Dopóki nie zajdzie słońce - Ewa Pirce - ebook + książka

Dopóki nie zajdzie słońce ebook

Ewa Pirce

4,5

Opis

Jeden rozkaz, jedna chwila, jedna śmierć.
To właśnie całkowicie i bezpowrotnie zmieniło życie Samuela Remseya. Przeszłość, którą chciał za sobą zostawić, nie pozwalała o sobie zapomnieć, pustosząc jego serce i umysł. Złamany, zraniony i pogrążony w smutku zapomniał o tym, co powinno stać się jego siłą – o rodzinie. Bez przerwy prowokował śmierć, śmiejąc jej się w twarz. Jednakże wszystko, co robimy, wraca do nas ze zdwojoną mocą. Przyszedł w końcu czas, że śmierć zadrwiła z niego. Został zepchnięty na samo dno egzystencji. Czekał na zgubę. Lecz zamiast tego otrzymał pomocną dłoń. Dzięki danej mu szansie uwolnił się od widm dnia wczorajszego, budując na nowo swoje życie.
Pozorny spokój zaburzyła jednak osoba, która jako jedna z niewielu była w stanie w ciągu minuty zarówno go rozśmieszyć, jak i wyprowadzić z równowagi. Była jak mina przeciwpiechotna – niepozorna, ale cholernie niebezpieczna.
Czy mężczyzna z tak burzliwą przeszłością jest w stanie pokochać? Czy zdoła otworzyć serce przed kobietą, która nie wierzy w miłość i nie chce jej w swoim życiu? Czy tych dwoje podda się przeznaczeniu, czy nieustannie będzie z nim walczyła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (580 ocen)
366
131
68
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melancholy_angel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka ! Uwielbiam to w jaki sposób wykreowane są postacie. Wciąga od 1 strony . Żadnych zbędnych wątków . Cudowna 😍
00
matiiaga

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba brakuje części, w której doszło do postrzału Aleksa i tematu Gabriela.
00
Taalaa16

Nie oderwiesz się od lektury

Super mega szkoda ze nie ma kontunacji jeszcze ;)
00
zaczytanazuzka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Szkoda że nie ma 2 części na Legimi.
00

Popularność




Copyright © Ewa Pirce Wydawnictwo NieZwykłe Oświęcim 2019 Wszelkie Prawa Zastrzeżone All rights reserved
Redakcja: Anna Wasińska
Korekta: Anna Rochatka, Magdalena Zięba-Stępnik
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Projekt okładki: Paulina Klimek
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8178-128-2
wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.
.

Jeden rozkaz, jedna chwila, jedna śmierć.

To właśnie całkowicie i bezpowrotnie zmieniło życie Samuela Remseya. Przeszłość, którą chciał za sobą zostawić, nie pozwalała o sobie zapomnieć, pustosząc jego serce i umysł. Złamany, zraniony i pogrążony w smutku zapomniał o tym, co powinno stać się jego siłą – o rodzinie. Bez przerwy prowokował śmierć, śmiejąc jej się w twarz. Jednakże wszystko, co robimy, wraca do nas ze zdwojoną mocą. Przyszedł w końcu czas, że śmierć zadrwiła z niego. Został zepchnięty na samo dno egzystencji. Czekał na zgubę. Lecz zamiast tego otrzymał pomocną dłoń. Dzięki danej mu szansie uwolnił się od widm dnia wczorajszego, budując na nowo swoje życie.

Pozorny spokój zaburzyła jednak osoba, która jako jedna z niewielu była w stanie w ciągu minuty zarówno go rozśmieszyć, jak i wyprowadzić z równowagi. Była jak mina przeciwpiechotna – niepozorna, ale cholernie niebezpieczna.

Czy mężczyzna z tak burzliwą przeszłością jest w stanie pokochać? Czy zdoła otworzyć serce przed kobietą, która nie wierzy w miłość i nie chce jej w swoim życiu? Czy tych dwoje podda się przeznaczeniu, czy nieustannie będzie z nim walczyć?

Dla każdej kobiety, która pokochała Samajeszcze przed poznaniem jego historii.

PRZEDMOWA

Drodzy Czytelnicy,

każdy z nas zmagał się z mniejszymi czy większymi demonami. W życiu musimy pokonać niezliczone przeszkody. Jesteśmy zmuszeni do walki o każdy uśmiech i radość. Nie jest to kolorowy film, bajka, o której marzymy w dzieciństwie, lecz nieustająca walka. O przyjaźń, szczęście, rodzinę, miłość, samych siebie... Taki bój stoczył również Samuel. Z samym sobą, ze swoimi koszmarami, słabościami oraz uzależnieniem, które znacznie wpływało na jego decyzje. Dopóki nie zajdzie słońce to nie jest typowy romans. Nie jest to również opowieść o związku pomiędzy kobietą a mężczyzną, ale o takim, który zawieramy zaraz po urodzeniu – ze światem.

Życzę Wam przyjemnej lektury i mam nadzieję, że ta historia na długo pozostanie w Waszej pamięci.

PROLOG

Staję się niespokojny, kiedy jest ciemno.

– Jackal, na zewnątrz jest dwóch czarnych, uzbrojeni po zęby – rozbrzmiał w słuchawce głos Snake’a.

– Gdzie Iron i Smokey? – zapytałem, od razu ruszając w górę mahoniowych schodów.

– Tony zabezpiecza wejście, a Smokey osłania twoją dupę.

Usłyszałem charakterystyczny dźwięk przeładowywanej broni. Kolejna dawka adrenaliny rozpaliła mi żyły. Kochałem to uczucie.

– U ciebie czysto?

– Sprawdzam – rzucił krótko Snake.

– Nie mamy czasu. – Rósł we mnie niepokój. – Nie podoba mi się, że nie ma tu żadnej służby. – Westchnąłem. – Ani jednego białasa. Usuń przeszkodę i wracaj, a ja...

Nie dokończyłem, ponieważ przerwało mi soczyste przekleństwo.

– Snake, jesteś tam? Snake? Kurwa, odezwij się! – warknąłem, mając nadzieję, że nic złego się nie stało.

Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kamizelki, aby wyjąć telefon, i spojrzałem na monitor. Nadajnik Snake’a był wyłączony, co oznaczało tylko jedno – Snake nie żył.

Puściłem wiązankę niewybrednych bluzgów, wyłączyłem adapter i podążyłem korytarzem w lewo. Człowiek, którego miałem się pozbyć, był jednym z naszych najcenniejszych łączników z Mossadem. Pokładaliśmy w nim duże nadzieje, ale zdradził. Przez niego zginęło siedmiu agentów amerykańskiego wywiadu. Coraz wyraźniej uwidaczniał się fakt, że on i reszta jego pobratymców nie byli naszymi sprzymierzeńcami. Świadczyły o tym poderżnięte gardła naszych ludzi, co zostało udokumentowane na zdjęciach, wysłanych zarówno do naszej agencji, jak i do rodzin zabitych. Obok takich sytuacji nie przechodziliśmy obojętnie, to nie było coś, co agencja potrafiła wybaczyć. Istniały przecież jakieś granice. Znacznie je naruszono, a do mnie należało zlikwidowanie zdrajcy.

Willa, w której się znajdowaliśmy, była pogrążona w ciszy. Zbyt nienaturalnej. Czułem, że kryło się za tym coś złego. Moja intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Nie miałem więc powodów, by teraz jej nie zaufać.

Kiedy skierowałem kroki ku mieszczącemu się w prawym skrzydle budynku pokojowi, na zewnątrz padły strzały.

– Dostałem, chłopaki – usłyszałem w słuchawce stłumiony głos Irona. Zawahałem się. – Jest ich dwóch przed wejściem i widzę kogoś biegnącego od strony ogrodu.

– Spieprzaj stamtąd! – rozkazałem, budząc się z chwilowego odrętwienia.

Iron zaśmiał się smutno, zanim zasyczał z bólu.

– Nie z dziurą w nodze, szefie. Powiedz Annie, że ją kocham.

– Iron, nie ruszaj się, już do ciebie idę. – Odwróciłem się szybko z zamiarem udzielenia mu wsparcia.

– Powiedz jej! – zażądał drżącym, pozbawionym nadziei głosem.

– Powiesz jej osobiście – zagrzmiałem, starając się nie zdradzić przyczajonej we mnie rezygnacji.

Miałem świadomość, że istniało naprawdę małe prawdopodobieństwo dotarcia do niego na czas.

– Sam, proszę...

Zakląłem.

– Powiem, ale nie waż się, kurwa...

– Nie weźmiecie mnie, skurwiele, żywcem! – krzyknął Iron, po czym zaświszczały mi w uchu odgłosy strzelaniny.

– Iron? Iron?!

– Zostaliśmy we dwóch, bracie – odezwał się ze znużeniem Smokey. – Przykro mi.

– Jak u ciebie? – Przełknąłem gromadzącą się w gardle wściekłość. Przeżywanie, rozpacz i żałobę musiałem odłożyć na później.

– U mnie czysto i cholernie mi się to nie podoba. Ktoś wsadził nas na minę. Dlaczego wysłali nas na pewną śmierć?!

– Nie wiem, kurwa. – Sam zadawałem sobie to pytanie. – Ale wierz mi, gdy wyjdziemy z tego gówna, to się dowiem. Uważaj na siebie, ja jestem u celu.

– Musimy się wycofać! – sapnął. – Nie damy rady...

Wyłączyłem słuchawkę, chcąc się skupić. Nigdy nie porzuciłem misji i tym razem również nie zamierzałem tego zrobić, a to jego pieprzenie mnie wkurwiało.

Stanąłem przed drzwiami gabinetu i wytężyłem słuch. Ktoś znajdował się w środku. Dźwięk zza ściany był zakłócony, ale go słyszałem. Sięgnąłem do klamki i lekko ją nacisnąłem. Pchnąłem drzwi i wpadłem do środka, trzymając w dłoni gotową do oddania strzału broń.

– Kurwa.

Karil siedział na fotelu z rękoma przywiązanymi do podłokietników, głowę miał przymocowaną do jego oparcia. Z gardła sączyła mu się krew, a cała koszula i biurko zabrudzone były gęstą czerwoną cieczą. Rzęził, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. Dopiero po chwili się zorientowałem, że nie miał powiek. Tyle razy spotkałem się już z czymś takim – sam obcinanie powiek wykorzystywałem jako jedną z tortur – że nie robiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Ot, widok jak każdy inny.

Kiedy moje uszy wychwyciły odgłos czyichś kroków, cofnąłem się pod ścianę. Karilem targały konwulsje. Z ust wypływała mu piana. Po co mieliby go otruć, skoro wiedzieli, że i tak umrze? Nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.

Nagle usłyszałem jakieś głosy. Izraelczycy.

Ja pierdolę, mieliśmy przejebane.

Wziąłem głęboki wdech, włączając ponownie słuchawkę.

– Jackal, to nie jest pierdolony Battlefield – zaczął się ciskać Smokey od razu po nawiązaniu połączenia. – Spieprzaj stamtąd! Wiedzą o naszej akcji, kurwa. Zdradził nie Karil.

– Wiem – odszepnąłem, ignorując jego prośbę. – Widzę go i potrzebuję wsparcia.

Zrobiłem kilka kroków w tył i schowałem się za szafką, przylegając ściśle do ściany.

– Za dwie minuty dotrą Eagle i Crow. Nie wychylaj się – poprosił z rezygnacją Smokey.

Nie zdołałem nic odpowiedzieć, bo do gabinetu wpadł zamaskowany facet. Jeszcze mnie nie zauważył. Podszedł do biurka. Nim zgarnął z blatu jakieś dokumenty, splunął na Karila.

Przewiesiłem karabin przez ramię i złapałem za swojego niezawodnego cutlera. Ruszyłem bezszelestnie w stronę sukinsyna. Znalazłszy się tuż za nim, wbiłem mu ostrze w lewą nerkę. Dzięki temu nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Ścisnąłem jego głowę i szarpnąłem nią mocno, odpowiednio skręcając, by zaraz usłyszeć doskonale mi znane chrupnięcie. Wyciągnąłem z bezwładnego ciała nóż, po czym pozwoliłem truchłu opaść na ziemię.

– Jeden mniej – powiedziałem do słuchawki, wycofując się do drzwi.

– Nie dasz rady w pojedynkę – syknął Smokey. – Do kurwy nędzy, życie ci niemiłe?!

– Mam kolejnego – wyszeptałem i znowu zakończyłem połączenie.

Powoli zakradłem się do przeciwnika. Ten był bardziej czujny i nim zdążyłem zaatakować, krzyknął głośno, żeby ostrzec resztę. Automatycznie wbiłem mu nóż w serce, przekręcając go dla wzmocnienia efektu. Kiedy na korytarzu zapanował chaos, wpadłem do pokoju za moimi plecami. Niemal się przewróciłem o rozciągnięte na podłodze ciało. Żona Karila leżała w kałuży krwi, a niedaleko niej – ciało ich trzynastoletniego syna.

– Pieprzone bestie – warknąłem na widok dziecięcego pokoju, który musiał należeć do Sari, trzyletniej córki Karila.

Różowe ściany skropione były krwią, wokół walały się zdewastowane meble, zniszczone ubrania i zabawki.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu w poszukiwaniu dziewczynki. Nie dostrzegłszy jej ciała, poczułem ulgę. Widok trzylatki z podciętym gardłem nie był czymś, co zniósłbym ot tak, zwłaszcza że miałem siostrę w tym samym wieku. Gdzie jesteś, mała? – zapytałem w myślach, przedzierając się przez pobojowisko. Najpierw zajrzałem pod łóżko, potem do szafy. Na darmo.

Odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Z nożem w pogotowiu przysunąłem się do drzwi. Ktoś chwycił za klamkę i przekręcił ją delikatnie. Wsunąłem cutlera w cholewkę buta, a w zamian wyjąłem zza paska glocka, którego cicho odbezpieczyłem. Kiedy drzwi się otworzyły, wycelowałem przed siebie. Odetchnąłem, gdy rozpoznałem blond czuprynę.

– Eagle, kurwa, już byłoby po tobie. – Wciągnąłem go szybkim szarpnięciem do środka.

– Widzę cię, mordeczko, więc spokojna twoja rozczochrana. – Pomachał mi przed oczami swoim GPS-em.

– Mogłeś mnie ostrzec, że się zbliżasz.

– Zrobiłbym to, gdybyś, kurwa, nie wyłączył słuchawki. Wiesz, jakie to niebezpieczne.

Nawet przez wielkie gogle widziałem w jego spojrzeniu wyrzut.

– Dobra, nieważne. – Miał rację, ale nie zamierzałem mu jej głośno przyznać. – Mów, jak wygląda sytuacja z twojej strony.

– Czterech na zewnątrz, z czego dwóch zdjął Iron.

– Co z nim?

Eagle pokręcił głową, nie odpowiadając. Nie musiał, wiedziałem, co to znaczy.

– Okej. – Przytaknąłem sztywno. – A jak reszta?

– Snake’a też chyba straciliśmy. Jesteśmy tylko my, Crow i Smokey. Z tego, co wiem, w domu jest jeszcze sześciu.

– Więc zostało czterech. Dwóch zdjąłem.

Sięgnąłem do słuchawki, żeby nawiązać połączenie z resztą załogi.

– Smokey, Crow, zajmijcie się tymi na zewnątrz. Macie wyczyścić teren. Ja i Eagle przejmujemy dom. Nie żyje cała rodzina Karila prócz trzyletniej Sari, musi tu gdzieś być. Znajdziemy ją i spierdalamy.

– Dobra. Bądźcie ostrożni.

– Jak zawsze – zapewniłem. – Ja biorę lewą stronę, ty prawą, uważaj na dzieciaka – rzuciłem pod adresem Eagle’a.

Skinął głową na znak, że zrozumiał rozkaz. Otworzył drzwi i ostrożnie wyszedł na korytarz. Miałem iść za nim, ale bez ostrzeżenia wycofał się do pokoju.

– Co jest, kur...

Urwałem, ponieważ napotkałem wycelowaną w moje czoło lufę karabinu. Dwóch ciemnoskórych mężczyzn uśmiechało się zwycięsko, bełkocząc coś po arabsku.

Uniosłem powoli ręce, szacując nasze szanse. Wiedziałem jedno: tak czy inaczej, zginiemy, co jednak nie znaczyło, że mieliśmy poddać się bez walki.

– Kiedy dam znak, atakuj – powiedziałem do swojego kompana i od razu oberwałem kolbą w skroń.

Czułem, jak pęka mi skóra, a ciepła krew spływa po twarzy. Nie dane mi było „napawać się” bólem. Napastnicy porozumieli się w swoim języku, a następnie, popychając nas lufami, zaprowadzili piętro niżej do jednego z pokoi, przed którym dostrzegłem kolejnych dwóch uzbrojonych facetów. Jeden z nich splunął nam pod nogi, ukazując rząd pożółkłych, wybrakowanych zębów. Gwałtownie wepchnięto nas do środka. Gdybyśmy nie byli tak rosłymi skurczybykami, wylądowalibyśmy na podłodze.

– Proszę, proszę – przywitał nas znajomy głos. – Daliście się tak cholernie łatwo wmanewrować.

Kiedy uniosłem wzrok, ujrzałem siedzącego na skraju biurka Snake’a. Człowieka, z którym uczestniczyłem w niejednej akcji, któremu ufałem i powierzałem życie za każdym razem, gdy szliśmy w bój. Człowieka, którego uważałem za brata.

Zabulgotało mi w żołądku, a żółć podeszła do gardła.

– Ty skurwielu – wypluł z siebie z obrzydzeniem Eagle i rzucił się w jego kierunku.

Snake bez wahania wyciągnął broń i strzelił mu w kolano. Eagle upadł na ziemię, skomląc z bólu.

– Nie tak szybko, ptaszynko. – Zaśmiał się zdrajca. – Jak na tak doświadczonego agenta jesteś cholernie głupi, Samuelu. – Spojrzał na mnie, bawiąc się zabranym mi wcześniej nożem. – Niezły, zawsze chciałem go mieć. – Pogładził ostrze, kalecząc przy tym palec.

Zebrałem się w sobie, żeby nie pokazać nawet najmniejszych emocji. Musiałem zachować zimną krew, choć rozsadzała mnie żądza mordu.

– To nie zabawka dla takich cip jak ty. – Nie posądzałem się o spokój, który towarzyszył moim słowom.

Uraziłem go, co zobaczyłem w wyrazie jego parszywej gęby. Właśnie na tym mi zależało. Nie cieszyłem się jednak długo swoim małym sukcesem. Snake wstał, podszedł bliżej i patrząc mi prosto w oczy, wbił ostrze w moje ramię. Zacisnąłem mocno szczękę, by nie okazać słabości, a i tak z mojego gardła dobył się jęk bólu. Przycisnąłem dłoń do rany, żeby choć trochę zatamować krwawienie.

– Chcesz powiedzieć coś jeszcze? – zapytał Snake, wycierając nóż o rękaw mojego munduru.

Oddychałem głęboko, przeszywając go nienawistnym wzrokiem. Skuliłem się nieznacznie, niby z bólu, a tak naprawdę rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie, aby obadać sytuację. W pomieszczeniu znajdowało się trzech dżihadystów i Snake. Dałbym im radę. Musiałem myśleć szybko, cholernie szybko.

– Chcę wiedzieć, gdzie przewieziono złapanych ostatnio izraelskich agentów – zażądał informacji Snake.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparłem beznamiętnie.

Rzucił mi diabelski uśmiech, po czym zwrócił się do swoich towarzyszy w ich ojczystym języku. Nie miałem pojęcia, że tak dobrze zna środkowosyryjski dialekt. Tak samo jak nie wiedziałem, że działa na dwa fronty.

Nie upłynęła nawet minuta, kiedy chwycono mnie za bety i popchnięto bliżej ściany, gdzie zwisał hak z grubym sznurem. Przeoczyłem go wcześniej. Szarpnięto mną, a następnie przywiązano do nadgarstków pęta, naciągając je tak mocno, że moje naprężone ręce zapłonęły żywym ogniem.

– Brakuje krzyża. Byłby idealny obraz – zadrwił Snake i podszedł do mnie szybkim krokiem. Utkwił wzrok w moich oczach, które pozostały bez wyrazu, choć rana w ręce pulsowała, a napięte mięśnie paliły. – Podaj mi miejsca.

– Nie znam.

Rozciął mi kamizelkę, bluzę i termoaktywną koszulkę. Wiedziałem, co planuje zrobić. Sam go szkoliłem.

– Byłeś dobrym nauczycielem, Jackal.

– Szkoda, że ty byłeś dobrym uczniem – pyskowałem zamiast trzymać dziób na kłódkę.

Cały ja.

– O tym przekonasz się na własnej skórze. – W jego spojrzeniu zalśnił błysk wściekłości, świadczący o tym, że ponownie go uraziłem. – Od zawsze lubiłem patrzeć, jak kwas wypala w ciele dziury. Podobało mi się, gdy z jego pomocą wyciągałeś informacje.

Sięgnął za siebie. W jego ręce pojawiła się metalowa strzykawka. Pomachał mi nią przed oczami.

Będzie kurewsko bolało – skwitowałem w myślach. Mimo to nawet się nie zająknąłem, kiedy wstrzykiwał mi pod skórę żrącą substancję. Ani wtedy, gdy zaczęła działać, siejąc spustoszenie w moim organizmie.

Kilka godzin później odchodziłem od zmysłów. Moja klatka piersiowa była jedną wielką ziejącą raną. Ból doprowadzał mnie do obłędu. Nie zamierzałem niczego wyjawiać, dlatego w duchu szykowałem się na śmierć. Eagle leżał nieprzytomny pod przeciwległą ścianą, stracił cholernie dużo krwi i obawiałem się najgorszego.

– Imponujesz mi, kurwa. Serio, facet, jesteś genialny. – Bardziej czułem, niż widziałem, że Snake przechadzał się przede mną w tę i z powrotem.

– Pierdol się! – jęknąłem, nie mając sił, by podnieść głowę i na niego spojrzeć.

– Znajdę na ciebie sposób – zagroził.

Potem powiedział do swoich ludzi coś, czego nie zrozumiałem. Chwilę później runąłem na ziemię jak worek ziemniaków.

Ciało paliło mnie i pulsowało, czułem każdy mięsień i kość, oddychanie sprawiało mi niemiłosierny ból. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłaby śmierć, nie poddawałem się jednak. Na przemian traciłem i odzyskiwałem przytomność.

– Sam! Sam, kurwa, obudź się! – dotarł do moich uszu czyjś niewyraźny głos. Uniosłem powoli powieki i natrafiłem na rozmytą twarz Crowa. Kącik ust powędrował mi nieco do góry. – Zabieramy was stąd – oznajmił, zarzucając sobie moje ramię na szyję i próbując pomóc mi się podnieść.

Zacisnąłem wargi, żeby nie skrzywić się z bólu.

– Sześciu – wyjąkałem.

Przez moje ciało przepłynęła fala ognia. Opadłem bezwładnie do tyłu, na co Crow wypuścił serię bluzgów.

– Dwóch zdjęliśmy.

– Snake... – wydukałem ostatkiem sił.

– Chyba nie żyje. Nie możemy go namierzyć.

– Nie... on...

– Nic nie mów. Zajmiemy się wszystkim. Kurwa, kto cię tak urządził? Zaraz dam ci coś, co uśmierzy ból.

Nie zdołałem już nic powiedzieć. Opadły mi powieki, a umysł pogrążył się w ciemności, odcinając mnie od wypełniającej każdą komórkę mojego zmasakrowanego ciała agonii.

Ocknąłem się, słysząc strzały i krzyki. Potrząsnąłem głową, starając się skupić na sytuacji wokół. Zlekceważyłem ból, który zapewne był i tak niczym w porównaniu z tym, co działoby się, gdybym nie dostał solidnej dawki morfiny. Przeklinający Crow z wbijaną mi w brzuch igłą stanowił moje ostatnie wspomnienie.

Teraz stał przede mną, mierząc z broni do Snake’a, kryjącego się za rozdygotaną ze strachu dziewczynką.

– Puść, kurwa, to dziecko, pierdolony zdrajco! – zażądał Crow.

Przeniosłem spojrzenie z jego pleców na przerażoną twarz dziewczynki. Kiedy jako tako wróciła mi świadomość, rozpoznałem w niej Sari. To był bodziec, który zmusił mnie do działania. Odsunąłem ból na bok. Wyostrzył mi się wzrok, chociaż przesłaniała go chęć mordu.

– Gdzie masz drugi pistolet? – wychrypiałem pod adresem przyjaciela.

Zerknął na mnie szybko przez ramię.

– Ty... Jak?

Zarejestrowałem niedowierzanie w jego głosie.

– Gdzie? – warknąłem.

Sięgnął za plecy i rzucił mi swojego glocka. Odbezpieczyłem go i podczołgałem się na przedramionach bliżej. Skierowałem lufę na byłego współtowarzysza broni.

– Umrzesz szybko, Snake, pod warunkiem, że wypuścisz dziecko – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.

– Jedyną osobą, która dziś umrze, będziesz ty, Jackal – odparł spokojnie, choć wymachiwał pistoletem na prawo i lewo, co świadczyło o jego zdenerwowaniu.

– Puść dzieciaka – powtórzyłem.

– Wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? – Zaśmiał się szaleńczo, gładząc wolną ręką ciemne włosy Sari. – To ty ją zabijesz, nie ja.

Wycelowałem broń w jego głowę, lecz z powodu tego, że trzymał przed sobą dziewczynkę, nie miałem możliwości wykonania czystego strzału, jeśli nie chciałem jej zranić.

– Na każdej wojnie są ofiary, Sam – przypomniał mi Crow.

Pewnie zauważył, że się wahałem.

– Nie – zaprzeczyłem, zanim zdecydowałem się na strzał.

Kula, która wyleciała z mojej lufy, drasnęła jedynie lewy bok twarzy Sari, rozrywając ucho Snake’a. Wrzasnął, wypuszczając z objęć dziecko.

Crow rzucił się do przodu, chwycił małą, by ją od niego odciągnąć, i przekazał ją mnie. Nie musieliśmy porozumiewać się słowami, żeby przewidzieć swoje kolejne ruchy. Działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna.

– Już w porządku. – Niezdarnie pogładziłem Sari po główce.

Drżała w moich ramionach jak osika, przeżywając tak wielki dramat, ale nawet jedna łza nie wypłynęła jej z oczu. Była twardsza niż niejeden dorosły facet. Podziwiałem ją za to.

Odwróciłem się szybko, żeby ocenić sytuację. Snake wkładał właśnie do ust małą fiolkę.

– Nie ma, kurwa, mowy! – syknąłem.

Odepchnąłem dziecko pod ścianę. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się wstać, lecz wiedziony furią, dopadłem do zdrajcy i z całej siły zacząłem ściskać jego policzki, powstrzymując go od przełknięcia trucizny.

Snake zaczął rechotać jak wariat. Wiedziałem, że moje wysiłki były daremne.

– Pieprzony tchórz! – Zawrzałem, wymierzając mu cios pięścią.

– Jackal – zacharczał. – Jest coś jeszcze, pieprzony skurwielu. Mam dla ciebie ostatni prezent.

Choć śmierć wisiała nad nim z przyszykowaną kosą, jego przekrwione oczy błyskały triumfem.

– Sądzisz, że ci uwierzę, sprzedajna kurwo?!

– Tik-tak, tik-tak... – odliczał, zaczynając się dusić.

– Zdychaj, Snake, zdychaj w cholernych męczarniach.

Puściłem go, runął z impetem na podłogę, gdzie zaczął się wić jak prawdziwy wąż.

Przytrzymując się ściany, dotarłem do skulonej Sari.

– Zabijesz ją... – wydusił z siebie. – A jeżeli tego nie zrobisz, zginą setki ludzi. Ona jest zapalnikiem... – charczał. Z ust wypływała mu biała piana. – Jeśli jej serce... Jeśli ono przestanie bić... bomba przestanie tykać... Tik-tak...

– Bomba, kurwa?! Sądzisz, że uwierzę w ten twój bełkot?

– Albo ona, albo setki innych... – Kolejna tura opętańczego śmiechu opuściła gardło Snake’a. Dusił się przy tym własną śliną. – Tik...

– Jaka bomba, skurwielu?! – Crow przyklęknął obok niego. Ujął w garść jego włosy i szarpnął kilkakrotnie. – Jaka?! – powtórzył, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Ciało Snake’a zesztywniało, po czym rozluźniło się i opadło bez życia na ziemię.

– Samuelu, jeśli to prawda...

– To nie może być prawda. Nie uwierzymy chyba komuś takiemu jak on? – zaoponowałem, jednak coś w głębi duszy mi podpowiadało, że groźba tego judasza mogła okazać się prawdziwa.

– Spójrz na to. – Crow wskazał głową na coś za mną.

Odwróciłem się, a moje spojrzenie spoczęło na drżącej dziewczynce. Na jej klatce piersiowej widniała niewielkich rozmiarów rana z czterema szwami, której do tej pory nie zauważyłem. To oznaczało tylko jedno – dziecko miało wszyty pod skórę ładunek wybuchowy, który ktoś mógł w każdej chwili zdetonować, by wysadzić tę wioskę oraz prawdopodobnie wszystkie okoliczne. Mieliśmy przejebane. Całkowicie.

– Może dlatego jej nie zabili? – zapytał retorycznie Crow. Odsunął się od trzylatki i zaczął uruchamiać nadajnik, żeby połączyć się z naszymi ludźmi. – Muszę to zgłosić...

– Nie! – powstrzymałem go.

Miałem naprawdę kiepskie przeczucia.

Siedziałem w bezruchu. Sari musiała pojąć, że dzieje się coś złego, bo wreszcie zapłakała. To wcale nie ułatwiało mi podjęcia decyzji. W końcu przysunąłem się do niej i wziąłem w ramiona.

– Będzie dobrze – wyszeptałem, a mała przywarła do mnie, obejmując mnie rączkami, i łkała mi cicho w pierś.

– Nie możemy ryzykować. Wybacz – oświadczył stanowczo Crow, a następnie skontaktował się z górą.

Słyszałem, jak zdaje sprawozdanie. Skończywszy, podał mi słuchawkę.

– Misja zakończona, możemy wracać – burknąłem, kiedy zabrzęczało mi w uchu.

– Nie do końca, Jackal. Wiesz, co należy zrobić, nie możemy ryzykować – powiedział stanowczo pułkownik Frost.

Na myśl o tym, co stanie się z Sari, jeśli im na to pozwolę, skurczyło mi się boleśnie serce.

– To jeszcze dziecko.

– Jedno w obliczu setek. Prezydent rozkazał zlikwidować zagrożenie. Ona jest tym zagrożeniem. Agencie, znasz zasady, wiesz, czym grozi niesubordynacja. Pamiętaj, że chronisz swój kraj i jego obywateli. Czasami trzeba poświęcić jednostkę dla życia tysięcy. To rozkaz. Za piętnaście minut budynek zostanie zrównany z ziemią. Liczę, że nie zawiedziesz.

Po tym kategorycznym wywodzie Frost się rozłączył, nie pozostawiając mi miejsca na dyskusję.

To był jeden z momentów, gdy nienawidziłem tego, czym się zajmowałem. Złość mieszała się z psychicznym cierpieniem, silniejszym od fizycznego. Krew szumiała mi w uszach, a serce galopowało z zastraszającą prędkością. Czułem przerażenie, jakiego do tej pory nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Oddychając głęboko, przymknąłem oczy, żeby zgromadzić w sobie resztkę sił i wznieść mur, mający odgrodzić mnie od buzujących w moim wnętrzu uczuć.

– Spieprzaj, Crow – syknąłem.

– Zostanę.

– Wypierdalaj, bo wpakuję ci kulkę między oczy.

Podniosłem broń i w niego wycelowałem. Nie groziłem jeszcze żadnemu z moich kompanów. Wyglądało na to, że postradałem rozum.

– Muszę się upewnić...

– Nigdy, kurwa, nie zawiodłem. Zawsze wykonuję rozkazy. Tak będzie i tym razem.

Już siebie nienawidziłem.

Skinął głową. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać, lecz dał sobie spokój.

– Przykro mi, Sam. Naprawdę. – Westchnął ciężko.

– Wyjdź.

Odwróciłem od niego wzrok. Spojrzałem na wtuloną we mnie Sari.

– Chcę do mamusi – wymamrotała w znanym mi języku, kuląc się bardziej na moich kolanach. – Zaprowadzisz mnie do mamusi? – Uniosła główkę i popatrzyła na mnie zaczerwienionymi od płaczu wielkimi oczami.

Przełknąłem twardą gulę, która zatykała mi gardło, i smutno uśmiechnąłem się do trzylatki.

– Zabiorę cię do niej, ale najpierw zamknij oczka i się zdrzemnij. Posiedzę z tobą chwilę i zaraz się z nią zobaczysz, dobrze? – mówiłem najłagodniej, jak potrafiłem.

– Dobrze, wujku.

Delikatny uśmiech rozciągnął jej idealne usteczka. Oparła główkę na moim poranionym torsie.

Nie czułem fizycznego bólu, to moje wnętrze pękało z rozpaczy. Pogładziłem Sari po włosach, wyciągając jednocześnie z kieszeni strzykawkę z trucizną. Przed oczami galopowały mi przedstawiające moje rozradowane młodsze siostry obrazy. Zamrugałem szybko, żeby się ich pozbyć, po czym wciągnąłem głęboko powietrze.

– Śpij dobrze, cukiereczku – szepnąłem, zanim nacisnąłem tłok strzykawki.

Samotna łza stoczyła się po moim policzku, wpychając mnie w ramiona śmierci.

MISJA

1

Prawda czai się głęboko w mroku.

PIĘĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ...

Sam

– Usiądź, Samuelu – polecił Frost, kiedy wszedłem do jego gabinetu.

Był szefem działu Centralnej Agencji Wywiadowczej w ośrodku zwalczania terroryzmu, a co za ty idzie – moim przełożonym.

– Kazano mi się zgłosić – powiedziałem dość twardym tonem.

– Usiądź, proszę. – Przemawiał przez niego autorytaryzm, więc nie pozostało mi nic innego, jak spełnić jego polecenie.

Czułem, że ta rozmowa nie będzie należeć do najprzyjemniejszych. Wyciągnąłem nogi, krzyżując je w kostkach, i w napięciu czekałem na wywód.

– Doktor Hopkins poinformował nas, że nie stawiłeś się na ostatnich trzech spotkaniach. – Frost sięgnął po szarą teczkę z moim nazwiskiem i zaczął przeglądać jej zawartość.

– Nie czuję takiej potrzeby. Wszystko ze mną w porządku – zapewniłem stanowczo.

– Wiesz doskonale, że wymagasz leczenia. Złamałeś warunki, które ci postawiono. Znasz zasady, chłopcze.

– Potrafię kontrolować swoje emocje i myśli. Nie potrzebuję do tego żadnego konowała. – Wyprostowałem się na fotelu i usiłowałem zachować spokój.

– Gdzie spędziłeś wczorajszą noc? – Przełożony uniósł pytająco brew, ale minę miał taką, jakby doskonale znał odpowiedź na to pytanie.

Skrzywiłem się, wiedząc, że wpadłem w tarapaty.

– W barze.

Siedziałem bez ruchu i patrzyłem mu bezczelnie w oczy.

– Samuelu. – Westchnął i pochylił się w moim kierunku. – Jesteś moim najlepszym żołnierzem, ale nie mogę ryzykować. Od ciebie i twoich decyzji zależy życie moich ludzi. Będąc w terenie, musisz mieć wyostrzone wszystkie zmysły. Stępiasz je, żłopiąc wódę każdej, kurwa, nocy! – Jego głos co sylabę bardziej się podnosił, aż w końcu dobił do krzyku.

– To, co robię w wolnym czasie, jest tylko i wyłącznie moją sprawą – odpysknąłem. – Poza tym piję bourbona, nie wódkę – sprostowałem gwoli ścisłości, skoro czepialiśmy się szczegółów.

– Otóż nie! – Walnął pięścią w blat biurka dla podkreślenia swojego stanowiska. – Wszystko, co dotyczy twojego życia osobistego, przekłada się na pracę. Zrekrutowaliśmy cię nie bez powodu. Byłeś perfekcyjny we wszystkim, czego się dotknąłeś. Agentem nie zostaje się na osiem godzin, to praca przez dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu, przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Po wpadce z Karilem wszystko się pojebało. W Nowosybirsku o mało nie straciliśmy dwóch ludzi.

Opadł na fotel i potarł twarz dłonią. Dopiero teraz dostrzegłem, jak bardzo był zmęczony wydarzeniami ostatnich miesięcy.

– To był tylko jeden raz. – Przeszedłem w tryb obrony, mimo że miał pieprzoną rację.

– Tylko jeden! – prychnął. – Mówisz o dwóch życiach, do kurwy nędzy, o ludziach mających rodziny do utrzymania, żony, dzieci, pieprzone matki. – Podniósł się energicznie i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. – Nie mogę ryzykować.

Siedziałem sztywno, nie zdradzając szalejących we mnie emocji. Każde wydostające się z jego ust słowo działało na mnie jak najbardziej wyszukana tortura. Miałem ochotę wstać i wyjść.

– Zabiłem o wiele więcej ludzi. To wam nigdy nie przeszkadzało. – Przepełniały mnie wyrzuty i gniew, zacząłem tracić nad sobą kontrolę.

Frost zatrzymał się, piorunując mnie wzrokiem.

– To byli szpiedzy, bandyci, degeneraci i terroryści. Ludzie, którzy grozili naszemu krajowi i jego obywatelom. To zupełnie coś innego.

– Trzyletnia brązowooka dziewczynka też była szpiegiem i terrorystą?

Gdyby wzrok mógł zabijać, już leżałbym trupem. Widziałem, jak nieznacznie drgała mu dolna warga, a dłonie zacisnęły się w pięści. Opadł znowu ciężko na fotel. Poddał się, zabrakło mu woli walki. Jego postawa mówiła sama za siebie. Nie miał siły. Umiałem dobrze rozczytywać ludzi. Lata spędzone na pracy dla wywiadu sprawiły, że nie potrafiłem tak po prostu rozmawiać. Zawsze zwracałem uwagę na drobiazgi, w mowie ciała dopatrywałem się znaków dowodzących o słabościach, wstydzie czy tajemnicy. Niejednokrotnie uratowało mi to dupę.

– To, co było, zostawiamy za sobą. Ty najwyraźniej tego nie potrafisz, dlatego najlepszym w tym momencie rozwiązaniem będzie urlop – oświadczył po chwili Frost.

Zebrało mi się na mdłości. To była dla mnie najgorsza opcja.

– Ktoś sprzedaje informacje Rosjanom i jestem cholernie bliski odkrycia, o kogo chodzi. Jestem przekonany, że to jeden z pracujących w naszej jednostce agentów, i nie pozwolę, żeby miesiące mojej pracy zostały zaprzepaszczone wyłącznie dlatego, że nie stawiłem się na jakąś pieprzoną sesję. – Próbowałem mówić spokojnie, lecz niezupełnie mi to wyszło.

– Pamiętaj, że nie ty o tym decydujesz, tylko ja – przypomniał pułkownik, ponownie gromiąc mnie wzrokiem.

– Proszę mnie posłuchać. – Pochyliłem się w jego stronę. Rozstawiłem szeroko nogi, opierając łokcie na kolanach. – Mamy na terenie Rosji dwunastu cennych agentów. Jeżeli moje przypuszczenia się sprawdzą i ktoś od nas sprzedaje informacje, to zagrożone jest życie naszych tajniaków zarówno w Rosji, jak i w Waszyngtonie. Jeżeli Rosjanie dopadliby nasze wtyki na terenie ich kraju, to niech mi pan wierzy, marzeniem tych agentów byłaby śmierć.

– Wiem, do cholery. Sądzisz, że co ja tu, kurwa, robię? Składam samoloty z papieru?! – sarknął Frost. – Właśnie ze względu na ich życie i bezpieczeństwo muszę cię odsunąć.

– Kurwa! – Poderwałem się, nie potrafiąc dłużej kryć irytacji. Zdaje się, że przy okazji przewróciłem krzesło, na którym siedziałem. – Zajmuję się operacjami przeciw obcym wywiadom od trzech lat. Czy podczas mojej pracy zawiodłem więcej niż raz?

Frost przełknął nerwowo ślinę, przesuwając dłonią po swojej łysinie.

– Nie – odparł cicho.

– No właśnie, szefie, zdarzyło się tylko raz. – Pochwyciłem jego spojrzenie. – Jestem profesjonalistą, kiedy idę na akcję. Wszystko, co dotyczy mnie i moich uczuć, zostawiam za sobą. Nie myślę o niczym prócz wykonania zadania.

Dowódca znowu potarł łysą czaszkę – dawno temu odkryłem, że to tik nerwowy.

– Kurwa! – przeklął, a ja już wiedziałem, że odpuszcza. – Dobra, chłopcze, dam ci szansę. Nie spieprz tego, bo jak coś pójdzie nie tak, polecę razem z tobą.

– Dziękuję za zaufanie, sir. – Wyciągnąłem ku niemu dłoń. Uścisnął ją mocno, jak na byłego komandosa przystało. – Nie zawiodę pana.

Od tej obietnicy zależało moje być albo nie być w agencji. Zamierzałem jej dotrzymać – choćby nie wiem co.

– I masz, do cholery, chodzić na sesje z Hopkinsem.

Skrzywiłem się na jego ostatnie słowa, ale zdawałem sobie sprawę, że nie mam możliwości polemizowania.

– W porządku. – Odwróciłem się i pomaszerowałem do drzwi.

Zasadzka trwała dziesięć dni. Dookoła panowały egipskie ciemności, do szpiku kości przenikało mnie zimno, a od ślęczenia w tej norze robiło mi się niedobrze. Ostry zapach stęchlizny i wilgoci drażnił moje nozdrza.

Kiedy w końcu go zobaczyłem, poczułem ekscytację i znajomy dreszcz podniecenia. Rozpracowywałem tę sprawę kilka miesięcy i cholernie chciałem dorwać skurwiela, który zdradzał swój kraj. To było warte przebywania w spartańskich warunkach.

Miejsce, które wybrano na wymianę informacji, było odludne i opuszczone. Przez kilka dni tkwienia w tej dziurze zdarzyło mi się zobaczyć jakiegoś ćpuna albo bezdomnego, ale nie zapędzali się tu normalni ludzie. Zobaczywszy zbliżającego się do drzwi starej kawiarni mężczyznę w czarnym płaszczu i butach wyglądających, jakby dopiero co zostały wypolerowane, wiedziałem, że trafiłem w punkt. Twarz miał schowaną pod czarną kominiarką.

– Jackal, widzisz to? – odezwał się w słuchawce głos Halla.

– Cholernie dobrze – odparłem zadowolony. – Niech Crow zabezpieczy tyły – rozkazałem. – Stone, jesteś w środku?

– Gotowy – potwierdził niewiele głośniej od szeptu. – Cel znajduje się w budynku, właśnie wyciąga papierosa i rozgląda się po pomieszczeniu. Czeka na kogoś.

– Widzisz jego twarz?

– Nie, nie zdjął kominiarki.

– Dobra, miejcie oczy i uszy szeroko otwarte, zaraz tam będę.

Gdy tylko skończyłem mówić, włożyłem kevlarową kamizelkę i wyprułem z bunkra. Wspiąłem się na dach, by przejść do drugiego budynku. Minąłem czterech naszych agentów, czekających w skupieniu i gotowych do akcji. Nagle poczułem przemykające mi po karku zimno. Odwróciłem się, żeby rzucić okiem na ulicę. Przełknąłem ślinę, robiąc krok do przodu.

– To niemożliwe – szepnąłem do siebie.

Naprzeciwko stała drobna postać i patrzyła na mnie, a raczej przeze mnie takim wzrokiem, że aż po kręgosłupie przebiegły mi dreszcze. Nie mogłem w to uwierzyć.

Podszedł do mnie Johnson, który musiał usłyszeć mnie przez nadajnik.

– Coś nie tak?

– Widziałeś ją?

Popatrzył na mnie ze zdezorientowaniem, po czym przeniósł wzrok na pustą już ulicę.

– Kogo? Nikogo tu nie ma. – Na jego obliczu malowało się jeszcze większe zakłopotanie.

– Nieważne. – Machnąłem ręką, aby go zbyć. – Wracaj na stanowisko.

– Na pewno wszystko w porządku?

Skinąłem głową na potwierdzenie. Nie mówiąc nic więcej, zanurkowałem we włazie prowadzącym do wnętrza starej kawiarni.

– Ktoś jedzie – zawiadomił nas Crow, kiedy zbliżałem się do celu.

– Dobra, chłopcy, chcemy ich żywych – przypomniałem, na wypadek gdyby ich podkusiło, aby dać się ponieść chwili. – Mam cię, popaprańcu.

Zakradłem się jak najbliżej. Zanurkowałem pod ladę i przeczołgałem się bezszelestnie. Zlustrowałem otoczenie i dostrzegłem dwóch swoich ludzi. Na migi dałem im znać, co zamierzam. Obaj wyciągnęli kciuki, potwierdzając, że rozumieją.

Drzwi skrzypnęły, a ja zamarłem.

– Sprawdziłeś teren? – zapytał z mocnym rosyjskim akcentem nowo przybyły.

– Sądzisz, że za chwilę zza lady wyskoczy cały oddział CIA? – zaszydził zamaskowany mężczyzna.

Znałem ten cholerny głos. Przeszła przeze mnie fala złości i poczułem gorzkie rozczarowanie. Herkulesową siłą powściągnąłem swój temperament, który dawał o sobie znać.

– Masz to, co obiecałeś? – zapytał Rosjanin.

– Pieniądze są na koncie?

– Nie wierzysz nam? Zawsze wywiązujemy się z umów – zaperzył się obcokrajowiec.

– Pozwól, że najpierw sprawdzę. Nie to, żebym wam nie ufał, ale zanim sprzedam ci informacje, muszę mieć pewność. To moja ostatnia akcja. Upewnię się jedynie, że będę miał za co zapłacić za drinki z palemką. – Mężczyzna w kominiarce zaśmiał się w charakterystyczny sposób, tym samym upewniając mnie, kim był.

– Wszystko w porządku. Za chwilę dane zostaną przekopiowane na wasze serwery. Jak zawsze.

Znienacka rozległ się głośny huk. Poderwałem głowę i zobaczyłem lecącego razem z połową sufitu Davisa.

– Kurwa! – syknąłem, wstając szybko. – Teraz! – wrzasnąłem i wyskoczyłem z kryjówki.

Rosjanin wyciągnął broń i oddał w moim kierunku niecelny strzał. Kula świsnęła mi przy głowie i trafiła w ścianę za mną.

– Ty ruski skurwysynu! – Wycelowałem do niego ze swojego HK USP.

Strzeliłem bez zastanowienia. Kula przeszła przez jego obojczyk. Krzyknął, upadając na ziemię.

W tym samym czasie sprzedajny agent rzucił się do wyjścia. Rosjanin wyciągnął telefon i wypluł do niego szybko kilka słów. Davis przyskoczył do gościa, po czym kopnął go w ramię, żeby wytrącić mu z ręki aparat. Mężczyzna zawył głośno, a za moment wykrzykiwał po rosyjsku przekleństwa.

– Zajmij się nim! – nakazałem, zanim wybiegłem na zewnątrz.

Ruszyłem w pościg za uciekającym zdrajcą.

– Smokey! – Jego ksywka paliła mi język.

Zesztywniał na dźwięk mojego głosu, natychmiast się zatrzymując. Zbliżyłem się, dzieliło nas około trzech metrów.

– Dlaczego? – Tylko to kołatało mi się po głowie.

Odwrócił się ostrożnie o sto osiemdziesiąt stopni i stanął ze mną twarzą w twarz. Szybkim ruchem ściągnął kominiarkę.

– Szefie. – Z jego gardła uleciał pozbawiony wesołości śmiech.

– Dlaczego, do kurwy?!

Emocje – przede wszystkim ból i zawód – znalazły bez mojej zgody ujście w tonie głosu.

Patrzył na mnie w pełnym rozczarowania milczeniu, a w jego oczach dojrzałem odpowiedzi, których bałem się poznać.

– Wcześniej też wpakowałeś nas na minę. Karil to twoja zasługa, mam rację? – Elementy układanki wreszcie zaczęły wskakiwać na swoje miejsce.

Wzruszył ramionami.

– Wiedziałem, że to ktoś z wewnątrz, ale nie spodziewałem się, że zdradzi przyjaciel.

Nie istniały słowa potrafiące opisać to, co teraz czułem. Odruchowo uniosłem broń, celując między oczy judasza.

– Dzięki niemu udało mi się odciągnąć uwagę agencji od Rosjan. Przepraszam. – Nie odrywał ode mnie wzroku, czekał.

Liczył na to, że strzelę.

Nie tak prędko, kolego.

– Nie zrobię tego. Nie, dopóki się nie dowiem, ile wiedzą Rosjanie. Smokey, kurwa, dlaczego?

Miałem ochotę rozerwać go na strzępy. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy zostałem zdradzony przez człowieka, którego uważałem za bliskiego przyjaciela.

– Strzel, Sam. Proszę – wyszeptał błagalnie.

Wiedział, że jeżeli go nie zastrzelę, skończy w piwnicy, a przy tym śmierć to spacer po plaży w letni poranek.

– Wszystko wyśpiewasz i nie będę musiał robić tego, czego obaj nie chcemy.

Zdradził, naraził współtowarzyszy broni na niebezpieczeństwo, i to nie raz, a jednak miałem opory przed pociągnięciem za spust.

– Wiesz, że tego nie zrobię... Nie mogę. – Głos mu się łamał. – Jeżeli ich zdradzę, będzie o wiele gorzej. Obserwują moją rodzinę. Nie mogę, Sam... Przykro mi.

Emanował prawdziwą skruchą i strachem.

– To mnie jest przykro, Smokey. Cholernie mi przykro.

Oddałem dwa strzały, żeby powstrzymać go przez zrobieniem następnej głupoty. Upadł na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Być może żałował tego, co zrobił, lecz czasu nie dało się cofnąć. Za dużo zostało wyrządzonych szkód.

– Unieszkodliwiłem go – wymamrotałem do słuchawki. – Zgarnijcie Moskala i wracamy do siebie.

– Sam, zrób to ze względu na naszą przyjaźń – wybełkotał Smokey, wijąc się w cierpieniach.

– Nie zrobię tego ze względu na pieprzoną trzylatkę, za śmierć której jesteś odpowiedzialny!

W głowie wyświetliły mi się kadry z najgorszego dnia w moim życiu. Zebrałem się w sobie i zablokowałem myśli, zanim przejęłyby nade mną kontrolę i uniemożliwiły dalsze działania.

Po chwili pojawiło się obok dwóch ludzi z mojej ekipy. Podnieśli Smokeya i zabrali w miejsce, gdzie miał zostać poddany dogłębnemu przesłuchaniu.

Wtedy moją uwagę przykuł ruch na końcu ulicy. Przetarłem oczy z niedowierzania. Naprzeciw mnie stała smutna ciemnowłosa dziewczynka. Co to, kurwa, miało znaczyć? Przełknąłem zaczynającą mnie dusić gulę w gardle. Wszystko, co zdarzyło się sekundę później, wprawiło mnie w odrętwienie. Zanim zdołałem zareagować, Smokey wyrwał się i wysunął z rękawa nóż, którym ugodził jednego z agentów. Zza budynku wyjechał z piskiem opon czarny rover. Mknął w naszym kierunku z zawrotną prędkością.

– Strzelaj, Jackal! – zawołał ktoś za mną.

Wiedziałem, że powinienem zadziałaś, chciałem tego, ale moje ciało nie współgrało z mózgiem. Nie byłem w stanie się ruszyć. Słyszałem świsty latających obok mnie kul. Nie zmusiło mnie to jednak do podjęcia jakichkolwiek kroków. Stałem jak wrośnięty w ziemię, ledwo rejestrując chaos, który się wokół mnie rozpętał.

– Do kurwy, rusz dupę!

Zostałem powalony na ziemię. Dość niefortunnie zderzyłem się z twardym podłożem. Lecz nie obchodził mnie przeszywający moją nogę, od biodra do kolana, ból. Zamrugałem szybko, wędrując spojrzeniem na przeciwległy koniec ulicy.

– Nie ma jej. – Nie wiedziałem, czy powiedziałem to głośno, czy tylko pomyślałem.

– A kogo, kurwa, chciałbyś zobaczyć? Królową angielską?

Błądziłem wzrokiem po terenie. Smokeya wsadzano do czarnego jeepa. Wiedziony instynktem wojskowego, wymierzyłem w stronę samochodu broń. Zanim zdołałem strzelić, poczułem przenikliwe pieczenie.

Przetoczyłem się na plecy, podparłem na rękach i otaksowałem swoje ciało. Z początku nie dostrzegłem nic niepokojącego, ale po chwili spod kamizelki zaczęła wypływać krew. Rozpiąłem ją, szarpiąc nerwowo za materiał. Kiedy rozsunąłem ją na boki, zobaczyłem przesiąkający szkarłatem jasny materiał koszulki. Parę sekund później straciłem przytomność.

MISJA

2

Stojąc na krawędzi normalności.

DWA LATA PÓŹNIEJ...

Sam

Klęczałem na mokrej, zimnej ziemi, czując ból i wstyd. Dziewczynki stały za mną, dygotały z zimna i smutku. Z nieba siąpił deszcz, odbijając się od lakierowanego drewna ciemnobrązowych trumien. Tonąłem w oceanie wyrzutów sumienia. Gdyby nie ja, moje siostry miałyby rodziców, którzy je kochali nad życie i na których zawsze mogły liczyć.

Zanurzyłem dłoń w błocie. Zaczęło się osuwać i z głośnym plaśnięciem opadło na drewno.

– Nie chcę tu być – załkała Lucy. – Nie podoba mi się to wszystko.

Podniosłem się, żeby ją przytulić. Wcześniej musiałem wytrzeć brudną rękę. Szperałem w kieszeniach marynarki, aż znalazłem chusteczkę z zielonego płótna.

– Cholerne błoto! – burknąłem ze złością, nie mogąc się go pozbyć z ręki. – Kurwa...

– Sam – upomniała mnie Suzy, najstarsza z sióstr.

– W porządku, przepraszam.

Spojrzałem na dziewczynki. Wciąż zapominałem, że powinienem zważać na słowa, ponieważ te małe uszy wszystko chłonęły. Dawne przyzwyczajenia z wojska nie ułatwiały mi funkcjonowania wśród młodszego rodzeństwa.

– Pojedziemy do domu? – poprosiła Lucy. – Możemy wreszcie zostać sami?

Pociągając cicho nosem, miętoliła w dłoni wyliniałego królika z naderwanym uchem.

– Nie, to jeszcze nie koniec. Będziemy musieli pocierpieć jeszcze chwilę w obecności obcych ludzi – odrzekłem, mimo że tak samo pragnąłem spokoju i samotności, jeśli nie bardziej.

Postąpiłem krok naprzód i wziąłem najmłodszą siostrę w ramiona. Wtuliła się we mnie, kiedy porwałem ją na ręce.

– Musimy jechać na stypę. Chodźcie. – Postawiłem Lucy na ziemi.

Po raz ostatni zerknąłem na grób rodziców, głęboko westchnąłem i podążyłem do samochodu. Dziewczynki powlekły się za mną.

– Co to jest stypa? – Joy zrównała się ze mną i wsunęła swoją małą dłoń w moją.

Modliłem się, żeby ten cholerny dzień wreszcie się skończył. Od prawie tygodnia moje życie przypominało rozpierdol większy niż w trakcie nalotu na wioskę koło Kabulu, a każde pytanie dotyczące śmierci rodziców rozrywało moje serce na strzępy. Nie wiedziałem, ile jeszcze zniesie, zanim się całkiem rozpadnie.

– Przyjęcie po śmierci rodziców – odpowiedziała za mnie Tracy, za co byłem jej niewymownie wdzięczny.

– A będzie piniata? – wtrąciła Lucy, która ożywiła się na wspomnienie o przyjęciu.

– Tak, z cukierkami w kształcie trumien, głupku – zadrwiła Suzy.

– Uważaj, jak zwracasz się do siostry. – Musiałem stłumić kłótnię w zarodku. – Pojedziemy tam, bo tak należy uczynić. Pozwolimy obcym ludziom oceniać nas i udawać, że jest im cholernie przykro. Przyjmiemy z uśmiechem na ustach miesięczny zapas pieprzonych zapiekanek i będziemy odliczać minuty do końca tej maskarady, dopóki nie zabiorą fałszywych tyłków daleko od nas.

Droga do domu rodziców upłynęła nam w milczeniu. Ciszę zaburzały jedynie pochlipywania dziewczynek. Pozwoliłem im na to, bo kompletnie nie wiedziałem, co zrobić lub powiedzieć, żeby je pocieszyć. Po opuszczeniu agencji nie byłem częstym gościem w rodzinnych stronach. A powinienem. Gdyby nie to, rodzice prawdopodobnie wciąż by żyli, a ja nie musiałbym martwić się tym, jak poradzę sobie z czterema dziewczynkami w wieku od czterech do jedenastu lat.

– Samuelu, jak dobrze cię widzieć. – Pani Montgomery przypuściła na nas atak, kiedy tylko przekroczyliśmy próg domu.

– Trzeźwego? – mruknąłem bezmyślnie, na co zmarkotniała. – Proszę się nie krępować, nazywajmy rzeczy po imieniu.

Wyminąłem ją i wszedłem do salonu, gdzie zebrała się już całkiem spora grupa ludzi, głównie przyjaciół i sąsiadów rodziców. Posadziłem Lucy w masywnym skórzanym fotelu – ulubionym miejscu taty. Natychmiast odegnałem od siebie wspomnienie ojca podczas oglądania telewizji.

– Chce mi się jeść. – Stanęła za mną i ciągnęła za rękaw koszuli.

Odwróciłem się i napotkałem spojrzenie oczu w kolorze roztopionej czekolady. Oczu mamy. Kurwa.

– Idź sobie coś weź. – Wskazałem na zapełniony najróżniejszym jedzeniem stół, od małych kanapeczek począwszy, a na ciastkach skończywszy.

– Ty mi daj. Nie wiem, co lubię.

Nie drgnęła ani o milimetr. Zacięcie na jej twarzy mówiło, że nie ustąpi, póki nie spełnię jej życzenia.

– Jeśli ty nie wiesz, co lubisz, to skąd ja mam wiedzieć? – warknąłem, co przykuło uwagę zgromadzonych wokoło ludzi.

– Dupek – fuknęła Suzy, która opierała się o ścianę obok nas.

Chwyciła Lucy za dłoń i pociągnęła ją w kierunku stołu. Nałożyła jej na talerz jakieś przekąski i razem oddaliły się ku kanapie.

– Kurwa, mam dość. – Schowałem twarz w dłoniach.

Żałowałem, że brak mi umiejętności teleportacji, aby znaleźć się jak najdalej stąd.

– Sam... – doszedł mnie znajomy miękki głos, którego właścicielka postukała mnie w ramię.

O mało nie zemdlałem z wrażenia na widok mojej licealnej miłości. Nie żywiłem już do niej żadnych uczuć poza sympatią, jednak jej obecność mną wstrząsnęła.

– Bethany? – wydukałem.

– Jak się trzymasz?

Uformowała usta w niewielki uśmiech i położyła dłoń na mojej klatce piersiowej. Przez ciało przeszedł mi prąd, a serce przyśpieszyło. Szybko zebrałem się w sobie.

– Jesteś tak samo piękna, nic się nie zmieniłaś – odparłem zamiast udzielić odpowiedzi na pytanie. – Miło zobaczyć jakąś przyjazną twarz.

– Każdy, kto tu przyszedł, jest przyjacielem. – Nie przestawała się uśmiechać. – Może nie twoim, ale twoich rodziców z pewnością.

– A ty? – wyrwało mi się.

– Co ja, Sam?

– Jesteś moją przyjaciółką?

Po jaką cholerę o to zapytałem?

Przechyliła delikatnie głowę, jak to miała dawniej w zwyczaju. Jej ogniste włosy opadły na lekko piegowate ramię.

– Nigdy nie byłam twoim wrogiem.

– Beth – usłyszeliśmy gdzieś po lewej stronie obcy męski głos.

Za chwilę obok nas znalazł się wysoki blondyn i objął Beth w pasie.

Powędrowałem wzrokiem do jego rozłożonych opiekuńczo na brzuchu kobiety dłoni.

– Jesteś... – Zmarszczyłem brwi, próbując zwerbalizować myśli.

– W ciąży? – dokończyła za mnie. – Tak.

Ze spirali otępienia wydostał mnie głos Lucy.

– Chcę siusiu.

– Dobrze, zaprowadzę cię. – To idealny pretekst, by się oddalić. – Miło było cię zobaczyć, Beth – powiedziałem kurtuazyjnie, ignorując jej faceta. Coś mi w nim nie pasowało i nie zamierzałem tego ukrywać.

– Ciebie również, Sam. Gdybyś czegokolwiek potrzebował...

– Tak, wiem. Dzięki.

Wziąłem Lucy za rączkę i pociągnąłem do toalety.

Kiedyś Bethany należała do mnie. Uchodziliśmy za najpiękniejszą i najpopularniejszą parę w liceum. Wszyscy byli pewni, że po szkole weźmiemy ślub i spłodzimy gromadkę uroczych brzdąców. Sam tak myślałem, dopóki mi nie odpieprzyło i nie zaciągnąłem się do wojska. Wtedy całe moje życie diametralnie się zmieniło, dziewczynę odsunąłem na dalszy plan, aż całkiem odeszła w niepamięć. Przez moment próbowaliśmy to ciągnąć na odległość, ale ostatecznie Bethany uznała, że to dla niej za wiele. Nie mogłem ani nie chciałem jej zatrzymywać. Tak nasze drogi się rozeszły.

– To była twoja dziewczyna? – zapytała Lucy, kiedy załatwiła potrzebę i podeszła do umywalki.

Przyciągnęła plastikowy schodek, zwinnie się na niego wspięła i odkręciła kran. Mydliła rączki, czekając na odpowiedź.

– Kiedyś nią była.

– Kochasz ją?

– Przeprowadzasz wywiad czy tak po prostu jesteś ciekawska?

– Mamusia mówiła, że mam w buzi motorek. – W zabawny sposób zmarszczyła nosek. – Ale nigdy go nie znalazłam.

– Miała rację. – Uśmiechnąłem się do jej odbicia w lustrze.

– Oni już nie wrócą, prawda? – Z oblicza Lucy zniknęła chwilowa radość i powrócił smutek. – Suzy mówiła, że kiedyś się spotkamy, ale tak nie będzie. Jak ktoś umiera, to znika na zawsze. – Jej dolna warga zadrżała, jakby siostra miała się zaraz rozpłakać.

O nie, tylko nie to. Ostatnio widziałem zbyt wiele łez u moich dziewczynek. Poczucie winy i wyrzuty sumienia rosły z każdą wypływającą z ich oczu kroplą. Pochłaniały mnie żywcem, wtrącając w czeluść osobistego piekła.

– Nie spotkasz ich fizycznie, Lucy, ale zawsze będą w twoim serduszku. – Nie miałem pojęcia, jak jej to wytłumaczyć. W najczarniejszych scenariuszach nie przewidziałem, że spotka nas taka tragedia. Przygotowania do pogrzebu i załatwianie wszelkich formalności pochłonęły mnie tak bardzo, że jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać na ten temat. Zamierzałem jednak odsuwać ów moment jak najdalej w czasie. – A gdy zamkniesz oczy i bardzo mocno się skupisz, będziesz mogła ich zobaczyć. Będą żyli wiecznie w naszych wspomnieniach.

– Ale ja chcę, żeby mamusia mnie przytuliła. Kto mi będzie śpiewał do snu? Umiesz śpiewać, Sam? – Wbiła we mnie pełne dziecięcej nadziei spojrzenie.

– Nie bardzo, ale coś wymyślę. – Przesunąłem się i cmoknąłem ją w czubek głowy. – Obiecuję.

Przez ostatnią godzinę ścisnąłem więcej par rąk niż w ciągu całego roku. Wszyscy bardzo miło wyrażali się o rodzicach i oferowali pomoc. Zastanawiałem się, czy faktycznie by jej udzielili, gdyby zaszła realna potrzeba. W większości było to z pewnością czcze gadanie, mające na celu pokazać ich wspaniałomyślność i pozorne wsparcie.

– Samuelu, Samuelu! – zawołała pani Keeping, biegnąc truchcikiem przez salon.

Dzierżyła w dłoniach naczynie żaroodporne. Bałem się, że się potknie, padnie jak długa i szkło się roztrzaska, a ja będę miał jeszcze więcej do sprzątania.

– Witam panią. – Uśmiechnąłem się sztucznie, przyjmując naczynie z kolejną porcją jedzenia.

– Znowu pieprzona zapiekanka? – zapytała cieniutkim głosikiem Lucy.

Pani Keeping popatrzyła na nią zdegustowanym wzrokiem.

– Nie, kochanie, to zapiekanka pasterska, bardzo smaczna i pożywna – wyjaśniła.

Po raz pierwszy od wielu dni miałem ochotę się zaśmiać. Nie wiedziałem, czy kobieta nie załapała znaczenia słów Lucy, czy usiłowała taktownie wybrnąć. Stawiałem na to drugie, lecz tak czy siak, wyszło zabawnie.

– Aha. – Siostra pokiwała po żołniersku głową. – W porządku. Idę po soczek.

Pognała w kierunku kuchni, nie czekając na moją odpowiedź.

– Dobrze wyglądasz. – Sąsiadka zmierzyła mnie oceniającym wzrokiem, kiedy zostaliśmy sami. – Ćwiczysz? – Wyciągnęła pomarszczoną, pokrytą brązowymi plamami rękę, by przesunąć palcami po moich bicepsach i torsie.

– No tak...

Krępowało mnie jej zachowanie i naprawdę walczyłem, by nie wzdrygnąć się od jej dotyku, który przypominał macanie towaru w sklepie.

– Mam wnuczkę, która jest singielką. Pasowalibyście do siebie. – O Boże, tylko swatania mi brakowało. – To porządna, pracowita dziewczyna. Jest śliczna i uczynna. Już widzę wasze dzieci. Och, byłyby takie piękne... – Złączyła dłonie jak do modlitwy, a mnie świerzbiło, by wziąć nogi za pas.

Wtedy pojawiła się przy nas Mandy, najlepsza przyjaciółka mojej matki. Gdyby nie okoliczności, ucałowałbym tę kobietę za

to, że uratowała mnie przed małżeńskimi zakusami starej wariatki.

– Przepraszam bardzo – rzekła. – Pani Keeping, pozwoli pani, że porwę na chwilę tego młodego mężczyznę? Sprawa niecierpiąca zwłoki. – Ujęła mnie pod ramię i odciągnęła na bok. – Obiecuję go oddać jak najszybciej.

– Skoro to pilne. – Starsza pani wyraziła zgodę, ale biło od niej niezadowolenie. – Czekam tu, Samuelu. Nie zapomnij.

Przytaknąłem, choć wcale nie miałem zamiaru do niej wracać.

– Dziękuję, Mandy – powiedziałem z ulgą, kiedy znaleźliśmy się w nieco ustronniejszej i cichszej części salonu.

– Nie ma za co, mój drogi. – Zaśmiała się krótko. – Ta stara małpa próbuje wydać swoją wnuczkę za każdego kawalera, który pojawi się w okolicy. Znam jej sztuczki. Ale nie tylko dlatego cię porwałam. – Spoważniała. – Chciałabym wiedzieć, co postanowiłeś w sprawie dziewczynek.

Westchnąłem ciężko.

– Nie wiem, jeszcze się nie zastanawiałem.

Sięgnąłem po karafkę z bourbonem, żeby napełnić nim szklankę. Goście wreszcie zaczęli się rozchodzić, a ja mogłem się nieco znieczulić.

– Jak to? Sądziłam, że to oczywiste, że się nimi zajmiesz.

– Jak, Mandy? Jak mam to zrobić? – Nawet nie brałem takiej opcji pod uwagę. – Wiesz, co się ze mną działo przez ostatni czas? Nie powierzyłbym sobie chomika, a co dopiero dzieci. Cholera, sam sobą nie umiem się zająć, a co dopiero gromadką dziewczynek.

– Jesteś ich rodziną! – fuknęła, po czym dodała nieco spokojniej: – Jesteś ich bratem, Samuelu. Starszym bratem, jedyną rodziną, jaka im została.

– Przyrodnim – sprostowałem, rozglądając się wokoło, byle tylko nie patrzeć na nią.

Zbliżyła swoją twarz do mojej, czym odebrała mi możliwość ucieczki.

– Teraz jest to dla ciebie przeszkodą? Nigdy o tym nie mówiłeś. Nigdy nie uważałeś, że to istotne, a teraz nagle stało się takie ważne? To twój argument? – Pokręciła z niedowierzaniem głową.

Natychmiast się zreflektowałem.

– Oczywiście, że nie.

– Martha i Cyrus ciebie wyznaczyli na opiekuna w razie ich śmierci – oświadczyła jak gdyby nigdy nic.

– Słucham?! – krzyknąłem, co zwróciło uwagę ostatnich gości, którzy kręcili się po salonie. Moje czoło zrosiły krople zimnego potu i zaczęło brakować mi powietrza. – Dlaczego? – zapytałem ciszej.

– Bo jesteś ich synem. Ufają ci bezgranicznie i wiedzą, że zajmiesz się dziewczynkami jak nikt inny.

– Nie mów o nich w czasie teraźniejszym, Mandy. Oni nie żyją.

Nie powinienem jej atakować, ale miałem już tego wszystkiego serdecznie dość.

– Wiesz co, Sam?

– Co?

Nawet mnie zdziwiła obcesowość, z jaką wypowiedziałem tę jedną sylabę.

– Nie poznaję cię. Nie mam pojęcia, co stało się z chłopakiem, którego znałam. Jest w tobie coś, co mnie niepokoi i przeraża. Martha cholernie się o ciebie martwiła.

– I gdzie ją to zaprowadziło? – Od razu pożałowałem tych słów. – Ja... – zacząłem, lecz nie zdążyłem powiedzieć nic więcej. Ręka Mandy wylądowała na moim policzku, skutecznie mnie uciszając.

– Ogarnij się wreszcie, bo skończysz obok swoich rodziców.

Odwróciła się na pięcie i odeszła, mamrocząc coś ze złością.

Pomasowałem piekący policzek. W pełni zasłużyłem na reprymendę.

– Jesteś dupkiem – stwierdziła Suzy.

Nie zauważyłem jej wcześniej i poczułem się jeszcze gorzej przez to, co powiedziałem, a co z pewnością usłyszała.

– Wiem.

Złapałem za pierwszą z brzegu karafkę i uzupełniłem szklankę jakimś należącym do matki trunkiem. Upiłem łyk i wykrzywiłem usta, gdy po języku rozszedł mi się ziołowy smak.

– Skończymy w domu dziecka? – Suzy bawiła się rąbkiem koszulki z wizerunkiem Kurta Cobaina, unikając mojego wzroku.

– Nie – zapewniłem stanowczo. W wielu kwestiach miałem wątpliwości, lecz nie w tej jednej. – Nie pozwolę na to. Coś wymyślę. – Zakołysałem szklanką w dłoni, złoty płyn obmył jej brzegi.

– Ale nie zajmiesz się nami?

– Suzy... – Zamilkłem, szukając w głowie właściwych słów. Nic nie wymyśliłem. – Naprawdę nie wiem, co ci odpowiedzieć.

– Oni zginęli przez ciebie.

Pierwszy raz to oskarżenie zostało wypowiedziane na głos. Poczułem się, jakby ktoś przywalił mi jedną z piłek lekarskich. Używaliśmy takich na szkoleniu w wojsku. Dosłownie zabrakło mi tchu.

– Jesteś im coś winien. – Suzy wystrzeliła jak z procy i tyle ją widziałem.

Zostałem sam z wyrzutami sumienia i piętrzącym się bólem, który przygniatał mi klatkę piersiową, pozbawiając oddechu.

Wyczułem czyjąś obecność. Zerwałem się z łóżka z łomoczącym sercem i skórą pokrytą cienką warstwą zimnego potu. Panująca w pokoju ciemność powodowała dezorientację. Dopiero po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do mroku. Odzyskałem spokój, widząc znajome otoczenie. Potarłem mocno twarz, by całkiem się obudzić. Gardło wyschło mi na wiór, musiałem się czegoś napić. Spuściłem nogi z łóżka, żeby pomaszerować do kuchni po wodę.

– Pamiętasz mnie?

Podskoczyłem, kiedy dziecięcy głos wypełnił pokój.

– Lucy? – zapytałem niepewnie, przyglądając się sylwetce stojącego dwa metry od mojego łóżka dziecka.

– Pamiętasz mnie? Dlaczego mi to zrobiłeś? – Delikatny jak piórko głos był coraz wyraźniejszy. – Byłam tylko dzieckiem. Nie zrobiłabym nikomu krzywdy, wiesz o tym, prawda? Miałam przed sobą całe życie. A ty mi je zabrałeś... wujku. – W ostatnim słowie dosłyszałem jad.

Dziewczynka ruszyła w moją stronę wolnym krokiem, jej chód przypominał ten potworów z bajek, tyle że ręce trzymała schowane za sobą.

– To nie jest prawda. To się nie dzieje – wymamrotałem cicho.

– Odebrałeś mi życie. Dlatego teraz ja zabiorę twoje.

Popchnęła mnie. Upadłem do tyłu, a ona wskoczyła na łóżko. Zanurzyła dłoń w mojej klatce piersiowej, zimne palce zacisnęły się na moim sercu jak imadło.

– Jest takie ciepłe i mięciutkie. – Zaśmiała się cienkim głosikiem, po czym ze złowieszczym błyskiem w oku wyrywała mi organ z piersi.

– Sam! – Mocny głos Mandy wyrwał mnie z odmętów snu. – Sam, do cholery! – Wbiła mi w ramię długie palce z ostrymi paznokciami.

Gwałtownie się poderwałem. Mandy straciła równowagę i niewiele brakowało, by uderzyła tyłkiem o podłogę. Nie mogłem złapać oddechu. Zdarłem z siebie koszulkę i w poszukiwaniu rany chaotycznie przebiegłem dłońmi po torsie.

– Sen. To był tylko pieprzony sen. – Odetchnąłem głęboko. – Kurewski sen.

Drżałem na całym ciele, a mięśnie paliły mnie żywym ogniem.

– Dziewczynki, idźcie do siebie.

Dopiero wtedy dostrzegłem stojące w drzwiach siostry. Patrzyły na mnie w taki sposób, że poczułem napływającą do gardła żółć. Ich miny wyrażały strach. Bały się, bały się mnie.

Spuściłem wzrok, nie mogąc znieść tego widoku.

– Ja... przepraszam. – Tylko tyle przyszło mi do głowy.

– Wracajcie do łóżek. Zaraz do was przyjdę – zakomenderowała Mandy.

Kiedy bez protestu odeszły, usiadła obok mnie na skraju łóżka.

– Potrzebujesz pomocy... – zaczęła.

– Daj spokój. Nic mi nie jest – przerwałem jej pośpiesznie.

Podszedłem do szafki, skąd wyjąłem paczkę papierosów.

– Nie będziesz tu chyba palił?

Patrzyła na mnie, jakbym postradał rozum.

– Nie, nie będę.

Wciągnąłem na siebie wczorajsze dżinsy i koszulkę, a stopy wsunąłem w pierwsze z brzegu adidasy.

– Wybierasz się gdzieś?

Zagrodziła mi przejście ze splecionymi na klatce piersiowej rękami.

– Muszę się przewietrzyć.

– Przewietrzyć – parsknęła. – W tym samym barze co zwykle?

– O co ci, kurwa, chodzi?!

– O co mi chodzi?! – krzyknęła. – O co mi chodzi?! Może o to, że masz pod opieką dzieci, dla których jesteś jedyną rodziną, a ty, zamiast się nimi opiekować, wolisz spędzać czas w barach, zapijając się i pieprząc dziwki. Może chodzi mi o to, że dziewczynki na to wszystko patrzą, choć nie powinny!

Parę razy widziałem ją wściekłą, ale jeszcze nigdy aż tak.

– Jest mi ciężko! – odkrzyknąłem, mimo że powinienem się raczej potulnie zamknąć.

Przyszpiliła mnie takim wzrokiem, że aż zapadłem się w sobie.

– Za dużo się wydarzyło. Za szybko – dodałem trochę łagodniej, choć nadal w nerwach. – Nie nadążam, do kurwy!

– Jesteś hipokrytą i tchórzem. – Nie powiedziała niczego, czego bym nie wiedział. – Dla ciebie to za dużo?! Twoje młodsze siostry straciły rodziców. Ich świat legł w gruzach, a starszy brat, który niegdyś był autorytetem, stacza się po równi pochyłej. Im jest lekko? – Z każdą sekundą jej twarz stawała się coraz czerwieńsza, co widziałem nawet w ledwo oświetlonym pokoju. – Nie zapominaj, że gdyby Martha i Cyrus tak cholernie mocno cię nie kochali, nie szukaliby twojej zapijaczonej dupy i nie wpieprzyłby się w nich taki sam pijak jak ty!

Tym jednym zdaniem wepchnęła mi nóż w serce. Było to znacznie bardziej dotkliwe niż atak dziewczynki we śnie. Poczucie winy przygniotło mi barki z siłą stu tysięcy słoni.

– A teraz idź się upić i poużalać nad sobą. Jutro wyjeżdżam. Nie mając wyboru, będziesz zmuszony stać się bratem, na jakiego zasługują i jakiego potrzebują dziewczynki. Opieka społeczna nie próżnuje.

Z tymi słowami opuściła pokój. Zostałem sam z gonitwą myśli i wyrzutami sumienia wielkimi jak kanion w Kolorado.

Nie zamierzałem wychodzić. Nie do momentu, gdy wspomnienia zbyt głośno i zbyt nachalnie zaczęły pustoszyć mój umysł. Po dwóch godzinach poddałem się i wymknąłem cicho niczym złodziej.

Minął miesiąc, od kiedy przejąłem całkowitą opiekę nad dziewczynkami. Raz w tygodniu odwiedzała nas wredna, paskudna i cholernie niesympatyczna pracownica opieki społecznej, pani Moskolik. Dziś wypadł właśnie ten dzień. Bez dwóch zdań kobieta mnie nie znosiła. Według Suzy przyczyny tej antypatii powinienem upatrywać w moim atrakcyjnym wyglądzie, co zakrawało na kompletną bzdurę. Starałem się być miły, ponieważ nagrabiłem sobie podczas jej drugiej wizyty. Dziewczynki nie poszły wtedy do szkoły, bo – w oficjalnej wersji – nabawiły się grypy żołądkowej. Prawda była taka, że nie zdążyłem na czas wytrzeźwieć. Broniły mnie i tłumaczyły, że się od nich zaraziłem, ale opiekunka nie do końca im uwierzyła. I jak wcześniej patrzyła na mnie nieprzychylnie, tak od tamtej pory już w ogóle nie kryła niechęci do mojej osoby.

– Kiedy zamierza pan znaleźć pracę? – Nawet się nie przywitała, tylko od progu przystąpiła do ataku.

– Szukam – odparłem potulnie, idąc za nią do środka jak cholerny piesek.

– „Szukam” nie jest satysfakcjonującą mnie odpowiedzią. – Posłała mi twarde spojrzenie znad brązowych oprawek okularów. – Zatem kiedy? – ponowiła pytanie, gdy rozsiadła się na kanapie i wyjęła z teczki naszą dokumentację.

Za pięć minut, po przyszyciu ci tych wiszących jak psu jaja powiek do brwi – miałem to na końcu języka, ale poskromiłem chęć wypowiedzenia tych słów na głos.

– Mam nadzieję, że jak najszybciej – powiedziałem zamiast tego.

– W dokumentach mam napisane, że pracował pan wcześniej jako analityk.

Tak, w jedyny w swoim rodzaju sposób analizowałem każdy milimetr ciał ludzi, którzy zdradzili Stany Zjednoczone. Lubiłem swoją pracę, dawała mi poczucie, że strzegę swojego kraju i jego obywateli, nawet taką Moskolik. Jednak bycie tajnym agentem CIA było niewdzięczne, bo ci, których chroniłeś, nie mieli pojęcia, jak wiele wysiłku i wyrzeczeń kosztowało rozkładanie nad nimi ochronnego parasola. Agenci robili rzeczy, za które nigdy nie otrzymają uznania od świata.

– Gratuluję umiejętności czytania – burknąłem pod nosem.

– Słucham?

Znowu zerknęła na mnie znad tych cholernych okularów. Miałem ochotę je zmiażdżyć.

– Tak, zgadza się – odrzekłem głośniej.

– Więc może warto by się wybrać do pośredniaka i poszukać ofert? Chyba że jest pan na to za dobry i czeka, aż potencjalny pracodawca sam zapuka do pańskich drzwi.

Czy wspominałem, że nie trawię tego babsztyla?

– Jutro z pewnością się tam wybiorę. – Moją twarz ozdobił szeroki uśmiech. Ty stara wiedźmo – uzupełniłem w myślach.

– Kolejna kwestia. Jak pan radzi sobie z czterema dziewczynkami?

Zanotowała coś, po czym oparła się na poduszce ze skrzyżowanymi na obwisłej klatce piersiowej rękami. Zlustrowała mnie badawczym wzrokiem, od którego przeszły mnie nieprzyjemne ciarki.

– Dobrze.

– Proszę to rozwinąć.

– Bardzo dobrze. – Przybrałem taką samą pozycję, tyle że na fotelu naprzeciwko niej.

– Czy pan jest poważny?! Nie przychodzę tu, żeby ze mnie kpiono. Albo zacznie się pan zachowywać jak rodzic, albo może zacząć pakować walizki sióstr!

W oburzeniu złapała za skórzaną aktówkę, do której zaczęła upychać papiery.

– Przepraszam. – Z trudem przeszło mi to przez gardło, ale nie miałem wyjścia, żeby całkowicie jej do siebie nie zrazić. Jakbyś już tego nie dokonał, palancie. – Niech mi pani wybaczy, ale wszystko, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach, nieco mnie przytłoczyło. Staram się, jak mogę. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza, by dać sobie czas na zastanowienie, jak rozegrać to dalej. – Może zrobię kawę i porozmawiamy na spokojnie?

Sprzedałem jej swój najlepszy uśmiech z mieszanką błagania i smutku w oczach.

– Dwie kostki cukru i mleko. – Odłożyła teczkę i ponownie zatopiła się w kanapie jak kamień w wodzie.

Kostki cukru? Chyba, kurwa, posklejam ze sobą kryształki.

Kiwnąłem głową i przeszedłem do kuchni, gdzie napełniłem ekspres ziarnami kawy. Kiedy nalewałem do pojemnika mleko, doszedł mnie jej irytujący głos.

– Bardzo proszę o tradycyjne zaparzenie. Te nowoczesne urządzenia psują smak kawy.

Zatrzymałem się z mlekiem w dłoni.

– W porządku! – zawołałem spokojnie, choć wewnątrz mnie narastała złość.

Jak Boga kocham, napluję jej do kubka.

– I ma być w filiżance! – odkrzyknęła, jakby słyszała moje myśli.

Pieprzona flądra! Nie mogłem gwarantować, że ta kobieta opuści nasz dom żywa. Znałem wiele sposobów pozbycia się jej bez pozostawienia śladów i byłem blisko wcielenia ich w życie.

Wyjąłem porcelanową filiżankę, należącą do jednej z zastaw mamy. Postawiłem ją na blacie i jednocześnie wyciągnąłem rękę po kawę. Jak na złość wysmyknęła mi się z dłoni i wylądowała na podłodze.

– Cholera! – warknąłem, strzepując brązowe drobinki ze spodni.

– Słucham?!

Czy ona musiała reagować na każde wychodzące z moich ust słowo?

– Życzy sobie pani ciasteczko?

Schyliłem się, żeby zebrać z podłogi rozsypaną kawę.

– Nie, dziękuję. Jestem na diecie.

Chyba smalcowej.

Zajrzałem do szafki w poszukiwaniu kolejnej paczki kawy, lecz żadnej nie znalazłem. Cholera. Stałem pośrodku kuchni, główkując, co począć. Mój wzrok spoczął na szufelce, gdzie spoczywały zgarnięte z podłogi zmielone ziarenka. Nie. Nie mogę. Zerknąłem najpierw na salon, a potem znowu na szufelkę. A może jednak?

– Ile będę jeszcze czekała?

Cholera, no pewnie, że mogę. Uśmiechnąłem się do siebie, zanim zsypałem część kawy z szufelki do filiżanki. Następnie zalałem ją gorącą wodą, doprawiłem mlekiem i dwoma łyżeczkami cukru. Z tak przygotowanym napojem i promiennym uśmiechem wróciłem do salonu.

– Wyśmienita – zawyrokowała, chyba z rozpędu, urzędniczka po upiciu pierwszego łyka gorącego napoju.

– Dziękuję. Specjalna osoba zasługuje na specjalną kawę.

Żebyś ty wiedziała, jak bardzo specjalna jest ta kawa.

– Zatem, panie Remsey – zaskrzeczała, a mnie aż zadzwoniło w uszach od tego jazgotu. – Jeżeli w ciągu najbliższego miesiąca nie dojdzie pan do ładu ze sobą i swoim życiem, nie znajdzie pan stałej pracy i nie zacznie postępować jak rodzic, dziewczynkami zajmie się rodzina zastępcza, którą wyznaczę ja.

Miałem ochotę chwycić za nóż i sprawić jej wielki fizyczny ból. Czułem się nic nieznaczącym pionkiem w urzędniczej grze. Poświęciłem temu krajowi piętnaście lat cholernego życia, a system, który powinien chronić, starał się zniszczyć mnie i moją rodzinę. Oddałem im swoje najpiękniejsze lata, a w zamian dostałem pieprzonego kopa. Zacisnąłem pięści, kontrolując się ostatkiem sił.

– Nie może mi ich pani zabrać. Jestem ich opiekunem.

– Drogi panie, ja nie mogę, ale państwo owszem, może.

Pociągnęła kolejny łyk kawy.

A żebyś się tak udławiła.

– Nadużywa pan alkoholu. Dzieci opuszczają zajęcia w szkole i wkrótce, kiedy skończą się panu pozostawione przez rodziców oszczędności, nie będzie pan w stanie ich wykarmić i ubrać. Zatem albo weźmie się pan w garść, albo pożegna z siostrami – poinformowała mnie rzeczowym tonem, po czym wstała.

Na odchodne dopiła kawę do ostatniej kropli.

Dostań od niej sraczki, krowo.

– Sama trafię do wyjścia. Do zobaczenia za tydzień.