeczucie i być może pierwszy raz w życiu poczuł, że ogarnia go strach, któremu starał się przeciwstawić.

Nie było już na to czasu.

Nagle śmiech ustał. Pod lekkimi krokami zatrzeszczało kilka gałązek i w pełnym świetle ogniska ukazał się wysoki mężczyzna ubrany po europejsku, z ciężkim karabinem przewieszonym przez ramię. Należy oddać sprawiedliwość Burom, którzy widząc, że zjawa ma ciało i pokazała się pod ludzką postacią, skoczyli jakby popchnięci przez sprężynę i dostrzegłszy, że mają do czynienia z jednym osobnikiem, porzucili myśl o użyciu broni. Ich ciężkie ręce spadły na ramiona przybysza. Spodziewali się, że zobaczą, jak łamie się niby trzcina, wbrew swej barczystej posturze wskazującej na niezwykłą siłę.

Rzeczywiście, Cornelis chwalił się tym, że chwyciwszy jedną ręką wołu za róg, potrafił go powalić na ziemię, a Pieter umiał zatrzymać trzyletniego źrebaka w biegu, chwytając go za tylne nogi.

Jednak nieznajomy oparł się jak żelazny słup. Biali dzicy przez chwilę ukazali głupie zdziwienie, a ich umysły, będące jeszcze pod niedawnym wrażeniem spowodowanym wybuchem śmiechu, znowu skierowały się ku myślom o ponadnaturalnych siłach.

Był to jednak na pewno człowiek z krwi i z kości. Cornelis i Pieter bez chwili namysłu ponowili próbę. Nieznajomy swobodnie, nie okazując żadnego większego wysiłku, uwolnił się od tego podwójnego uścisku, ustawił obie zgięte ręce przed piersią i w mgnieniu oka przyjął nienaganną postawę boksera.

Po chwili jego pięści, wypchnięte jak mechaniczne młoty, wystrzeliły do przodu i uderzyły wyuczonymi ciosami. Cornelis, trafiony w brzuch, wykrzyknął „Au…!”, rozłożył ramiona i z hałasem sflaczałego ciała zwalił się jak długi na ziemię.

– Ten był jednooki… więc nie chciałem go oślepić… – szepnął pięściarz.

Pieter chciał zrobić gwałtowny unik, ale nie starczyło mu na to czasu. Uderzony jak maczugą w środek czoła, ugiął kolana, wydał chrapliwy okrzyk i zwalił się w poprzek na ciało starszego brata.

Osobnik, który z taką zręcznością dokonał tego dzieła, przez chwilę wpatrywał się w malownicze poplątanie kadłubów i kończyn, a następnie, zdając się nie dostrzegać obecności wielebnego, który z przerażenia szczękał zębami, powiedział:

– Oto piękne podwójne uderzenie, które zachwyciłoby Williama Harrissona, mego pierwszego profesora, gdyby ten zacny człowiek nie otrzymał w więzieniu Newgate4 ostatniej posługi udzielonej mu przez starego Calcrafta5.

Usłyszawszy nazwisko Williama Harrissona, wielebny podskoczył, jakby dostał kulę prosto w serce. Podbiegł do nieznajomego i jąkając się, zawołał zduszonym głosem:

– Powiedział pan… William… Harrisson…?!

– Milcz, łotrze! – rzucił twardym głosem osiłek. – Będziesz mówił w odpowiedniej porze… kiedy ja będę cię pytał. Oddaj broń… szybciej…

 

Przerażony wielebny podał mu rewolwer.

– Dobrze, ale to nie wszystko. Potrzebuję jeszcze ten plan, o którym przed chwilą mówiłeś.

– Ale… – chciał zaprotestować nędznik, którego zimna odwaga ustąpiła miejsca niewytłumaczalnemu osłabieniu woli.

– Jeszcze raz powtarzam ci: milcz! Szybko załatwmy sprawę. Nigdy dwa razy nie powtarzam rozkazu.

Łotr, trzęsąc się, wykonał polecenie.

– Wystarczy… przynajmniej na ten czas.

Potem, widząc że Burowie leżą nieruchomi jak trupy, dodał:

– Trzeba tym dwom gburom, którzy leżą tam jak cielęta, przywrócić przytomność.

A ponieważ wielebny stał jak osłupiały, dorzucił:

– Dalej! Są na to sposoby. Przecież znasz postępowanie złodziei złota. Najprostszy środek jest najbardziej skuteczny. Do licha! Chyba nie są martwi… Kiedy chcę, to nie zabijam uderzeniem pięści… Rozepnij im kurtki i koszule… Odsłoń piersi… Podaj mi z ogniska solidną głownię… Oprzyj ją mocno o ciało, niech im osmali skórę…

Pod wpływem ognia skóra zaskwierczała i w powietrzu rozniósł się wstrętny zapach spalonego ciała. Cornelis i Pieter, nagle przywróceni do życia przez ten niesłychanie brutalny środek, zaczęli wyć jak opętani.

– Właśnie tak jest dobrze – stwierdził bokser, śmiejąc się drwiąco. – Ej! Wstawajcie! Zróbcie mi tę łaskę i przestańcie tak wyć, gdyż ponownie dwoma uderzeniami pięści zaknebluję wam usta.

Cornelis i Pieter, poskromieni po raz pierwszy w życiu, słysząc rozkazujący ton, przemogli okrutny ból spowodowany użyciem głowni i nagle zamilkli. Wypadki potoczyły się z taką szybkością, a podwójne ciosy były tak straszliwe, że ich mózgi niczego nie pojmowały i tylko zaledwie mogli oddychać.

Powoli dochodzili do siebie, ogłupiałym spojrzeniem rozglądając się dookoła przy świetle ogniska. Następnie ciężko usiedli, chwiejąc się jak pijacy.

– Daję słowo, wydaje mi się, jakby kopnął mnie Kleinboy… mój srokaty koń – mruknął Cornelis.

– A ja jestem zdolny uwierzyć – wybełkotał Pieter – że na moją głowę zwaliło się stustopowe drzewo…

– To tylko zwykłe uderzenia pięścią, jakie zadał wam uniżony sługa – stwierdził drwiącym głosem straszliwy nieznajomy. – Dalej, wstawajcie, towarzysze, mamy do pogadania. Żeby jednak nie naszła was pokusa wyciągać łapy po wasze zacne strzelby, gdyż wówczas zostanę zmuszony, by każdy z was połknął zawartość jednej z luf mego karabinu.

Burowie, upokorzeni i bardziej niż kiedykolwiek speszeni pewnością nieznajomego popartą straszliwą siłą, podnosili się niezręcznymi ruchami jak konie, które zwaliły się na ziemię między dyszlami zaprzęgu.

– Teraz mnie posłuchajcie. To naturalne, że od tej chwili jesteście zupełnie zależni od mej woli. Czyż nie tak? Przyszedłem dać wam próbkę, zresztą bardzo słabą, moich umiejętności. Moje postępowanie, muszę to przyznać, było może nieco zbyt brutalne, ale nie miałem innego wyboru. Poza tym użyłem takiego środka, ponieważ tak mi się spodobało, a przy tym był lepszy niż długie rozmowy, by dotrzeć do waszych mózgownic.

Cornelis i Pieter mruknęli coś, co od biedy mogło ujść za przyzwolenie.

– Ja tu rozkazuję i będziecie mnie słuchali bez żadnych komentarzy, ponieważ jestem najsilniejszy, jak również najinteligentniejszy. Będziecie należeć do mnie duchem i ciałem przez cały czas, którego trwanie będzie zależne od samych wydarzeń, co jednak nie powinno trwać długo. Wasze życie, a jeszcze bardziej wasze interesy gwarantują mi, że będziecie mi wierni, gdyż moim zamiarem jest uczynić was takimi bogaczami, za jakich nigdy nie ośmieliliście się uważać, nawet w marzeniach.

Po tych ostatnich słowach dzikie oblicza obu nieokrzesańców się wygładziły, a Pieter, wbrew niebieskawemu siniakowi, który pokrywał jego twarz, jakby się nawet uśmiechnął.

– Można się z panem porozumieć, dżentelmenie, bo chociaż jesteś może zbyt gwałtowny, to przemawiasz złotem.

– Chciałeś powiedzieć: diamentami, mój towarzyszu.

– Zaspokój moją ciekawość. Czy także myślisz o zdobyciu skarbu kafryjskich królów?

Ta krasomówcza ostrożność poprzedzająca właściwe pytanie wskazywała, że Pieter stawał się bardziej cywilizowany.

– Tak bardzo o tym myślę – odpowiedział nieznajomy z rodzajem wyniosłej pobłażliwości w głosie – że przydzielam was sobie do pomocy, by wyruszyć na poszukiwanie skarbu. Będziecie moimi porucznikami i podzielę się z wami według waszych zasług, jak również według mojej dobrej woli. Och! Możecie wierzyć w moją szlachetność. Jakiekolwiek mogłyby być wasze żądania, one jeszcze zostaną podwyższone.

– Ech, dobrze! Zgoda na to! – zawołali dwaj olbrzymi, podchodząc z wyciągniętymi dłońmi.

– Opuście łapy, chłopcy! – powiedział ostrym tonem ich rozmówca. – Nie lubię poufałości.

W tej chwili za cienką zasłoną zieleni odgraniczającą wysepkę od strony rzeki rozległ się plusk.

Nieznajomy uważnie nastawił uszu na ten nieoczekiwany dźwięk i na próżno starał się odgadnąć jego przyczynę.

– To ciebie zwą Pieter, nieprawdaż? – powiedział do Bura ze szramą na głowie.

– Tak, dżentelmenie.

– Weź waszą roër, podejdź ostrożnie do brzegu i dokładnie rozejrzyj się po okolicy. Jeśli dostrzeżesz coś podejrzanego, strzelaj i natychmiast się wycofaj. To byłoby zbyt absurdalne, by pozwolić dać się zaskoczyć, jak przed chwilą mnie się to udało. Ale, ale, piroga, którą tu przypłynąłem, jest uwiązana po drugiej stronie korzenia drzewa. Zobacz, czy ciągle jest na swoim miejscu. Ruszaj…!

Pieter, jeszcze ciągle zdrętwiały, chwycił swoją fuzję, uzbroił ją, opierając palec na cynglu, by uniknąć trzasku panewki, i zniknął pośród zielonego listowia.

Powrócił po kwadransie i zobaczył Cornelisa stojącego blisko ich nowego przywódcy, podczas gdy wielebny, leżący na ziemi, rzucał na wszystkie strony spojrzenie wilka złapanego w pułapkę.

– Wszystko w porządku, dżentelmenie. Piroga znajduje się we wskazanym miejscu. Jeśli chodzi o hałas, który usłyszeliśmy, to przypisuję go dwom kajmanom, które podpłynęły blisko mułowej ławicy. Gdy mnie dostrzegły, wycofały się.

– Dobrze. Trzeba koniecznie uważać na te wścibskie kajmany. Przed chwilą mówiłem wam, że niedługo zawładniemy skarbem, który podzielimy na trzy części.

– Wasza wysokość chciał powiedzieć: cztery… to znaczy więcej.

– Moja wysokość powiedział trzy i tak chciał powiedzieć. Mój oddziałek składa się z trzech ludzi. Jest tu ktoś, kto nie zostanie uwzględniony przy podziale.

Fałszywy misjonarz gwałtownie podniósł głowę.

– To ten osobnik, którego znacie jako wielebnego, chociaż posiada inne nazwisko… czyż nie tak, Jamesie Willis?

– Łaski…! Wybaczcie! Samie, niech mnie pan nie zabija!

– Milcz, kiedy ja mówię! Nie rozpoznałeś mnie, kiedy ostatnio przewoziłem cię z towarzyszem na wysepkę przy wielkim wodospadzie. Co prawda bardzo starałem się ukrywać swoją twarz. Zastanawiałem się przez chwilę, czy natychmiast nie roztrzaskać ci łba. Zawahałem się, wierząc, że później cię znajdę. Zresztą dobrze zrobiłem, ponieważ przed chwilą mogłem odebrać ci plan, który tak starannie skrywałeś i dzięki któremu na pewno zdołam odnaleźć skarb.

– Jak to: ma pan plan, dżentelmenie?! – wykrzyknął zupełnie zaskoczony Cornelis. – Więc wasza wysokość umie czytać?

– Cornelisie, mój chłopcze, masz jakąś manię zadawania pytań. Trzeba będzie coś u ciebie skorygować, gdyż bardzo tego nie lubię. Jeżeli widzisz tylko na jedno oko, to szeroko otwórz uszy i uważnie posłuchaj, co teraz powiem. Tak, do licha! Mam plan angielskiego misjonarza. Wcale nie było trudno się dowiedzieć, że ten szelma trzyma go w kieszeni, w chwili bowiem mego przybycia wrzeszczeliście jak bąki6. Wielce zyskałem na tej niedyskrecji, która jest niewybaczalna u takich ludzi jak wy, którzy zjedliście zęby na awanturniczym życiu. Chłopcy, jeszcze raz powtarzam: słuchajcie mnie i nie przerywajcie. A teraz twoja kolej, Jamesie Willis. Wszak jesteśmy starymi znajomymi, czyż nie? Zapewne przypominasz sobie dzień, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. Byłem marynarzem na kliprze7 „Adelaide”, który rozbił się na podwodnych skałach w Cieśninie Torresa8. Wojenny okręt noszący holenderską banderę podniósł na swój pokład trzech pozostałych przy życiu, którzy umierali z głodu na samotnej rafie. Byłem jednym z nich. Często zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, gdyby moje wysuszone kości zdobiły teraz skały, ponieważ od tamtej chwili prowadziłem dziwne i jednocześnie straszne życie. Ale po co się skarżyć? Co było, to już się nie odstanie. Ci, którzy nas uratowali, byli po prostu piratami rabującymi na własny rachunek przy australijskich wybrzeżach. Ty najlepiej o tym wiesz, gdyż byłeś jednym ze wspólników tego towarzystwa. Och! W żaden sposób nie zrzucam na ciebie, że chcąc nie chcąc, starałeś się zwerbować mnie do twoich korsarzy. Byłem panem swojej woli, mogłem odmówić i pozostać na rafie. Ale byłem młody, kurczowo trzymałem się życia… a potem narodziłem się na nowo, pozbywszy się uprzedzeń, co uczyniło ze mnie Sama Smitha, buszrendżera9.

Słysząc to nazwisko, którego tak się obawiano, obaj Burowie nagle zadrżeli.

– Dżentelmenie, jedno słowo… – powiedział nieśmiało Cornelis.

Smith zezwalająco pokiwał głową.

– Znamy pańskie nazwisko oraz reputację i musimy panu wyznać, że wcześniej wiązaliśmy je z pewnym Francuzem, naszym wrogiem, a odpowiedzialność za pańskie bohaterskie wyczyny przypisywaliśmy właśnie jemu.

– Tak, wiem o tym. Jego niesamowite podobieństwo do mnie często sprowadzało na niego kłopoty.

– Dżentelmenie, wcale nie zamierzam z tego powodu protestować. Pańskie nazwisko jest dla nas najlepszą gwarancją. Może pan dysponować naszymi ciałami i duszami. Czyż nie tak, Pieter?

– Tak – odpowiedział drugi Bur. – Ten dżentelmen nie musiał nas zabijać. Wystarczyło, żeby wyjawił swe nazwisko.

– Dobrze, dobrze. Idźmy dalej – przerwał zniecierpliwiony buszrendżer. – Słyszysz mnie, Jamesie Willis? Znalazłem tam, w twojej miłej kompanii, Williama Harrissona, mojego byłego bosmana, podniesionego do godności zastępcy kapitana. William bez kłopotu przełamał moje ostatnie wątpliwości. Jego przykład i twoje rady wkrótce uczyniły ze mnie skończonego łotra. Nasze towarzystwo rozpadło się z powodu jednego z tych wydarzeń, które tak fatalnie wtrącają się w życie korsarzy. Jedni zostali zamordowani po zawziętej walce z marynarzami z krążownika, inni przykładnie zacumowali na końcu sznura, ostatni wreszcie zostali wywiezieni na Tasmanię10. Udało mi się stamtąd zbiec i musiałem imać się wszystkich zawodów, wyjąwszy te dobre. Z pirata zostałem rzezimieszkiem na kupieckich szlakach. Przez kilka lat byłem postrachem australijskich górników, a złapany przez kolonialną policję, odnalazłem ciebie pośród skazańców deportowanych do Hobart Town11. Ludzie naszego pokroju nie potrafili długo przebywać pod rózgami dozorców. Postanowiliśmy, że uciekniemy. Ty byłeś duszą spisku. Wszystko było gotowe. Mieliśmy być wolni. Wtedy zadenuncjował nas jakiś nędznik. Ja otrzymałem pięćdziesiąt uderzeń batem. Chyba musiałem mieć duszę przybitą kołkami do ciała, że nie umarłem, chociaż kat zupełnie mnie nie oszczędzał. Dlatego ilekroć straszny rzemień, wkrótce cały zabarwiony na czerwono, wyrywał strzępy mego ciała, przysięgałem sobie, że odnajdę nikczemnika, który ponownie pogrążył mnie w piekle ciężkiego więzienia i sprawił, że musiałem znosić okrutne tortury. Zdrajca został przeniesiony w inne miejsce na wyspie, a nieco później ułaskawiony. Taka podwójna łaska w ewidentny sposób wskazała go jego ofiarom. Te dwa lata, jakie trwała moja niewola, przetrwałem jedynie dzięki temu, że cały czas żyłem zemstą. Wreszcie znów udało mi się uciec. Powtarzam, było bardzo trudno z moją posturą i przyzwyczajeniami żyć w tej klatce dla dzikich zwierząt. Przemierzyłem we wszystkich kierunkach Australię, wszędzie siejąc strach i szukając mego wroga z niesłychaną uporczywością, jaką wzbudzała we mnie nienasycona nienawiść. Były to daremne wysiłki. Nie udało mi się dopaść łotra. Upłynęły lata, powróciłem do Europy, gdzie do głębi przekopałem zbiorowisko ludzi wyklętych ze społeczeństwa. Nic. Pojechałem na południe afrykańskiego kontynentu, ale moje zaciekłe poszukiwania nie przyniosły żadnego sukcesu. Straciłem nadzieję i wiarę w tę uciążliwą walkę, mając nadzieję, że kanalia wreszcie odda duszę diabłu, jego szefowi, kiedy odnalazłem jego ślad w naszej Kolonii Przylądkowej12. Przyznaję się, moje zaskoczenie było niewyobrażalne, chociaż niełatwo mnie poruszyć, kiedy rozpoznałem go pod przebraniem protestanckiego kaznodziei. Nie było mowy o pomyłce. Mówiący przez nos niegodziwiec szerzący ewangelię pośród Murzynów w Griqualand West13 był na pewno moim starym towarzyszem z ciężkiego więzienia, zdrajcą, który mnie sprzedał, czyli Jamesem Willisem.

– Łaski…! Łaski…! – bełkotał nędznik, przerażony jak nigdy do tej pory.

Niewzruszony buszrendżer mówił dalej, nie okazując żadnych emocji, jedynie w przejmujący sposób akcentując niektóre słowa.

– Tak, umrzesz… powoli… sam jeden… z pragnienia… głodu… Insekty będą dziurawić twoją skórę… Robaki pożrą cię żywcem… Słońce wypali ci oczy… ugotuje ci mózg w czaszce… Będziesz wołał, ale na próżno, żeby przyszła zbyt spóźniona śmierć. Jamesie Willis, czy wiesz, jak słoń mści się na krokodylu, swym zawziętym wrogu, niedającym mu żadnego wytchnienia? Chwyta go trąbą, unosi w odosobnione miejsce i mocno osadza w widłach drzewa, między niebem a ziemią… Potem spokojnie odchodzi i pozwala mu zginąć. Dla ciebie zarezerwowałem takie same tortury.

Po tych słowach bandyta wziął długi pas z czerwonej wełny, który miał owinięty wokół bioder, rozdarł go na trzy kawałki i powiedział do Cornelisa:

– Złap tego niegodziwca, ale go za mocno nie ściskaj. Uważaj, żeby cię nie podrapał pazurami i nie pogryzł, bo to jadowite zwierzę!

 

Dziesięć palców olbrzyma stanowiło twardy knebel i wkrótce wielebny, wbrew wierzgnięciom i rozpaczliwej szamotaninie, nie był zdolny wykonać żadnego ruchu.

Buszrendżer w mgnieniu oka związał mu nogi i przeguby rąk, w usta włożył knebel, założony w ten sposób, by wielebny mógł oddychać, ale by tłumił jego krzyki.

Następnie podniósł go w swych atletycznych ramionach z taką łatwością, jakby to było dziecko i ułożył dwa metry nad ziemią w konarach rosochatego drzewa rosnącego blisko ogniska.

– Żegnaj, Jamesie Willis – powiedział ironicznym tonem. – Żałuj za grzechy, jeśli to potrafisz. Tymczasem my, towarzysze, zajmijmy się naszymi sprawami.

Obaj Burowie, wbrew swej przysłowiowej brutalności, byli głęboko poruszeni spektaklem, przy którym użyto tak dzikich środków odwetowych. Bez słowa ruszyli za swoim strasznym towarzyszem, kiedy ten nagle się zatrzymał.

– Ciągle słyszę ten dziwaczny plusk, który niedawno tak mocno nas wszystkich zaintrygował. To nie jest naturalne. Jesteśmy śledzeni. Kajmany byłyby mniej wytrwałe… chyba żeby wyczuły świeże mięso, w co jednak wątpię. Idźcie za mną.

Trzej ludzie powoli podeszli aż na skraj wody i wyraźnie dostrzegli dwa czarne drągi pływające po żółtawej powierzchni gładkiej jak zwierciadło. Te sztywne drągi, długie na jakieś trzy metry, wynurzające się zaledwie na kilka centymetrów, mogły być albo pniami drzew, albo górną częścią pancerzy gadów. Dryfowały łagodnie jeden za drugim w tej samej linii, jakby pierwszy holował drugi, wytwarzając zaledwie widoczne koncentryczne okręgi.

Smith błyskawicznie przyłożył broń do ramienia i strzelił. Kula z suchym stukiem trafiła w jeden z tajemniczych przedmiotów, ale wyćwiczone uszy awanturników nie były w stanie wychwycić, czy pocisk uderzył w drewniany dyl, czy też w rogową substancję tworzącą pokrywę kajmana.

Żaden z trzech towarzyszy oślepionych spłonięciem prochu, otoczonych nieprzezroczystą chmurą dymu nie mógł na nowo rozpocząć ognia. Dziwna rzecz: dwa płynące ciała dokonały nagłego zwrotu z tym charakterystycznym odgłosem wiosłowania wydawanym przez płetwiaste odnóża kajmana i w mgnieniu oka zniknęły na ciemnej linii utworzonej przez rosnące przy brzegu drzewa.

– To na pewno były aligatory – powiedział cichym głosem Pieter, kiedy wszystko się uciszyło.

– Nie zanurzyły się – odparł Sam Smith, mimo zachowywanego spokoju wykazując pewne zaniepokojenie.

– Ale jeśli się nie zanurzyły, to podążyły prosto do brzegu – odezwał się Cornelis. – Dżentelmenie, ma pan łódź, więc spieszmy się. Może jeszcze zdążymy.

– Masz rację. Go ahead14!

Biegiem przemknęli obok rzężącego wielebnego, nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. Buszrendżer chwycił za lianę służącą do przycumowania łódki, która była, jak sobie przypominamy, przymocowana do korzenia. Lekko ją pociągnął i wyrzucił z siebie przerażające przekleństwo, którego zupełnie nie umiał powstrzymać.

Lekka tubylcza łódka zniknęła. W ręce awanturnika pozostał jedynie krótki, odgryziony odcinek roślinnego sznura.

Wbrew całej ich pomysłowej inteligencji, żaden z mężczyzn nie potrafił określić dokładnej przyczyny tajemniczego odgryzienia, które pozbawiło ich jedynego środka transportu, unieruchamiając na wysepce aż do czasu ustąpienia wylanych wód.

 

 

 

 

1Pinta (półkwarta) – jednostka objętości lub pojemności stosowana głównie w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii oraz Irlandii; pinta angielska ma 0,568 l, pinta amerykańska – 0,473 l.

2Cape brandy – wódka z Przylądka; brandy(ang. – wypalanka) – angielskie określenie napojów alkoholowych destylowanych z win, głównie gronowych.

3Roër – holenderska fuzja o nadmiernie długiej lufie, używana przez kolonistów z Transwalu i Wolnych Stanów Oranii.

4Więzienie Newgate – największe więzienie w Londynie.

5WilliamCalcraft (1800-1879) – angielski kat, jeden z najbardziej aktywnych brytyjskich oprawców; szacuje się, że w swojej czterdziestopięcioletniej karierze przeprowadził 450 egzekucji.

6Bąk zwyczajny (Botaurus stellaris) – gatunek dużego wędrownego ptaka wodnego z rodziny czaplowatych (Ardeidae), zamieszkujący północną część Eurazji i Afrykę Południową; żywi się płazami i rybami oraz innymi zwierzętami wodnymi.

7Kliper – żaglowiec o smukłym kadłubie i bardzo wysokich masztach, pozwalających znacznie zwiększyć powierzchnię ożaglowania; od połowy XIX wieku używany jako szybki statek handlowy do przewozu herbaty, jedwabiu i opium; najszybsze klipry osiągały prędkość 22 węzłów (czyli 22 mil morskich na godzinę).

8Cieśnina Torresa – cieśnina pomiędzy Australią i Nową Gwineą.

9Buszrendżerzy (ang. bushrangers) – taką nazwę nadano w Australii złoczyńcom, którzy jeszcze w dzisiejszych czasach tworzą straszliwe stowarzyszenie zawiązane w celu obrabowywania górników; zajrzyjcie w tej kwestii do mego utworu noszącego tytuł Piraci złotodajnych pól [przypis L. Boussenarda].

10Tasmania – wyspa leżąca u południowo-wschodnich wybrzeży Australii.

11Hobart Town (obecnie Hobart) – miasto w Australii, w południowo-wschodniej części Tasmanii, u ujścia rzeki Derwent do Morza Tasmana, założone w 1804 roku jako kolonia karna; największe miasto i port morski Tasmanii, ośrodek przemysłowy, kulturalny i turystyczny.

12Kolonia Przylądkowa – brytyjska kolonia (wcześniej holenderska o nazwie Cap, Przylądek – i takiej nazwy używa L. Boussenard) w południowej Afryce, istniejąca z przerwą w latach 1806-1910; po czym zmieniono jej nazwę na Kraj Przylądkowy, gdy utworzono brytyjskie dominium – Związek Południowej Afryki.

13Griqualand West – obszar w centralnej części Afryki Południowej, w 1873 roku uznany za brytyjską kolonię, a w 1880 roku przyłączony do brytyjskiej Kolonii Przylądkowej.

14Go ahead! (ang.) – naprzód!

Rozdział II

Pierwotna sprawiedliwość – Prawo Lyncha15 – Jeśli zabójstwo jest błahym grzechem, to kradzież jest zbrodnią, której się nie wybacza – Sąd przysięgłych w głębi lasu – Dwaj Francuzi bez zarzutów osadzeni na ławie oskarżonych – Nowa podłość master16 Willa – Osłupienie dwóch przyjaciół dowiadujących się, że są oskarżeni o zamordowanie handlarza w Kopje17 Nelson’s Fountain – Niezawodne postępowanie użyte przez przewodniczącego, by zmusić świadka do mówienia – Medalion Alberta – Niezwłocznie – Skazanie bez odwołania, które musi się zakończyć egzekucją – Smutny koniec dobrowolnego kata

 

– Przypatrzmy się, chodzi o sprecyzowanie. Ten człowiek jest złodziejem czy też zwykłym mordercą?

– Nie waham się oskarżyć go o obie te zbrodnie.

– Pan się nie waha… to lubię. Ale na jakich dowodach opiera pan swoje poszlaki?

– Opowiem o tych pewnikach.

– Dojdziemy do nich w odpowiednim czasie i miejscu. Jesteśmy sędziami, a nie wrogami, i chcemy bezstronnie ocenić argumenty oskarżenia, a także obrony. Jeśli wyrok, który ogłosimy, będzie straszny, skoro nie można się od niego odwołać i pociąga za sobą natychmiastową śmierć, chcemy przed podjęciem postanowienia być oświetleni i mieć czyste dusze oraz sumienia. Zbyt często oskarża się, zresztą nie bez powodu, co przyznaję, ludzi tworzących trybunał sędziego Lyncha, że zaślepieni namiętnością popełniają nadużycia nie do naprawienia i skazują niewinnych ludzi. Mamy prawo być nieugięci, pod warunkiem, że będziemy sprawiedliwi. Czyż nie tak, dżentelmeni?

Pochwalny szmer przyjął te mądre słowa, a tu i ówdzie rozległy się brawa.

– Jednogłośnie powierzyliście mi przewodniczenie w tym sporze. Chcę stanąć na wysokości zadania przy spełnianiu tej przykrej misji i przeprowadzić ją bez małoduszności, jak również bez porywczości. Odpowiedzcie wy, którzy oskarżacie tego człowieka, i powiedzcie mi, na czym opieracie swoją pewność.

– Ależ… dżentelmenie, proszę pozwolić mi na uwagę, która jest bardzo ważna. Znajdujemy się na ziemiach Jej Królewskiej Mości. Na głównym budynku powiewa angielska flaga i…

– Do czego pan zmierza?

– Do tego, że ja, funkcjonariusz mianowany przez lorda gubernatora, nie mogę uznać kompetencji tego ciała, które wy nazywacie swoim trybunałem.

– To niemożliwe…!

– Bez wątpienia. Przeważnie jesteście górnikami zajętymi eksploatacją diamentonośnych claims18, krótko mówiąc: zwykłymi obywatelami, nieposiadającymi żadnych przymiotów, oprócz własnej mocy, by pełnić funkcje władzy sądowniczej, a więc…

– Nie pan mówi dalej – zimno stwierdził przewodniczący.

– Wzywam was urzędowo, w imieniu prawa, byście oddali mi oskarżonego i jego wspólnika, aby mogli zostać doprowadzeni do najbliższego miasta posiadającego stały sąd i osądzeni zgodnie z prawem.

Sprzeciw ten wzbudził prawdziwy huragan okrzyków i bluźnierstw. Ze wszystkich stron podniosły się protesty wypowiadane językiem pozbawionym łagodności, ale jeszcze bardziej realistycznym niż nawet w parlamencie.

Przewodniczący przeczekał burzę i ponownie zabrał głos, cały czas zachowując spokój.

– Wzywa mnie pan urzędowo, w imieniu prawa, by mógł pan osobiście dostarczyć więźniów, ale trzeba było również postąpić w ten sam sposób i złapać ich samemu, bez uciekania się do naszej pomocy. W tej chwili oni już nie należą do pana. Ponieważ z dwóch rzeczy jedna jest pewna: albo są winni, albo niewinni. Jeśli są winni, to przez to stanowią niebezpieczeństwo dla naszej kopalni, więc musimy się od nich uwolnić. Jeśli są niewinni, to nie musimy się ich obawiać, a takim przypadku ręce, które się na nich podniosły, by ich skazać, zostaną po bratersku ku nim wyciągnięte.

– Więc nie wie pan, że natychmiast po morderstwie bez namysłu opuściłem miejsce pobytu, ruszyłem śladem tych ludzi, że przez wiele dni stawiałem czoła zmęczeniu, upałom, pragnieniu, głodowi, następowałem im na pięty bez wytchnienia i podziękowań, aby tylko sprawić, żeby odpokutowali za swoją zbrodnię.

– To dowodzi, że jest pan inteligentnym i gorliwym detektywem. Jest pan opłacany, by zapewnić bezpieczeństwo pracownikom i dobrze wykonuje pan swoje obowiązki. Czy chce pan jeszcze coś powiedzieć? Ech, dobrze! Zatem ja panu powiem. Jest pan ambitnym człowiekiem, który chce odnieść korzyść ze zbrodni i wykorzystać krew przelaną przez tego nędznika do swojego awansu. Widzę, że ma pan oderwany kawałek ucha, panie policjancie. Doprawdy, tym gorzej dla pana. Nie mamy zamiaru wchodzić w małostkowe kwestie osobistych porachunków. Jesteśmy tu z własnej woli, ukonstytuowaliśmy trybunał i będziemy sądzić bez pańskiego pozwolenia. Jeśli wina oskarżonych będzie stanowczo dowiedziona, zostanie pan hojnie wynagrodzony. Każde staranie zasługuje na zapłatę. Jeśli przeciwnie, oni zdołają się obronić, otrzyma pan trzydzieści uderzeń batem. Nie przeszkadza się bezkarnie uczciwym pracownikom, takim jak my, którzy mamy, do licha, zupełnie co innego do roboty.

– W porządku – odparł rozwścieczony policjant – już się nie będę odzywał. Absolutnie wycofuję swoje, nawet najmniejsze oskarżenia.

– Świetnie. Ale ponieważ nikt nie może sobie drwić z sędziego Lyncha, każę pana chłostać tak długo, aż sam pan oceni, co wychodzi z pańskiego milczenia. Następnie, jeśli jeszcze nie rozwiąże się panu język, to będzie nieszczęście, ponieważ zostanie pan powieszony! A wy, panowie, zechciejcie usiąść. Na razie jesteście tylko oskarżonymi. Będę miał dla was względy, do których mają prawo ludzie, którzy może są niewinni.

Słowa te, których uprzejmość wcale nie wykluczała stanowczości, wywarły na zgromadzonych tak potężne wrażenie, jak okrzyki i chrapliwe zdania wypełniające sale sądowe, w których odbywają się obrady sądu przysięgłych cywilizowanych narodów. Ponadto pora, miejsce, widok powołanego naprędce przewodniczącego, oskarżających i oskarżonych – wszystko przyczyniało się do nadania tej scenie charakteru dzikiej dziwaczności.

Panowała ciemna noc. Ze dwadzieścia pochodni zrobionych z fragmentów żywicznych drzew, osadzonych w półkolu, rozjaśniało otoczenie czerwonawymi i sadzowatymi płomieniami. Ponure światło w fantastyczny sposób oświetlało niższe gałęzie potwornego baniana19, które rozciągały się horyzontalnie jak szkielet całej kopuły listowia. Pod nimi stała z odkrytymi głowami grupa górników z Kopje Victoria. Malowniczo odziani w swoje robocze ubrania przedstawiające mieszaninę czerwonych koszul, ponch20, pledów, kurtek, z których wynurzały się wygarbowane przez słońce twarze, ramiona o mięśniach sterczących jak sznury, zbrunatniałe na świeżym powietrzu piersi. Anglicy, Peruwiańczycy, Niemcy, Meksykanie, Irlandczycy, Argentyńczycy, Australijczycy, Hiszpanie, nawet jeden Chińczyk, po bratersku pomieszani, zapominając na chwilę o narodowym współzawodnictwie albo indywidualnej konkurencji, zapominając także o wielkiej pożądliwości i ciężkiej pracy w diggin21, słuchali zdominowani mową przewodniczącego, może po raz pierwszy w życiu rozumiejąc, że pierwotna sprawiedliwość ustanowiona przez Johna Lyncha nie jest świętem krwi, furią skierowaną przeciw zabójcy czy jakąś farandolą22 wokół trupa.

Wszystkie te energicznie gestykulujące postaci, wychudzone przez pracę i niedostatki, odnosiły różne wrażenia, a wszystkie błyszczące oczy o powiekach obtartych przez drobniutkie pyły claimów przenosiły się z oskarżonych na przewodniczącego, który odważnie stawiał im czoła. Siedział on na ogromnym korzeniu baniana, oparty o jego pień. Był to mężczyzna mający czterdzieści lat, o dumnym spojrzeniu, potężnym czole, mocno łysiejący. Wspaniała twarz o nieco przywiędniętych rysach znikała pod długą brunatną brodą usianą licznymi srebrnymi nitkami. Nikt nie wiedział, jak się nazywa. Wołano na niego: Inżynier, prawdopodobnie z powodu erudycji i technicznej wiedzy, czego dowody dawał podczas eksploatacji. Zresztą musiał się cieszyć wielkim mirem, skoro jego towarzysze pracy powierzyli mu straszliwą funkcję, z której wywiązywał się z taktem i stanowczością.

Po jego prawej stronie znajdował się master Will, którego już rozpoznaliśmy, prezentujący swoją wysoką postać i próbujący zachować dzielność pomimo nieprzyjemnej wypowiedzi, jaką otrzymał na początku posiedzenia sądu, i pomimo strasznej groźby, jaka unosiła się nad jego głową.

Wreszcie na lewo Albert de Villeroge i Aleksander Chauny, których ten łotr śmiał oskarżać, wbrew dobrym uczynkom, które uczyniły go ich dłużnikiem, trzymali się smutni, ale dumni, bez żadnej fanfaronady23, ale bez okazywania słabości. Na tych wszystkich zdeprawowanych ludziach, którzy jednak znają się na odwadze, wywierali jak najlepsze wrażenie.

Albert, zżerany niepokojem, wydawał się obojętny na wszystko, co się wokół niego działo. Jego myśli towarzyszyły ukochanej więźniarce, na pomoc której chciał popędzić. Fatalny los rozdzielił ich w chwili, kiedy bardziej niż kiedykolwiek biedna dziewczyna potrzebowała opieki i pomocy.

Nadal jednak miał nadzieję, Joseph bowiem był wolny, Albert zaś wierzył bezwzględnie w zręczność i poświęcenie swego mlecznego brata24. Najważniejsze było teraz wydobyć się z tej fatalnej sytuacji. Starał się przezwyciężyć niedobre myśli, ale niezbyt mu się to udawało.

Na szczęście był z nim Aleksander. Równie zadowolony, jakby znajdował się na salonach Paryża, wydawał się raczej widzem niż aktorem dramatu, który się w tym momencie rozgrywał i którego zakończenie mogło się okazać straszne. Czekał spokojnie na okazję, by móc odpowiadać na pytania i skorzystać z niezręcznego postępowania master Willa. W jego oczach sytuacja wcale nie była kompromitująca, a wręcz przeciwnie.

Diggersi25, co nieczęsto się zdarzało, zachowywali się poprawnie. Było doprawdy niezwykłe, że w podobnych okolicznościach nie rozlegały się okrzyki i przekleństwa, że nie dochodziło do czynnych zniewag między stronnikami a nieprzyjaciółmi oskarżonych. Fenomen ów był tym bardziej zadziwiający, że większość była włóczęgami lub wykolejeńcami, którym nieznane były wszelkie hamulce.

– Przed chwilą zapytałem – odezwał się przewodniczący swoim poważnym głosem – czy mamy do czynienia z kradzieżą, czy też ze zwykłym morderstwem. Już wyjaśniam. Nasza społeczność, która dopiero się formuje, jest tak zorganizowana, że przede wszystkim staramy się zagwarantować własność prywatną za pomocą zupełnie wyjątkowych środków. Jeżeli kradzież karzemy śmiercią, to nie mamy czasu zajmować się zdarzającymi się nagle zabójstwami, niestety zbyt częstymi z powodu licznych bijatyk.

– Do diabła! jeszcze tego by brakowało! – krzyknął Jankes26 zajęty obcinaniem kawałka drewna swoim bowie knife27. – Czy u większości cywilizowanych narodów pojedynki nie są czymś usprawiedliwionym? Tu bijemy się, kiedy gramy i kiedy wypijemy, to znaczy prawie codziennie. Nikomu nie czynimy krzywdy i jesteśmy na tyle wolnymi ludźmi, że możemy dziurawić sobie skóry, ile się nam żywnie podoba. Czyż nie tak, dżentelmeni?

To cyniczne wystąpienie wywołało gromki śmiech, który dostatecznie pokazywał, jak dziwacznie były usposobione umysły tych awanturników.

– Poza tym dobrze widzę, do czego zmierza czcigodny przewodniczący – mówił dalej Amerykanin. – Chciałby na któregoś z nas zrzucić winę, że tych dwóch dżentelmenów niegdyś w dość gwałtowny sposób opuściło naszą kopalnię. By God28! Pomiędzy nami jest kilku, którzy jeszcze noszą na sobie ich znaki. Nie licząc biednego Dicka, mego wspólnika, któremu puszczono krew uderzeniem navaja29. Do licha, szkoda go! Ale była to dobra walka. Strzelali do nas z ukrycia z karabinów, zabijali pod ścianą stajni w kraalu, zdeptali kopytami tabunu przerażonych koni; wszystko to, powtarzam, było piękną walką.