Dotykanie świata Marka Kamińskiego. Wywiad rzeka - Marek Szymański - ebook

Dotykanie świata Marka Kamińskiego. Wywiad rzeka ebook

Marek Szymański

4,0

Opis

„Dotykanie świata Marka Kamińskiego” – wywiad rzeka spisany przez Marka Szymańskiego. Dotykanie świata to nie tylko dalekie, niebezpieczne podróże, to także podróż duchowa i intelektualna w głąb siebie, zdobywanie wiedzy, życie zgodne ze swoimi pragnieniami”. Marek Kamiński, podróżnik, odkrywca, polarnik, ale też biznesmen i człowiek, który potrafi przeszczepiać innym swoją pasję życia i chęć ciągłego, aktywnego poznawania świata – tym razem opowiada Markowi Szymańskiemu o tym, jak to wszystko się zaczęło. Książka stanowi swoisty klucz, który otwiera drzwi do świata, w którym marzenia, nawet te najniezwyklejsze, są realizowane, wzmacniając wiarę w ludzkie możliwości.

Marek Kamiński, opowiadając o swoim życiu, pokazuje nam, że warto marzyć, warto odważnie kroczyć ku granicom, tym realnym i tym, które tylko sobie wyobrażamy. I warto je przekraczać – Marek Kamiński robił to wielokrotnie, w książce opisuje trudne momenty swoich podróży, chwile zwątpienia w trakcie wyprawy z Jaśkiem Melą, ból i osłabienie fizyczne, które towarzyszyły mu podczas zdobywania Biegunów, ale też chwile wielkiej radości i tryumfu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Szymański

Dotykanie świata Marka Kamińskiego

Instytut Marka Kamińskiego

Prawa autorskie: Marek Kamiński 2020

Prawa autorskie: Instytut Marka Kamińskiego 2020

Układ i montaż techniczny: Michał Latusek

ISBN 978-83-958861-0-2

Opublikowany przez:

Instytut Marka Kamińskiego

80-266 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 212

e-mail: [email protected]

Jeśli masz jakieś uwagi lub chcesz skontaktować się z autorem, wyślij wiadomość e-mail na adres: [email protected] lub dołącz do Marka Kamińskiego w mediach społecznościowych:

@MarekKaminskiExplorer

@marekkaminskiexplorer

@MarekKaminski

@Marek Kamiński Explorer

@Marek Kamiński

Dotykanie świata to nie tylko dalekie, niebezpieczne podróże, to także podróż duchowa i intelektualna w głąb siebie, zdobywanie wiedzy, życie zgodne ze swoimi pragnieniami.

Kiedy przyglądam się bliżej drodze Marka Kamińskiego, widzę wiele podobieństw do swojej. Łączą nas na pewno trzy sprawy: wiara w rzeczy po ludzku niemożliwe, zamiłowanie do podążania pod prąd i niespokojny duch, który nie pozwala usiedzieć w miejscu, nie pozwala biernie przyglądać się światu. Mogę sobie wyobrazić, jak to wielu ludzi, zwłaszcza na początku drogi, mówiło mu: „Nie dasz rady, porywasz się z motyką na słońce”. Ja przed 30 i więcej laty również stale słyszałem od najmożniejszych tego świata: „To niemożliwe, że za naszego życia obalony zostanie komunizm”. Wyśmiewano mnie wręcz, gdy mówiłem, że zmienimy ten dwubiegunowy układ, że w sposób pokojowy wybijemy się na wolność i demokrację. Opatrzność pozwoliła nam, czasem wbrew i na przekór wszystkiemu dookoła, udowodnić, że wiara czyni cuda, że można zdobywać szczyty, bieguny, a nawet zmieniać rzeczywistość. Co ważniejsze jednak, Marek Kamiński nie osiada na laurach, ciągle chce mu się osiągać jeszcze więcej, nieustannie czuje, że jeszcze nie zrobił wszystkiego. To już taka niespokojna natura. Też miewam z tym problemy. Nie wystarczy przecież tylko wygrywać i zdobywać, ale ważne jest umieć swoje małe i duże zwycięstwa mądrze zagospodarować i nimi się dzielić. Nie mnie oceniać, czy na mojej drodze to się udawało. W przypadku Pana Marka widać, jak potrafi się dzielić z innymi, jak bardzo wyczulony jest na biedę, na potrzeby najsłabszych, jak wiele robi, aby budować w nich nadzieję na lepszy los. Z kart tej książki płynie bardzo mądra lekcja. Polecam.

LECH WAŁĘSA Gdańsk, czerwiec 2009

WYPADEK

Pamiętam, że kiedyś na lekcji geografii czytaliśmy tekst o zdobyciu Mount Everestu przez Edmunda Hillarego i Szerpę Tenzinga. Czy mogłem wtedy wiedzieć, że kiedyś spotkam Edmunda Hillarego i będę z nim podróżował po Polsce?

Jedno z twoich pierwszych zapamiętanych doświadczeń to podróż kilkunastoletniego chłopca na małą wyspę, po cienkim lodzie. Jak to było?

Pamiętam to wszystko jak przez mgłę. Przed Wielkanocą pojechaliśmy do rodziny w okolice Połczyna Zdroju. Lód był już bardzo kruchy. Pewnego razu postanowiłem obejść pobliskie Jezioro Drawskie. Ale w trakcie marszu w pewnym momencie skręciłem i zacząłem powoli stąpać po lodzie w kierunku widocznej z daleka wyspy. Od brzegu dzieliło ją jakieś pięćset metrów. Wiem, że wyspa nazywa się Bielawa, bo wielokrotnie jeździłem do Starego Drawska na obozy harcerskie i na wypoczynek z rodzicami. Wędrówka trwała – tak to dzisiaj oceniam – około godziny. Szedłem po tym lodzie, szedłem. W końcu dotarłem na wysepkę, a potem szczęśliwie wróciłem. Rodzina nie dowierzała mi, kiedy im – zaaferowany – opowiedziałem o wszystkim po powrocie; byli zdziwieni moją przygodą. Dziś, kiedy myślę o tamtym wydarzeniu, mnie samemu wydaje się to nierealne. No bo żeby wejść na tak cienki lód? Nieprawdopodobne, a jednak tak było naprawdę. Z obozów harcerskich w Starym Drawsku pamiętam jeszcze połowy raków. Woda w tym jeziorze jest bardzo czysta. Teraz szukamy tam raków z moją córką Polą.

Z dzieciństwa zostało ci więcej podobnych wspomnień?

Wraca do mnie wiele obrazów, szczególnie w ostatnich latach, kiedy tylu ludzi o to pyta, a ja staram się je wyłowić i jakoś uporządkować. Pamiętam na przykład, że w Połczynie Zdroju, gdzie spędzałem dzieciństwo, był niewielki staw. Kiedy późną zimą albo wczesną wiosną lód topniał i staw rozmarzał, lubiłem skakać po krach. Odpychałem się jakimiś kijami albo drągami; raz skąpałem się nawet w wodzie, bo kra się nagle przechyliła. Pamiętam jeszcze Wogrę, rzekę, która przepływa przez Połczyn – tam też lubiłem bywać.

O jeszcze jednym wydarzeniu związanym z lodem kilkakrotnie wspominałeś przy różnych okazjach. Lubiłeś się podobno kłaść na zamarzniętym stawie.

To wyraźne wspomnienie. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy pytano mnie o Święta Bożego Narodzenia, o to jak i gdzie je spędzałem. Zawsze bardzo głęboko przeżywam i Boże Narodzenie, i Wielkanoc. Wiele Świąt spędziłem na biegunach, wszystkie zostały mi w pamięci. Podobnie jak niektóre momenty z dzieciństwa. Kiedyś pojechaliśmy na Boże Narodzenie do krewnych. Znajdował się tam staw, malutki. Dokładnie pamiętam, jak w Wigilię wieczorem poszedłem nad ten staw i położyłem się na jego zamarzniętej tafli. Przyłożyłem policzek do lodu i patrzyłem w niebo. I pomyślałem sobie, że wszyscy bliscy są niedaleko, w cieple, a ja jestem tutaj – w zimnie. Ale było mi dobrze. Dziś obserwuję Polę i synka Kaya, ich spontaniczne zachowania, i wydaje mi się, że tamten mój odruch był tak samo spontaniczny. Z jednej strony trudno przypisywać mu jakieś specjalne znaczenie, ale z drugiej – w życiu nie ma przypadków.

Ile miałeś wtedy lat?

Siedem, może osiem. To jedno z moich najwcześniejszych wspomnień. Wydarzenia, które przywoływałem wcześniej, musiały mieć miejsce, gdy byłem już o kilka lat starszy.

Urodziłeś się w Połczynie?

Nie, urodziłem się w Gdańsku. Moi dziadkowie ze strony ojca byli Kaszubami, i to można powiedzieć – z samego serca Kaszub, bo z Kościerzyny i ze Swornychgaci. Po wojnie trafili do Połczyna. Przez jakiś czas u dziadków mieszkali również – ze mną i moją siostrą Ewą – nasi rodzice. Moje związki z Połczynem rozluźniły się po wypadku, jaki przeżyłem, mając pięć lat. W czasie odwiedzin u rodziny pod Łodzią złamałem rękę. Od tego czasu Połczyn widywałem rzadko. Złamanie okazało się skomplikowane, musiałem przechodzić kilkuletnią rehabilitację w różnych miejscach w Polsce, między innymi w sanatoriach w Ciechocinku i Sokolnikach.

Kiedy próbowałem sobie wyobrazić ciebie w tamtym czasie, widziałem samotnika, trochę mruka, który żyje obok rówieśników.

Tak nie było. Miałem wielu przyjaciół, wiele rzeczy mnie fascynowało. Pomijając fakt, że z powodu owego wypadku uczyłem się w różnych podstawówkach, żyłem podobnie jak rówieśnicy, nie stałem na uboczu. W połczyńskiej podstawówce bardzo wiele się działo. Starałem się próbować wszystkiego: biegałem, jeździłem na rowerze, a w liceum, do którego chodziłem w Koszalinie, trenowałem karate. Kiedy byłem małym dzieckiem, dostałem od rodziców pierwsze narty biegowe. Dużo jeździłem na tych biegówkach w lesie i na górkach pod miastem, co przydało mi się wiele lat później na polarnych szlakach. Ale wszystko to razem nie było niczym szczególnym. W podstawówce i w ogólniaku byłem normalnym uczniem. Jest też jednak prawdą, że równolegle miałem własne, trochę inne życie, które z czasem coraz bardziej odbiegało od życia moich kolegów. Godzinami na przykład czytałem książki. Tak sobie myślę, że dzięki książkom udało mi się przeżyć najtrudniejsze chwile.

Rozmyślania o książkach to jeden z twoich ulubionych motywów, poruszanych w pamiętnikach z wypraw na bieguny.

Książki rzeczywiście zawsze pochłaniałem, odkąd tylko pamiętam. W podstawówce w ramach prac społecznych wybierałem zajęcia w bibliotece, przy klejeniu plastikowych okładek na książki. Uwielbiałem książki Juliusza Verne’a: „Tajemniczą wyspę”, „Pięć tygodni w balonie”, „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” i inne. Pamiętam, że wziąłem udział w konkursie „Śladami dzieci Kapitana Granta”, który przygotowała biblioteka. Dostałem się nawet do etapu wojewódzkiego w Koszalinie. Takich przygód miałem wtedy dzięki książkom więcej. Został mi w pamięci test Mensy, drukowany w „Przekroju”, który rozwiązałem, zdobywając maksymalną liczbą punktów. Miałem wtedy dwanaście lat. Test nie opierał się na wiedzy historycznej czy matematycznej, ale na ogólnej orientacji – zdrowym rozsądku powiedzmy, wiedzy intuicyjnej. Nie miałem wtedy z kim o tym porozmawiać.

Mam wrażenie, że Połczyn był dla ciebie ważnym miejscem.

Myślę, że ochronił mnie przed hałasem wielkiego miasta, przed rozproszeniem.

Czujesz się trochę człowiekiem małego miasta?

Nigdy nie myślałem o sobie ani o innych ludziach w tych kategoriach.

Mam na myśli miejsce, w którym wszystko jest dotykalne, nie trzeba spieszyć się na tramwaj czy autobus, bo wszędzie można dojść pieszo; gdzie rozpoznajemy większość przechodniów.

Światem albo „całym kosmosem” może być dla człowieka każde miejsce, w którym akurat żyje. Nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, czy mieszkamy teraz na wsi, w małym miasteczku czy w dużym mieście. Kant nigdy nie wyjeżdżał z Królewca, bo był on dla niego całym kosmosem właśnie. Najważniejsze, żeby nie poddawać się presji wielu bodźców, nie rozpraszać się. To istotniejsze od tego, w jakim miejscu się jest. Poza tym w dużym mieście istnieją też mniejsze społeczności. W przypadku Gdańska ktoś może czuć bliższy związek z Wrzeszczem, z Oliwą albo z Głównym Miastem. Dla mnie przez jakiś czas całym kosmosem był Połczyn Zdrój, potem Koszalin; potem przez chwilę bieguny Ziemi i wszystkie te miejsca, które odwiedziłem. A teraz – zresztą zawsze – Gdańsk.

Odwiedzasz czasem Połczyn Zdrój?

Jeśli czas pozwala. Tam są groby mojej rodziny ze strony ojca – groby babci, dziadka, moich wujków. Kiedy tak rozmawiamy o dzieciństwie, uświadamiam sobie jeszcze, jak ważni byli dla mnie niektórzy nauczyciele. Przed kilkoma laty spotkałem przypadkowo w Połczynie nauczyciela geografii, pana Mikorskiego. Prowadził ciekawe lekcje, poza tym wciągnął mnie do kółka fotograficznego, czasami nawet pożyczał swoje aparaty. W szkole dzięki niemu istniała ciemnia, w której spędzałem wiele czasu, ucząc się fotografii.

Może lekcje geografii były zalążkiem późniejszej pasji?

No nie wiem… Prawdę mówiąc, nigdy nie pasjonowałem się tym przedmiotem. Myślę, że ważniejsi od tych dziecinnych zainteresowań są ludzie, których później w swoim życiu spotykamy, i perspektywa, z jakiej oni patrzą na świat. Pamiętam, że kiedyś na lekcji geografii czytaliśmy tekst o zdobyciu Mount Everestu przez Edmunda Hillarego i Szerpę Tenzinga. Czy mogłem wtedy wiedzieć, że kiedyś spotkam Edmunda Hillarego, będę z nim podróżował po Polsce, a on napisze wstęp do mojej książki „Razem na bieguny” o wyprawie z Jaśkiem Melą? Czy życie nie jest frapujące, skoro robi nam takie niespodzianki?

Hillary nazwał twoją wyprawę z Jasiem „szaleństwem godnym najwyższego szacunku”. Tak mówił o niej podczas spotkań w Polsce, tak napisał w komentarzu do wspomnianej książki o wyprawie. Jak to się stało, że podróżowałeś z nim po Polsce?

Obaj byliśmy wtedy członkami The Explorers Club. W czerwcu 2004 r., mając status zdobywcy biegunów, towarzyszyłem pierwszemu zdobywcy Mount Everestu podczas wizyt w Zakopanem i w Krakowie i witałem mistrza podczas uroczystego obiadu w krakowskim Wierzynku. Niesamowite było to, że mogłem przebywać obok żywej legendy – rozmawiać z nim, wymieniać myśli i słuchać, co ma do powiedzenia. Kiedy jechaliśmy razem do Zakopanego, siedziałem obok Hillarego i czytałem jego autobiografię „Widziane ze szczytu”. Kilka lat wcześniej, w Sydney, nie zdążyłem na spotkanie w księgarni, w której promował tę właśnie książkę. Byłem rozczarowany, że nie mogło dojść do naszego spotkania. A teraz jechaliśmy razem samochodem i raz po raz pytałem Hillarego o niezrozumiałe dla mnie fragmenty. W Zakopanem spotkaliśmy się w Czarcim Jarze z polskimi himalaistami i ratownikami TOPR – między innymi z Leszkiem Cichym, Januszem Onyszkiewiczem, Ryszardem Pawłowskim, Arturem Hajzerem i Krzysztofem Wielickim. W schronisku pod Morskim Okiem starosta Andrzej Gąsienica Makowski „mianował” Hillary’ego góralem i podarował mu kapelusz z kostkami. Mimo swoich osiemdziesięciu czterech lat Hillary trzymał się nieźle. Miał taką niezwykłą cechę, że przyciągał ludzi swoją zwyczajnością, ciepłem. Poznałem wielu utytułowanych himalaistów, to ludzie o różnych osobowościach, często trudni w kontakcie. Edmund Hillary to pośród nich postać niezwykła. Do historii himalaizmu przeszło jego słynne zdanie wypowiedziane po zdobyciu najwyższej góry świata w maju 1953 r.: „W końcu załatwiliśmy skurczybyka”.

Potem życie go jednak nie rozpieszczało.

Przez wiele lat zajmował się działalnością charytatywną. Założył fundusz powierniczy Himalayan Trust i pomagał Szerpom, budując dla nich szkoły, szpitale i wodociągi. Hillary zdobywał nie tylko Himalaje. W cztery i pół roku po wejściu na Mount Everest doszedł do bieguna południowego i dokonał trawersu Antarktydy. Przestał się wspinać dopiero wówczas, gdy z objawami choroby wysokościowej został zniesiony z jednego z ośmiotysięczników. Przeżył jeszcze inną osobistą tragedię: w katastrofie samolotu w Nepalu zginęły jego żona i córka. Przetrwał to, nie załamał się. Edmund Hillary to pulsująca historia dwudziestego wieku. Niestety już nie żyje: zmarł w styczniu 2008 r.

Druga żona Hillarego – lady June – mocno go zawsze wspierała w jego licznych pasjach.

Przyjechali wtedy do Polski razem. Ona także roztaczała wokół siebie tę samą aurę życzliwości.

Po kilku dniach towarzyszenia legendzie Himalajów trzeba było się jednak pożegnać.

Na lotnisku w podkrakowskich Balicach uścisnął mnie, objął mocno ramionami. To była dla mnie wyjątkowa chwila. Pomyślałem sobie wtedy o małym chłopcu z miasteczka gdzieś na Pomorzu Zachodnim, który z wypiekami na twarzy czytał o zdobyciu najwyższej góry świata, a teraz – trzydzieści lat później – może stanąć obok dawnego bohatera swojej wyobraźni. Świat okazuje się bardzo duży, a jednocześnie bardzo mały. Jakaś ważna klamra zamknęła się wówczas w moim życiu. Uświadomiłem to sobie w pełni w momencie wpisywania się w księdze kondolencyjnej w ambasadzie Nowej Zelandii, po śmierci Hillary’ego.

Jacy bohaterowie wypełniali jeszcze wyobraźnię dojrzewającego Marka Kamińskiego?

To byli bohaterowie z książek. Uwielbiałem czytać z nocną lampką pod kołdrą. O Juliuszu Verne już wspominałem. W trzeciej klasie podstawówki dostałem

Mieliście okazję się poznać?

Wiem, że po zdobyciu przeze mnie obu biegunów chciał się ze mną spotkać – zresztą ja z nim także. Do spotkania nie doszło, ponieważ telewizja chciała je sfilmować, ale w ostatniej chwili zabrakło kamery i nasze spotkanie przełożono. Następnego nie zdążyliśmy zorganizować, bo w lipcu 1996 r. Centkiewicz zmarł. Nie pamiętam, czy udało się nam przed jego śmiercią porozmawiać przez telefon.

Zanim zacząłeś się rozczytywać w książkach Centkiewiczów, doszło do wypadku, który na długo zmienił życie małego chłopca. Wspominaliśmy już o tym.

To zdarzyło się u rodziny na wsi, w Helenowie pod Łodzią. Robiłem przewrotki na drewnianym dyszlu. Wokół zielono, przyjemnie. Musiałem się jakoś nieszczęśliwie przekręcić, bo nagle poczułem taki ból, że na chwilę straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, nie mogłem iść o własnych siłach, a ręka bezwładnie zwisała. Złamanie. Pamiętam, że przyjechała karetka pogotowia i zawiozła mnie do szpitala w Łodzi. Oddział dziecięcy musiał być na którymś z wyższych pięter, bo z okien widziałem panoramę miasta. W szpitalu czułem się bardzo samotny. Starsze dzieci straszyły mnie, że zostanę tutaj już na zawsze, że nikt po mnie nie przyjedzie.

Trudne doświadczenie jak na pięcioletnie dziecko.

Po prostu doświadczenie. Tak o tym dziś myślę.

Potem zaczęła się kilkuletnia wędrówka po szpitalach, kolejne operacje i sanatoria.

Złamanie okazało się skomplikowane. Lekarze sugerowali nawet amputację, ale na szczęście mama się nie zgodziła. Ręka długo nie chciała się zrastać, lekarze wiele razy otwierali ranę. Potem sanatoria i dalej samotność. Rodzice oczywiście odwiedzali mnie, pisali listy, ale wesoło mi nie było. Myślę, że w jakimś sensie przeszedłem wtedy egzamin, próbę. I musiałem sobie po swojemu dać z tym radę. Oczywiście taka refleksja przyszła o wiele później, już w dorosłym życiu. Szpitalno-rehabilitacyjne wędrówki skończyły się, gdy miałem około dwunastu lat.

Przypomina mi to trochę historię Jasia Meli w mniej drastycznym wydaniu.

Po wyprawie na biegun północny zostaliśmy z Jasiem zaproszeni na spotkanie do Ciechocinka, do dzieci przechodzących rehabilitację w sanatorium. Po drodze myślałem: „Ciechocinek, Ciechocinek… Przecież leczyłem tam rękę!”. Wcześniej w ogóle nie wracałem wspomnieniami do tamtych chwil. Chyba tylko wtedy, kiedy ktoś o to otwarcie pytał. Kiedy poznałem Jaśka, który wskutek porażenia prądem stracił po amputacji część prawej ręki i lewą nogę w połowie podudzia, nie przyszło mi do głowy, że łączą nas wspólne doświadczenia, że byłem kiedyś w podobnej sytuacji. Takie refleksje pojawiły się dopiero wówczas, gdy w 2004 r. przygotowywałem do druku książkę „Razem na bieguny”, o wyprawie polarnej z Jasiem.

Odzywała się później ta ręka na wyprawach?

Największe problemy z prawą ręką miałem podczas trawersu Grenlandii w 1993 r. Mieliśmy z Wojtkiem Moskalem do przejścia sześćset kilometrów lodowca. Po mniej więcej czterystu kilometrach marszruty w trudnych warunkach – silnym wietrze, temperaturze powietrza dochodzącej do minus czterdziestu stopni – prawdopodobnie zatrułem się w namiocie spalinami z prymusa benzynowego. Dopadły mnie potworne bóle brzucha i mdłości, nie mogłem przez jakiś czas niczego jeść. I jakby tego było mało, napuchła mi ręka, ból był dotkliwy. Być może przeciążyłem ją podczas wielokrotnego okopywania namiotu. Smarowanie maścią i nakładanie bandaża niewiele pomagało. Wtedy zastanawiałem się, czy to stare złamanie daje o sobie znać. Do dziś tego nie wiem na pewno.

Wyprawa zakończyła się jednak ostatecznie sukcesem. Jako pierwsi Polacy przeszliście Grenlandię.

Mimo odmrożeń i wycieńczenia po trzydziestu czterech dniach wędrówki dotarliśmy do Sondre Stromfjord. Grenlandię pamiętam jako jedną z najtrudniejszych wypraw – choć przecież nie była najdłuższa. Nagromadziło się jednak po drodze wiele przeciwności. Jeszcze na ostatnich kilometrach walczyliśmy ze szczelinami, które jakby nagle zaczęły się mnożyć. W jedną z nich o mało nie wpadłem z sankami. Gdyby nie Wojtek, który wyciągnął mnie za kijki narciarskie, to nie wiem…

Wróćmy do korzeni Marka Kamińskiego. Twoja rodzina ze strony ojca pochodzi z Kaszub. Czujesz kaszubską tożsamość, masz poczucie, że pochodzisz właśnie stamtąd?

W pewnym momencie życia każdy z nas zaczyna szukać własnych korzeni i uświadamia sobie, gdzie jest jego mała ojczyzna. Zdaję sobie sprawę, że Kaszuby to moje korzenie, ale trudno byłoby mi powiedzieć, że czuję się stuprocentowym Kaszubem. Dlaczego? Bo to w moim rozumieniu ktoś taki, kto kultywuje tę swoją „kaszubskość”, na co dzień żyje regionem. Kaszuby są mi bliskie, stąd pochodzi moja rodzina, ale częste powtarzanie, że jestem Kaszubem, byłoby nadużyciem wobec wszystkich, którzy głębiej niż ja związani są z tym miejscem na ziemi. Kaszubi byli prześladowani pod zaborem niemieckim, ale i potem, czyli po 1945 r., niewiele się, prawdę mówiąc, zmieniło. Nowy ustrój przyniósł nowe zniewolenie. O ironio, pod sztandarami tak wyczekiwanej i wyśnionej przez Kaszubów Polski.

Mieszkańcy Kaszub mają wyraźną świadomość własnej odrębności. W pierwszej kolejności czują się Kaszubami?

To niezwykle delikatne sprawy. W domu rodzinnym często powtarzano mi przysłowie „Nigdy do zguby nie przyjdą Kaszuby”, co nawiązuje do jedności z Polską. Myślę, że po prostu mają świadomość, że są i Kaszubami, i Polakami. To nie jest tak, że coś jest postawione przed czymś. Mam wrażenie, że prawdziwi Kaszubi uważają, iż ich region jest esencją polskości. Kiedy słucham języka kaszubskiego, więcej słyszę w nim dawnego języka staropolskiego – tego, który znamy z „Bogurodzicy” – niż współczesnej polszczyzny. Być może stało się tak dlatego, że przez setki lat Kaszubi byli odcięci od Polski i zachowali swój język w pierwotnej formie. Niezorientowani ludzie czasami uważają, że język kaszubski jest bliższy niemieckiemu. To błędne i krzywdzące – i zdaje się, jest ubocznym efektem peerelowskiej propagandy. Bardzo trafne wydaje mi się stwierdzenie, jakie przeczytałem na jakimś blogu internetowym:

„Kaszuby nie należą do Polski. Kaszuby są Polską”.

U ciebie w domu mówiło się po kaszubsku?

Moja prababcia z Orlika, którą pamiętam jak przez mgłę, dziadkowie i wielu krewnych mówiło językiem kaszubskim, ale rodzice już nie. Zamieszkali na Pomorzu Zachodnim, a poza tym tylko tata wychował się na Kaszubach. Mama pochodzi z centralnej Polski, urodziła się w okolicach Sandomierza.

Sentyment do Kaszub nie wraca?

Opowiem ci pewną historię. W 2006 r. realizowałem projekt „Z Polą przez Polskę”. Chcieliśmy poprzez wspólną rodzinną wyprawę udowodnić, że dziecko nie jest przeszkodą w podróżowaniu, że warto, aby od najmłodszych lat poznawało świat. Odwiedzając Kaszuby, odkrywaliśmy z żoną Kasią oraz dwuletnią wtedy Polą ślady rodziny Kamińskich. Przez kilka dni towarzyszył nam również mój ojciec Zdzisław. Kiedy przejeżdżaliśmy obok kościoła w Krojantach, tata nagle powiedział: „Tutaj twój wujek Stefan grał po wojnie na organach”. Kilka dni później z ekipą filmową odwiedziliśmy dom i pracownię oryginalnego kaszubskiego artysty samouka, Józefa Chełmowskiego. I przypadkowo okazało się, że u niego w domu stoją owe organy wujka – a właściwie fisharmonia, czyli coś między pianinem a organami. Stara, prawie stuletnia fisharmonia, z niemieckimi napisami. Byłem bardzo poruszony odnalezieniem tego instrumentu. Czegoś, co związane było z naszą rodziną. To przypadkowe zdarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że miejsca mają znaczenie.

A ty poznałeś język kaszubski?

Tak, ale nie na tyle, by nim biegle władać. Mam jednak wielu znajomych, którzy używają tego języka.

Józef Chełmowski – o którym przed chwilą wspominałeś – to wielki oryginał, znany nie tylko na Kaszubach. Filozof, poeta i malarz, ale przede wszystkim ceniony rzeźbiarz.

Chełmowski to postać niezwykła, zasługująca na osobną opowieść. Polemizuje z teoriami Kopernika, wydaje książki w jednym egzemplarzu, mówi o sobie, że jest obywatelem wszechświata. Mieszka i tworzy przez całe życie w jednym miejscu: w Brusach Jaglie, niewielkiej wiosce koło Chojnic. Nazywany jest „Leonardem da Vinci z Brus”. To ludowy artysta-filozof. Od lat prowadzi niezwykły dziennik „Nadzwyczajne śmierci”, gdzie odnotowuje przypadki niezwykłych okoliczności związanych ze śmiercią, wydarzenia z różnych miejsc na świecie. Jego rzeźby, w których najwięcej jest motywów religijnych i filozoficznych, są znane także poza Polską. To autentyczna, ciepła postać i rzeczywiście wielki oryginał.

PRZERWANE MARZENIA

Kompromis ze Służbą Bezpieczeństwa byłby zaprzeczeniem tego wszystkiego, w co wierzyłem, oznaczałby, najkrócej mówiąc, współpracę z diabłem.

Edmund Hillary, legendarny himalaista, był jednym z twoich bohaterów młodości. Zastanawiałem się wielokrotnie, dlaczego właściwie nie wybrałeś gór jako własnej drogi. Przecież w latach osiemdziesiątych, kiedy dorastałeś, polscy himalaiści odnosili spektakularne sukcesy: Kukuczka, Rutkowska, Wielicki. O polarnikach mało kto słyszał.

W życiu nie można robić wszystkiego, to pewne. Nie można wejść na wszystkie ścieżki. Mieszkałem na Pomorzu, gdzie siłą rzeczy łatwiej dostępne było doświadczenie morskie, żeglarskie. Najpierw wszedłem więc – jeśli można tak powiedzieć – na ścieżkę żeglarską. W czasie studiów zrobiłem patent sternika jachtowego w ośrodku Funka nad Jeziorem Charzykowskim. To zresztą malownicze miejsce, położone w Borach Tucholskich. Już przed wojną było znanym ośrodkiem sportów wodnych. Po głowie chodziły mi samotne wyprawy dookoła świata. Nigdy nie marzyłem o sławie, ale zawsze chciałem zrobić coś przekraczającego zwyczajność życia. Przeżywałem przygody kapitana Nemo w „Dwudziestu tysiącach mil podmorskiej żeglugi” i wszystko tam wydawało mi się żywe i realne. Chciałem, aby w życiu było jak w książkach. Wydawało mi się, że to, co przeczytałem, jest dobre i jest czymś, co po prostu warto robić. Chciałem naśladować naszych słynnych żeglarzy: Kubę Jaworskiego, Leonida Teligę i kilku innych. Do dziś pamiętam książkę Iwony Pieńkawy „Otago na zdrowie”, jej osobistą relacją z regat dookoła świata. Świetna książka, dobrze się ją czytało. Iwona miała wtedy 18 lat!

Niecałe dwa lata po tym zdarzeniu, w marcu 1975 r., młoda żeglarka zginęła w wypadku samochodowym.

Dziś o tamtej historii pamiętają jedynie nieliczni. To nie był koniec tragicznych zdarzeń. Latem 1976 r. na skałach Wyspy Niedźwiedziej roztrzaskał się legendarny jacht „Otago”. Załoga zaplanowała rejs za koło podbiegunowe, do Archangielska i Murmańska, a potem dokoła Spitsbergenu. W październiku tego samego roku zatonął podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej jacht wybudowany dla upamiętnienia dzielnej żeglarki – „Iwona Pieńkawa”. Rozpoczął swoją morską karierę zaledwie półtora miesiąca wcześniej. A Iwona, „Latająca Ryba”, pochowana jest w Gdańsku, na cmentarzu na Srebrzysku.

Wracając do mojego pytania: morze wygrało z górami, tak?

Przez pewien czas nawet wiązałem swoją przyszłość z górami, z alpinizmem i himalaizmem. Ale chociaż pasjonowały mnie góry, czułem intuicyjnie, że realizować się chcę w czymś innym. Rzeczywiście jednak, w latach osiemdziesiątych inspirowały mnie sukcesy naszych wspinaczy. Jerzy Kukuczka wszedł w tym czasie na większość ośmiotysięczników i jako drugi człowiek na Ziemi – po Reinholdzie Messnerze – zdobył Koronę Himalajów, wszystkie czternaście szczytów. Wanda Rutkiewicz jako pierwsza Europejka zdobyła Mount Everest oraz słynny i bardzo niebezpieczny szczyt K2, a Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki dokonali pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. Szczególnie ten ostatni sukces zapamiętałem jako mocną rzecz, prawdziwy bang! Cały świat mówił o dwóch bohaterach z Polski. Wiele się wówczas działo w świecie zdobywców gór. Trudno mi teraz wrócić do moich myśli sprzed dwudziestu kilku lat, ale chyba przyjmowałem to tak, że Polacy zdobyli wiele górskich szczytów na różnych kontynentach, wytyczyli wiele dróg w Himalajach, a nawet w Ameryce Południowej. Czy trzeba więc było chodzić utartymi ścieżkami? Bieguny, Grenlandia, w ogóle tereny polarne, pozostawały przez Polaków prawie nietknięte. Tam było wiele do zdobycia, do przejścia wiele dróg, którymi jeszcze żaden człowiek nie chodził. Czytałem poza tym z wypiekami na twarzy wspomnienia wielkich polarników: Amundsena, Nansena, Shackeltona, Scotta czy Roberta Peary’ego. Kiedy w 1993 r. przeszliśmy z Wojtkiem Moskalem Grenlandię, dziennikarz „Gazety Wyborczej” pytał nas, dlaczego wybraliśmy właśnie bieguny. Odpowiedź nasuwała się sama: w tym czasie jeszcze prawie żadna wyprawa na biegun północny nie dotarła bez pomocy z zewnątrz. Tymczasem na Everest weszło do tamtego momentu ponad tysiąc osób. Wejść na najwyższą górę świata jako kolejna osoba – nie było to niczym porywającym. Mnie interesowały nowe ścieżki, nowe wyzwania, przekraczanie granic ludzkich możliwości.

Góry jednak w końcu cię wciągnęły. Przynajmniej na pewien czas.

Lubię góry. Na drugim i trzecim roku studiów często jeździłem w Tatry, żeby po nich po prostu pochodzić. Potem – już w okresie fascynacji wszystkim, co polarne – spróbowałem także wspinaczki. W Tatrach, w Alpach, w Andach. Wiele nauczyłem się od Leszka Cichego podczas wspólnych wypraw w Dolomity z moją wówczas narzeczoną, a dziś żoną Kasią oraz naszym psem Ają. Elementów wspinaczki uczył mnie również szef Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto i doskonały instruktor, Michał Kochańczyk. Pamiętam związaną z naszym wspólnym trenowaniem dość niesamowitą historię sprzed dziesięciu lat, już po zdobyciu biegunów. Wspinaliśmy się na starym, częściowo zburzonym wiadukcie w Gdańsku. Zjeżdżałem na linie, a Michał mnie z dołu asekurował. Nagle, w połowie zjazdu, gdy wisiałem kilkanaście metrów nad ziemią, ktoś zaczął na wiadukcie majstrować przy linie, zaczął ją odwiązywać. Być może miał nóż; w każdym razie tak mi się wydawało. Zamarłem ze strachu. Michał pobiegł na górę i ten człowiek na jego widok uciekł. Według Michała miał dziwny, pusty wyraz twarzy, więc wydedukowaliśmy, że być może wyszedł na spacer z pobliskiego szpitala psychiatrycznego na Srebrzysku.

Przeżyłeś bieguny, a mogłeś zginąć na starym wiadukcie z rąk szaleńca.

W życiu mogłem wielokrotnie zginąć w banalny sposób. Latem 2007 r. wracałem z przyjaciółmi ze spotkania firmowego na Mazurach. Padał deszcz. Wysiadłem przed domem z samochodu i gdy otwierałem drzwi kamienicy, zobaczyłem nad sobą błysk pioruna. Strzał, trzask, ogromny huk,