Dolina trwogi. The Valley of Fear - Arthur Conan Doyle - ebook

Dolina trwogi. The Valley of Fear ebook

Arthur Conan Doyle

4,3

Opis

„Dolina trwogi”, w innym przekładzie „Dolina strachu” (ang. The Valley of Fear) – czwarta, i zarazem ostatnia powieść autorstwa Arthura Conana Doyle’a o przygodach Sherlocka Holmesa. Powieść podzielona jest, podobnie jak „Studium w szkarłacie”, na dwie części. W pierwszej części, do Holmesa i Watsona przychodzi zaszyfrowany list (szyfr Ottendorfa) od tajemniczego Freda Porlocka, który jest podwładnym Moriarty’ego. Z listu wynika, że niejaki John Douglas zostanie wkrótce zamordowany. Chwilę później odwiedza ich inspektor Scotland Yardu i informuje ich o śmierci pana Douglasa. Druga część to wspomnienia Johna McMurdo, szybko awansującego brata w mafii Doliny Vermissy, działającej pod przykrywką Stowarzyszenia Braci Wolnych (masoni). (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Dolina trwogi

The Valley of Fear

 

 

˝Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst polski według edycji z roku 1928.

Tekst angielski z roku 1914.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-596-8 

 

 

 

Dolina trwogi

Tragedia w Birlston

Rozdział I. Ostrzeżenie.

– Musiałbym się zastanowić... – rzekłem.  

– Zrobiłbym to już dawno – zauważył Sherlock Holmes niecierpliwie.

Jestem, jak sądzę, człowiekiem o szczególnie łagodnem usposobieniu, przyznaję jednak, że sardoniczna ta uwaga uraziła mnie nieco.

– Doprawdy, Holmes – rzekłem poważnie – jesteś czasami przykry.

Był zbyt zajęty swojemi myślami, by odpowiedzieć natychmiast na moje upomnienie. Wsparł się na ręce, nie tykając stojącego przed nim śniadania i wpatrywał się w ćwiartkę papieru, którą przed chwilą wydobył z koperty. Potem wziął kopertę, podniósł ją do światła i oglądnął z całą dokładnością.

– To pismo Porlocka – rzekł zamyślony. – Nie wątpię, że to pismo Porlocka, jakkolwiek widziałem je tylko dwa razy. Greckie ˝e˝ z charakterystycznym ozdobnikiem u góry rzuca się w oczy. Jeśli to jednak pismo Porlocka, musi to być coś niezwykle ważnego.

Mówił raczej do siebie, niż do mnie, ale niezadowolenie moje ustąpiło miejsca zaciekawieniu, które wzbudziły te słowa.

– Któż to jest Porlock? – zapytałem.

– Porlock, Watsonie, jest pseudonimem, znakiem tożsamości, za którym kryje się sprytna, nieuchwytna osobistość. W poprzednim liście wyznała mi otwarcie, że nazwisko to jest przybrane i proponowała nawet, abym spróbowały wyśledzić ją w wielomiljonowem rojowisku tego wielkiego miasta. Porlock jest osobistością ważną, nie dla siebie samego, ale ze względu na wielkiego człowieka, z którym, pozostaje w kontakcie. Wyobraź sobie rybę – pilota i rekina, szakala i lwa; – coś małoznacznego w ścisłej zażyłości z czemś strasznem. Nie tylko strasznem, Watsonie, ale niesamowitem – niesamowitem w najwyższym stopniu. I dlatego interesuję się nim. Słyszałeś odemnie o profesorze Moriartym?

– Słynnym uczonym przestępcy, równie znanym w kołach zbrodniarzy...

– Wstydzę się za ciebie, Watsonie – mruknął Holmes tonem politowania.

– Chciałem powiedzieć: ˝jak nieznanym publiczności˝.

– Wzruszające – doprawdy, wzruszające! – zawołał Holmes. – Okazujesz niespodziewanie pewien zmysł satyryczny, Watsonie, który każe mi mieć się na baczności. Ale nazywając Moriartego zbrodniarzem, czynisz mu, doprawdy, krzywdę i w tem właśnie leży jego chwała i wielkość. Najwybitniejszy myśliciel, wszystkich czasów, organizator każdej zbrodni, mózg, rządzący światem podziemnym – mózg, w rodzaju tych, jakie decydują o powstaniu lub zagładzie narodów. Takim jest ów człowiek. A jednak nie pada na niego nawet cień podejrzenia – nie podlega om krytyce – jest tak godnym podziwu w postępkach swoich i panowaniu nad sobą, że za wypowiedziane słowa pociągnąćby cię mógł do odpowiedzialności, a sąd nie wahałby się przyznać mu całorocznego twojego dochodu tytułem odszkodowania za obrazę honoru. Czyż nie jest słynnym twórcą ˝Dynamiki Asteroidu˝ – książki, która wznosi się na wyżyny najczystszej matematyki i o której mówią, że w całej fachowej prasie nie było człowieka uzdolnionego do skrytykowania jej? Czyż człowieka takiego można oczernić? Złośliwy lekarz i pokrzywdzony profesor – oto, jakiemi byłyby ewentualnie wasze role. To genjusz, Watsonie. Jeśli jednak pozwolą mi na to ludzie pośledniejsi, nasz dzień przyjdzie napewno.

– Obym go dożył zawołałem z nabożeństwem. – Ale mówiłeś o Porlocku.

– Ah, tak... Ów Porlock zatem jest ogniwem w łańcuchu, w pewnej odległości od jego przyczepienia. I mówiąc między nami, Porlock nie jest zdrowem ogniwem. Jest on, o ile mogłem się przekonać, jedyną skazą w tym łańcuchu.

– Ale o sile łańcucha decydują najsłabsze ogniwa.

– Masz słuszność, mój drogi Watsonie. Stąd niesłychane znaczenie Porlocka. Powodowany resztkami poczucia prawa i zachęcony odpowiednią podnietą w postaci banknotu dziesięciofuntowego, przesłanego mu od czasu do czasu drogą okrężną, użyczył mi raz, czy dwa razy płatnych informacji, które miały wartość – wartość najwyższą, gdyż umożliwiały raczej zapobieżenie i przeszkodzenie zbrodni, niż jej pomszczenie. Nie wątpię, że gdybyśmy mieli klucz do odczytania szyfru, wiadomość ta okazałaby się taką, jak mówiłem.

Holmes rozłożył znów ćwiartkę papieru na nietkniętym talerzu. Wstałem i pochyliwszy się nad nim, przyglądałem się dziwnemu napisowi, który brzmiał, jak następuje:

534     C2     13     127     36     31     4     17     21     41

Douglas     109     293     5     37     Birlstone

26     Birlstone     9     127     171.

– Cóż chcesz z tem zrobić, Holmes?

– Jest to widocznie próba udzielenia tajnej informacji.

– Ale na cóż się przyda szyfrowana wiadomość bez klucza do niej?

– W danym wypadku na nic.

– Dlaczego mówisz ˝w danym wypadku˝?

– Ponieważ jest wiele szyfrów, które ci odczytam równie łatwo, jak apokryfy w gazetach, w kolumnie z ogłoszeniami. Tak proste zagadnienia są zabawką dla inteligentnego umysłu i nie nużą go. Ale to rzecz inna. Cyfry odnoszą się – nie wątpię w to – do słów na stronicy pewnej książki. Dopóki nie wiem, co to za stronica i co to za książka, jestem bezsilny.

– Ale czemu ˝Douglas˝ i ˝Birtlston˝?.

– Widocznie dlatego, że słów tych nie ma na odnośnej stronicy.

– Czemuż zatem nie podał książki?

– Wrodzony spryt, mój drogi Watsonie i bystrość umysłu, która jest rozkoszą twoich przyjaciół, powstrzymałaby cię z pewnością od przesłania wiadomości i szyfru w tej samej kopercie. Gdyby dostała się w ręce niepowołane, byłbyś zgubiony. W danym wypadku tylko w razie przejęcia i szyfru i wiadomości, mogłoby stać się coś złego. Nasza druga poczta powinna przyjść lada chwila i dziwiłbym się, gdyby nie dostarczyła nam albo listu z wyjaśnieniem, albo co bardziej prawdopodobne, samej książki, do której odnoszą się owe cyfry.

Obliczenia Holmesa okazały się słusznemi, gdyż po paru minutach zjawił się Billy, chłopiec do posług, z oczekiwanym przez nas listem.

– To samo pismo – zauważył Holmes, otwarłszy kopertę – i ten sam podpis – dodał głosem uradowanym, rozkładając list. – Chodź, zabierzemy się do niego, Watsonie.

Czoło zachmurzyło mu się jednak, kiedy przebiegł oczyma jego treść.

– Drogi mój, co za rozczarowanie! Lękam się, Watsonie, że wszystkie nadzieje nasze wzięły w łeb. Przypuszczam, że Porlocka nie spotka jednak nic złego.

˝Drogi panie Holmes˝, pisze. ˝Nie chcę zajmować się więcej tą sprawą. Jest zbyt niebezpieczną. On mnie podejrzewa. Widzę, że mnie podejrzewa. Odwiedził mnie niespodziewanie w chwili, kiedy zaadresowałem kopertę z zamiarem przesłania panu klucza do szyfru. Zdążyłem ją ukryć. Gdyby to spostrzegł, byłoby ze mną krucho. Ale wyczytałem w oczach jego podejrzenie. Proszę spalić szyfrowaną wiadomość, która obecnie nie może mieć dla pana żadnej wartości. – Fred Porlock˝.

Holmes siedział przez chwilę, mnąc list w palcach i wpatrując się ze zmarszczoną brwią w ogień.

– A może – rzekł w końcu – nie ma to żadnego znaczenia. Mogło mu się tak tylko zdawać. Wiedząc, że jest zdrajcą, mógł łatwo wyczytać oskarżenie w oczach drugiego.

– Tym drugim jest, jak sądzę, profesor Moriarty?

– Nie ulega kwestji. Kiedy ktoś z bandy mówi o ˝nim˝, ma na myśli tylko jednego człowieka. Dla nich wszystkich istnieje tylko jeden ˝on˝.

– Ale cóż on może uczynić?

– Hm! Dużoby o tem można powiedzieć. Kiedy przeciw sobie masz jeden z najtęższych umysłów w Europie, poza którym stoją wszystkie ciemne siły, możliwości jest nieskończona ilość. Bądź co bądź, przyjaciel Porlock jest widocznie przestraszony. Porównaj, z łaski swojej, pismo na liście z pismem na kopercie, zaadresowanej, jak nam podaje, przed ową złowróżbną wizytą. Jedno jest wyraźne i pewne, drugie zaledwie czytelne.

– Czemu wogóle pisał? Czemu poprostu nie zaniechał pisania?

– Ponieważ się lękał, że w tym wypadku będę go śledził i mogę sprowadzić na niego nieszczęście.

– Bezwątpienia, – rzekłem, – Naturalnie – wziąłem do rąk pierwszą szyfrowaną wiadomość i pochyliłem się nad nią. – Poprostu można oszaleć na myśl, że ta ćwiartka papieru zawiera jakąś tajemnicę i że zgłębienie jej nie leży w ludzkiej mocy.

Sherlock Holmes odsunął nietknięte śniadanie i zapalił śmierdzącą fajkę, która była towarzyszką jego najgłębszych rozmyślań.

– Zastanówmy się! – rzekł, przechylając się w tył i patrząc w sufit. Może pewne szczegóły nie zwróciły uwagi twego, godnego Machiavella, umysłu. Trzeba ująć sprawę rozumowo. Człowiek ten wspomina o książce. To jest naszym punktem wyjścia.

– Punktem nieokreślonym.

– Zastanówmy się, a może da się go bliżej oznaczyć. Kiedy skupiam myśli, wydaje mi się łatwiej uchwytnym. Jakiemi wskazówkami rozporządzamy co do owej książki?

– Żadnemi.

– No, no, nie jest tak źle. Wiadomość szyfrowana zaczyna się liczbą 534, nieprawdaż? Możemy przyjąć hypotezę, że 534 jest stronicą, oznaczoną tą cyfrą. W ten sposób książka nasza stała się już książką wielką, a to, bądź co bądź, stanowi pewien postęp. Jakie mamy dalsze wskazówki co do rodzaju tej wielkiej książki? Następnym znakiem jest C. 2. Co o nim sądzisz, Watsonie?

– Rozdział drugi, bezwątpienia.

– Nie sądzę, Watsonie. Zgodzisz się ze mną, jestem tego pewny, że podawanie rozdziału, skoro podaną jest stronica, nie jest zupełnie potrzebne. Co więcej, jeśli strona 534 przypada dopiero na rozdział drugi, długość pierwszego rozdziału musiałaby być w istocie niezwykła.

– Kolumna! – zawołałem.

– Wspaniale, Watsonie. Jesteś dziś nadzwyczajny. Byłbym rozczarowany, gdyby to nie była kolumna. Teraz, jak widzisz, potrzebna nam już tylko wielka książka, drukowana w dwóch kolumnach, dosyć znacznej długości, gdyż jedno słowo w liście oznaczone jest liczbą 93. Czy osiągnęliśmy granice, zakreślone przez rozum?

– Lękam się, że tak.

– Doprawdy, jesteś zbyt skromnym. Jeszcze jedna iskierka, mój drogi Watsonie. Jeszcze jeden Wysiłek mózgu. Gdyby ta książka była rzadko spotykaną, byłby mi ją przysłał. Zamierzał jednak tylko, zanim przekreślono jego plan, przesłać mi w tej kopercie klucz. Tak mówi w swoim liście. Świadczyłoby to, że zdaniem jego, w wyszukaniu tej książki nie będę miał żadnych trudności. Miał ją i był przekonany, że ja ją mam również. Krótko mówiąc, Watsonie, jest to książka bardzo pospolita.

– Brzmi to prawdopodobnie.

– Ograniczyliśmy w ten sposób zakres naszych poszukiwań do książki wielkiej, drukowanej w dwóch kolumnach i będącej w powszechnem użyciu.

– Biblja! – zawołałem triumfująco.

– Dobrze, Watsonie, dobrze. Chociaż nie, trzeba przyznać, nie tak znowu dobrze. Mógłbym się zgodzić na twoją hypotezę, gdyby się rozchodziło o mnie, ale trudno przypuścić, aby podobna książka znalazła się pod ręką któregoś z wspólników Moriartego. Pozatem, jest tyle wydań Pisma Świętego, że nie mógłby na tem polegać, aby dwie kopje miały taki sam układ stronic. Jest to widocznie książka wydana w jakiejś określonej formie. Przyjmuje on za pewnik, że jego strona 534 zgadzać się będzie z moją stroną 534.

– Ale temu warunkowi odpowiada tylko niewiele krążek.

– Właśnie. W tem leży nasz ratunek. Poszukiwanie nasze ogranicza się zatem do książek, wydanych w ściśle określonym układzie, które mogą się znaleźć w rękach każdego.

– Bradshaw!

– Skorowidz ˝Bradshaw˝ jest książką sporą, treściwą, ale ograniczoną do pewnych tylko terminów. Dobór słów uniemożliwia wysłanie ogólnikowej wiadomości. Trzeba ˝Bradshawa˝ wykluczyć. Słownika lękam się, nie można przyjąć z tych samych powodów. A zatem cóż pozostaje?

– Almanach.

– Znakomicie, Watsonie. Albo się mylę, albo trafiłeś w sedno. Almanach! Weźmy pod uwagę Whitaker Almanach. Jest w powszechnem użyciu. Ma wymaganą liczbę stronic. Drukowany jest w dwuch kolumnach. Aczkolwiek zwięzły w swych początkach staje się ku końcowi gadatliwy. – Zdjął z półki książkę. – Notuj słowa, Watsonie. Numerem trzynastym jest ˝Mahratta˝. Niezbyt zachęcający początek. Numerem stu dwudziestym siódmym jest ˝Rząd˝, co ma przynajmniej jakiś sens, chociaż nie stoi w związku z nami i profesorem Moriartym. Spróbujmy jeszcze raz. Cóż robi ten Rząd Mahratta? Niestety! Następnem słowem jest ˝szczotka do szorowania świń˝. Jesteśmy pokonani, mój dobry Watsonie. Skończone.

Mówił tonem żartobliwym, ale podnoszenie się jego krzaczastych brwi świadczyło o rozczarowaniu i gniewie. Siedziałem bezradny i przygnębiony, patrząc w ogień. Długie milczenie przerwał nagły okrzyk Holmesa, który rzucił się do szafy i wyjął z niej drugą książkę w żółtej okładce.

– To kara, Watsonie, za nasz niepotrzebny pośpiech – zawołał. – Wyprzedzamy czas i to się mści na nas. Ponieważ jest siódmego stycznia, używamy już nowego almanachu. Ale jest więcej, niż prawdopodobne, że Porlock czerpał ze starego. Zapewne wyjaśniłby to nam w liście, gdyby miał zamiar wogóle wyjaśniać. Zobaczmy teraz, co mieści się na stronie 534. Numer trzynasty ma ˝Grozi˝, co jest znacznie więcej zachęcające. Numer 127 ma ˝wielkie˝. – Grozi wielkie˝.... – Oczy Holmesa pałały, a jego cienkie, nerwowe palce drżały, kiedy liczył słowa – ˝niebezpieczeństwo˝. Ha! ha! Kapitalne! Pisz, Watsonie. Grozi wielkie niebezpieczeństwo – a – może – przyjść – bardzo – prędko. Potem mamy imię ˝Douglas˝ – bogaty – miejscowość – teraz – w – Birlstone – Dwór – Birlstone – należy – ostrzec – go. Cóż, Watsonie? Oto owoce rozumowania. Gdyby w sklepie z jarzynami można było dostać wieniec laurowy, posłałbym po niego Billego.

Patrzałem na tajemniczą wiadomość, odczytaną przez niego, a napisaną przezemnie na ćwiartce papieru.

– Jakiż dziwny, nerwowy sposób wyrażania się – rzekłem.

– Przeciwnie, wywiązał się z zadania doskonale – rzekł Holmes. – Jeśli w jednej kolumnie szukasz potrzebnych ci słów, nie zawsze uda ci się wszystko znaleźć. Musisz liczyć w pewnym stopniu na inteligencję tego, do którego piszesz. Treść jest zupełnie jasna. Na niejakim Douglasie, bogatym ziemianinie, zamieszkałym pod podanym adresem, chcą dokonać zbrodni. Nie wie o niczem – ˝trzeba go ostrzec˝. Oto wynik naszej analizy.

Holmes doznawał nieuchwytnej radości prawdziwego artysty, aczkolwiek dzieło dokonane nie miało tej wartości, jakiejby pragnął. Napawał się jeszcze swoim triumfem, kiedy Billy otworzył drzwi i do pokoju wpadł inspektor Mac Donald ze Scotland Yardu.

Były to pierwsze dni stycznia z końcem lat osiemdziesiątych, kiedy Mac Donald nie osiągnął jeszcze sławy, która go teraz otacza. Był młodym ale cieszącym się zaufaniem władz detektywem, który odznaczył się w kilku powierzonych mu sprawach. Jego smukła, koścista postać świadczyła o niezwykłej sile fizycznej, podczas gdy wielka czaszka i głęboko osadzone bystre oczy zdradzały wybitną inteligencję. Był milczącym, sztywnym mężczyzną o nieugiętym charakterze i ostrym aberdońskim akcencie. Dwa razy już w jego karjerze Holmes pomógł mu do uzyskania sukcesu, zadawalając się radością, jaką dla umysłu jego było samo rozwiązanie zagadki. Z tego powodu Szkot żywił dla swego kolegi amatora uczucie głębokiego szacunku, który mu okazywał, zwracając się do Holmesa z całą otwartością w każdym trudniejszym wypadku. Miernota nie uznaje nikogo nad sobą, ale talent w jednej chwili ocenia genjusz, a Mac Donald miał dość talentu, jako zawodowiec, aby zrozumieć, że szukanie pomocy u osobnika, który był już w Europie zjawiskiem wyjątkowem tak pod względem zdolności, jak doświadczenia, nie sprawia żadnej ujmy. Holmes nie był skłonny do zawierania serdecznych związków, ale lubił wielkiego Szkota i przyjął go z uśmiechem.

– Ranny ptaszek z pana, Mr. Mac – rzekł. – Życzę szczęścia. Obawiam się jednak, że chodzi o jakieś przestępstwo.

– Gdyby pan rzekł ˝mam nadzieję˝, zamiast ˝obawiam się˝ bylibyśmy, jak sądzę, bliżsi prawdy, Mr. Holmes – odpowiedział inspektor z znaczącym uśmiechem. – Nie, dziękuję, nie będę palił. Muszę się spieszyć w drogę, gdyż pierwsze godziny są dla każdej sprawy najcenniejsze, jak pan to sam wie najlepiej. Ale... ale...

Inspektor zatrzymał się nagle, patrząc niewypowiedzianie zdumionemi oczyma na leżący na stole papier. Była to kartka, na której nabazgrałem zagadkową wiadomość.

– Douglas! – wyjąkał. – Birlstone! Co to to ma znaczyć, Mr. Holmes? Człowieku, to chyba czary. Skąd wziąłeś te nazwiska?

– To szyfry, które odczytywaliśmy razem z Watsonem. Ale dlaczego – co ci się nie podoba w tych nazwiskach?

Inspektor spoglądał osłupiały ze zdziwienia to na jednego, to na drugiego z nas.

– To tylko – rzekł – że Mr. Douglas z Birlstone Manor House został dziś rano okrutnie zamordowany.

Rozdział II. Mr. Sherlock Holmes rozprawia.

Był to jeden z tych dramatycznych momentów, dla których żył mój przyjaciel. Byłoby przesadą twierdzić, że uderzyła go, a choćby wzruszyła zdumiewająca ta wiadomość, Jego niezwykła natura nie miała skłonności do okrucieństwa, a ciągły stan podrażnienia czynił go niepodatnym na bodźce zewnętrzne. A jednak, chociaż uczucia jego były stępione, władze umysłowe były niezwykle sprawne. Nie widziałem śladów przerażenia, którego sam doznałem po tem krótkiem oświadczeniu, twarz jego miała raczej wyraz spokoju i zainteresowania chemika, który obserwuje strącające się w wysyconym roztworze kryształy.

– Ciekawe! – rzekł, – Ciekawe.

– Pan, jak się zdaje, nie jest zdziwiony?

– Zainteresowany Mr. Mac, ale nie zdziwiony. Dlaczegóż miałbym się dziwić? Otrzymuję anonimową wiadomość z miasta, do której muszę przywiązywać wielką wagę i która mnie ostrzega, że pewnej osobie grozi niebezpieczeństwo. W przeciągu godziny dowiaduję się, że niebezpieczeństwo to przybrało formy określone i że wspomniana osoba nie żyje. Jestem zainteresowany, lecz jak pan to widzi, nie jestem zdziwiony.

W kilku krótkich zdaniach wytłomaczył inspektorowi sprawę listu i szyfru. Mac Donald siedział z brodą opartą na rękach i wielkiemi, piaskowego koloru, brwiami, ściągniętemi w żółty węzeł.

– Jadę dziś rano do Birlstone – rzekł. – Przyszedłem zapytać, czy chce pan jechać ze mną – pan i pański przyjaciel. Ale z tego, co pan mówi, wnoszę, że zrobilibyśmy lepiej, zabrawszy się do roboty w Londynie.

– Nie sądzę – rzekł Holmes.

– Niech to djabli wezmą, Mr Holmes! – zawołał inspektor. – Gazety rozpisywać się będą za dzień lub dwa o tajemnicy Birlstone, ale jakżeż tu mówić o tajemnicy, jeśli w Londynie istnieje człowiek, który przepowiedział zbrodnię, zanim jej dokonano. Trzeba tylko ująć tego człowieka, a reszta pójdzie gładko.

– Bez wątpienia, Mr. Mac. Ale w jaki sposób zamierzasz ująć tak zwanego Porlocka?

– Mac Donald odwrócił list, który mu wręczył Holmes.

– Nadany w Camberwell – to nam dużo nie pomoże. Nazwisko, jak pan twierdzi, jest przybrane. Zapewnie, to nie wiele. Wspominałeś pan jednak, że przesyłałeś mu pieniądze?

– Dwukrotnie.

– I w jaki sposób?

– W banknotach, zaadresowanych na pocztę w Camberwell.

– I nie starałeś się pan dowiedzieć, kto je odebrał?

– Nie.

Inspektor spojrzał zdziwiony i trochę zgorszony.

– Dlaczego nie?

– Ponieważ zawsze dotrzymuję słowa. Przyrzekłem mu, kiedy pisał po raz pierwszy, że go śledzić nie będę.

– Sądzi pan, że poza nim ktoś stoi?

– Wiem, że tak jest.

– Ów profesor, o którym mi pan wspominałeś?

– Właśnie.

Inspektor Mac Donald uśmiechnął się, a powieki jego drżały, kiedy rzucił na mnie okiem.

– Nie chcę ukrywać przed panem, Mr. Holmes, że w Głównem Biurze Śledczem sądzimy, że masz małego kręćka na punkcie tego profesora. Ja sam starałem się tę sprawę wyświetlić. Jest to, jak się zdaje, bardzo szanowany, wykształcony i utalentowany człowiek.

– Cieszy mnie, że poznaliście się na jego talencie.

– Człowieku, muszę mu to przyznać. Kiedy usłyszałem pańskie zdanie o nim, postanowiłem go poznać. Miałem z nim rozmowę o zaćmieniach słońca – nie wiem, w jaki sposób zeszliśmy na ten temat – a jednak z pomocą lampy projekcyjnej i globusu wyjaśnił mi tę kwestję w ciągu minuty. Pożyczył mi książkę, ale, muszę przyznać, że była dla mnie za mądra, chociaż otrzymałem w Aberdeen porządne wykształcenie. Byłby to wielki minister, z jego szczupłą twarzą, siwymi włosami i poważnym sposobem mówienia. Kiedy przy pożegnaniu położył mi ręką na ramieniu, doznałem wrażenia, że jest to, jakby błogosławieństwo ojcowskie przed wejściem w zimny, okrutny świat.

Holmes parsknął śmiechem i zatarł ręce.

– Wielki! – zawołał – Wielki! Powiedz mi, przyjacielu, Mac Donaldzie. Przyjemna ta i wzruszająca rozmowa toczyła się, jak przypuszczam w gabinecie profesora?

– Tak jest.

– Ładny pokój, nieprawdaż?

– Bardzo ładny – bardzo gustownie urządzony, Mr. Holmes.

– Pan siedziałeś przed jego biurkiem?

– Tak jest.

– Słońce świeciło panu w oczy, podczas gdy jego twarz była w cieniu?

– Nie, było to wieczorem, ale sądzę, że światło lampy padało na moją twarz.

– Tak przypuszczam. Czy zauważył pan obraz nad głową profesora?

– Zwracam na wszystko uwagę, Mr. Holmes. Nauczyłem się tego od pana. Tak jest, widziałem obraz – młoda kobieta z głową wspartą na rękach, spoglądająca z ukosa.

– To obraz Jana Baptysty Greuze’a.

Inspektor starał się okazać zaciekawienie.

– Jan Baptysta Greuze – ciągnął dalej Holmes, splatając końce palców i rozpierając się wygodnie w krześle – był francuskim artystą, który doszedł do rozkwitu między 1750 i 1800 rokiem. Mówię, rzecz prosta, o jego artystycznej karjerze. Krytyka nowoczesna potwierdziła pochlebną opinję, jaką sobie o nim wyrobili współcześni.

Oczy inspektora błądziły w próżni.

– Czy nie lepiej... – rzekł. – Właśnie to czynimy – przerwał Holmes. – Wszystko, co mówię, odnosi się wprost do t. zw. przez pana Tajemnicy Birlstone. Po prawdzie, możnaby to nazwać samym ośrodkiem jej.

Mac Donald uśmiechnął się słabo i spojrzał na mnie wzrokiem, proszącym o pomoc.

– Pan myśli dla mnie za szybko, Mr. Holmes. Wypuszczasz pan jedno lub dwa ogniwa, a ja nie mogę podążyć dalej. Jakiż związek zachodzi między tym zmarłym malarzem a sprawą Birlstone?

– Każda wiadomość może się przydać detektywowi – zauważył Holmes. – Nawet trywialny fakt, że obraz Greuze’a, zatytułowany ˝Młode Dziewczę z jagnięciem˝ osiągnął przy sprzedaży w 1865 r. cenę nie mniejszą, jak cztery tysiące funtów, może wzbudzić refleksje w pańskim umyśle.

Było jasnem, że wzbudził. Inspektor zdawał się być mocno zainteresowanym.

– Pragnę panu przypomnieć, – ciągnął dalej Holmes, – że dochody profesora można obliczyć na podstawie każdej książki informacyjnej. Wynoszą rocznie siedemset funtów.

– W jakiż sposób zatem mógł kupić...

– Właśnie. W jaki sposób?

– Tak, to ciekawe – rzekł inspektor zamyślony. – Mów pan dalej. Mr, Holmes. Lubię taką rozmowę. To bardzo ciekawe.

Holmes uśmiechnął się. Podziw wpływał na niego zawsze zachęcająco – jak na prawdziwego artystę.

– Cóż z Birlstonem? – zapytał.

– Mamy jeszcze czas – rzekł inspektor, spoglądając na zegarek. Na dole czeka dorożka, a droga na dworzec Wiktorji nie zajmie nam więcej, jak dwadzieścia minut. Ale wracając do obrazu – mówił mi pan raz, Mr. Holmes, o ile pomnę, że nigdy nie spotkałeś się z profesorem Moriartym.

– Tak, nigdy.

– Skądże pan wie zatem, jak wygląda jego mieszkanie?

– Ah, to inna sprawa. Byłem trzy razy w jego mieszkaniu, dwa razy czekając na profesora pod rozmaitemi pozorami i wychodząc, zanim wrócił. Raz – doprawdy, trudno mi mówić o tem przy detektywie z urzędu. Ostatnim razem pozwoliłem sobie przeglądnąć jego papiery, z nieprzewidzianym zupełnie rezultatem.

– Znalazł pan coś kompromitującego?

– Absolutnie nic. I to mnie zdumiało. Bądź co bądź jednak, zapatruje się pan teraz jasno na kwestję obrazu. Świadczy ona, że to człowiek bogaty. W jaki sposób zrobił majątek? Nie jest żonaty. Jego młodszy brat jest naczelnikiem stacji w Anglji Zachodniej. Gaża jego wynosi siedemset funtów rocznie. A jest właścicielem Greuze‘a.

– Zatem?

– Wniosek jest prosty.

– Pan przypuszcza, że ma wielkie dochody i że pieniądze zdobywać musi drogą nieuczciwą.

– Właśnie. Rzecz prosta, mam jeszcze inne powody, aby tak sądzić – z tuzin długich nici, które prowadzą do środka sieci, gdzie czyha jadowity, nieruchomy potwór. Wspomniałem o Greuzie jedynie dlatego, gdyż sprawa ta leży w zakresie pańskiej obserwacji.

– Dobrze, Mr. Holmes, przyznaję, że to, co pan mówi, jest bardzo ciekawe. Więcej, niż ciekawe – poprostu, wspaniałe. Ale zastanówmy się dokładnie. Czy to fałszerz monet, oszust, względnie złodziej? Skąd bierze pieniądze?

– Czytał pan kiedy o Jonathanie Wildzie?

– Tak, nazwisko to nie jest mi obce. To bohater jakiejś powieści, nieprawdaż? Nie lubię detektywów w powieściach – dokonują rozmaitych czynów a nigdy niewiadomo, w jaki sposób. To sprawa natchnienia, nie roboty.

– Jonathan Wild nie był detektywem i nie był bohaterem powieści. Był genjalnym przestępcą i żył w ubiegłem stuleciu – w 1750 r. lub coś koło tego.

– A zatem nie interesuje mnie. Jestem człowiekiem praktycznym.

– Najpraktyczniejszą rzeczą, Mr. Mac, którąbyś zrobił w swojem życiu, byłoby zamknąć się na trzy miesiące i czytać dwanaście godzin dziennie roczniki kryminalne. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan Wild był ukrytą siłą zbrodniarzy londyńskich, którym sprzedał wiedzę swoją i wykształcenie za piętnaście procent udziału w zyskach. Stare koło obraca się i ukazują się te same szprychy. Wszystko już było i znowu kiedyś będzie. Opowiem panu jeden lub dwa szczegóły, które mogą pana zainteresować.

– Jestem już zainteresowany.

– Dowiedziałem się przypadkowo, kto jest pierwszem ogniwem w jego łańcuchu – łańcuchu, na którego jednym końcu znajduje się ten Napoleon zbrodni, na drugim setka rozproszonych jego żołnierzy, złodziei kieszonkowych, szulerów, oszustów i innych, a którego środek stanowią najróżnorodniejsi przestępcy. Jego szefem sztabu jest pułkownik Sebestjan Moran, równie niedostępny, strzeżony i niewchodzący w kolizję z prawem, jak on sam. Jak sądzisz, ile mu płaci?

– Chciałbym usłyszeć?

– Sześć tysięcy funtów rocznie. To zapłata za wiadomości, jak pan widzi – główna zasada w stosunkach amerykańskich. Dowiedziałem się o tem przypadkowo. Bierze więcej, niż pierwszy minister. To daje panu pojęcie o zyskach Moriartego i ogromie jego pracy. Jeszcze jeden szczegół. Miałem sposobność śledzić w ostatnim czasie za kilku czekami Moriartego – zupełnie niewinnymi czekami, którymi opłaca swój dom. Pochodziły z sześciu różnych banków. Czy to pana nie uderza?

– Zapewne, że to dziwne. Ale jaki stąd wniosek?

– Że nie chce, aby mówiono o jego bogactwie. Nikt nie powinien wiedzieć, co posiada. Nie wątpię, że ma konto w dwudziestu bankach – główny majątek zaś na kontynencie w Deutsche Bank albo Credit Lyonnais. O ile mógłby pan kiedyś poświęcić rok lub dwa, polecam panu studjum profesora Moriarty.

Inspektor w miarę rozmowy stawał się coraz poważniejszy. Był głęboko zainteresowany. Ale jego praktyczny, szkocki umysł nakazał mu wrócić do właściwej sprawy.

– Bądź co bądź, może poczekać – rzekł on. Odwróciłeś moją uwagę interesującemu anegdotkami, Mr. Holmes. Co mnie właściwie obchodzi, to tylko pańska wzmianka, że zachodzi związek między profesorem i tą zbrodnią. Wynika to z ostrzeżenia, które panu przysłał ów Porlock. Czy możemy wyciągnąć stąd jakieś wnioski praktyczne?

– Możemy urobić sobie pewne zapatrywanie na motywy zbrodni. Jest to, o ile wnoszę z pierwszych słów pańskich, zagadkowe, a przynajmniej niewyjaśnione morderstwo. Otóż przyjmując, że znanem nam jest źródło zbrodni, motywy jej mogą być dwojakiego rodzaju. Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że rządy Moriartego nad podległymi mu ludźmi są iście żelazne. Rygor, jaki zaprowadził, jest straszliwy. Kodeks jego uznaje tylko jedną karę. Jest nią śmierć. Możnaby przypuścić, że zamordowany Douglas, którego los znanym był jednemu z podwładnych tego arcybandyty, zdradził w jakiś sposób swojego szefa. Spotkała go kara, o której dowiedzą się wszyscy inni, choćby tylko dla wzbudzenia w nich obawy przed śmiercią.

– Dobrze, to jedno przypuszczenie, Mr. Holmes.

– Drugie, że zbrodnia popełniona została na zlecenie Moriartego, jako wchodząca w krąg jego interesów. Czy była kradzież?

– Nie słyszałem.

– W tym wypadku, przemawiałoby to, rzecz prosta, przeciw pierwszej hypotezie, a za drugą. Moriarty mógł jej dokonać za obietnicę uczestnictwa w zysku, a mógł także kazać sobie zapłacić za jej spełnienie. Jedno i drugie jest możliwe. Jakkolwiek się jednak sprawa ma, lub czy nie zachodzi jeszcze trzecia kombinacja, trzeba nam wyjaśnień szukać w Birlstone. Znam zbyt dobrze tego człowieka, aby się łudzić, że pozostawił tu jakiś ślad za sobą, któryby nas mógł do niego zaprowadzić.

– A zatem do Birlstone! – zawołał Mac Donald, zrywając się z krzesła. – Słowo daję! Jest później, niż myślałem. Daję panom pięć minut na przygotowanie się do drogi, nie więcej.

– Aż za wiele – rzekł Holmes i skoczył do szafy po surdut. – W drodze poproszę pana, Mr. Mac, abyś mi opowiedział wszystko, co wiesz.

To ˝wszystko˝ było, w istocie, bardzo mało, ale wystarczyło, aby nas przekonać, że sprawa była godną najgłębszej uwagi eksperta. Twarz mu się rozpromieniła; zacierał chude ręce, słuchając skąpych lecz znamiennych szczegółów. Zapomnieliśmy o szeregu jałowych tygodni, gdyż tu, nareszcie, był odpowiedni teren do zużytkowania niezwykłych talentów, które, jak wszystkie wyszczególniające się cechy, były tylko ciężarem dla posiadającego je w czasie, kiedy ich nie mógł użyć. Ostrze inteligencji tępiało i pokrywało się rdzą w chwili wytchnienia. Oczy Sherlocka Holmesa błyszczały, rumieniec zabarwił jego blade policzki, a energiczna twarz promieniała wewnętrznem światłem, kiedy dobiegło go wezwanie do pracy. Pochylony do przodu w dorożce, przysłuchiwał się z uwagą krótkiemu szkicowi problemu, który nas oczekiwał w Sussex. Inspektor opierał się, jak nas sam objaśnił, na krótkiem sprawozdaniu, przywiezionem mu pierwszym pociągiem w godzinach rannych. White Mason, urzędnik miejscowy był jego osobistym przyjacielem i dlatego Mac Donald zastał zawiadomiony wcześniej, niż to jest zwyczajem w Scotland Yardzie, kiedy chodzi o danie pomocy policji prowincjonalnej. Zwyczajnie wzywa się eksperta ze stolicy, kiedy ślad jest już zupełnie zatarty.

˝Drogi inspektorze Mac Donald˝ (brzmiał list, który nam czytał). ˝Oficjalne wezwanie z prośbą o pańskie usługi załączone jest w osobnej kopercie. To piszę prywatnie. Zatelegrafuj, jakim pociągiem rannym jedziesz do Birlstone, a będę cię oczekiwał lub przyślę kogoś na stację, o ile będę zbyt zajęty. Sprawa jest ciekawą. Nie trać czasu! O ile możesz, przywieź, z łaski swojej, Mr. Holmesa, gdyż znajdzie tu coś dla siebie. Możnaby sądzić, że wszystko zrobiono dla teatralnego efektu, gdyby nie trup. Słowo daję, wypadek bardzo ciekawy˝.

– Pański przyjaciel nie jest głupi – zauważył Holmes.

– Nie, sir. White Mason jest człowiekiem bardzo sprytnym, o ile mogę sądzić.

– Dobrze; ma pan coś jeszcze?

– To tylko, że szczegółami służyć nam będzie przy spotkaniu.

– Skąd pan zna zatem nazwisko Douglasa i skąd pan wie, że został okrutnie zamordowany?

– To było w kopercie urzędowej. Nie było tam wyrażenia ˝okrutnie˝. Określenia takiego korespondencja urzędowa nie uznaje. Podane było nazwisko Jana Douglasa. Była wzmianka, że zginął od wystrzału w głowę. Była też wzmianka o godzinie, w której się to stało, bezpośrednio po północy, onegdaj. Dodaną była uwaga, że jest to bezsprzecznie morderstwo, ale że nikogo nie aresztowano i że sam wypadek nosi piętno niezwykłości i tajemniczości. To wszystko na razie, Mr. Holmes.

– I to nam w danej chwili powinno wystarczyć, Mr. Mac. Silić się na tworzenie przedwczesnych teorji, opartych na niedostatecznych wiadomościach, jest przekleństwem naszego zawodu. Widzę na razie tylko dwie rzeczy: potężny umysł w Londynie i trupa w Sussex. Trzeba nam znaleźć łączący ich łańcuch.

Rozdział III. Tragedja w Birlstone.

A teraz muszę na chwilę pozostawić na uboczu moją nic nie znaczącą osobę i opisać wypadki, które zaszły, zanim zjawiliśmy się na widowni, w oświetleniu, jakie im nadają zebrane przez nas później wiadomości. Jedynie w ten sposób umożliwię czytelnikowi ocenę wchodzących w grę osobistości i niezwykłego otoczenia, w którem los kazał im pędzić życie.

Wioska Birlstone jest zbiorowiskiem małych, bardzo starych i wpółdrewnianych chałup na północnej granicy hrabstwa Sussex. Przez całe stulecie nie uległa żadnym zmianom, ale w ciągu ostatnich kilku lat jej malowniczy wygląd i położenie ściągnęło pewną liczbę zamożnych mieszkańców, których wille wyglądają z pomiędzy otaczających je drzew. Drzewa te, według miejscowych opowiadań, stanowią zewnętrzną krawędź wielkiego boru Weald, który przerzedzając się coraz bardziej, dochodzi do północnych wydm kredowych. Pewna liczba małych sklepików zaspakaja potrzeby powiększonej ludności tak, że jest nadzieja przekształcenia się wkrótce starej wioski Birlstone w nowoczesne miasteczko. Jest ona środowiskiem, w którem skupia się życie sporego szmatu kraju, gdyż Tunbridge Wells, najbliższa znaczniejsza miejscowość, leży w odległości dziesięciu lub dwunastu mil na wschód, poza granicami Kentu.

Około pół mili od miasteczka, w starym parku, słynnym z olbrzymich buków stoi dawny zamek Birlstone. Część tego starożytnego budynku sięga czasów pierwszej krucjaty, kiedy Hugo de Capus zbudował gród w środku majątku, darowanego mu przez Czerwonego Króla. Gród ten został zniszczony przez ogień w 1543 r., a część jego czarnych od dymu narożników została zużytą, kiedy za czasów Jakóba, na miejscu feudalnego zamku stanął dwór z cegieł. Dwór ten z licznemi wieżyczkami i małemi, rombowemi szybkami wygląda dziś, jak z początkiem wieku siedemnastego. Z dwuch fos otaczających jego bardziej rycerskiego poprzednika, zewnętrznej pozwolono wyschnąć i założono ogród warzywny. Wewnętrzna istniała jeszcze i otaczała dom pierścieniem szerokim na czterdzieści stóp, ale zaledwie na kilka stóp głębokim. Zasilał ją mały strumień, który płynął dalej tak, że woda, chociaż mętna, nigdy nie przypominała bagna lub stawu. Okna piwnic znajdowały się stopę nad powierzchnią wody. Jedyne wejście do dworu prowadziło przez most zwodzony z zardzewiałemi łańcuchami i połamanym dawno kołowrotem. Ostatni właściciele Zamku Birlstone z niezwykłą energją doprowadzili go jednak do porządku tak, że most mógł być nie tylko podniesiony, ale był rzeczywiście podnoszony każdego wieczoru, a spuszczany każdego ranka. Przez wznowienie tego dawnego zwyczaju z czasów feudalnych Zamek zamieniano w nocy na wyspę – fakt, pozostający w ścisłym związku z tajemnicą, która miała niebawem zwrócić uwagę całej Anglji. Dom był od szeregu lat niezamieszkały i groził rozpadnięciem się w malowniczą ruinę, kiedy Douglasowie objęli go w posiadanie. Rodzina ta składała się tylko z dwóch członków, Jana Douglasa i jego żony. Douglas był człowiekiem wybitnym tak pod względem charakteru, jak i wyglądu zewnętrznego. Mógł liczyć lat około pięćdziesiąt, z pooraną zmarszczkami twarzą, potężnemi szczękami, siwiejącymi wąsami, niezwykle przenikliwemi szaremi oczyma i męską świadczącą o zdrowiu postawą, która nie straciła nic z młodzieńczej siły i zwinności. Był wesołego usposobienia i serdeczny dla wszystkich, ale w zachowaniu się nieco rubaszny, co nasuwało przypuszczenie, że życie spędzić musiał w niższych warstwach społecznych, niż towarzystwo w Sussex. Jednakże, chociaż bardziej wykształceni jego sąsiedzi odnosili się do niego z pewną rezerwą i zaciekawieniem, zyskał wkrótce popularność u mieszczan, subskrybując ochoczo na wszystkie cele miejscowe i biorąc udział w ich koncertach i innych zebraniach, gdzie, jako odznaczający się silnym głosem tenorowym, gotów był zawsze wystąpić z swoim pięknym śpiewem. Zdaje się, że pieniędzy miał dość, a zdobył je, jak mówiono, w kalifornijskich kopalniach złota. Zresztą opowiadania jego i żony świadczyły jasno, że część życia spędził w Ameryce. Dobra opinja, jaką sobie wyrobił hojnością i demokratycznemi manierami urosła, skoro zyskał reputację człowieka nie przejmującego się niebezpieczeństwami. Kiedy na plebanji wybuchł pożar odznaczył się odwagą, z jaką wszedł do budynku, aby ocalać rzeczy, które miejscowa straż uznała za nieodwołalnie stracone. I tak przyszło do tego, że Jan Douglas z Zamku zyskał sobie w Birlstone w przeciągu pięciu lat ogólny szacunek.

Żona jego cieszyła się również wielką popularnością między znajomymi, chociaż, jak to bywa w Anglji, gości, odwiedzających obcego, który osiedlił się w hrabstwie, a nie miał wyrobionych stosunków, było bardzo mało. Nie sprawiało to jej większej różnicy, gdyż z usposobienia była kobietą spokojną i zajętą, o ile można było wnosić, jedynie mężem i sprawami domowemi. Było ogólnie wiadome, że pochodziła z Anglji i że poznała się z Mr. Douglasem w Londynie, kiedy był już wdowcem. Była to piękna kobieta, smukła, czarna, wysoka, młodsza o jakie dwadzieścia lat od swojego męża, co jednak nie wpływało pod żadnym względem na ich szczęście rodzinne. Ci, którzy ją znali bliżej, zauważyli jednak, że zaufania między nimi nie było, jak się zdaje, zupełnie, gdyż żona albo nie lubiała mówić o przeszłości męża, albo, co prawdopodobniejsze, była o niej niedostatecznie poinformowana. Kilka osób spostrzegło również, że pani Douglas była czasami bardzo zdenerwowaną i że nieukrywała niepokoju, ilekroć nieobecny małżonek spóźniał się do domu. W spokojnej okolicy, gdzie plotki są na czasie, zachowanie się pani Zamku nie mogło przejść bez wrażenia i uwydatniło się w pamięci ludzi, kiedy późniejsze wypadki nadały mu znaczenie specjalne.

Była tam jeszcze jedna osoba, której pobyt w tym domu był, coprawda, sporadyczny, ale której obecność tam w czasie, kiedy zaszły opisane poniżej dziwne wypadki, uczyniła nazwisko jej szczególnie popularnem. Osobą tą był Cecil James Barker z Hales Logge w Hampstead. Rosła, silna postać Cecila Barkera znaną była na głównej ulicy wioski Birlstone, gdyż był on częstym i mile widzianym gościem w Zamku. Znany był tam bardziej, jako jedyny w Anglji przyjaciel z dawnych, nieznanych ogółowi lat Mr. Douglasa. Nie ulegało wątpliwości, że sam Barker był anglikiem, ale słowa jego świadczyły, że poznał się z Douglasem w Ameryce i pozostawał tam z nim w zażyłych stosunkach. Zdaje się, że był to człowiek bogaty i że otrzymał pewne uniwersyteckie wykształcenie. Był nieco młodszy niż Douglas, liczył najwyżej czterdzieści pięć lat, rosły, trzymający się prosto, o szerokiej piersi, z twarzą gładko wygoloną jak u boksera, gruby, silny, z czarnemi brwiami i parą czarnych, groźnych oczu, które mogły, nawet bez użycia jego potężnych rąk, utorować mu drogę przez tłum nieprzyjaciół. Nie jeździł konno, ani nie strzelał, ale przez cały dzień chodził po starem miasteczku z fajką w ustach lub towarzyszył w powozie gospodarzowi, względnie, wrazie jego obecności, gospodyni. ˝Spokojny, wygodny jegomość˝, mawiał o nim Ames, piwniczy, ˝ale, daję słowo, nie chciałbym mu wejść w drogę˝. Wobec Douglasa był serdeczny i przyjacielski zarówno, jak wobec jego żony, chociaż ta właśnie przyjaźń zdawała się nieraz drażnić męża tak, że zwróciło to nawet uwagę służby. Tak więc była trzecia osoba, która należała do rodziny, w chwili, kiedy przyszło do katastrofy. Co do innych mieszkańców starego budynku, wystarczy z pomiędzy dosyć licznej służby wspomnieć układnego, szanownego i pracowitego Amesa i panią Allen, tęgą i wesołą niewiastę, która pomagała gospodyni w zajęciach domowych. Pozostałych sześcioro służby w domu nie odegrało żadnej roli w wypadkach nocy szóstego stycznia.

O jedenastej czterdzieści pięć zaalarmowano mały miejscowy posterunek policyjny pod dowództwem sierżanta Wilsona ze straży bezpieczeństwa Sussex. Mr. Cecil Barker, bardzo wzburzony, dobijał się do drzwi, targając z wściekłością za sznur od dzwonka. Straszliwa tragedja rozegrała się w Zamku i Mr. Jan Douglas został zamordowany. Wiadomość tę wypowiedział jednym tchem. Powrócił czemprędzej do domu, a za nim w kilka minut przybył sierżant policji, który zjawił się na miejscu zbrodni nieco po dwunastej, poczyniwszy uprzednio pewne kroki, celem powiadomienia władz hrabstwa, że zaszło coś poważnego.

Doszedłszy do Zamku, sierżant znalazł most opuszczony, oświetlone okna, a cały dom w stanie zamieszania i przerażenia. Blada służba zebrała się w przedsionku, z wylęknionym piwniczym, który załamywał ręce we drzwiach. Tytko Cecil Barker był, jak się zdaje, panem siebie i swoich uczuć. Otworzył najbliższe drzwi i dał znak sierżantowi, aby poszedł za nim. W tej chwili przybył dr. Wood, rzutki i dzielny lekarz – praktyk miasteczka. Trzej mężczyźni weszli równocześnie do fatalnego pokoju, podczas gdy trzęsący się ze strachu piwniczy następował im na pięty, zamykając za sobą drzwi, aby nie pokazywać strasznego obrazu służącym.

Zmarły leżał na plecach z wyciągniętemi rękoma i nogami na środku pokoju. Ubrany był tylko w różowy szlafrok, który wdział wprost na bieliznę. Na bosych nogach miał pantofle. Doktór ukląkł przy nim i oglądnął go przy świetle lampy, którą zdjął ze stołu. Jeden rzut oka na ofiarę wystarczył lekarzowi na stwierdzenie, że pomoc jego jest zbyteczna. Człowiek został okrutnie zamordowany. Na piersiach jego leżała ciekawa broń, strzelba o lufach spiłowanych w odległości jakiej stopy od kurków. Było jasnem, że wystrzelono z niej zbliska i że otrzymał cały nabój w twarz, przyczem głowa została zupełnie roztrzaskana. Za oba cyngle, które były związane drutem, pociągnięto równocześnie, aby skutek wystrzału był tem straszniejszy.

Policjant miejscowy był nadzwyczaj zdenerwowany i zakłopotany odpowiedzialnością, jaka spadła na niego niespodziewanie.

– Nic nie ruszymy, dopóki nie przyjadą moi przełożeni – rzekł przyciszonym głosem, patrząc ze zgrozą na straszliwą głowę.

– Dotąd nic nie ruszono – rzekł Cecil Barker. – Za to ja odpowiadam. Wszystko jest tak, jak znalazłem.

– Kiedy to było? – Sierżant wyciągnął notes.

– Zaraz po wpół do dwunastej. Jeszcze nie rozebrany siedziałem przy ogniu w mojej sypialni, kiedy usłyszałem huk. Nie był głośny – raczej, jakby przytłumiony. Zbiegłem na dół. Przypuszczałem, że nie minęło więcej, jak trzydzieści sekund, kiedy znalazłem się w pokoju.

– Czy drzwi były otwarte?

– Tak jest, otwarte. Biedny Douglas leżał, jak panowie widzicie. Świeca paliła się na stole. Lampę zapaliłem ja sam w kilka minut później.

– Czy widziałeś pan kogo?

– Nie. Słyszałem, że idzie za mną pani Douglas, wybiegłem zatem, aby oszczędzić jej tego straszliwego widoku. Pani Allen, zarządczyni, odprowadziła ją. Przybył Ames i obaj weszliśmy raz jeszcze do pokoju.

– Wszak słyszałem, że most zwodzony podnosi się na noc?

– Tak jest, był podniesiony, dopóki nie kazałem go opuścić.

– A zatem, gdzie się podział morderca? To wykluczone. Mr. Douglas zastrzelił się sam.

– To była nasza pierwsza myśl. Ale popatrz pan! – Barker odsunął firanki i pokazał, że wąskie, wysadzane rombowemi szybkami okno było na oścież otwarte. – I oglądnij to! – Poświecił lampą, pokazując ślad krwawy, jakby odbicie podeszwy buta na drewnianej futrynie. – Ktoś wyszedł tędy.

– Pan sądzi, że ktoś przeszedł w bród przez fosę?

– Właśnie.

– Jeśli pan zatem był w pokoju w pół minuty po dokonaniu zbrodni, człowiek ten musiał być naówczas w wodzie.

– Nie wątpię w to. Oh! Gdybym był podszedł do okien! Ale zasłaniały je firanki, jak pan widzi tak, że nie przyszło mi to na myśl. Potem usłyszałem kroki pani Douglas i chciałem powstrzymać ją o wejścia do pokoju. Byłoby to zbyt straszne!

– Straszne! – rzekł doktór, spoglądając na roztrzaskaną głowę i okropne ślady. – Nie widziałem takich ran od czasu katastrofy kolejowej w Birlstone.

– Ale – zauważył policjant, którego zdrowy, chłopski rozum zajęty był jeszcze sprawą otwartego okna – o ile przyjmiemy, że przestępca uciekał, przechodząc w bród fosę, to w jaki sposób, pytam, dostał się do domu, skoro most był podniesiony?

– Oto kwestja – rzekł Barker.

– O której godzinie podniesiono go?

– Około szóstej – rzekł Ames, piwniczy.

– Słyszałem – rzekł sierżant – że podnoszono go zwyczajnie o zachodzie słońca. Byłoby to w tej porze roku raczej o wpół do piątej, niż szóstej.

– Pani Douglas miała gości na herbacie – rzekł Ames. – Nie mogłem podnieść go, zanim odeszli. Potem zająłem się tem sam.

– A więc staje na tem, – rzekł sierżant – że o ile przybył ktoś z zewnątrz, musiał przejść przez most przed szóstą i pozostać ukrytym do czasu, kiedy Mr. Douglas wszedł do pokoju po jedenastej.

– Tak jest. Mr. Douglas obchodził co noc cały dom dokoła, a potem wracał, aby się przekonać, czy światła pogaszone. To go tu sprowadziło. Człowiek ten czekał na niego i zastrzelił go. Potem uciekł przez okno, pozostawiając swoją strzelbę. Tak mi się zdaje i jedynie to tłomaczy fakty.

Sierżant podniósł bilet, który leżał na podłodze obok trupa. Inicjały D. V., a pod niemi liczba 341 były na nim nabazgrane atramentem.

– Co to? – zapytał, podnosząc go w górę.

Barker spojrzał na bilet z ciekawością.

– Nigdy go przedtem nie widziałem – rzekł. Morderca musiał go zostawić.

– D. V. 341. Nie rozumiem.

Sierżant obracał go w wielkich swoich palcach.

– Co to jest D. V.? Może czyjeś inicjały? Co pan tam znalazł, doktorze Wood?

Był to spory młot, który leżał na dywanie przed ogniem, zwyczajny młot robotniczy. Cecil Barker wskazał na pudełko z gwoździami, które stało na gzemsie kominka.

– Mr, Douglas zmieniał wczoraj obrazy – rzekł. Widziałem, jak stał na tem krześle i przybijał wielki obraz ponad nim. To tłomaczy obecność młota.

– Pozostawmy go na dywanie, gdzie leżał – rzekł sierżant, drapiąc się w głowę zakłopotany. – Trzeba będzie tęgich umysłów, aby wyświetlić to wszystko. Będzie się musiał w to wdać ktoś z Londynu. – Podniósł w górę lampę i obszedł zwolna pokój dokoła. – Hallo! – zawołał wzburzony, odsuwając firanki. – O której godzinie ściągnięto firanki?

– Po zapaleniu lampy – rzekł piwniczy. – Było to zaraz po czwartej.

– Ktoś się tu ukrył, to pewne. – Zniżył światło; w kącie pokoju ukazały się ślady zabłoconych butów. – Muszę przyznać, że to przemawia za pańską teorją, Mr. Barker. Wygląda to tak, jakby ów człowiek dostał się do domu po czwartej, kiedy zasunięto firanki i przed szóstą, zanim podniesiono most. Wślizgnął się do tego pokoju, ponieważ nie widział innego. Nigdzie nie mógł się ukryć, schował się zatem za firanką. To jest, zdaje się, jasne. Prawdopodobnie miał głównie zamiar obrabować dom, ale kiedy go złapał Mr. Douglas, zamordował go i uciekł.

– To moje zdanie – rzekł Barker. – Ale, czy nie tracimy czasu napróżno? Możebyśmy przetrząsnęli okolicę, zanim człowiek ten nie ucieknie?

Sierżant zastanawiał się przez chwilę.

– Przed szóstą rano nie odchodzi żaden pociąg, nie mógł zatem pojechać koleją. Jeśli pójdzie drogą z przemoczonemi nogami, z pewnością ktoś zwróci na niego uwagę. W każdym razie nie mogę stąd odejść, jak długo ktoś mnie nie zastąpi. Sądzę również, że i panowie nie powinni odchodzić, dopóki się nie przekonamy, jak sprawa stoi.

Doktór wziął lampę i oglądnął ciało zbliska.

– Cóż to za znak? – zapytał. – Czy to ma jakiś związek ze zbrodnią?

Prawa ręka trupa wychylała się z ubrania, obnażona aż po łokieć. Mniej więcej w połowie przedramienia widać było dziwny brunatny rysunek, trójkąt w kole, zaznaczający się ostro na żółtawej skórze.

– To nie tatuowane – rzekł doktór, przyglądając się przez szkła. – Nigdy nie widziałem nic podobnego. Człowiek ten był kiedyś piętnowany podobnie, jak piętnuje się bydło. Co to ma znaczyć?

– Nie mam pojęcia – rzekł Cecil Barker. – Ale piętno to widziałem u Douglasa niejednokrotnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

– I ja również – rzekł piwniczy. – Wiele razy, kiedy pan odwinął rękawy, widziałem to samo znamię. Często dziwiłem się, co ma oznaczać.

– A zatem nie ma żadnego związku ze zbrodnią – rzekł sierżant. – Ale, bądź co bądź, jest ciekawe. Wszystko jest ciekawe w tym wypadku. I cóż teraz?

Piwniczy wydał okrzyk zdziwienia i wskazał na wyciągniętą rękę zmarłego.

– Zniknęła obrączka ślubna! – jęknął.

– Tak jest. Pan nosił zawsze złotą obrączkę ślubną na małym palcu lewej ręki. Pierścień z nieobrobioną bryłką złota był ponad nią, a ten pleciony pierścionek na palcu środkowym. Tu jest bryłka złota, tu pleciony pierścionek, ale obrączka ślubna zniknęła.

– To prawda – rzekł Barker.

– Czy chcecie powiedzieć przez to – rzekł sierżant – że obrączka była pod drugim pierścionkiem?

– Zawsze.

– A zatem morderca lub ktoś inny zdjął najpierw ów pierścień z bryłką złota, potem ślubną obrączkę, a potem włożył z powrotem pierścień z bryłką złota.

– Tak jest.

– Zdaje mi się, że im prędzej damy znać do Londynu, tem będzie lepiej – rzekł. – White Mason, to dzielny człowiek. White Mason zawsze sobie dawał rady sam. Ale w tym wypadku mam wrażenie, że zwrócimy się o pomoc do Londynu. W każdym razie nie wstydzę się przyznać, że zadanie to przechodzi moje siły.

Rozdział IV. Ciemności.

O trzeciej nad ranem pierwszy detektyw w Sussex, posłuszny wezwaniu sierżanta Wilsona z Birlstone, przybył z głównej kwatery w lekkim powoziku, zaprzężonym w zmęczonego konia. Pociągiem, odchodzącym o piątej czterdzieści rano przesłał wiadomość do Scotland Yardu, a o dwunastej oczekiwał nas na stacji w Birlstone. Mr. White Mason był spokojnym, miłym mężczyzną, w szerokiem sukiennem ubraniu, z twarzą wygoloną i pooraną zmarszczkami, silnie zbudowany, z wielkiemi, wykrzywionemi ku zewnątrz nogami, przystrojonemi w kamasze, przypominający raczej wyglądem swoim jakiegoś gospodarza, spensjonowanego leśniczego lub kogokolwiek innego, tylko nie osobnika, będącego urzędnikiem prowincjonalnej policji.

– Bardzo ciekawy wypadek, Mr. Mac Donald – przemówił. – Gazeciarze zlecą się tu, jak muchy. Ale mam nadzieję, że skończymy naszą robotę, zanim wścibią do niej swój nos i zatrą wszelkie ślady. Nie przypominam sobie nic podobnego. Kilka szczegółów przypadnie panu do gustu, Mr. Holmes, tego jestem pewny. I pana zainteresuje również, doktorze Watsonie, gdyż i lekarze będą tu mieli coś do powiedzenia. Pokoje dla panów są w Westville Arms. Nie znalazłem innego pomieszczenia, ale słyszę, że tam będzie czysto i wygodnie. Ten człowiek zaniesie wasze rzeczy. Tędy, panowie, jeśli łaska.

Była to ruchliwa i pełna życia osobistość, ten detektyw z Sussex. W ciągu dziesięciu minut znaleźliśmy wszyscy przeznaczone dla nas pomieszkania. W dziesięć minut później siedzieliśmy w gospodzie i słuchaliśmy krótkiego sprawozdania o wypadkach, które przedstawiłem w ogólnych zarysach w poprzedzającym rozdziale. Mac Donald robił notatki, podczas gdy Holmes siedział zamyślony z wyrazem zdziwienia i głębokiego zachwytu, z jakim botanik przygląda się rzadkiemu i cudownemu kwiatowi.

– Niezwykłe! – rzekł, kiedy cała sprawa została wyłuszczoną. – W istocie niezwykłe! Nie przypominam sobie wypadku, którego szczegóły byłyby równie ciekawe.

– Wiedziałem, że pan tak powie, Mr. Holmes – rzekł White Mason, uradowany. – Idziemy z prądem czasu w Sussex. Opowiedziałem panu jak sprawy stały do chwili, kiedy objąłem śledztwo od sierżanta Wilsona między trzecią i czwartą dziś rano. Na honor, moja klacz miała ciężką przeprawę. Ale ostatecznie nie było się co spieszyć, gdyż nie miałem właściwie nic do roboty. Sierżant Wilson zebrał wszystkie szczegóły. Sprawdziłem je i roztrząsnąłem, dodając kilka swoich spostrzeżeń.

– To jest? – zapytał Holmes gorączkowo.

– Przedewszystkiem oglądnąłem młot. Dr. Wood służył mi pomocą. Nie znaleźliśmy na nim najmniejszych śladów gwałtu. Miałem nadzieję, że jeśli Mr. Douglas bronił się młotem, zadał mordercy jakąś ranę, zanim upuścił go na dywan. Ale nie było na nim żadnego znaku.

– To, rzecz prosta, niczego nie dowodzi – zauważył inspektor Mac Donald. – Znam szereg morderstw dokonanych przy pomocy młota, gdzie jednak na młocie nie było żadnych śladów.

– Właśnie. Nie dowodzi to, aby młota nie użyto. Ale, jeśliby były na nim jakieś plamy, mogłoby nam to coś pomóc. Nie było jednak żadnych. Potem oglądnąłem strzelbę. Była to strzelba na rogacze, a jak zwrócił uwagę sierżant Wilson, cyngle były związane drutem tak, że przy pociśnięciu jednego następował wystrzał z obu luf. Ten, kto związał cyngle razem, był pewny, że nie chybi tego człowieka. Strzelba z wpółodciętemi lufami była długa zaledwie na dwie stopy; można ją było wygodnie schować pod surdutem. Nazwiska fabrykanta nie znalazłem, ale w rowku między lufami wyryte były litery PEN; reszta nazwiska została odcięta piłką.

– Wielkie P z ozdobnikiem u góry i mniejsze nieco ˝E˝ i ˝N˝? – zapytał Holmes.

– Właśnie.

– Pensylwania Small Arm Company – znana firma amerykańska – rzekł Holmes.

White Mason spojrzał na mojego przyjaciela, jak lekarz praktyk z małego miasteczka na specjalistę z Harley Street, który jednem słowem usuwa trudności dla niego nie do przezwyciężenia.

– To się nam przyda, Mr. Holmes. Pan ma słuszność. Cudowne! Cudowne! Czy pan pamięta nazwiska wszystkich fabrykantów broni na kuli ziemskiej?

Holmes machnął ręką, nie odpowiadając na pytanie.

– Nie ulega wątpliwości, ze to strzelba amerykańska – mówił dalej White Mason. – Czytałem, o ile mi się zdaje, że strzelb z odpiłowanemi lufami używają w pewnych okolicach Ameryki. Myśl ta przyszła mi do głowy, chociaż nie umiałem sobie wytłomaczyć napisu. Jest to dowodem, że człowiek, który wszedł do domu i zabił właściciela był Amerykaninem.

Mac Donald wstrząsnął głową.

– Człowieku, nie należy się śpieszyć – rzekł. – Nie mamy dotąd żadnego dowodu, któryby przemawiał za obecnością w domu kogoś obcego.

– Otwarte okno, krew na futrynie, tajemniczy bilet, ślady stóp w kącie, strzelba,

– Wszystko mogło być przygotowane, Mr. Douglas był Amerykaninem, albo przebywał długo w Ameryce. Tak samo Mr. Barker. Nie trzeba sprowadzać Amerykan z zewnątrz, kiedy się ich ma w domu.

– Ames piwniczy...

– Co o nim sądzisz? Można mu ufać?

– Służył dziesięć lat u sir Karola Chandos. Pewny, jak skała. Był u Douglasa od chwili, kiedy ten kupił Zamek przed pięciu laty. Nigdy nie widział w domu takiej strzelby.

– A zatem strzelba była ukrytą. Dlatego spiłowano lufy. Mogła leżeć w każdym kuferku. Czy mógłby przysiąc, że strzelby takiej nigdy w domu nie było?

– W każdym razie jej nie widział.

Mac Donald wstrząsnął swoją upartą szkocką głową.

– To mnie nie przekonywa – rzekł. – Zastanów się – akcent jego w miarę argumentacji, przypominał coraz więcej Aberdeen – zastanów się, jakie to pociąga następstwa, jeśli przyjmiesz, że strzelbę przyniesiono do domu i że wszystkiego, co się stało, dokonał ktoś z zewnątrz. Oh, człowieku, to nie do pomyślenia. To wbrew rozsądkowi. Co pan sądzi o tem, Mr. Holmes?

– Proszę powiedzieć swoje zdanie, Mr. Mac – rzekł Holmes tonem rozjemcy.

– Człowiek ów, o ile rzeczywiście istnieje, nie jest złodziejem. Obrączka i bilet wskazują, że zachodzi tu uplanowane morderstwo z powodów prywatnych. Bardzo dobrze. Mamy człowieka, który zakrada się do domu z postanowieniem popełnienia morderstwa. Wie on, o ile wie, że ucieczka jego będzie trudną, gdyż dom jest otoczony wodą. Jakiej broni musiałby użyć? Takiej, powiecie, któraby sprawiła jak najmniej hałasu. Jedynie w tym wypadku mógłby mieć nadzieję, że wymknie się szybko przez okno po dokonaniu czynu, przejdzie wbród fosę i ucieknie, gdzie zamierza. To zrozumiałe. Ale nie można zrozumieć, dlaczego przyniósł broń, która właśnie sprawia wielki hałas, wiedząc dobrze, że zwabi na miejsce wszystkich ludzi i że według wszelkiego prawdopodobieństwa zostanie spostrzeżony, zanim zdoła przebyć fosę. Czy to możliwe, Mr. Holmes?

– Bierze się pan do sprawy ostro – odparł mój przyjaciel zadumany. – Wypadek wymaga w istocie głębszego zastanowienia się. Ośmielę się zapytać, Mr. White, czy zbadał pan odrazu drugi brzeg fosy i czy stwierdził pan, że człowiek jakiś wyszedł tędy z wody?

– Nie znalazłem żadnych śladów, Mr. Holmes. Ale brzeg jest wyłożony kamieniami i dlatego trudno coś zobaczyć.

– Żadnych śladów, ani znaków?

– Żadnych.

– Ha! Czy możemy, Mr. White Mason, udać się do dworu zaraz? Może znajdzie się jakiś drobiazg, godny uwagi.

– Chciałem to zaproponować, Mr. Holmes, ale uważałem za stosowne powiadomić panów o wszystkiem. Wątpię jednak, czy znajdzie pan jeszcze coś ciekawego – White Mason spojrzał z niedowierzaniem na amatora.

– Pracowałem już razem z Mr. Holmesem – rzekł inspektor Mac Donald. – Zna się na rzeczy.

– Mam w każdym razie swoją metodę – rzekł Holmes z uśmiechem. – Zabieram się do każdej sprawy z myślą użyczenia pomocy policji, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jeśli oddzieliłem się kiedy od władz urzędowych, to dlatego, że one same oddzieliły się odemnie. Nie mam nigdy zamiaru pracować ich kosztem. Ale wymagam również, Mr. Mason, aby pozwolono mi iść własną drogą i podać rezultaty, kiedy uznam sam za stosowne, raczej naraz, niż partjami.

– Obecność pańska jest dla nas zaszczytem, to też służymy mu wszelkiemi wiadomościami – rzekł serdecznie White Mason. – Chodź pan, doktorze Watson, a w przyszłości prosimy o wzmiankę w pańskiej książce.

Szliśmy staroświecką ulicą wioski, między dwoma rzędami drzew olchowych. Tuż za nią ujrzeliśmy dwa stare słupy kamienne, zniszczone przez deszcz i obrośnięte mchem, a na nich umieszczone niekształtne przedmioty, będące niegdyś rzucającymi się do skoku lwami Capusów z Birstone. Nie długa, wijąca się, wśród wspaniałych, jak rzadko gdzieś na wsi w Anglji, trawników i dębów, ścieżka zaprowadziła nas przed długi, niski dom z czasów Jakóba, z ordynarnej, brunatnej cegły, z starym ogrodem. Podszedłszy bliżej, spostrzegliśmy drewniany most zwodzony i piękną szeroką fosę z wodą, spokojną i błyszczącą, jak rtęć w zimnem słońcu zimowem. l rży stulecia przeszły nad starym zamkiem, stulecia urodzin i powrotów do domu, zabaw sąsiedzkich i zebrań polujących na lisy myśliwych. Dziwna rzecz, że ta przykra sprawa teraz w starości, rzuciła cień na jego czcigodne mury. A jednak te cudaczne wieżyczki i dachy z podsieniami były stosownym terenem dla jakiejś strasznej, okrutnej intrygi. Kiedy patrzałem na głęboko osadzone okna i długi, ciemny, zmyty przez deszcze front, czułem, że nie mógłbym znaleźć odpowiedniejszej sceny do takiej tragedji.

– Oto okno – rzekł White Mason. – Zaraz na prawo od mostu. Jest otwarte, jak znaleziono je ubiegłej nocy.

– Trochę za wąskie, aby przez nie mógł przejść człowiek.

– Nie był to w każdym razie, tłusty mężczyzna. Wiemy o tem i bez pana, Mr. Holmes. Ale ja lub pan prześlizgnęlibyśmy się przez nie z łatwością.

Holmes stanął nad brzegiem bagna i spojrzał na nie. Potem oglądnął wyłożony kamieniami brzeg i trawnik poza nim.

– Mam dobre oczy, Mr. Holmes – rzekł White Mason. – Nie ma tam nic ciekawego. Żadnych śladów człowieka. Zresztą, po co miałby zostawiać ślady?

– Właśnie. Dlaczego? Czy woda jest zawsze brudna?

– Zawsze ma taki mniej więcej kolor. Potok przynosi glinę.

– Jak głęboką jest fosa?

– Około dwie stopy przy brzegach i trzy na środku.

– Trudno zatem przypuścić, aby ów człowiek mógł się w niej utopić próbując przejść.

– Nie, nie utopiłoby się tu nawet dziecko.

Przebyliśmy most zwodzony i wpuszczeni zostaliśmy do środka przez cudaczną, suchą i wychudzoną osobistość, to jest przez piwniczego Amesa. Biedny stary był blady i drżący z przerażenia. Sierżant miejski, wysoki, sztywny, melancholiczny mężczyzna trzymał wciąż jeszcze straż na miejscu zbrodni. Lekarz odjechał.

– Jest coś nowego, sierżancie Wilsonie? – zapytał White Mason.

– Nie sir.

– A zatem możecie iść do domu. Jesteście zmęczeni. Poślemy po was w razie potrzeby. Piwniczy niech zaczeka za drzwiami. Tak będzie lepiej. Powiedzcie mu, aby zawiadomił Mr. Cecila Barkera, panią Douglasową i zarządczynię, że może ich będziemy chcieli przesłuchać. A teraz pozwólcie, panowie, że przedstawię rzecz z mojego punktu widzenia, a potem wy wypowiecie swoje zdanie.

Zrobił na mnie dobre wrażenie ten miejscowy specjalista. Oceniał fakty pewnie i miał umysł trzeźwy, spokojny, prosty, który mógł utorować mu drogę w jego zawodzie. Holmes słuchał słów jego z uwagą bez oznak tego zniecierpliwienia, jakie tak często wywołuje urzędowy mówca.

– Samobójstwo, czy morderstwo – to nasze pierwsze pytanie, nieprawdaż panowie? Gdyby to było samobójstwo, trzebaby przyjąć, że człowiek ów zdjął najpierw i ukrył swoją obrączkę ślubną, że przyszedł tu w szlafroku, deptał zabłoconemi butami w kącie poza firanką, aby upozorować, że czekała tu na niego jakaś osoba, otworzył okno, poplamił krwią...

– Możemy to wykluczyć napewno – rzekł Mac Donald.

– I ja tak sądzę. Samobójstwo nie wchodzi w grę. A zatem popełniono morderstwo. Rozchodzi się tylko o stwierdzenie, czy popełnił je ktoś z domu, czy z poza domu.

– Dobrze, posłuchajmy argumentów.

– I w jednym i w drugim wypadku zachodzą poważne trudności, a jednak jedna z tych ewentualności zajść musiała. Przypuścimy najpierw, że jakaś osoba lub osoby z domu popełniły zbrodnię. Napadły na tego człowieka tutaj w czasie, kiedy wszędzie było cicho, ale nikt nie spał. Potem dokonały przestępstwa najdziwniejszą i najgłośniejszą bronią w świecie, jakby chcąc zawiadomić wszystkich o czynie – bronią, której nikt przedtem w domu nie widział. To nie wydaje się bardzo prawdopodobne...

– W istocie, nie wydaje się prawdopodobne.

– Otóż, wszyscy się zgadzają, że skoro wszczął się alarm, nie upłynęło minuty, a cały dom – nie tylko Mr. Cecil Barker, chociaż twierdzi, że był pierwszy, ale Ames i inni – zbiegli się na miejsce zbrodni. Czy chcecie wmówić we mnie, że przez ten czas winowajca zostawił ślady w kącie, otworzył okno, poplamił krwią futrynę, zdjął z palca trupa ślubną obrączkę i t. d. To niemożliwe.

– Ma pan słuszność – rzekł Holmes. – Zgadzam się z panem.

– A zatem musimy przyjąć hypotezę, że dokonał tego ktoś z zewnątrz. Mamy i w tym wypadku poważne trudności, ale w każdym razie nie są to niepodobieństwa. Człowiek wszedł do domu między czwartą trzydzieści i szóstą, to znaczy między zmierzchem a podniesieniem mostu. Byli tam goście, a zatem drzwi zostawiono otwarte tak, że nie napotkał na żadne przeszkody. Mógł to być zwyczajny złodziej, albo ktoś mający osobiste porachunki z Mr. Douglasem. Ponieważ Mr. Douglas spędził część życia w Ameryce i strzelba ta pochodzi z Ameryki, teorja osobistych porachunków wydaje się bardzo prawdopodobną. Wślizgnął się do tego pokoju, ponieważ był pierwszym z brzegu i ukrył się za firanką. W tym czasie wszedł do pokoju Mr. Douglas. Przyszło do krótkiej rozmowy, o ile wogóle przyszło, gdyż, jak podaje pani Douglas, w kilka minut po pożegnaniu się jej z mężem usłyszała wystrzał.

– Świadczy o tem świeca – rzekł Holmes.

– Właśnie. Świeca, która była świeżo założona, spaliła się zaledwie na pół cala. Musiał postawić ją na stole, zanim został napadnięty, w przeciwnym razie, rzecz prosta, spadłaby na ziemię wraz z nim. Jest to dowodem, że nie napadnięto go przy wejściu do pokoju. Kiedy wszedł Mr. Barker paliła się lampa, a świeca była zgaszona.

– To wszystko jasne.

– Na tych podstawach możemy sobie teraz odtworzyć, co się stało. Mr. Douglas wchodzi do pokoju, Z poza firanki wysuwa się mężczyzna. Uzbrojony jest w strzelbę. Domaga się ślubnej obrączki – Bóg wie dlaczego, ale tak być musiało. Mr. Douglas daje mu ją. Potem albo z zimną krwią, albo w czasie walki – Douglas mógł chwycić za młot, znaleziony na dywanie – zastrzelił Douglasa z tej straszliwej strzelby. Rzucił broń, a także, jak się zdaje, tę tajemniczą kartkę z napisem ˝D. V. 341˝, której znaczenie jest dla nas niejasne i uciekł przez okno i przez bagnistą fosę w chwili, kiedy Cecil Baker przybył na miejsce zbrodni. Cóż pan na to, Mr. Holmes?

– Bardzo ciekawe, ale trochę nieprzekonywujące.

– Człowieku, chociażby to był nonsens, wszelka inna kombinacja byłaby jeszcze gorszą – zawołał Mac Donald. – Ktoś zabił człowieka, ale ktokolwiekby to był, mógłbym panu udowodnić, że zabiłby go w inny sposób. Pocóż miał uciekać przez fosę, kiedy łatwo możnaby mu wówczas przeciąć drogę? Pocóżby miał używać strzelby, kiedy cisza dawałaby mu szansę ucieczki? Nie, Mr. Holmes, na pana kolej użyczyć nam wskazówek, kiedy teorja Mr. White’a Masona nie przemawia panu do przekonania.

Holmes siedział, przyglądając się bacznie w ciągu tej długiej rozmowy, zwracając uwagę na każde wypowiedziane słowo, strzelając bystremi oczyma na lewo i prawo i marszcząc w zadumie czoło.

– Chciałbym poznać fakty, zanim zdobędę się na teorję, Mr. Mac – rzekł, klękając przy trupie. – W istocie, te rany są straszliwe. Czy nie moglibyśmy poprosić na chwilę piwniczego? Ames, o ile wiem, widzieliście często to niezwykłe piętno, wypalony żelazem trójkąt w kole, na przedramieniu Mr. Douglasa?

– Często, sir.

– Nigdy nie słyszeliście, co ma oznaczać?

– Nie, sir.

– Wypalenie znaku tego musiało być bardzo bolesne, gdyż jest on bezwątpienia wypalony. A teraz widzę, Ames, że na szczęce Mr. Douglasa przylepiony jest mały plaster. Czy zauważyliście go za życia?

– Tak, sir; zaciął się przy goleniu wczoraj rano.

– Czy często się zacinał?

– Nie, pierwszy raz od dłuższego czasu.

– To ciekawe – rzekł Holmes. – Może to tylko zbieg okoliczności, ale może to wskazywać również na zdenerwowanie z powodu grożącego niebezpieczeństwa. Czy zauważyliście coś szczególnego w jego zachowaniu się wczoraj, Ames?

– Uderzyło mnie, że był trochę podniecony i jakby niespokojny.

– Ha! Zatem napad nie był zupełnie niespodziewany. Zdaje się, że czynimy pewne postępy, nieprawdaż? A może pan się zajmie przesłuchiwaniem, Mr. Mac?

– Nie, Mr. Holmes; jest ono w lepszych rękach.

– Dobrze, a zatem przejdziemy do tej kartki ˝D. V. 341˝. To zwykła tektura. Macie taką w domu?

– Nie sądzę.

Holmes podszedł do biurka i wylał z każdej flaszeczki nieco atramentu na bibułkę. – To nie tu pisane – rzekł. – Ten atrament jest czarny, a tamten ma odcień purpurowy. Użyto do tego pióra grubego, a te są cienkie. Nie, napis sporządzony został, że się tak wyrażę, gdzieindziej. Czy macie o nim coś do powiedzenia, Ames?

– Nie, sir, nic.

– Co pan o nim sądzi, Mr. Mac?

– Robi to wrażenie jakiegoś tajemnego związku. Tak samo i piętno na przedramieniu.

– I ja tak sądzę – rzekł White Mason.

– Dobrze, przyjmiemy tę hypotezę i zobaczymy, czy usunie wszelkie trudności. Jakiś członek takiego związku dostaje się do domu, czeka na Mr. Douglasa, rozsadza mu czaszkę tą bronią i ucieka w bród przez bagnistą fosę, pozostawiając obok trupa kartkę, która, o ile zostanie wspomnianą w gazetach, pouczy członków związku, że zemsty dokonano. To się zgadza. Ale dlaczego ta strzelba, a nie inna jakaś broń?

– Właśnie.

– I znikniecie obrączki ślubnej?

– Tak jest.

– I dlaczego nikt dotąd nie został aresztowany? Jest teraz po drugiej. Sądzę, że od świtu wszyscy policjanci w obrębie czternastu mil wypatrują przemoczonego przechodnia?

– Tak jest, Mr. Holmes.

– O ile się zatem nie ukrył gdzieś blisko albo nie zmienił ubrania, nie mogą go przeoczyć. A jednak dotąd go nie znaleźli. – Holmes podszedł do okna i oglądnął przez lupę krwawą plamę na futrynie. – To ślad buta. Stopa szeroka, jakby zupełnie płaska. To ciekawe, gdyż wnosząc ze śladów nóg w zabłoconym kącie należałoby się spodziewać zgrabniejszej podeszwy. Bądź co bądź jednak ślady te są niezbyt wyraźne. Cóż tam leży pod stołem?

– Ciężarki do gimnastyki Mr. Douglasa – rzekł Ames.

– Ciężarek widzę tylko jeden. Gdzie drugi?

– Nie wiem, Mr. Holmes. Może był tylko jeden. Nie widziałem ich od miesięcy.

– Jeden ciężarek – przemówił Holmes poważnie, ale uwagi jego przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. Wysoki, opalony od słońca, inteligentnie wyglądający, wygolony mężczyzna zajrzał do środka. Nie trudno było zgadnąć, że to Cecil Barker, o którym już wspominano. Jego przenikliwe oczy przechodziły szybko od twarzy do twarzy, z wyrazem zapytania.

– Przykro mi, ze panom przerywam – rzekł – ale chciałem, abyście usłyszeli nowinę.

– Aresztowanie?

– Nie, to nie. Ale znaleziono jego rower. Człowiek ów zostawił rower. Pójdźcie oglądnijcie go. Leży w odległości stu yardów od głównej bramy.

Zastaliśmy trzech lub czterech chłopców i gapiów oglądających rower, który wydobyto z krzaków, gdzie był schowany. Był to zużyty Rudge – Whitworth, obłocony, jakby po dalekiej podróży. Nie brakowało torby przy siodle z kluczem śrubowym i naczyńkiem z oliwą, ale nie znaleźliśmy żadnych danych, aby wnioskować o osobie właściciela.

– Byłoby to wielką pomocą dla policji – rzekł inspektor – gdyby przedmioty te były poznaczone i ponumerowane. Ale trzeba się zadowolić tem, co mamy, jeśli nie wiemy, gdzie się udał, dowiemy się przynajmniej łatwo, skąd przybył. Ale w jakim celu człowiek ów pozostawił ten rower? I w jaki sposób uciekł bez niego? Nie mamy dotąd żadnych wskazówek, Mr. Holmes.

– Czyżby tak było w istocie? – odpowiedział mój przyjaciel, zamyślony.

Rozdział V. Osoby dramatu.

– Czy chcecie panowie jeszcze coś oglądnąć w gabinecie? – zapytał Mr. White Mason, kiedy wróciliśmy do domu.

– Na razie, nie – rzekł inspektor, a Holmes skinął głową.

– A zatem możemy przystąpić do przesłuchania ludzi tego domu. Może w jadalni, Ames? Chodźcie na pierwszy ogień i opowiedzcie nam wszystko, co wiecie.

Zeznania piwniczego były proste, jasne i robiły wrażenie szczerych. Wstąpił do służby przed pięciu laty, kiedy Mr. Douglas przybył do Birlstone. Uważał Mr. Douglasa za człowieka bogatego, który zrobił pieniądze w Ameryce. Był dobrym i wyrozumiałym panem – może wprawdzie nie takim, do jakich Ames był przyzwyczajony, ale nie można mieć wszystkiego naraz. Nigdy nie dostrzegł u Mr. Douglasa najmniejszej obawy – przeciwnie, był to najodważniejszy człowiek, jakiego znał. Wydał rozkaz podnoszenia mostu w każdą noc, ponieważ było to dawnym zwyczajem w zamku, a on szanował tradycję. Mr. Douglas jeździł rzadko do Londynu i rzadko opuszczał wieś, ale w dniu, poprzedzającym zbrodnię robił zakupy w Tunbridge Wells. On, Ames zauważył, że Mr. Douglas był tego dnia trochę wzburzony i podniecony, gdyż niecierpliwił się i denerwował, co było rzeczą u niego niezwykłą.

Nocy tej nie położył się jeszcze spać, ale pozostał w jadalni w tyle domu, składając srebro, kiedy usłyszał gwałtowne dzwonienie. Nie słyszał wystrzału, ale nie ma w tem nic dziwnego, gdyż jadalnia i kuchnie znajdowały się w tyle domu, poza szeregiem zamkniętych drzwi i długim korytarzem. Zarządczyni wyszła ze swojego pokoju, zwabiona gwałtownem dzwonieniem. Udali się razem na front budynku. Kiedy znaleźli się u dołu schodów, ujrzał schodzącą nimi panią Douglas. Nie, nie spieszyła się, nie zdawała się szczególnie wzruszoną. W chwili, kiedy zeszła na dół, wypadł z gabinetu Mr. Barker. Zatrzymał panią Douglas i prosił, aby wróciła do siebie.

– Na miłość Boską, niech pani wróci do swojego pokoju! – zawołał. – Biedny Jack nie żyje. Nic pani mu nie pomoże. Na miłość Boską, proszę odejść!

Po krótkiej rozmowie na schodach, pani Douglas wróciła. Nie płakała. Wogóle nie wydała okrzyku. Pani Allen, zarządczyni, odprowadziła ją po schodach na górę i została przy niej w sypialni. Ames i Mr. Barker wrócili potem do gabinetu, gdzie znaleźli wszystko w tym stanie, jak widziała policja. Świeca nie była wówczas zapaloną, ale lampa paliła się. Wyjrzeli przez okno, ale noc była ciemna i nie można było nic zobaczyć ani usłyszeć. Wybiegli do sieni, gdzie Ames obrócił kołowrót, aby spuścić most zwodzony. Potem Mr. Barker poszedł dać znać o wypadku policji.