Domek. Tom II - Adrianna Szymańska - ebook

Domek. Tom II ebook

Adrianna Szymańska

5,0

Opis

Największa tajemnica Ady w końcu wyjdzie na jaw. Jej niewłaściwa decyzja z przeszłości może zniszczyć beztroskę i radość Domku. Członkowie rodziny staną przed wielkim wyzwaniem – będą musieli zmierzyć się z wrogiem, który jest wśród nich...

W drugim tomie „Domku” powracamy do nieśmiertelnej Ady i jej sekretów, obserwujemy także nowe pokolenia, które zabierają nas w mury liceum, czyli w szalony świat muzyki i śmiechu, ale też buntu, agresji, uzależnień, zakazanej miłości i poszukiwania siebie.

Zawsze doceniałam unikalny humor nastolatków, żarty sytuacyjne, językowe, i to ja najczęściej byłam tą osobą, która najgłośniej się śmiała. Na końcu każdego zeszytu miałam specjalne miejsce na zapisywanie najtrafniejszych żartów i najzabawniejszych zdarzeń, i tak po trzech latach ogólniaka nagromadziłam niemały materiał niekończącego się śmiechu. Najlepsze perły zamieściłam w tej książce, włożyłam je w usta moich licealnych bohaterów właśnie dlatego, by uczcić najjaskrawszy okres w całej mojej edukacji.
Adrianna Szymańska

Zdarzył się jeden taki wieczór, gdzie liczyła się każda sekunda. Nikt nic nie mówił, tylko czuwał obok przyjaciół i celebrował tę chwilę. „Somewhere In the World” to utwór, z którym wszyscy jakoś się utożsamiali. Zatracili się głęboko w czymś niewyobrażalnym. Każdy zupełnie wyzbył się ciała i jako unosząca się myśl, migające przeczucie, próbował dosięgnąć gwiazd. Magia tej piosenki polegała na tym, że naprawdę im się udawało. Przez te trzy minuty mogli być, gdzie tylko chcieli, zaglądać w oczy wszelkiej nieprawdopodobnej rzeczy, wzbijać się ponad to, czuć czas, który w końcu nie przyśpieszał, tylko trwał. Obudziła się w nich tęsknota do najpiękniejszych momentów w życiu, których nawet jeszcze nie przeżyli. Było to doświadczenie, jakiego nie miewało się zbyt często.

Adrianna Szymańska urodziła się w 1993 roku, obecnie mieszka w Warszawie. Skończyła filologię polską, żeby zdobyć potrzebny warsztat pisarski. Na zawsze związana z rodzinnymi Rykami, gdzie powstały wszystkie historie powieściowych bohaterów i gdzie sama zapuściła korzenie. Od wielu lat zajmuje się miniaturami w skali 1:6. Swoją miłość do muzyki przenosi na karty powieści.
Domek tom II jest kolejną częścią serii o równoległym świecie dającym moc i nieśmiertelność.
Autorka zaprasza czytelników na stronę internetową książki:
www.adriannaszymanska.com/domek-2

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ISTOLIK NA STOŁÓWCE, CZYLI PIĘTNAŚCIE LAT PÓŹNIEJ

Spała gładko, bez snów, bez przygód, jakby na zawsze strącona w czarną nieświadomość, pierwotną niczym pobyt w łonie matki. Ale i tym razem nie mogło zabraknąć obrazu dręczącego ją co drugą noc. Spokój przerodził się ponownie w strach. Do życia wróciło ją brutalne szarpnięcie samolotu, rzuciło nią w fotelu, na panelu nad głową włączyły się wskaźniki. Miały tak wściekłe kolory, że chwilę jej zajęło, zanim zrozumiała, że stało się coś niedobrego i że już na pewno nie śpi. Stewardessa oznajmiła stosunkowo spokojnym głosem, że pani kapitan musi awaryjnie lądować na wodzie, że konieczne jest zapięcie pasów i zachowanie ostrożności, chociaż może było to wypowiedziane w odwrotnej kolejności. Od nagłego przerażenia zrobiło się duszno. Jak można było utrzymać normalny rytm serca, gdy wszystko wydawało się zupełnie czymś innym niż awaryjnym lądowaniem. Samolot pikował, diody piszczały i pulsowały, maszyna wyraźnie opadała, a maski z tlenem podskakiwały nad przerażonymi pasażerami jak w jakimś demonicznym szale. To się działo tak szybko! Lecieli w dół, coraz groźniej i nieuchronnie, świst w uszach bolał. To się działo naprawdę… Mamo?! Mamo!!!

Telefon najpierw zawibrował, dźwięk alarmu zaczął wydobywać się jakby z głębi, a potem zrobił się głośniejszy, wystartowały skrzypce, a na koniec mocny, kobiecy głos zaśpiewał tak dobrze znane wersy: Sunny, yesterday my life was filled with rain. Sunny, you smiled at me and really eased the pain1.

Przez całą minutę wsłuchiwała się słowa i chłonęła niezwykłą radość utworu, po czym przypomniała sobie, że jakieś osiem godzin temu rozpoczął się poniedziałek i wypadałoby wstać do szkoły. Jednak ta mistrzowska, optymistyczna melodia przytrzymała ją jeszcze kilka minut pod ciepłą, białą kołdrą. Na zewnątrz było tak zimno…

Po śniadaniu oddała się porannemu makijażowi. Ustawiła owalne lusterko z nóżką na blacie biurka i z pomocą styczniowego słońca, wpadającego dość silnie do jej pokoju, dokładnie obejrzała swoją kwadratową twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzków i żuchwy. Niebiesko-zielone oczy patrzyły na nią z tym samym zainteresowaniem. Wąski nos, subtelne usta o grubszej dolnej wardze, małe czoło przykryte czarną (kolor włosów odziedziczyła po tacie) grzywką, zdrowe włosy sięgające połowy szyi. Cienkie brwi uniosły się na myśl, że ta twarz kończyła właśnie piętnaście lat. A potem nagle wyrósł przed nią ten sen, który budził pełen wachlarz przykrych wspomnień.

Minęły już trzy lata od tamtego feralnego lotu do Australii, od prawie całego miesiąca spędzonego w podwodnej, wielkiej grocie, wśród trupów, wśród strachu, niepewności, czy kiedyś świat ich odnajdzie. Rozmasowała bliznę na łydce, jakby poczuła, że znowu ją boli. Często miewała ten sen o spadającym samolocie i zawsze budziła się przed gwałtownym lądowaniem na wodzie. Z tego, co wiedziała, Avril też cały czas dręczyły koszmary o tym, jak musiała przymusowo położyć wielką maszynę na środku Oceanu Indyjskiego, a potem rozporządzać zasobami wody pitnej i żywnością tak, by mogli przetrwać ci, co przeżyli. Był tam też Jasper, tata Harry’ego, leciał do klienta, którego miał bronić, ale rozprawa musiała zostać odroczona. Alice też złapała ten sam lot – lecąc z Avril, mogła kupić o wiele tańszy bilet. W Bowenville czekały na nią wykopaliska archeologiczne. Ledwo to przeżyła – złamane biodro, pozrywane ścięgna – już nigdy nie będzie chodzić bez laski, kość źle się zrosła. Ale uratowali ich, całą czwórkę. Wraz z kilkoma innymi pasażerami w końcu zostali odnalezieni, a mieszkańcy Domku przestali łykać środki na uspokojenie po miesiącu paraliżującej niepewności.

Szkoda tylko, że Avril postanowiła wrócić do latania, mimo strachu o córkę i traumy wspólnego koszmaru. Wróciła, i to na dobre, wyprowadziła się z Domku dwa tygodnie temu, zostawiając jedyne dziecko pod dachem Ady. Sophie wiedziała, że bardzo rzadko będzie widywać mamę, której związek z tymi miejscami niknął wraz z dystansem, jaki osiągała w powietrzu. Czuła żal. Bez matki, bez ojca, zdana na siebie, ale jednak w otoczeniu ludzi, którzy bardzo ją kochali.

Uruchomiła na laptopie urodzinową playlistę stworzoną przez Harry’ego, rozbrzmiało Boney M. i odgoniło wspomnienie katastrofy oraz spakowanych walizek Avril. Spuściła wzrok i wróciła do makijażu. Baza, podkład, podkład na powieki, puder, niebieskie cienie, zielone cienie, kreski nad rzęsami, kocie oczy, odżywka na rzęsy, podkręcanie rzęs, tusz na górne i dolne rzęsy, pędzelki, gąbeczki, usta w kolorze delikatnego fioletu. Wszystko jedynie muśnięte, kobiece, urzekające.

A potem wyjęła z szafy szpilki, w których chodziła po szkole: lewy but czarny, prawy biały. Zaczęła szukać po całym pokoju nowego płynu do czyszczenia obcasów. Zajrzała pod łóżko z wygodnym materacem i dwoma stolikami nocnymi z każdej strony. Stało prostopadle do okna po prawej stronie pomieszczenia. Przejrzała szuflady biurka pod oknem, zerknęła na regał obok, na fotel przy drzwiach i na stoliczek ze starym telewizorem, który kiedyś stał w salonie i który dawniej okupowały Monika i Agnieszka. Meble miała jasne, a wielkie zdjęcie na ścianie przedstawiające ją i Harry’ego w stołecznym klubie, z listopada tamtego roku, od razu rzucało się w oczy. Panował mały bałagan, ale może to była kwestia porozrzucanych rzeczy na biurku.

W końcu znalazła płyn w pudełku z kosmetykami. Przecierając szpilki w różnych kolorach, uśmiechnęła się pod nosem. Uwielbiała te spojrzenia Forda i jego kolegów, gdy przechodziła obok nich na szkolnych korytarzach, gustownie tupiąc i posyłając im ten zadziorny uśmiech, zwykle pełen niewidocznej pogardy. Chłopcy, którzy myśleli, że była nimi zainteresowana, zawsze potem cierpieli. Oddawali jej wiele ze swych usług, pomagali, otwierali drzwi, bronili, komplementowali, a potem dziwili się, że już ktoś inny ją adorował. I tak było od początku liceum.

Bo zaczęło się od jej dziadka, Alla, który zostawił Agnieszkę, tym samym zrezygnował z Avril, zniknął z ich życia, z życia Domku. Potem, niestety, pojawił się Zach, pierwsza miłość mamy i pierwsze największe rozczarowanie. Zdawało się, że będą normalną rodziną, ale jedyne, czym byli, to dobrze znanym schematem: Avril stała się porzuconą, samotną matką. Samodzielnie wychowała Sophie pod dachem Domku, bez mężczyzny, bez ojca. Zach po narodzinach swojej córki przedziwnie szybko zmył się do Norwegii, udając pogoń za jakąś świetną pracą i chyba ją dogonił, bo nigdy stamtąd nie wrócił. A był to naprawdę trudny rok dla Avril, bo wcześniej przeżyła zamach terrorystyczny na pokładzie samolotu.

Jak to jest, zastanawiała się kiedyś Sophie, że Agnieszka, Monika, Avril i Ada zostały tak okropnie osamotnione przez mężczyzn, tak wspaniałe kobiety i tak chamsko porzucone… Nie chodziło o to, by z wyższością i pogardą traktować wszystkich przedstawicieli płci przeciwnej, bo na przykład Harry, jej przyjaciel, był absolutnie fantastycznym chłopakiem, ale nie potrafiła dopuścić do siebie nikogo na poważnie, zrażona przykrymi doświadczeniami kobiet w rodzinie.

Nareszcie zakończyła przygotowania do wyjścia na sprawdzeniu, czy w turkusowej, ozdobionej koronką torebce na pewno znajdowała się kiść świeżych, zielonych winogron, które codziennie namiętnie pochłaniała.

Wynurzyła się ze swojego pokoju, tego najbliżej łazienki, i objęła wzrokiem wielką kolorową połać starego jak świat dywanu. Pod nowym telewizorem (tak naprawdę nowym tylko w znaczeniu posiadania czegoś pierwszy raz, ponieważ sam odbiornik był nieprzyzwoicie gruby, posiadał antenę i musiał robić furorę w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku) spał Rex Ósmy, okazały doberman, tak napakowany, że gdy czasem z radości skakał na Monikę, to staruszka często się przewracała. Sophie czule pogłaskała psinę, która chciała wylizać jej całą twarz, jakby składała swoiste życzenia urodzinowe. Wkrótce nadbiegła też Sonia, nieco odpychając towarzysza i domagając się dostępu do ręki dziewczyny.

– Muszę już iść, ale dzięki – powiedziała lekko zachrypniętym głosem i przeszła przez salon. Zanim nacisnęła klamkę, zerknęła w prawo na dwa pokoje sąsiadujące z wielkim fotelem Ady. Agnieszka pewnie czytała w łóżku, a Monika walczyła z migreną, mimo że Ada miała nocny dyżur w szpitalu, a teraz odsypiała go na górze. Reszta pokoi wiała pustką. Tylko we cztery czuwały nad Domkiem.

Za drzwiami frontowymi Sophie wciągnęła rześkie, zimowe powietrze, zapięła płaszcz i uśmiechnęła się, unosząc oczy pełne radości ku niebu. Dziś były jej urodziny i kolejny dzień w ryckiej rzeczywistości.

Chodziła do szkoły pieszo, była to bardzo prosta droga, wystarczyło ruszyć z Domku w prawo i cały czas iść przed siebie ulicą Symfonii. Czasem witała się z jakimś znajomym Agnieszki lub Moniki, niekiedy pomachał jej któryś kolega z innego rocznika. Stukała o płytki chodnikowe, zgrabnie stawiając stopy i starała się nie wypuścić komórki z dłoni. Odpisywała właśnie Harry’emu na pilne wiadomości, które wysyłał, jadąc pociągiem do Ryk. Pytał na przykład, czy to dobrze, że zjadł grochową na śniadanie, bo się martwi, że rozsadzi mu jelita na lekcji historii.

Minęła budynek szpitala, w którym pracowała Ada, potem rondo i osiedle starych domków jednorodzinnych, przypominając sobie nagłówek krajowej gazety: „Ryki zostały okrzyknięte europejskim miastem wspomnień”. To prawda, niewiele się tu zmieniło na przestrzeni kilkudziesięciu lat, Agnieszka i Monika ciągle czuły, że mieszkają w takim samym mieście, w jakim się urodziły. Ryki były bardziej vintage niż prastara gromnica Ady w jej pokoju na górze. Konserwatorzy zabytków starali się nic nie uwspółcześniać, jedynie zapobiegać tragediom. Reperowali, łatali, delikatnie zszywali przeszłość. Wystarczyło pojechać do stolicy, żeby oniemieć od ciężaru nowych technologii, nowej architektury, nowych kształtów. W Rykach zostawali ludzie, którzy woleli inny obrót historii, którzy chcieli jeszcze trochę dłużej pożyć w świecie, w którym dorastali.

W oddali widziała niebieski gmach ryckiej mleczarni, ale do niej nie doszła. Po prawej stronie chodnika otwarta, brązowa (kiedyś zielona) furtka Zespołu Szkół kojarzyła się Sophie zawsze z jednym i zawsze tak samo. Wyobrażała sobie, jak przerażone dzieci pędziły schodami po obu stronach barierki, wyskakiwały przez okna, wybiegały przez furtkę. Niektóre musiały być umazane krwią kolegów i koleżanek. Popłoch, strach, szaleńcza ucieczka. Od masakry nie minęły nawet pełne dwa lata, straty w sercach rodziców były nadal świeże. Sophie codziennie przechodziła przez tę staromodną furtkę i starała się połączyć umysłem z tamtym tłumem, zobaczyć zgiełk, usłyszeć policyjne syreny, karetki pogotowia. Często dotykała wstrząśniętych koszmarem murów szkoły, której niedawno stała się uczennicą. Słyszała o tamtym dniu wiele opowieści, szczególnie poruszał ją wątek wsadzanego do radiowozu Bena. To właśnie wtedy na Domek, a głównie na rodzinę Furcate’ów, padł srogi cień a nieopisany gniew nadal był widoczny w oczach mieszkańców Ryk.

W szkole panował zaduch, na kaloryferach można było piec kiełbaski. Gwar rozsadzał wyłożone parkietami korytarze o odmalowanych wszędzie ścianach. Pod historyczną salą siedziała już grupka niewyspanych osób, jakiś chłopak sążniście przeklinał, opowiadając o wczorajszym meczu piłki nożnej.

– Cześć, Croft – rzucił ktoś za nią nonszalanckim tonem.

Odwróciła się powoli, by spojrzeć na zawsze pewnego siebie, wysokiego chłopaka z klasy.

– Cześć, Ford – odparła zimno, ale dodatkowo uśmiechnęła się tak, aby cały dzień myślał już tylko o niej.

– Może chcesz skoczyć wieczorem na jakąś urodzinową imprezę?

– Sądziłam, że ostatnio wyraziłam się dość jasno.

– Twoje „nie” nie zawsze musi oznaczać „nie”. – Uniósł zachęcająco brwi.

– Co ty nie powiesz. „Nie” oznacza „nie”, wczoraj, dziś i jutro.

Ktoś obok nich, kogo nie zauważyli, wtrącił się do rozmowy.

– Czyli „zawsze”? – stwierdził filozoficznie Harry i szeroko uśmiechnął się do Sophie.

– Och, spieprzaj, Murey! – warknął Ford, ale sam odszedł, wpychając się pierwszy do sali, by zająć miejsce z tyłu.

– Harry! – Zaśmiała się Sophie. – Idealne wejście, tak bardzo mam go dosyć.

– Nadal nie daje ci żyć, odkąd zerwaliście?

– Hej! Nigdy z nim nie byłam! Sam to sobie ubzdurał – wyjaśniła ponownie, wchodząc przed Harrym do klasy.

– Droczę się z tobą.

Sala była przestronna, wywietrzona i wyłożona drewnem. Usiedli razem po prawej stronie, przy ścianie. Harry wyjął z płóciennej torby kwadratową paczuszkę, jej kokardka była ułożona w kształt penisa.

– Urocze – skwitowała Sophie i z rozbawieniem spojrzała na przyjaciela. Zakumplowali się na dobre jakiś czas po katastrofie, bawiło ją jego poczucie humoru, nieco odmienne od żartów Ady, ale nadal podobne, w końcu był jej wnuczkiem, i mimo że Jasper i Edyta wyprowadzili się wraz z synem do stolicy, gdy Sophie i Harry mieli po jakieś cztery lata, pierwsze wpływy okazały się niezniszczalne. Sophie cieszyła się z tej bliskiej znajomości, z możliwości porozmawiania o wszystkim bez szczypania się w język, gdy schodziło na temat jej prababci.

Harry należał do tych wysokich chłopaków, którzy roztaczali wokół siebie atmosferę wiecznej imprezy. Zawsze nosił ze sobą pomarańczowe słuchawki, nieużywane zawieszał na szyi. Jego podłużną twarz najczęściej rozświetlał szeroki „bananowy” uśmiech, który kojarzył się Sophie z wieczną radością jego mamy. Zielone oczy powiększały mu grube, owalne szkła okularów w drucianych oprawkach. Ciemne włosy, z naturalnymi blond pasemkami, były często zakryte białą czapką z daszkiem. Uwielbiał sportowe, długie koszulki i dżinsy, nosił zegarek i nie rozstawał się z komórką, na której miał miliardy ukochanych piosenek.

– Otwórz. – Puścił do niej oczko.

– Ale teraz? – Spojrzała na nauczyciela sprawdzającego listę obecności.

– No problem – wrzucił po angielsku i oparł głowę na prawej ręce.

Sophie rozwiązała wstążkę długimi palcami zakończonymi pomalowanymi na czerwono paznokciami i zdjęła pokrywę pudełka. W środku znajdował się ulubiony tort dziewczyny, winogronowo-cytrynowy, a na jego wierzchu widniał lukrowy rysunek Domku i głowa Ady wystająca z najwyższego okna. Spojrzała na chłopaka wzruszona. Rozumiał jej miłość do Domku, szanował ją. Edyta zawsze intensywnie emanowała atmosferą domu rodzinnego, nawet jeśli już tam nie mieszkała i mały Harry czuł z Domkiem niezwykłą więź, zupełnie jak Sophie.

– Wszystkiego najlepszego.

Uśmiechnęli się do siebie, to znaczyło dla nich więcej niż słowa.

Nagle do sali wpadł spóźniony Caleb i szybko zajął miejsce z brzegu. Niesamowicie jasne włosy, związane z tyłu głowy, stały się najjaśniejszym punktem w całym pomieszczeniu.

Sophie i Harry spojrzeli na siebie wymownie. Dotarł „celebryta”, mógł się nawet spóźnić pół godziny, a nauczyciel i tak by nic nie powiedział. Takie były korzyści przynależności do szkolnej elity. Z jednej strony, obawa i ostrożność, bo w końcu to jego rodzony brat dokonał tu rzezi, z drugiej zaś, był synem najsławniejszej i najczęściej słuchanej pary w kraju, a nawet poza jego granicami. Caleb stanowił dla nich kontrast, a to przyciągało i dawało mu posłuch. A gdyby jeszcze dorzucić niezwykle przystojny wygląd napastnika szkolnej drużyny futbolowej…

Sophie tylko wzruszyła brwiami, zamykając pudełko z tortem.

Szkolna stołówka pachniała pomidorową i mielonymi zrazami w sosie kurkowym. Wielkie pomieszczenie dla głodnych uczniów mieściło się na parterze, na samym końcu korytarza. Drewniane stoły z połączonymi ławami stały równolegle do lady, przy której panie kucharki rozdawały obiady uczniom z wykupionym abonamentem oraz sprzedawały tym, którzy bywali tu sporadycznie. Sophie i Harry jadali w szkole codziennie. Ich stolik znajdował się nieco z boku i prawie nigdy nie siadali przy innym. To było ich ulubione szkolne miejsce, uświęcone pysznymi obiadkami i epickim humorem. Przy nim działy się najważniejsze rzeczy.

– Dobrze, że król zrezygnował z tej ustawy o całkowitym zakazie zabijania zwierząt na mięso, bo bym chyba zamienił się w fasolkę – powiedział Harry, siadając z tacą koło Sophie. – Człowiek musi jeść mięso. Szczególnie mielone. – Oblizał się i wbił widelec w kotlet.

– Ale oby to pozyskiwanie mięsa było jakoś zorganizowane, a nie że się tuczy na siłę biedne kury w klatkach ich wielkości… Jak o tym słyszę, to chce mi się przejść na kanibalizm – obruszyła się Sophie i z niesmakiem spojrzała na swój talerz.

– Wiem, to wszystko jest chore. Mam nadzieję, że te nowe zmiany będą rzeczywiście dobre, zwierzęta mają teraz więcej ochrony, kary za nieprzestrzeganie przepisów też są wysokie, ciekawe jak to wyjdzie w praniu… – Przełknął jedzenie i popił kompotem.

– A handel na czarno?

– Racja, to pogrom, oby jakoś też sobie z tym poradzili.

– Kara mogłaby być taka, jak dla Dużych po rozdeptaniu Małego – zauważyła, dziobiąc surówkę.

Harry mlasnął i zerknął na nią z uznaniem.

– Mogłaby.

– Ale jestem brutalna we własne urodziny.

– A to nie tak, że nie tylko dziś?

– Harry! – Zaśmiali się, a niska, ubrana na różowo blondynka podeszła do nich ochoczo.

– Cześć wam! – zaćwierkotała Amy, a Harry starał się ukryć swój śmiech, udając kaszel. – Wszystkiego najlepszego, Sophie, napisałam ci też życzenia w necie!

– Cześć, Amy, dzięki… Co u ciebie? – spytała empatycznie Sophie.

– Byłam wczoraj z tatą w kinie full HD! Ale to jest świetne – zawołała z uznaniem i usiadła obok Harry’ego, zerkając na niego z zainteresowaniem. – Zakładają ci taki lekki hełm i wtedy wchodzi się do filmu… Super!

– O, a ja nie mogę tego oglądać, bo mam coś na kształt choroby lokomocyjnej – skwitował Harry.

– To przez wadę wzroku, wtedy średnio to działa – wytłumaczyła Sophie i Harry wzruszył ramionami. – Ale możesz oglądać seansy z panelami, mamy kilka takich kin w stolicy. Wchodzisz do pomieszczenia, gdzie są ekrany z każdej strony, nawet na suficie, umieszczone na wielkich panelach, i ma się wrażenie, że jest się w środku tego filmu, fabuła dzieje się obok ciebie. Nawet z twoją wadą mógłbyś to przeżyć.

– Wiem, słyszałem o tym, pójdźmy kiedyś – zaproponował Harry, a potem uzmysłowił sobie, że palnął to przy Amy.

– Weźcie mnie! – zawołała dziewczyna.

– Oby tylko zdało wszystkie testy związane z odczuwaniem temperatury i zapachami, żeby nie było jak z pocztą dronową – zauważyła Sophie, której zamiłowanie do filmów prawie równało się z zamiłowaniem do słuchania piosenek z lat osiemdziesiątych.

– Nie zapomnę tych dni, kiedy cała moja dzielnica była przesłonięta latającymi robotami z papierowymi listami. – Przypomniał sobie Harry.

– A słuchajcie, jaki język wybierzecie na drugim semestrze? – spytała Amy, biorąc końcówkę kosmyka do ust, co bardzo obrzydzało Harry’ego.

– Jeszcze nie wiem, pewnie francuski – odparła z uśmiechem Sophie, patrząc na Harry’ego. Pokiwał głową. Odkąd kilka lat temu Edyta skończyła z nauczycielstwem państwowym i założyła własną szkołę językową, zamiłowanie chłopaka do języka francuskiego w przedziwny sposób wzrosło. Uczył się u mamy szybko i efektownie. Imponowało mu, że Edyta władała językiem polskim, włoskim, hiszpańskim, niemieckim, angielskim, francuskim i dbała o poprawność języka ojczystego, a do tego swobodnie tłumaczyła książki. Gdy dodatkowo przypominał sobie, jak świetnie radzi sobie z fizyką i astronomią, rozpierała go duma i był o krok od zakochania się we własnej matce, jak to często żartował w jej towarzystwie.

– Ja chyba włoski wezmę. – Rozmarzyła się Amy.

– Ale… nie ma w tym roku włoskiego, będzie dostępny od drugiej klasy – zauważył zdziwiony chłopak, a Sophie zaśmiała się w duszy.

Nagle jej telefon rozbrzmiał ochoczo i Harry’ego aż podrzuciło.

– To z płyty Ottawan 2 z roku 1981! – krzyknął urzeczony. – Hands up, baby, hands up2…

– Podesłałeś mi.

Sophie odebrała telefon od Avril, podziękowała za życzenia, zamieniła z nią jeszcze kilka słów, bardzo się ucieszyła, że usłyszała głos mamy, ale jakiś dziwny żal nadal ściskał jej serce.

– Ej, Murey, niezłe towarzystwo – krzyknął Ford dwa stoliki dalej tak, aby usłyszała go większość stołówki. Chodziło mu o Amy, która miała opinię dziwaczki. Dziewczyna spłonęła rumieńcem i spuściła głowę.

– Dzięki, kretynie. To moje ulubione towarzystwo, nie chciałbym mieć innego! – odkrzyknął wkurzony Harry, a Caleb otoczony garstką zakochanych dziewczyn zerknął w ich stronę. Sophie założyła włosy za ucho i obróciła się do Forda profilem, by spojrzeć na niego najbardziej zalotnym okiem, jakie potrafiła zrobić. Ford zaklął, a dziewczyna zaśmiała się usatysfakcjonowana.

– To było miłe – szepnęła Amy i odważyła się spojrzeć na Harry’ego.

– Spoko – rzucił i rozeźlony próbował wbić widelec w końcówkę ogórka kiszonego z takim impetem, że aż ten wyleciał w kosmos.

Spojrzał na Sophie i razem się zaśmiali.

Zaraz potem Amy odeszła, a im zostało jakieś dziesięć minut przerwy. Głośne chichoty fanek Caleba zaczęły im wręcz przeszkadzać.

– Myślisz, że on to lubi? Czy udaje? – spytał Harry, tłumiąc beknięcie.

– W szkole jest sławny, inaczej niż w domu.

– Ale że to jakieś kompleksy?

– Możliwe. Daniela i Callisto trudno przebić, Esme rozpoczęła niezłą karierę aktorską, Ben zasłynął trochę inaczej… a Bella ma trzy lata, więc siłą rzeczy jest pewnie oczkiem w głowie rodziców – zauważyła Sophie i wyjęła z torebki lusterko i szminkę.

– To takie dziwne, że mieszkaliśmy od urodzenia wszyscy razem w Domku, a teraz nie bardzo możemy się z nim dogadać.

– Wybacz, ale nie piszczałabym z zachwytu na jego widok, a on chyba tego wymaga. – Rozsmarowała ironię w kolorze delikatnego fioletu na ustach.

– Ja bym piszczał.

Zaśmiali się, ale Harry jakoś szybko spoważniał, a Sophie została przysłonięta czyimś cieniem.

– Hej – powiedział Caleb, był sam, pełne łez dziewczyny zostawił na chwilę z tyłu. – Mam pewną wiadomość z domu. – Ściszył głos.

Harry i Sophie zmarszczyli brwi, w pewnym momencie sądząc, że chodzi o Domek.

– Callisto niedawno urodziła – szepnął, żeby nikt poza nimi go nie usłyszał.

Sophie rozszerzyły się źrenice, a Harry się uśmiechnął.

– Jak miło, będziemy mieć urodziny w ten sam dzień – zauważyła. – Wszystko dobrze poszło? Jak mama się czuje?

– Były drobne komplikacje, ale jest okej, Ada tam była – rzekł, a błękitne oczy rozbłysły ulgą, widocznie mocno się martwił stanem mamy.

– I rzeczywiście to chłopiec i dziewczynka? – dopytała Sophie, zainteresowana ciążą bliźniaczą pięknej Callisto.

– Taaa, dwoje.

– Imiona?

Caleb zawahał się i zerknął na Harry’ego.

– W sumie, to jeszcze nad tym myślą, mama chce coś niezwykłego.

– Cała Callisto – zauważył neutralnie Harry.

– A co to miało znaczyć? – Poruszył się Caleb.

– No, że ona cała jest niezwykła, dlatego…

– A, no tak.

– To jest już was sześcioro, plus rodzice, niezły wynik – stwierdziła z uznaniem Sophie, a Caleb widocznie spochmurniał i schował ręce w kieszenie modnie startych dżinsów.

– Lecę. – Wycofał się powoli. – Sto lat, Sophie – Kiwnął jej głową i odszedł, by ramiona wielbicielek mogły go znowu gęsto opleść.

– „Sto lat, Sophie”? – Zamurowało Harry’ego. – „Sto lat, Sophie”? Co to za tekst?

Sophie z uśmiechem wzruszyła ramionami.

– Chyba średnio go cieszy nowe rodzeństwo. Pewnie myśli, że znowu ktoś będzie ważniejszy od niego – rzuciła.

– Odniosłem wrażenie, że jeszcze by z nami posiedział. W końcu tylko my tu wiemy o Adzie, może czuje, że odstaje tam, gdzie jest?

Sophie zerknęła, jak jedna z dziewczyn gładzi Caleba po policzku z takim uwielbieniem, że aż dziwne, że nie robiła tego nago.

– Czy ja wiem…

– To całkiem zabawne, że Callisto nie dała rady utrzymać tajemnicy Ady z dala od dzieci.

– Dziwisz się? Jakby twojej córce groziła śmierć, jakby zabijał ją nowotwór tak jak Esme, to też byś zrobił wszystko, żeby ją uratować.

– Nie inaczej. – Zamyślił się.

– Ha, nie tylko Caleb nie jest zadowolony z nowego rodzeństwa. – Zaśmiała się Sophie. – Daniel pewnie też nie tryska radością, w końcu jego żona urodziła mu bratanków!

– To była tylko kwestia czasu – skomentował Harry, a dzwonek oznajmił koniec plotek.

Gdy wchodzili do klasy biologicznej, sprawdził, czy za nimi nie stoi Caleb.

– No to zobacz: bliźniaki i Norha mają tych samych ojców i różne matki – powiedział i zaczął się z siebie śmiać. Sophie zaczęła rozplątywać tę dziwnie skomponowaną wypowiedź, ale w końcu sama się roześmiała.

Potwornie zmarzła w drodze powrotnej, aż na chwilę zupełnie zapomniała, że dziś są jej urodziny. Wparowała do Domku i drgnęła, bo ryk radości wielkiej pani domu przyprawiał o zawał serca. Dobrze, że Monice popsuł się słuch.

– Moja przepiękna Sophie! – zawyła Ada i położyła się na dywanie, by spojrzeć dziewczynie prosto w oczy. – Czy czujesz już doskwierające starcze bóle? Czujesz grozę śmierci w powietrzu? Jeszcze rok i krzyżyk, serio. – Spoważniała. – To nie przelewki.

– Tak, Ada, dziękuję za życzenia. – Poklepała Nieśmiertelną po brwi i zdjęła granatowy płaszcz.

Nigdy nie można było spodziewać się po Dużej wyniosłych życzeń, pełnych uczuciowości i poetyckich fraz. Wyrażała je zupełnie inaczej, po swojemu, autorskie teksty spontanicznie dopasowywała do sytuacji, polegając na szaleńczym natchnieniu własnego humoru.

Wyglądała jak starsza siostra Sophie, a była jej prababcią. Po ostatnim lecie bardzo pojaśniały jej włosy, długie do ramion wiązała w niezgrabny kok. Przenikliwe oczy o niebieskiej, oceanicznej głębi patrzyły na świat z odpowiednim dystansem i zbereźnym błyskiem. Uszyła sobie granatową, luźną koszulkę, której nie zdejmowała za często, jakby stała się częścią jej ciała. Nosiła podarte czarne dresy i wytarte na piętach skarpetki. Była tą samą Adą, co zawsze, odwiecznie, od lat. Sophie pamiętała jakieś urywki wspomnień, w których Ada jako Mała trzymała ją na rękach. Skończyła pięć lat, Ada wróciła do normalnej formy i od tamtej pory się nie zmieniała. Sophie słyszała w dzieciństwie, że Ada chciała wrócić do siebie wcześniej, ale w związku z epidemią „choroby Dużych” jej układ odpornościowy długo na to nie pozwalał.

– Był Harry? Dostałaś coś wyrafinowanego? – Ada konkretnie się wyszczerzyła.

– Spójrz sama. – Podała jej otwarte pudełko z tortem.

Ada krzyknęła jak spełniona kobieta w noc poślubną.

– Mój wnuczek jest moim ulubionym wnuczkiem!

– Nie masz innych, Ada. – Zaśmiała się dziewczyna, a Agnieszka wyłoniła się zza ramienia mamy. Pomarszczona twarz otoczona farbowanymi kasztanowymi włosami rozradowała się na widok Sophie. Zaczęła ją przytulać, składać życzenia i obdarowywać drobiazgami. Ada czyściła za nimi zęby.

– Mamo, telewizor jest za cicho! – rzekła zrozpaczona Monika, nie ruszając się z kanapy, jakby nie zauważyła, że przyszła solenizantka i że w salonie zapanował drobny zamęt.

Ada zrobiła sceptyczną minę, bo poziom głośności był już nieprzyjemnie przekroczony.

– Co za stare próchna z tego mojego narybku – Pokręciła głową.

– Co tam mówisz? – Nie dosłyszała Monika. Jak zwykle.

Najstarsza córka Ady miała skończyć w tym roku dziewięćdziesiąt sześć lat. Oprócz słabego słuchu, pomarszczonej twarzy, białych włosów i niekontrolowanych gazów, funkcjonowała całkiem w porządku. Przemieszczała się powoli i nikt nie mógł jej powstrzymać, gdy chciała pójść na spacer do ogródka. Czasem wypadała jej sztuczna szczęka, czasem kichnęła, cała się przy tym obsmarkując. Jadła wciąż samodzielnie, pamiętała, by wyłączać gaz i piekarnik, w którym raz w tygodniu wciąż powstawało coś pysznego.

Agnieszka starzała się troszkę inaczej. Lepiej słyszała, kontrolowała gazy, miała sprawniejszy umysł i dobry wzrok jak na swoje lata. Pochłaniała książki i czasopisma. Pamiętała o wiele więcej rzeczy niż jej siostra, ciągle prostowała fakty, które myliły się Monice, na przykład ten, że jej przyjaciółka Diana zmarła dwa lata temu, a nie piętnaście.

Sophie nie do końca mogła zgodzić się z Adą, by nazywać je „starymi próchnami”, ale rzeczywiście coś w tym było. Ich pokolenie odchodziło i Ada musiała to uszanować, ponieważ ani Agnieszka, ani Monika nie chciały żyć wiecznie (Monika nawet nie pozwalała mamie na polepszenie słuchu w obawie, że wraz z nowymi uszami odmłodzi ją o kilkadziesiąt lat). Niekiedy Ada delikatnie je reperowała, bo ból pleców, bo kaszel, bo przeziębienie. Najczęściej nawet tego nie czuły, a Ada zmagała się wciąż z myślą (co Sophie widziała na jej twarzy), że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiała pochować własne córki, tym bardziej, że dokładnie wiedziała, kiedy to się zdarzy.

Dwa razy w tygodniu Domek odwiedzała Edyta. Siadała w salonie z siostrami i spędzała godziny na wspomnieniach i pogaduszkach. Czasem pomagała, wykonywała czynności, które nie bardzo wychodziły Adzie i Sophie, mimo że ta ostatnia była już bardzo samodzielna. Sonia i Rex łasili się podwójnie do Edyty i zawsze otrzymywali coś ekstra do zjedzenia; wszystkie jej psy pożegnały się już z życiem, więc kobieta otaczała zwierzęta należące do sióstr specjalną troską. Zdarzały się także sjesty, kiedy córki Ady wraz z Sophie rozdawały karty przy kuchennym stole i grały w brydża, chociaż wymagało to szczególnej cierpliwości, bo zanim Monika przeliczyła punkty i zdecydowała, w jaki kolor chce grać, Sophie i Edyta zdążały zrobić herbatę i kanapki. Nierzadko pytała też, kto właśnie rozdawał i Ada krzyczała wtedy z salonu, że „jakiś odyn”, a chodziło zawsze o to, że rozdawała Monika, ale od razu o tym zapominała. W końcu przestała grać, bo nie sprawiało jej już to przyjemności i tylko ją frustrowało.

Wpadała też Anka z mężem (póki jeszcze żył) Lukiem, którego poślubiła dziesięć lat temu, niedługo po otrzymaniu Nagrody Nobla z medycyny. Opłaciły się lata badań na kościach i mocy Ady. Zawsze, gdy wpadała, dumna babcia ustanawiała „Dzień Dnia Ani” i oznajmiała to sąsiedztwu. Nie miało to sensu, ale niebywale śmieszyło Adę.

Sophie pokroiła tort i podała babci i Monice. Zerknęła do góry na nogę etażerki Ady. Zdjęcie Matta z Kate na baranach oraz Halinki z filiżanką w dłoniach przywoływało wspomnienia o ludziach, których już w Domku nie było. Matt zmarł trzy lata temu naturalnie, trzymając Adę za jej wielki palec. Kochał ją, każdy to wiedział, a ona kochała jego, dlatego pozwoliła mu odejść, mimo że wielce nalegała, by wrócić mu młodość. Siostra Nieśmiertelnej uśmiechnęła się ostatni raz kilka miesięcy potem. Od tamtej pory Brathanki wybrzmiewały jedynie sporadycznie.

– Słyszałyście o Callisto? – Przypomniała sobie Sophie.

– A co się stało? – spytała Agnieszka, delektując się ciastem.

– Nie, nie wyjmowałam kapusty – dodała Monika i próbowała zwiększyć głośność telewizora, ale Ada wyjęła wcześniej baterie z pilota za pomocą wykałaczki.

– Urodziła dziś. – Wyręczyła prawnuczkę Ada. – Byłam obok, słyszałam, jak na sali operacyjnej lekarze nie bardzo chcieli biedaczkę nacinać; usłyszałam, jak jeden mówił do drugiego: „Dobra, tniemy!”, a tamten odparł: „No chyba nie, Jurku!”. Po czym zachichotali histerycznie i rozpoczęli operację. Siedziałam cały zabieg pod ścianą, bo z takimi zestresowanymi typami nigdy nie wiadomo. Potem od razu ją wzmocniłam, żeby jak najszybciej opuściła szpital.

Sophie parsknęła śmiechem.

– Też siedemnastego stycznia? – Agnieszka spojrzała na wnuczkę. – Devon był obok?

– Chodził w tę i we w tę, przerażony.

– Ładnie urządzili Daniela, nie ma co – odezwała się nagle Monika.

– To ty słyszysz? – zdziwiła się Ada.

– Słyszę to, co chcę słyszeć.

– Sprytne.

– Kiedy się dowiedziałaś, mamo, że to nie dzieci Daniela? – spytała Agnieszka.

– Pamiętam, jak sobie w grudniu wigiliowaliśmy i składałam życzenia Callisto, dotknęłam ją i z uznaniem pokiwałam głową. Zrobić dwoje naraz na boku to już wyższa szkoła jazdy. – Zaśmiała się Duża.

– Wiele ma na głowie… mała Bella, teraz bliźniaki, Ben w więzieniu, ledwo proces się skończył. – Zadumała się Agnieszka. – Daniel jest święty, mimo wszystko ją wspiera.

– Tak sobie ostatnio myślałam… – zaczęła Ada. – Może go to kręci?

– Mamo! – przerwała z werwą Monika, ale Sophie mentalnie już z nimi nie było.

Wspomnienie Bena odżyło jak na zawołanie. Ten niepozorny chłopak, który mieszkał z nią w Domku przez siedem lat (odkąd się urodziła), w pokoju z Esme, którego zapamiętała jako wiecznie nieśmiałego i zamyślonego nastolatka, ale zdolnego oddać jej ostatniego cukierka ze szklanej wazy, ten właśnie Ben zastrzelił w liceum osiem osób i niedawno został skazany na dożywocie, mimo że Jasper starał się, jak tylko mógł, obniżyć mu wymiar kary.

Co skłania ludzi do podejmowania takich kroków? Nie bojąc się własnego sumienia, samotności w więziennych murach, rezygnują ze wszystkiego, byle tylko ulżyć sobie w bólu. Poniżali go, zgoda, nienawidzili, zgoda, zatruwali wszystko, co lubił, zgoda, ale by zabić, trzeba czegoś więcej, trzeba umieć dopuścić do siebie bezbrzeżną nienawiść. Czy może zrobił to z ciekawości? Czy w ten sposób poczuł władzę nad wystraszonymi szkolnymi wrogami, choć raz był ponad nimi? A gdyby tylko udawał, gdyby nie strzelał? Co skłoniło go do naciśnięcia spustu? I to wielokrotnie… Tak bardzo była zafascynowana jego umysłem, że aż czasem śniła o rozmowie z Benem, tym pogubionym, skrzywdzonym siedemnastolatkiem. Nie mogła uwierzyć, że do końca jest zły. Nie da się pominąć szczerego i niewinnego uśmiechu w oczach, gdy jedli razem podwieczorki przygotowywane mistrzowską ręką Callisto. Człowiek nie rodzi się potworem, ale człowiek może pragnąć się nim stać. Albo czynią go takim nieprzemyślane działania, emocje nieprzefiltrowane przez rozum, niezaciągnięte lejce złości i rozpaczy. Czyżby istniał cień szansy, że pragnienie zabicia rodzi się wraz z obojętnością na przyszły los swój i innych, ofiar, rodzin? Jednak przecież wielu ludzi przechodzi odtrącenie, niezrozumienie i frustrację doprowadzającą do krańcowego zobojętnienia, ale nie sięga po broń, by zabić.

Sophie nie mogła w żaden sposób zrozumieć motywów, którymi kierował się Ben. Motywów jego duszy. Czy krew na rękach i osiągnięta zemsta dały mu wolność i spokój? Był w klatce i teraz jest w klatce. Co teraz czujesz, Ben?

– Słyszysz mnie? – powtórzyła pytanie, nawet nie mrugając.

Pokiwał głową i powoli spojrzał na siostrę. Nie był już tak przeraźliwie chudy jak przez tamte miesiące w areszcie. Nabrał masy, ale jego oczy nadal wyrażały niezgłębiony smutek i zmęczenie.

– Będziesz ze mną rozmawiał?

– A nadal chcesz ze mną rozmawiać? Nie psuje ci to reputacji? – Silił się na ironię, ale zupełnie jej to nie ruszyło.

– Wiem, że już tylko ja cię odwiedzam regularnie. Mama jest na lekach, a tata czasem nie wie, co ci powiedzieć. Ale ja jestem co tydzień. Wiesz, dlaczego?

– Umieram z ciekawości…

– Bo to mi złamałeś serce najbardziej. Jesteś najbliższą mi osobą, zawsze byłeś. Bardzo cię potrzebuję, bez ciebie nie osiągnęłabym tego wszystkiego, zawsze mnie motywowałeś. Ale, do cholery, dlaczego nie mogłeś mi powiedzieć, co się w tobie działo? – Esme była zdruzgotana, mimo umiejętnej gry aktorskiej.

– Pytasz o to co tydzień – zauważył z drwiącym uśmieszkiem na ustach. Esme wiedziała, że próbował zachowywać dystans do tej całej sytuacji, ale to go przerastało.

– Bo jeszcze mi nie wytłumaczyłeś – powiedziała z mocą.

– Wolę ci nie mówić, bo przestaniesz przychodzić. – Ruszył brwiami, żeby ją zirytować, ale nie nabrała się na to.

– Ben… ja myślę… że to ja czegoś nie zauważyłam… że mogłam pomóc, ale spóźniłam się… że to moja wina… – Westchnęła ciężko i spojrzała na niego z troską.

– Nie pomogłabyś mi – szepnął.

– No raczej nie pozwoliłabym ci ich wszystkich pozabijać i spędzić reszty życia w więzieniu. To nie było wyjście!

– Dla mnie było.

– Czyli po prostu chciałeś to zrobić, tak? Tak mam to rozumieć?

– Musimy o mnie rozmawiać?

Esme westchnęła i zacisnęła zęby, nie dopuszczając do siebie wzruszenia. Ben przyglądał się jej czerwonym, długim włosom, nienagannemu makijażowi, ubiorowi; ociekała dobrobytem i pięknem, była taką ostrzejszą wersją Callisto.

– Jak nasz Aragog? – spytał w końcu.

– Starzeje się, już nie śmiga tak szybko po pokoju, nawet mama przestała się bać. – Uśmiechnęła się zdawkowo. – Mama chciała cię odwiedzić.

– Ale nie zrobi tego?

– Dzisiaj urodziła…

Nawet tego nie skomentował. Spuścił wzrok.

– Bliźniaki, z Devonem – sprecyzowała z cieniem żalu.

– Oni się razem we troje pieprzą, czy mają kolejki?

– Nie masz prawa oceniać kogokolwiek – wypaliła zimno.

– Zastanawiam się, z kim woli bardziej. Ojciec jest taki bardziej delikatny, Devon to pewnie jedzie ją bez tchu.

Wzrokiem kazała mu zamilknąć. Po chwili zaczęła się szykować do wyjścia.

– Będzie jakiś nowy film z tobą? – spytał pospiesznie.

– Na razie nie. Premiera tamtego jest nadal świeża. Pożyczyłam trochę pieniędzy od rodziców i zamierzam otworzyć własny teatr w Rykach, taki retro, zatrudniłam już kilka osób, ostatnio pewną charakteryzatorkę z Polski. Mam mnóstwo pomysłów – odparła dość chłodno.

– To… ten… to powodzenia. Raczej nie pojawię się na premierach.

– Wpadnę za tydzień, Ben, trzymaj się. – Przyłożyła długie palce do szyby odgradzającej ją od ukochanego brata.

Pomachał jej i strażnik wyprowadził go z pomieszczenia. Wsiadła do samochodu i, łykając łzy, z piskiem opon ruszyła do domu.

Jeszcze się nie przyzwyczaiła do myśli, że straciła brata na zawsze, że nigdy nie będzie aktywnie uczestniczył w jej życiu, że nie pójdzie z nią na rozdanie nagród, nie będzie mu się zwierzać z rozterek serca ani robić miliona innych rzeczy, które robią ludzie wolni. Najgorsze było patrzenie w te jego przygaszone oczy marzące o samobójstwie. Bała się, że kiedyś zadzwonią do niej i powiedzą, że udusił się skarpetką.

Naprawdę wiele mu zawdzięczała. Kiedy zachorowała na raka, a nie wiedziała jeszcze o mocy Ady, była w rozsypce. Przerażona ryczała nocami, nie mogła spać, wariowała, bała się, że nigdy nie wystąpi na deskach teatru, a jej życie stanie się wielką udręką i bólem. Ben był wtedy przy niej, spędzał z nią czas, dzielił się z nią refleksjami, wyobraźnią, stworzyli sobie własny świat i nikogo do niego nie dopuszczali. Zdawało się, że byli szczęśliwi… Potem uleczyła ją Ada, wszystko zaczęło mieć podwójny sens. Niezwykłość życia. Rozpoczęła grę w stołecznym teatrze, jej debiut w melodramacie był przełomowy. Wcieliła się w postać Livii (już nikt nie mówił na nią inaczej), ścięta na jeża, w czarnych podartych szatach uosabiała metaforyczną przemianę zła w dobro. Ben był wtedy na premierze. Sztuka została doceniona w całym kraju. Czy naprawdę tylko Ben nie zrozumiał jej przesłania? Potem zagrała z mamą w musicalu By the Sea, znowu krytycy byli jej przychylni, została zauważona przez reżysera filmu, w którym debiutowała, ale najważniejsze było to, że Ben pomagał jej wyjść z nieszczęśliwego zakochania w koleżance. Minął kolejny rok, jako osiemnastolatka zagrała w filmie Kiedy słońce zachodzi z o wiele starszym aktorem. Potem razem z Benem komentowali ze śmiechem te wszystkie erotyczne sceny. Zapragnęła być drugą Marleną Dietrich, jej pokój błyszczał od czarno-białych zdjęć niemieckiej diwy. Spotykała się ze starszymi koleżankami i pięknymi rówieśniczkami. Ben był zawsze obok, zwierzała mu się, ufała, słuchała rad. Był bardzo mądrym nastolatkiem. Gdy teraz o tym myślała, być może za wiele działo się wokół niej, może w tym szaleńczym pędzie po castingach za mało czasu poświęcała bratu? Może rzeczywiście stał gdzieś obok i krzyczał z bólu, ale ona tego nie słyszała, sądząc, że to kolejne nowe dźwięki ze świata, w którym ponad wszystko pragnęła się znaleźć? Dwa lata temu podpisała najważniejszy kontrakt w swoim życiu. Wychowała się na książkowej sadze z dzieciństwa taty, a po latach zagrała postać Lily w prequelu Harry’ego Pottera. Ben też był wtedy przy niej, by mogła cały dzień płakać mu w ramię ze szczęścia. Ale zabił, zanim zaczęły się zdjęcia do filmu. Wykrzesanie z siebie swojego talentu aktorskiego stało się dla niej wielkim problemem, musiała włożyć w to wiele wysiłku, by oddać po mistrzowsku rolę młodej matki słynnego czarodzieja. Widziała ten film tylko raz, na premierze, którą zresztą całą przepłakała. Minął znowu rok, obecnie miała dwadzieścia trzy lata i starała się wszystko zacząć od nowa, na deskach własnego teatru.

Otworzyła bramę pilotem i zaparkowała na podjeździe rezydencji Furcate’ów na ulicy Leśnej, pięć kilometrów od centrum Ryk. Już osiem lat mieszkali na peryferiach miasta, na północy. A dom mieli obłędny.

Budowany na planie prostokąta, pokryty przyjemną dla oka czerwoną cegłą, składał się z czterech kondygnacji i trochę wyglądał jak mały pałac. Lewe i prawe pomieszczenia domu od frontu były zaokrąglone w całym pionie, sprawiając wrażenie małych baszt. Szerokie, frontowe drzwi z marszczonego szkła, do których szło się przez mały ganek, miały białą framugę, tak samo wszystkie okna i inne drzwi. Czterospadowy dach majestatycznie okrywał całą bryłę.

Posesja została zbudowana tuż przy polnej drodze, za domem mieli wielki ogród z basenem, a za nim rozciągał się las, a jeszcze dalej było już morze. Callisto z początku w ogóle nie chciała się odgradzać od lasu, ale Daniel nie mógł na to przystać. Byli bardzo sławni, więc dom bez ogrodzenia i posadzenia gęstych krzewów i rozłożystych drzew zupełnie nie zapewniał prywatności i komfortu życia. Bardzo szybko pojawił się cyklopowy mur z jasnych kamieni, a w czterech rogach całej posiadłości umieszczono kamery.

Livia obeszła trawnik i ruszyła oświetlonym chodnikiem do wejścia, mijając pokaźne donice na kaktusy wszelkich rozmiarów, które witały gości wiosną i latem.

Wnętrze domu olśniewało białą przestrzenią, błyszczącą podłogą i świeżym powietrzem, przepełnionym zapachem kwiatów. Hol był wielki, szklane schody ustawione równolegle do drzwi frontowych odgradzały go od salonu. Z lewej strony znajdowała się dolna łazienka, przy niej schody do piwnicy oraz gabinet Daniela, w którym zapadało wiele ważnych decyzji dotyczących wytwórni DanStar. Hebanowe biurko należące do mężczyzny stało przy oszklonej, półokrągłej ścianie.

Po prawej stronie holu mieściła się najprzytulniejsza kuchnia, według nowo poznanych słów małej Belli. Rozłożysty okrągły stół otaczało dziesięć krzeseł. Poranne słońce wpadało przez oszklony półokrąg ściany kuchennej i zaglądało mieszkańcom w talerze. Pod samymi oknami przymocowano również miękkie siedziska, gdyby liczba krzeseł miała nie wystarczać. Nowoczesne meble kuchenne, lodówka, kuchenka, panele szafkowo-blatowe stanowiły kontrast dla swojskiej kuchni Domku. Kuchnia Furcate’ów wraz z ogrodem zimowym, z którym sąsiadowała, stały się ulubionymi miejscami Callisto. Między kuchnią a oranżerią znajdowały się drugie schody do piwnicy. Oranżeria, z odpowiednimi natryskami i klimatyzacją, miała z trzech stron szklane ściany. Było można wydostać się z niej bezpośrednio do tylnego ogrodu. Jedną ścianą stykała się z salonem. To tam spotykała się cała rodzina na pogaduchy, picie zacnych trunków Daniela albo wspólny film. Dwie kanapy, szklany stół, wielki fotel, barek, stolik na telewizor, a z lewej strony okazały fortepian. Tuż za nim były szerokie drzwi z wyjściem na tylny taras i ogród. Daniel, Callisto i Livia zebrali również pokaźną biblioteczkę, którą umieścili pod ścianami z lewej strony domu.

W piwnicy warte uwagi było przede wszystkim domowe studio, znajdujące się równo pod salonem i oranżerią. Z lewej strony mieściła się spiżarnia z przetworami, które uwielbiała robić Callisto, oraz garaż na dwa samochody i rzeczy potrzebne do ich pielęgnacji. Pod kuchnią znajdował się wielki stół bilardowy, używany dość często przez Livię i Daniela, jako „wspólne chwile z córką”.

Pierwsze piętro okupował Caleb, rodzice i Livia. Nad połową gabinetu Daniela, z lewej strony domu, mieściła się wspólna łazienka rodziców i Caleba. Ich sypialnia rozciągała się wzdłuż lewej części domu, tuż za nią była pralnia i domowy magiel. Nad holem znajdował się pokój Caleba, który sąsiadował z maleńkim pokojem gościnnym. Daniel wielokrotnie się zastanawiał, czy nie zrobić Calebowi po prostu większego pokoju, ale w wyniku pewnych nieporozumień z robotnikami zostało tak, jak było. Na środku tego piętra stały dwie pary schodów, jedne prowadziły na parter, drugie na kolejne piętro. Za nimi mieścił się wspólny balkon z ławką i widokiem na ogród. Po prawej stronie od ulicy pokój zajmowała Livia, udekorowała go Harrym Potterem: zdjęciami z planu prequela, zdjęciami z filmów z lat 2001–2011 oraz sequelów sagi, były tam wszystkie różdżki, peleryny, zdjęcia aktorów, ruszające się plakaty, gadżety, czekoladowe żaby, wielka figura Snape’a pod ścianą. Jej pokój był po prostu muzeum świata, na którym się wychowała. Za jej pokojem znajdowała się kolejna łazienka, a za nią drugi pokój gościnny, w którym czasem spał Devon. Obecnie przerobiono go na pokój bliźniaków.

Drugie piętro, zwane poddaszem, miało najmniejszy metraż z powodu spadzistego dachu. Nad holem i pokojem Caleba mieścił się obszerny balkon z leżakami, można było z niego obserwować polną drogę i przychodzących gości. Z balkonem sąsiadował pokój Belli – Callisto i Livia urządziły jej tam bawialnię, ale trzylatka jeszcze tam sama nie spała. Obok była łazienka, a naprzeciwko niej stało stare pianino, na którym Callisto uczyła się grać w liceum. Za pokojem Belli były schody, a dalej ostatni już pokój w domu, teraz nikt w nim nie mieszkał, ale za kilka lat miała go przejąć najmłodsza córka Callisto.

– Rozglądasz się? – Usłyszała głos taty dobiegający ze schodów.

– Musiałam się zamyślić – odparła przebudzona Livia. – Jak się czujesz?

Daniel podszedł do niej i tylko wzruszył ramionami. Nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat, wyglądał bardzo dobrze, siwe włosy od razu maskował farbą u znajomego fryzjera, zmarszczek pod oczami nie ukrywał, ale wcale go nie postarzały. Wiecznie tętnił życiem i energią, spełniał marzenia i tworzył muzykę, chociaż ostatnio bardziej spełniał się jako producent nowych, debiutujących kapel. Znał się na biznesie i był lubiany w tym świecie. Jedyne udręki zapewniała mu Callisto, którą kochał i nie mógł przestać, nie mógł nawet zgodzić się na rozwód, o który cztery lata temu Callisto bardzo zabiegała – pozostawało mu jedynie wybaczać. Jednak ze wszystkich lat małżeństwa najgorszy był moment, gdy wyznała mu, że zaszła w ciążę z jego bratem.

– Co mogę powiedzieć? – Uśmiechnął się wymownie.

– Jest na górze?

– W pokoju bliźniaków.

Weszła do pomieszczenia cicho, już z daleka patrząc, jak oparta o kołyskę Callisto gładzi śpiące niemowlęta. Wyglądała tak samo przepięknie jak wtedy, gdy urodziła się Bella. Usiadła przy mamie i pierwszy raz zobaczyła swoje najmłodsze rodzeństwo. Pocałowała mamę w czoło.

– Cieszę się, że z tobą wszystko w porządku.

– Cały czas była przy mnie Ada. – Uśmiechnęła się anielsko do córki, a potem znowu spojrzała na dzieci, jakby to była jedyna potrzeba jej serca. – Co myślisz?

– Na pewno są kochane – stwierdziła Livia bez cienia ironii.

Callisto westchnęła i zaczęła gładzić swoje lawendowe paznokcie. Robiła tak zawsze, gdy czuła, że powinna być zmieszana, ale bardzo tego nie chciała.

– Gdzie jest Devon? – spytała szeptem Livia.

– Wyszedł niedawno, nie mógł znieść niechęci Daniela – wyznała smutno, ale ze zrozumieniem.

– To prawda, że poznał kogoś?

Callisto przytaknęła; jeśli poczuła dziwne ukłucie zazdrości, to misternie je zamaskowała.

– Powiedział mi, że zakochał się w Rose, florystce z ryckiej kwiaciarni. Nie poznałam jej – powiedziała cicho, nie odrywając oczu od dzieci. Może bała się przenikliwego spojrzenia córki?

Livia patrzyła uważnie na mamę. Ta przepiękna kobieta przypominająca nimfę, o niebiańskim głosie i niezwykłym wdzięku, zdawała się źródłem dobroci i obrońcą wszelkich szlachetnych wartości. Być może byłoby tak, gdyby przez lata nie starała się o atencję zarówno swojego męża, jak i szwagra. Czasem trudno było pojąć, że być może rzeczywiście kochała ich obu jednakowo, co było silniejsze od niej.

Jej wygląd nadal mocno oddziaływał na płeć przeciwną. Miała skończone czterdzieści pięć lat, a wygląd Calli onieśmielał. Trzeba było powstrzymać wszelkie skojarzenia, myśli i zmysły, by móc ją bliżej poznać, co nie było takie łatwe dla nieznajomych.

Livia kochała matkę i nawet zdołała zrozumieć, czemu tak obawiała się ujawnić przed nimi prawdę o Adzie. Dla Livii też nie było to łatwe.

– Jak ich nazwiecie? – spytała łagodnie i pogładziła śpiącego chłopca po buzi.

– Chciałabym utrzymać ton waszych imion. Ale jeszcze nie wiem, może ty będziesz miała jakiś pomysł?

– A jaki jest ton naszych imion? – zaciekawiła się Livia.

– Kojarzycie mi się z kwiatami, z naturą, z pięknem. Esme, Benjamin… – Urwała boleśnie, ale szybko się otrząsnęła. – Caleb, Bella Oruvan. Pomożesz mi wybrać?

– Zastanowię się nad czymś ładnym. – Uścisnęła dłoń mamy, ale to nie miało nic wspólnego z tematem wyboru imion.

Wieczorem przyszedł Devon i usiadł razem z Callisto i Livią przy kuchennym dębowym stole, obecnie bez obrusu. Mała Bella kręciła się na kolanach siostry, mażąc kredkami po kartce z imionami.

Callisto zaczęła przeglądać imiona, podsuwając je też Devonowi.

Z salonu dobiegały odgłosy strzałów. Daniel i Caleb oglądali jakiś sensacyjny film, zupełnie nie mieli ochoty uczestniczyć w tym „jakże ważnym wydarzeniu”.

– Mała będzie się nazywać Lily – powiedziała nagle Callisto znad kartki. Jej głos pobrzmiewał zdecydowaniem. Devon przytaknął zgodnie.

– A chłopiec? – spytała Livia, czekając z zainteresowaniem.

– Czy w tych twoich zapiskach o wegetacji roślin nie ma przypadkiem narysowanego Syriusza? – spytał Devon Calli.

– Właśnie tak. To najjaśniejsza gwiazda na nocnym niebie – potwierdziła i wiedząc, o czym myśli Devon, zakreśliła te dwa imiona.

– Jak na imiona dla rodzeństwa, to całkiem dobry wybór. – Uśmiechnęła się Livia i pogładziła jaśniutkie włosy Belli.

– Syriusz i Lily, to będą moje ostatnie dzieci – wyznała cudownym, spokojnym głosem Callisto. – W skrócie SyLi. – Zaśmiała się płomiennie, aż Daniela w salonie przeszedł dreszcz tęsknoty.

Gdy mówiła „SyLi”, bliźnięta, tak razem ściśnięte, były bezpieczniejsze w ustach matki.

IINOWA W MIEŚCIE, CZYLI DRZEWO GENEALOGICZNE MATTA WCIĄŻ ROŚNIE

Minął rok. Autobus do Ryk mknął gładką nawierzchnią podmiejskich dróg. Starsza pani z małym pieskiem na kolanach narzekała pod nosem na dudniące słuchawki drzemiącej dziewczyny siedzącej tuż przed nią. Katorga niewyraźnej kakofonii dźwięków nie trwała jednak długo. Dworzec autobusowo-kolejowy ukazał się szybko, niczym na wyraźne żądanie właścicielki pupila. Piosenka również przycichła. Dziewczyna, na oko w wieku licealnym, zeszła schodkami i wciągnęła ryckie powietrze, tak inne niż to opuszczone w Ottawie albo w Nowym Jorku.

Kierowca podał jej torbę i ruszyła przed siebie do nieznanej głównej ulicy. Przystanęła, chłonąc widok Ryk, przedziwnych, innych, jakby zatrzymanych w czasie. Ostatnio była tu cztery lata temu, odwiedziła z ukochaną babcią Nely jej brata Matta. Kilka tygodni później Matt zmarł, ale nie zjawiła się na jego pogrzebie.

Tak naprawdę nikogo tu nie znała. Wiedziała, że sławny Daniel, bratanek Nely, mieszka gdzieś niedaleko, ale nie czuła się na siłach, by dziś poznawać rodzinę babci i Matta.

Kolejny utwór wywołał szeroki uśmiech na jej twarzy. Hollywood Tonight. Założyła plecak na oba ramiona, chwyciła torbę i tanecznym krokiem wparowała na pasy. Dwa tiry i kilka samochodów osobowych nie ruszało z miejsca jeszcze przez jakiś czas, mimo że dziewczyna znalazła się już po drugiej stronie jezdni. Tańczyła, wirowała z bezprzewodowymi słuchawkami mocno przylegającymi do uszu. Mieszkańcy przystawali, by popatrzeć z uśmiechem na te niezwykłe ruchy, przeskoki. Była niesamowicie giętka i skoczna, miała styl, a przy tym cieszyła się tym, co robi. Jej spektakularny popis umiejętności tanecznych przyciągnął kilka aparatów, chłopcy siedzący na murku szczerzyli zęby. Patrzono na dwa czarne koczki na głowie dziewczyny, sportowy strój, masywne adidasy na grubej podeszwie, rozwiązany szalik i różową, błyszczącą, zimową kurtkę. Jej taneczny szał siał chaos na nikłym śniegu, pokrywającym wszystko dookoła.

Doszła na Rynek i piosenka się skończyła. Zdyszana weszła do pierwszej z brzegu taniej noclegowni.

Szkolnym korytarzem biegł właśnie Harry. Była długa przerwa. W głównym holu stała jeszcze ubrana choinka.

– Sophieee! – krzyknął i dopadł dziewczynę pod salą matematyczną.

Podniosła wzrok na kolegę.

– Zrobiłem mu już drugiego kebsa – powiedział dumnie i napiął teatralnie bicepsy.

– Z tego, co wiem, on tobie ze trzy. Nadal nie masz przewagi – zauważyła i przesunęła się na chybotliwej ławce.

– Zainwestuję w torbę, która po kebabie będzie taka sama! – Zaśmiał się Harry, a potem zerknął na swoją beżową torbę wywróconą na lewą stronę. – No nie wierzę!

Sophie wybuchła śmiechem.

– Podstępny jest, ale nie zna dnia ani godziny! – Harry zacierał dłonie, a potem dotknął Sophie za ramię, by zwrócić jej uwagę na…

– Auu! – jęknęła dziewczyna i odsunęła rękę, masując górną część ramienia. Miała na sobie turkusowo-czarną bluzkę z długim rękawem, więc Harry nie mógł zauważyć przyczyny jej bólu.

– Ale jak to? Co ci jest? Szczepionka? – Wyszczerzył się.

– Tatuaż – odparła i poruszyła brwiami.

– Zrobiłaś?! Serio? Ale ten, o którym mi opowiadałaś? – Harry był zachwycony.

– Dokładnie taki sam. Pokażę ci później w Domku.

Harry zawył radośnie i odtańczył przed Sophie moonwalka.

Projekt opracowała w sylwestrową noc. Od dziecka wielbiła angielską piosenkarkę Sophie Ellis-Bextor, dlatego postanowiła, że zrobi sobie podobny tatuaż na prawym ramieniu. Czerwone serce, a w nie specjalnym fontem wpisane słowo „Domek”, co oznaczało mniej więcej to samo, co „Family” na ramieniu Brytyjki.

W oddali zamajaczył Caleb, zauważył ich i szybko do nich podszedł. Jasne włosy jak zawsze związane były w kucyk, niebieskie oczy ciągle mu się śmiały.

– Harry, jak torba? – Zaśmiał się i udał zmartwienie.

– Podobało mi się, kiedy chorowałeś w grudniu. Nie było Caleba, nie było kebaba, nie było problemu! – stwierdził Harry, wrogo patrząc na chłopaka, a po chwili obaj głośno się zaśmiali.

– Pójdziecie ze mną do kina? Grają stare filmy. Będą Marzyciele z 2003 roku – powiedziała Sophie, ale od razu wiedziała, że na pewno dołączą. Zawsze chodzili razem. Sophie zachwycała się obrazem, Harry dodawał zbereźne dialogi, a Caleb sypał koledze popcorn na włosy. Zdawało się, że ich seans w innym wydaniu po prostu nie miałby sensu.

– Jasne, że pójdę. Caleb to nie wiem, bo on ma zobowiązania wobec Dren, na przykład co przerwa całować się z nią po męskich kiblach – zauważył Harry, a Caleb zrobił sceptyczną minę.

– Przynajmniej mam się z kim całować, Harry! – rzucił Caleb.

– Gdybyś nie był synkiem państwa F., to sam byś musiał chodzić po damskich kibelkach i błagać o litość – odpalił Harry i klasnął w dłonie.

– Oprócz rodziców mam też bystry umysł, mój ograniczony padawanie, i wrodzone piękno. – Caleb poprawił fryzurę.

– Kto ma wrodzone piękno? – spytała Amy, którą wcześniej zauważyła jedynie Sophie, ale nie chciała przerywać kolegom tej jakże mądrej wymiany zdań.

Caleb i Harry zerknęli na Amy.

– Caleb ma. Od rana mówi, że chciałby się z tobą umówić – powiedział szybko Harry.

– Naprawdę? – zdumiała się Amy i spłonęła rumieńcem.

Caleb przymknął powieki, a Harry głośno się roześmiał.

Dzwonek wystraszył ich wszystkich. Był nagły, porywczy i bezlitosny, grzmiał równo piętnaście sekund.

Harry ledwo zamknął drzwi do sali, gdy po opustoszałym już korytarzu przeszła dziewczyna z dworca, kierując się prosto do sekretariatu.

– Przepraszam, dzwoniłam tutaj kilka dni temu, potwierdzając swój przylot – wytłumaczyła miłej kobiecie zza lady.

– Pamiętam, pamiętam, ma pani wszelkie dokumenty? Paszport, wykaz ocen z amerykańskiej uczelni, zdjęcia i resztę potrzebnych rzeczy?

Dziewczyna podała jej teczkę.

– Tu będzie wszystko – powiedziała i pani z sekretariatu rozpoznała silny amerykański akcent nowej uczennicy ryckiego liceum.

– Długo się pani uczyła naszego języka? – spytała ją miło.

– Rok.

– W sobotę mamy tutaj szkolny bal kończący zimowy semestr, zapraszamy cię oczywiście. Poznasz innych uczniów.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– Możesz mi jeszcze raz podać swoje imię?

– Nolee. Nolee Hewlett.

Po szkole Harry wstąpił do Domku obejrzeć tatuaż Sophie oraz wykorzystać okazję, że była tam Edyta i mógł razem z nią zabrać się później samochodem.

Domek nadal zamieszkiwały tylko cztery kobiety. Głucha coraz bardziej Monika, pochłonięta lekturami Agnieszka, mówiąca od czasu do czasu, że czytając powieść, czuje się bezosobowa, śliczna Sophie z pokaźną kolekcją biletów do kina i szpilek, oraz Nieśmiertelna Ada, której nie chciało się już tak drzeć przez okno jak kiedyś. To one wypełniały ściany tego starego domu. Po dywanie chodziły jeszcze dwa psy i dwa dachowce Sophie, Ellis i Bextor.

Tymczasem Edyta siedziała w fotelu w salonie, w pomarańczowych spodniach i żakiecie w kurzą łapkę. Miała więcej piegów niż kiedyś, kasztanowe włosy wiązała w wysoki kok, a w uszach błyszczały kolczyki od Jaspera.

Piła kawę z siostrami, a Ada leżała przy nich z rozbawionym okiem, tuż przy nodze najmłodszej.

Harry i Sophie dołączyli do nich w końcu i usiedli na bordowej pufie.

– Mamo, czy to łzy? Czy ty płakałaś? – Przyjrzał się uważnie jej oczom Harry.

– Tak, ze śmiechu. – Edyta otarła policzki i szeroko się uśmiechnęła. Agnieszka i Ada też wyglądały na rozweselone, Monika i tak nic nie słyszała, chociaż Ada wspominała, że nie jest tego taka pewna.

– Przypomniałam właśnie Edycie sytuację z sylwestra, jak graliśmy w brydża i Edyta zastanawiała się, czy ugra zalicytowane rozdanie, a wtedy w sam raz z telewizora dobiegł nas głos z jakiegoś filmu: „Zrobisz to albo odstrzelę ci dupsko!” – wyjaśniła Ada i Edyta znowu dostała spazmów radości.

Harry i Sophie popatrzyli na siebie z szerokim uśmiechem.

– Idę na kupę – oznajmiła Ada i poderwała się z dywanu, po czym już po chwili krzyczała z góry: – Będzie soczysta siódemeczka! Zdrowy stolec na nocniczku!

Agnieszka po prostu pokręciła głową.

– Ada ma skalę batonów – wyjaśnił mamie Harry. – Wymyśliła to niedawno.

– Aha… – Edyta nie wiedziała, czy zaśmiać się, czy zapłakać.

– Skala jest od jednego do dziesięciu. Jeden oznacza sraczkę, taką ciecz totalną, a dziesięć to już srogie zatwardzenie, wyjmowane operacyjnie. Siedem to najlepsza liczba w Ady filozofii sedesu – wyjaśnił skrupulatnie Harry, walcząc, by za wcześnie nie eksplodować.

– Zdrowa siódemeczka to inaczej iskrówka ze sztabu! – krzyknęła Ada z góry, aż kamienica zatrzęsła się w fasadach.

Harry uniósł ręce do góry w akcie zwracanego honoru.

– I jest jeszcze iskrówka, racja.

Sophie już się śmiała.

– Stęskniłam się za Domkiem – wyznała półszeptem Edyta.

– Koniec tych obsranych tematów! – odezwała się nagle Monika. – Lepiej powiedz, Sophie, w czym pójdziesz na bal semestralny.

– W sukience, ciociu.

Monika prychnęła kilka razy, jakby zrozumiała zupełnie coś innego, a Edyta zwróciła się do Harry’ego.

– Jak dwója z matmy, poprawiona? – spytała syna.

Harry odchrząknął kilka razy i zdziwiony spojrzał na rodzicielkę.

– Jak piątka z francuskiego? No super, super, pochwalony jestem odgórnie, dyrektorka prawie zemdlała na te wieści.

Sophie ukryła twarz w dłoniach i patrzyła na nich przez palce rozbawionym wzrokiem.

Edyta zmierzwiła synowi włosy.

– Jedziemy do domu, Harry.

– Ale tu też jest dom. Niczego sobie.

– Czy on powiedział „srom”?! – Zdenerwowała się Monika, jakby czujna na każde niewłaściwe słowo, które mogłoby paść z ust młodzieży.

Kino w Rykach było przytulne. Czerwone, stare fotele pozwalały błogo się w nich zapaść, co było funkcjonalne, gdy film się przedłużał. Ten był wciągający od samego początku. Sophie smakowała jeszcze długo monolog narratora: Należałem do nienasyconych widzów, tych, którzy siadają najbliżej ekranu. Dlaczego siadaliśmy tak blisko? Może dlatego, że chcieliśmy jako pierwsi zobaczyć obrazy, jeszcze dziewicze i świeże, zanim przeskoczą płotki kolejnych rzędów. Potem niczym sztafeta przekazywana z rzędu do rzędu, od widza do widza, aż w końcu wytarte i zużyte, wielkości pocztowego znaczka wracają do kabiny projekcyjnej3.

– Dobre to było – podsumował Harry, a Caleb kiwnął potwierdzająco głową.

Długo debatowali o nagich scenach i biednym plakacie z Marleną Dietrich, który przypomniał Calebowi, co miał im powiedzieć.

– Livia spotyka się z tą swoją charakteryzatorką z teatru, Leną.

– To ta Polka? – Zainteresowała się Sophie, chowając bilety do kieszeni dżinsów.

Szli przez miasto nocą, światło latarń odbijało się od śniegu.

– Taa, niedługo Livia przedstawi ją rodzicom. Wtedy poznam ją bliżej.

– Jak blisko? – zagadnął Harry, a Caleb w odwecie odczepił mu pasek od torby z jednej strony i ta upadła na mokry chodnik.

– To dziewczyna mojej siostry, daj spokój – odpowiedział, a potem mina dziwnie mu stężała.

Nie umknęło to uwadze Sophie, zapięła pod samą szyję guziki swojego ciężkiego, zielonkawego płaszcza i spojrzała uważniej na Caleba.

– Co ci jest?

– W sumie, to wiem, że o tym mówiliście od dłuższego czasu, ale nie chciałem wam wierzyć. Że Dren jest jakaś dziwna i nieszczera. No to rzeczywiście jest. Szurnięta, i to bardzo. Ostatnio miała do mnie pretensje, że Ben zabił kolegów jej starszego brata – powiedział zniesmaczony. – Ja nawet nie wiedziałem, że miała brata. Dopiero teraz poczuła, że musi mi to powiedzieć. Nie wiem w ogóle, czemu ze mną była.

Harry przypiął pasek do torby, ale odechciało mu się zemsty.

– Szczerze mówiąc, to ulżyło nam – powiedział Harry i zerknął na Sophie. – Już nie mogliśmy o niej słuchać, zdawała się tępą blondynką, co nie?

– Oj Harry, już go tak nie linczuj. Ale rzeczywiście, chyba na dobre wyszło. Przecież to nie twoja wina, Caleb, że Ben zaczął strzelać do ludzi. To niesprawiedliwe z jej strony.

Caleb uśmiechnął się do nich słabo.

Żeby być z Dren, Caleb musiał zrezygnować z bycia w szkolnej elicie, bo dziewczyna „nie wpisywała się w standardy”. Zrobił to, chociaż miał opory. Był tam naprawdę lubiany i szanowany, ale z drugiej strony, nie był do końca szczęśliwy w towarzystwie tamtych ludzi. Nie mógł pogadać o niczym naprawdę poważnym. Ciągłe śmiechy i wyszydzanie innych, jakby zemsta Bena nie skłoniła nikogo do żadnych refleksji. Caleb miał tego dosyć coraz bardziej. Zaczął obserwować Harry’ego i Sophie, którzy niczym się nie przejmowali, ciągle roześmiani wspólnie przemierzali korytarze i kiedy tylko chcieli, mogli swobodnie rozmawiać o Adzie, po prostu o rzeczywistości, w której Ada była realna. Więc Dren stała się dla niego wymówką. Potem łapał wzrok Harry’ego, zagadywał na przerwach Sophie. Już z początkiem października dosyć płynnie przyswoił sobie poczucie humoru nowych przyjaciół, bardzo szybko zrozumiał, że dopiero z nimi było mu najlepiej. Harry zyskał niezastąpionego towarzysza kretyńskich żartów, zabaw i zaczepek, w końcu nie mógł robić tego wszystkiego z Sophie, bo dostałby po głowie. Sophie szanował ponad wszystko. I tak właśnie zaczęła się ich wspólna przyjaźń.

Ubrała się w granatowe, brokatowe spodnie, krótką, sportową bluzkę i luźną bluzę z napisem NY. Włosy związała w dwa rozpoznawalne koczki, nie lubiła się malować, więc jedynie podkręciła rzęsy, zarzuciła różową kurtkę i ze słuchawkami na uszach wyszła z pokoju noclegowni, zmierzając ku szkole sobotnim wieczorem.

Stwierdziła, że najpierw oswoi się z nowym towarzystwem, poobserwuje uczniów, namierzy ciekawe dusze, a potem narzuci rodzinie, której praktycznie nie znała, swoją obecność.

Słyszała kiedyś od Nely i Matta, że na którejś z tych ryckich ulic stała przedziwna kamienica, z której pochodziła rodzina Matta i jego żona. Nely zapewniała, że tam też można odnaleźć ciepło rodzinne, ale Nolee nie miała pojęcia, ile w tym było prawdy, a ile wytartych wspomnień babci.

Sophie stanęła przed Agnieszką i czekała, aż babcia skończy ją dokładnie oglądać.

– Bardzo mi się podoba, baw się dobrze. – Ucałowała wnuczkę i pogładziła śliski materiał jej krótkiej sukienki.

– Kto bierze antykoncepcję?! – krzyknęła niekontrolowanie Monika z kanapy, aż prawie wypadła jej sztuczna szczęka. Znowu coś źle usłyszała.

Sophie zachichotała.

– Monia, co ty z tą antykoncepcją? Nie wiesz, że w tym kraju jest tradycja, że tylko gumki? – wyjaśniła córce Ada i nawet nie wybuchła dzikim śmiechem. – Stąd tyle roboty na porodówkach…

Agnieszka machnęła na nie ręką.

– Idź już, kochana, one bredzą od rzeczy. Była jedna nienormalna, teraz mam dwie.

Zaśmiały się i Sophie wyszła z Domku.

Bal był drobną porażką. Czwarte klasy przemyciły sporo alkoholu, co się, niestety, wydało i musiała interweniować policja. Do tego muzyka zupełnie nie dopisała i zmarkotniały i zawiedziony Harry zatańczył na parkiecie chyba tylko dwa razy. Sophie aż tak bardzo nie narzekała, ale w końcu natknęła się na zapłakaną Amy i poświęciła dziewczynie całe dwie godziny. Jedynie Caleb świetnie się bawił, tańczył z większością dziewczyn, aż wkurzona Dren zupełnie opuściła mury szkoły. Bardzo szybko dojrzał smukłą, wysportowaną dziewczynę, dla której parkiet zdawał się jedynym właściwym miejscem. A gdy zaprezentowała kilka bardzo niezwykłych kroków breakdance’a, szybko do niej podszedł.

– Hej, nie kojarzę cię, z której klasy jesteś? – Uśmiechnął się do niej najpiękniej, jak umiał.

Harry widział to z daleka, przetarł okulary i uniósł jedną brew, nie spuszczając kolegi z oczu.

– Z 3a. Jestem nowa – powiedziała zmachana.

– Na pewno nie z 2a? – Wyszczerzył zęby, a dziewczyna się zaśmiała.

– Na pewno. W tym tygodniu przyleciałam ze Stanów, zaczynam od tego semestru.

Caleb oniemiał.

– Przyleciałaś ze Stanów tutaj?

– To długa historia – zapewniła i wskazała na parkiet, bo leciał jeden z jej ulubionych kawałków, Girlfriend In The City.

Do końca balu tańczył już tylko z nią.

Sophie w końcu wytłumaczyła Amy, że to, co mówił Ford, było nieprawdą. Amy wcale nie była głupia i tępa, bo taki był on sam. Dziewczyna bardzo długo dochodziła do siebie, aż nareszcie dała się przekonać, że ciepłe łóżko dobrze jej zrobi i za radą Sophie wróciła do domu.