Dokumenty z Łeby - Loco - ebook + audiobook + książka

Dokumenty z Łeby ebook i audiobook

Loco

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wakacje, nadmorski kurort, piaszczysta plaża, tłumy wczasowiczów i... sprawa do załatwienia


Zaufany pracownik firmy technologicznej wykrada dokumentację nowego analizatora do badania powierzchni metali. Wyjeżdża na urlop do Łeby i zabiera dokumenty ze sobą z zamiarem sprzedaży tej wiedzy konkurencji. Na Helu, w lipcowy dzień, prawdopodobnie nastąpi finalizacja umowy.

Szef okradzionej firmy zwraca się o pomoc w odzyskaniu swojej własności. Ale zlecenie na odebranie skradzionej dokumentacji zawiera jeszcze jedno tajemnicze zadanie - dlatego otrzymuje je człowiek działający tam, gdzie mechanizmy stworzone przez cywilizowane państwo tracą swoją skuteczność.

Nikt nie przypuszcza jednak, że stron zainteresowanych zdobyciem cennej szarej teczki jest więcej. Wkrótce w wakacyjnej scenerii nad Bałtykiem rozegrają się niesamowite wydarzenia.

Dokumenty z Łeby to pierwsza książka z serii „Sprawa do załatwienia”. Przygoda przeplata się w niej z kryminałem, a powaga z humorem.

Historia pewnej sprawy, którą załatwić można tylko w Łebie intryguje od pierwszej strony swoją wartką akcją oraz sensacyjną otoczką, która nie pozwala oderwać się od lektury nawet na chwilę. Dynamiczne śledztwo, humor oraz egzotyka nadmorskiego kurortu niewątpliwie zadowolą wszystkich miłośników dobrej, literackiej rozrywki. Ta książka, niczym wakacyjna przygoda, wciągnie cię w wir nieprzewidywalnych zdarzeń. Nie czekaj ani chwili dłużej!

Wioleta Sadowska
http://www.subiektywnieoksiazkach.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 54 min

Lektor: Kamil Maria Banasiak

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1

– Mamy w firmie „kreta” – powiedział Jasiak, odwracając szaszłyki na grillu.

Mięso było już prawie gotowe. Przyjemny zapach rozchodził się po ogrodzie. Karczek przekładany cebulką już ładnie zarumienił się i pobudzał zmysły.

Karol Franet próbował podzielić swoją uwagę. Wiedział, że Krzysztof Jasiak miał do niego jakąś sprawę i nie zaprosił go do ogrodu tylko dla przyjemności jedzenia. Z drugiej strony nie mógł już doczekać się tych apetycznych szaszłyków.

– No to słucham, powiedz coś więcej.

– Moja firma zbudowała bardzo ciekawe urządzenie – rozwijał temat Jasiak. – Służy ono do badania powierzchni metali i przy niezłych parametrach bardzo mało kosztuje w produkcji. Zbudowaliśmy trzy egzemplarze. Jeden sprzedaliśmy Polskiej Akademii Nauk, drugi kupiła firma z Kanady, trzeci pozostaje u nas. Mam mocne podejrzenia, że jeden z moich pracowników chce potajemnie sprzedać pomysł konkurencji. – Przerwał na chwilę i odwrócił się od grilla. – Zaraz będą gotowe – powiedział o szaszłykach, po czym powrócił do wątku. – Nie mam na to dowodów, ale mam podejrzenia. Dla mnie to wystarczy.

– Wystarczy? – powtórzył Franet, oczekując czegoś więcej niż tylko przeczucia.

– To jest moja firma i nie muszę udowadniać własnych przekonań. – Jasiak uśmiechnął się z wyższością. – I nie chodzi tu tylko o moje wybujałe ego. Jeżeli ktoś nie pasuje do zespołu, muszę go wyeliminować dla dobra przedsięwzięcia. Co chcesz do picia?

– A co masz?

– Sok pomarańczowy, grejpfrutowy, jabłkowy, coca-colę i piwo – jednym tchem wyliczył Jasiak.

– Jakie piwo?

– Żywiec i tyskie.

– A lecha?

– Przykro mi, niestety nie.

– Poproszę żywca.

Jasiak otworzył butelkę i podał ją Franetowi.

– Chcesz szklankę?

– Lubię patrzeć na piwo w wysokiej szklance. – Franet dał jasną sugestię.

– I co tam wtedy widzisz? – z lekkim zdziwieniem zapytał Jasiak.

– Mogę w pełni delektować się smakiem i wyglądem. Bo dobre piwo ma kolor miodu i smak szesnastoletniej dziewczyny.

Jasiak uśmiechnął się.

– To właśnie w tobie cenię, że masz niecodzienne spojrzenie na świat. I dlatego ciebie chciałbym prosić o pomoc.

Gospodarz nałożył porcję z grilla na plastikowy talerz i postawił na ogrodowym stoliku przed Franetem.

– Smacznego.

– Wygląda apetycznie.

Jasiak wziął też szaszłyk dla siebie i zasiadł do stolika. Delikatnie ugryzł pierwszy kawałek.

– Rzeczywiście dobre. Gotowanie nie jest moją mocną stroną, ale mam swoje opracowane przepisy – pochwalił sam siebie.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Gdy pierwszy głód został zaspokojony, Jasiak kontynuował:

– Rozważania teoretyczne nad ideą tego analizatora prowadził dla nas profesor Boćkowski, fizyk. Nie jest on etatowym pracownikiem mojej firmy, ale blisko z nami współpracuje. Wykonał projekt tego urządzenia na nasze zlecenie i w zasadzie poza nim i mną nikt nie powinien mieć pełnej wiedzy na ten temat. Taką też miałem z nim umowę, że będziemy ściśle przestrzegać tajemnicy.

– Czy to możliwe w dzisiejszych czasach, aby ktoś w pojedynkę był w stanie wymyślić coś mądrego? – zapytał Franet.

– Już coraz rzadziej, ale jeszcze się zdarza – upewnił go Jasiak. – Przynajmniej jeśli chodzi o teorię.

– A co z wykonaniem?

– Detale dawaliśmy do wykonania w pakietach i bez rysunków montażowych. Nie jest to oczywiście idealne zabezpieczenie, ale poskładanie tego w całość bez wiedzy projektowej byłoby loterią. Szczególnie jeśli chodzi o parametry regulacyjne.

– Czy opatentowaliście to urządzenie?

– Zasada działania opiera się na znanych w fizyce powierzchni regułach, przez co analizator jako taki nie podpada pod prawo patentowe. To tak, jakby ktoś chciał opatentować koło albo połączenie gwintowe.

– Zgoda, sama idea może być znana i oczywista, przynajmniej w pewnych kręgach. – Franet tylko pozornie uznał zasadność porównania. – Ale szczegóły! One mogą być decydujące.

– I są – przytaknął Jasiak. – Taką drogę właśnie wybraliśmy. Zamiast objaśniać całemu światu, na czym polega nasz pomysł, i czekać na decyzję, czy to może być opatentowane, czy nie, postanowiliśmy działać dyskretnie. Istota naszego urządzenia opiera się na geometrii. Odpowiednie wymiary detali i ich wzajemne ustawienie to klucz do właściwego działania. Profesor Boćkowski osobiście je składał. Pomocy asystentów wymagało jedynie sprawdzenie na stanowisku badawczym i dostrojenie elektryczne. Chcesz drugą porcję? – Wskazał na ciepły ruszt.

– Z przyjemnością.

Jasiak nałożył następne szaszłyki i opowiadał dalej.

– Na koniec każdego dnia profesor składał dokumenty i części do zamykanej szafki. Nie była to szafa pancerna, ale też ani razu nie zanotowaliśmy żadnego przypadku jej otwierania. Dopiero na etapie prób analizator pozostawał zamontowany na stanowisku. Któregoś dnia, po dłuższym cyklu badań prowadzonych przez asystentów, profesor stwierdził, że analizator nie funkcjonuje prawidłowo. Po bliższych oględzinach wywnioskował, że ktoś go rozebrał, a następnie ponownie zmontował.

– Tak jakby chciał obejrzeć go od środka? – zapytał Franet.

– Właśnie. Nawiasem mówiąc, sam fakt, że po poskładaniu stracił swoje parametry, świadczy o trudności w odgadywaniu jego prawidłowych nastaw. To jakby szukać skarbu faraona we wnętrzu piramidy – z nieukrywaną satysfakcją powiedział Jasiak.

– Niektóre grobowce jednak obrabowano – pociągnął ten wątek Franet.

– I dlatego postanowiliśmy działać. Wytypowaliśmy najbardziej prawdopodobną osobę, która mogła to zrobić. Zareagowałem bardzo szybko. Pod jakimś pretekstem wyciągnęliśmy tego człowieka z pokoju i wtedy przejrzałem jego rzeczy.

– Zrobiłeś mu rewizję?

– Coś w tym stylu.

– To nielegalne.

– I tak, i nie. Do pewnego stopnia pracownik jest własnością firmy.

– Jak głęboka była ta rewizja?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Jasiak nie był skory do ujawniania swoich sekretów. – Ważniejsze, jaki dała wynik. Otóż w jego kalendarzu znalazłem zaznaczony termin spotkania w jednej knajpce w rynku. Nie było żadnych szczegółów o osobach czy temacie. Był to wszakże jedyny trop, który przyniósł zaskakujące rezultaty. Otóż tego zaznaczonego dnia ów człowiek siedział przy jednym stoliku z facetami z konkurencyjnej firmy. Przypadek?

– Ty go śledziłeś?

– Nie żartuj! Wysłałem tam młodą parkę dobrych znajomych. Zrobili zdjęcia cyfrówką, niestety bez flesza, ale i tak twarze można było rozpoznać. Wszystko masz tutaj. – Wyjął z teczki niebieski skoroszyt i położył go na stole.

Franet nie sięgnął po niego. Zamiast tego zapytał:

– Te dwa ostatnie szaszłyki na ruszcie nie spieką się za bardzo?

Przez chwilę Jasiak wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem, myślami był przecież w knajpce w rynku.

– Przestawię ruszt wyżej – odpowiedział po namyśle. – Lubisz chleb z grilla?

– A jest w nim coś specjalnego?

– Nie wiem, czy akurat specjalnego. – Jasiak wyjął z folii kilka kromek krojonego chleba. – Posypuję je czosnkiem granulowanym i kładę na ruszcie. Robi się z tego taka grzanka… Można ją potem posmarować masłem albo nawet zjeść na sucho. Ma bardzo miły zapach.

Kiedy to mówił, nacierał kromki zmielonym czosnkiem z torebki. Potem zsunął razem dwa szaszłyki i na wolnej części rusztu ułożył chleb.

– Trzeba tylko być czujnym, żeby się nie spaliły – powiedział i usiadł z powrotem przy stoliku. A wskazując na skoroszyt, zapytał: – Nie obejrzysz?

– Mam tłuste ręce. Na razie porozmawiajmy, ale bądź pewny, że zapoznam się z tym. Co jeszcze udało ci się ustalić w tej sprawie?

– Moja wywiadowcza para podsłuchała rozmowę o spotkaniu na Helu. Może coś w tym być, bo podejrzany pracownik wyjeżdża wkrótce na urlop z rodziną. Mają zaklepane noclegi w Łebie.

– To niedaleko. Czyżby chciał zrobić sobie wycieczkę i połączyć zwiedzanie z interesami?

– Na to wygląda – przytaknął Jasiak.

– Ale to trochę dziwne, przynajmniej na pierwszy rzut oka – zaczął analizować Franet. – Z Helu jest tylko jedna wyjazdowa droga. W razie jakiejś wpadki nie wymkną się stamtąd.

– Niekoniecznie – spokojnie zaprzeczył gospodarz. – Są jeszcze połączenia wodne przez zatokę do Trójmiasta.

Tak, rzeczywiście, wystarczy przecież kupić bilet na wodolot i po chwili być już w Gdyni. Tam można skutecznie się zgubić. Franet był zły na siebie, że tak wyrwał się z fałszywym wnioskowaniem. To chyba przez ten ciepły, lipcowy dzień. Wrocław jest jednym z najcieplejszych miast w Polsce, do tego jeszcze ten grill… Umysł się rozleniwił. Na szczęście słońce szło już wyraźnie w dół i teraz mogło być tylko chłodniej. Wkrótce cień rzucany przez drzewo wiśni dotrze do ich stolika.

– Fajnie masz tu w ogrodzie – powiedział z lekkim rozmarzeniem.

– Już nie wyobrażam sobie innego życia. – Jasiak odebrał te słowa jako rozpoczęcie nowego wątku rozmowy. – Za nic nie wróciłbym do blokowiska. Dzielnica jest spokojna, dookoła same domki, a jednocześnie niedaleko od centrum. Pięć minut drogi stąd jest pętla tramwajowa, tam ulicą obok jeżdżą miejskie autobusy, do hipermarketu kilka minut jazdy samochodem.

Wrocławskie Kowale długo były raczej niedocenianym terenem. Może trochę za sprawą powodzi?

– A w dziewięćdziesiątym siódmym było tu zalane? – zapytał Franet.

– Akurat w tym miejscu nie, ale rzeczywiście Kowale były pod wodą. Tu blisko są dwie rzeki: Odra i Widawa. Widawa była nawet groźniejsza… – wyjaśnił Jasiak.

– Nie chciałeś kupić domu na Ołtaszynie albo Wojszycach?

– Kiedyś uważałem je za najlepsze dzielnice Wrocławia. Jednak jak przyjrzeć im się bliżej, to większość działek jest mała, a ceny najwyższe w mieście. A tu – Jasiak wskazał szeroko ręką na ogród – mam tysiąc metrów i samoloty nie latają mi nad głową.

Obaj rozejrzeli się po ogrodzie. Gdzie tylko wzrok sięgał, rosła przystrzyżona trawa. Przy ogrodzeniu z metalowej siatki dorastał żywopłot, który jeszcze nie sięgał wyżej niż do połowy płotu, ale już za kilka lat skutecznie ukryje posiadłość przed wzrokiem ciekawskich. Kilka drzew i kwiatowych krzewów dopełniało obrazu. To był z pewnością ogród rekreacyjny.

– Nie jest jeszcze skończony – powiedział o nim Jasiak. – Myślałem nad postawieniem altanki, ale nie takiej jak na ogródkach działkowych. Chciałbym mieć zadaszoną, ale otwartą na boki przestrzeń do ucieczki przed słońcem.

– A jaka miałaby być moja rola w sprawie analizatora? – Franet zrobił gwałtowny zwrot w rozmowie.

Jasiak przełączył się w myślach na sprawy zawodowe.

– Informacje już prawdopodobnie wyciekły z firmy i na to niewiele można teraz poradzić.

– Nie można pójść z tą sprawą na policję?

– I kto to mówi! – wykrzyknął Jasiak. – Wierzysz w to, że policja odnajdzie skradzione informacje?! Zanim zabiorą się do sprawy, będzie wrzesień. A moje materiały w tym czasie będą już dawno za granicą. A może mają zrobić rewizję u Kurczewskiego? – Pierwszy raz padło nazwisko podejrzanego. – Nic nie odzyskamy! Jeśli spanikuje, zniszczy wszystko tak, że nawet śmieci po tym nie znajdziemy i nigdy nie będziemy mieć pewności, co się z tym naprawdę stało. A jak będzie cwany, to ukryje wszystko gdzieś głęboko i za ryzyko podbije cenę. I jeszcze na tym więcej zarobi.

Franet chciał zapytać: „To co w takim razie mamy zrobić?”, ale nie zapytał. „Niech mówi dalej sam – pomyślał – na pewno zaraz wszystkiego się dowiem”.

Nie do końca czuł, co Jasiak kombinuje. Jednak milczenie jest złotem, a głupimi pytaniami można tylko podpaść…

– A więc oceniam, że nie dam rady cofnąć tego, co już się stało. – Jasiak zaczął mówić o szczegółach. – Wymyśliłem sobie, że mógłbym natomiast mieć wpływ na to, co dopiero nastąpi. Otóż scenariusz sprawy będzie prawdopodobnie taki: Kurczewski, ten podejrzany przeze mnie pracownik, zechce przekazać materiały konkurencji. Na pewno planuje jakieś spotkanie, prawdopodobnie podczas urlopu. Na razie obstawiam Hel jako miejsce spotkania. Sprzeda informacje o analizatorze, odbierze pieniądze i wróci do Łeby, a potem do Wrocławia. Przyjdzie po urlopie do pracy i jak gdyby nigdy nic będzie zwykłym pracownikiem do czasu, aż zdarzy się okazja sprzedać coś znowu. Kto raz w coś wdepnie, tak łatwo nie wyciągnie się z bagna. Zresztą może taka rola go kręci. Może czuje się jak tajny agent, może dostrzegł źródło łatwego zarobku…

Jasiak nalał sobie soku jabłkowego i pytająco spojrzał na Franeta.

– Nie, dziękuję. – Karol odmówił. – Mam jeszcze piwo.

– Otóż wymyśliłem sobie – ciągnął Jasiak – żeby Kurczewski zrobił to wszystko pod moją kontrolą. Trzeba by podstępnie przechwycić prawdziwe materiały, podmienić mu je na fałszywe, spreparowane według moich wskazówek, i niech takie właśnie „podłożone” informacje przekaże konkurencji.

– Po co ci taki misterny plan? – zapytał Franet, który powoli nabierał ochoty na ostatnią porcję szaszłyków. Nie poprosił jeszcze o nie, bowiem zbliżali się do sedna sprawy. – Nie wystarczy ci złapać go na gorącym uczynku i zapudłować?

– Widzisz, wywiad gospodarczy działa zawsze. Odetniesz im jedną drogę, to znajdą inną. Jeśli będą przekonani, że zdobyli, co chcieli, dadzą mi spokój na pewien czas. Zajmie ich to na trochę, a my będziemy mogli wtedy doskonalić nasz przyrząd i technologicznie wskoczyć na poziom wyżej. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Franet zaczynał się domyślać. To on miałby zrealizować tę koronkową robotę.

– A co z tym… Kurczewskim? Co planujesz z nim zrobić, jeśli ci się powiedzie?

– Do końca jeszcze nie wiem – odpowiedział Jasiak. – To zależy głównie od wyniku mojego planu. Być może nie uda się nic podmienić i wtedy w odpowiednim momencie trzeba będzie po prostu zgarnąć gościa z dowodami na wywiad gospodarczy. W takiej sytuacji sprawa sama się rozwiąże. Jeśli natomiast wszystko pójdzie dobrze, rozważam możliwość wykorzystania go w przyszłości do przekazywania konkurencji fałszywych informacji.

– Sądzisz, że nie połapią się w tym?

– Na pewno kiedyś tak, ale może uda się coś im jeszcze wcisnąć.

– Twój plan jest niezwykle perfidny. Gdy konkurencja rozszyfruje ten podstęp, mogą mieć Kurczewskiemu mocno za złe, że sprzedał im wadliwy towar.

– To jego problem. Jak dla mnie mogą z nim zrobić, co chcą.

Jasiak powiedział to jak prawdziwy twardziel, dla którego jedno życie jakiegoś Kurczewskiego nie ma żadnego znaczenia.

– Daj jeszcze po szaszłyku – poprosił Franet. Wyraźnie poprawiło to atmosferę.

– Z grzanką? – zapytał gospodarz. – Chcesz spróbować mojego czosnkowego chleba z rusztu?

– No jasne. – Franet uznał, że nie wypadało odmówić.

Po krótkiej przerwie, spożytkowanej na ostatnią porcję mięsa, powrócili do rozmowy.

– No i jak to widzisz? – pierwszy odezwał się Jasiak.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, miałbym zostać detektywem, wytropić tego twojego człowieka na Wybrzeżu, wykraść mu twoje tajemnice i na dodatek podrzucić jakieś fałszywki.

Patrząc w oczy Franetowi, Jasiak z wolna skinął głową i znów jak prawdziwy twardziel powoli powiedział:

– Właśnie tak to sobie wyobrażam.

Jednak Franet nie do końca zgadzał się z tą optyką. Łatwo powiedzieć: „wytropić”, „wykraść”, „podrzucić”… Na filmach takie rzeczy to jak bułka z masłem. Upatrzona ofiara zawsze upuszcza torebkę albo nieuważnie stawia ważną aktówkę z dokumentami, zamki w drzwiach otwiera się spinką do włosów, samochody pozostają otwarte, a windy zawsze mają zewnętrzny wskaźnik, na które piętro jadą. Śledzony osobnik nigdy się nie orientuje, że ma „ogon”, a sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniu zawsze zapala się we właściwym momencie. Podejrzany zostawia wyraźny odcisk buta przed oknem, którym wchodzi, albo rzuca niedopałek unikatowej marki papierosów w miejscu chwilowego pobytu. A piękna kobieta, którą zupełnie przypadkowo się spotyka, okazuje się przebiegłą oszustką, żerującą na prymitywnych męskich instynktach. Ofiara nie rozpoznaje tej intrygi aż do samego końca.

– Da się zrobić. – Franet właściwie sam nie wiedział, skąd wzięła się taka jego twierdząca odpowiedź.

– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. – Jasiak nie krył zadowolenia. – Za tydzień pojechałbyś do Łeby, bo wtedy Kurczewski zaczyna urlop.

– Gdzie się zatrzyma?

– Nie wiem, ale Łeba nie jest taka duża. Wierzę, że sobie poradzisz. Pokrywam wszystkie koszty i jeszcze dorzucę wam po trzy tysiące.

– Co to znaczy „wam”? – Franet wychwycił to natychmiast.

– No wiesz… – Jasiak zaczął tłumaczyć – w kurorcie samotny mężczyzna mógłby być podejrzany. Nad morze ludzie jadą w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa. Jeśli wystąpicie tam jako para, będzie to bardziej naturalne.

– Para z mężczyzną? – Franet nie chciał w myślach dopuścić do siebie innego scenariusza.

– Stary, nie żartuj… Przydzieliłem ci młodą, ładną dziewczynę. To ona właśnie była w knajpce w rynku i zrobiła zdjęcia na spotkaniu Kurczewskiego z konkurencją. – A widząc głupawy wyraz twarzy Franeta, dodał: – Dziewczyna ma głowę na karku, jest rezolutna i dynamiczna. Na pewno będziesz miał z niej pożytek.

Cień wiśni dotarł już do stolika i odczuwalnie poprawił warunki spotkania. Jednak nie u Franeta. Dobry nastrój odpłynął wraz ze słońcem.

– No, nie dąsaj się tak jak baba. – Jasiak wjechał mu na ambicję. – Ty będziesz szefem.

– Szefem od babów… – westchnął Franet.

– Wpadnij jutro do mnie do firmy – zaproponował Jasiak. – Poznam cię z profesorem Boćkowskim, dowiesz się więcej o analizatorze i zgromadzisz potrzebne materiały. Zresztą, ja sam już dużo przygotowałem. Może być o dziesiątej?

Wieczorem w swoim mieszkaniu Franet usiadł wygodnie w ulubionym fotelu. Nogi wyciągnął przed siebie i położył na dostawionej pufie. Na niskim stoliku obok leżał niebieski skoroszyt przygotowany przez Krzysztofa Jasiaka, właściciela firmy DeTech. Nie miał żadnych oznaczeń ani napisów firmowych, mimo że firmy zawsze znaczą swoje materiały. Ten skoroszyt był jednak tajny, a zebrane w nim informacje całkowicie poufne.

Franet spojrzał na stolik, po czym wziął skoroszyt do ręki.

„Ściśle tajne, przed przeczytaniem spalić – zażartował w myślach. – A więc zostałem prawdziwym tajnym agentem…”.

Otworzył okładkę. Kartki papieru z informacjami powpinane były do skoroszytu, a na końcu dołączono foliową koszulkę ze zdjęciami. Zaczął czytać.

 

Rafał Kurczewski, wiek– 30 lat, wykształcenie średnie, zawód – technik elektronik; żona Elżbieta; 1 dziecko – syn Kamil w wieku 5 lat; adres zamieszkania: Wrocław ul. Bulwar Ikara; zatrudniony w DeTech od 2005, stanowisko – technik; hobby – elektronika; samochód – opel astra II, kolor srebrny, wersja kompakt, numer rejestracyjny DW 26… rocznik 2002… numer komórki…

 

Było jeszcze trochę subiektywnych opinii o Kurczewskim, trochę opisu jego charakteru i sposobu bycia, informacji pozbieranych u pracowników i znajomych.

 

– Pracowity, sumienny, można na nim polegać w sprawach zawodowych – tak ocenili go współpracownicy.

– Zrównoważony, opanowany, nawet można by powiedzieć – zdystansowany. –Karol przeczytał kolejną opinię.

– Prywatnie nie znam go zbyt dobrze. Jest miły i uczynny, ale chroni swoją prywatność. Wygląda, jakby nie był zainteresowany przekroczeniem pewnej granicy zażyłości –zanotowano uwagę jednego z kolegów z pracy.– Ale jest w porządku.

– Jest dobry w swojej dziedzinie. Pracę wykonuje solidnie, terminowo. Jakość pracy jest w pełni zadowalająca. – Któryś z szefów przedstawił własną opinię.

– Czyta fachową literaturę, jest w miarę na bieżąco w tematach zawodowych, widać zainteresowanie nauką. Umie sam zadbać o swoje przygotowanie do pracy. Jest konsekwentny i wytrwały – dorzucił ktoś jeszcze.

 

Powstał z tego obraz człowieka inteligentnego, otwartego na świat, ciekawego nowości, często uśmiechniętego, ale dość niezależnego. Kurczewski na siłę nie szukał przyjaciół i całkiem dobrze wytrzymywał izolację, tak potrzebną przy długich i żmudnych badaniach.

„Czy taki jest portret szpiega? – pomyślał Franet. – Co z tego jest jego mocną stroną, a co słabością? Czy łatwo będzie nawiązać z nim kontakt?”.

Informacje poprzeplatane były kilkoma ujęciami Kurczewskiego, jego żony, samochodu i paru innych sytuacji, które zostały wkomponowane do komputerowego opracowania tekstu. Dodatkowo zdjęcia wydrukowano na papierze fotograficznym. To były te włożone do foliowej koszulki na końcu skoroszytu. Franet wysypał je na stół i zaczął segregować. Znalazł wśród nich fotografie z rynku, ze spotkania Kurczewskiego z konkurencją. Ze względu na słabe oświetlenie w barze niektóre były lekko rozmazane. Twarze można było rozpoznać, ale znaleźć jakieś charakterystyczne szczegóły – już nie.

– Robione bez flesza – przypomniał sobie słowa Jasiaka.

Jednak najbardziej zainteresowany był postacią, którą bezskutecznie wypatrywał. Nigdzie nie mógł dostrzec młodej kobiety, jego ewentualnej partnerki. Nie było też żadnych informacji o analizatorze.

– To, co najciekawsze, musi poczekać do jutra – westchnął sobie cichutko.

Z konieczności skupił się na zadaniu. Oddzielił zdjęcia, na których widniała postać Rafała Kurczewskiego. Przyglądał się jego twarzy i sylwetce. Niełatwo jest trafnie określić wzrost człowieka tylko na podstawie fotograficznego obrazu.

– Może sto siedemdziesiąt? Nie, chyba jest trochę wyższy… Tak gdzieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów – analizował Franet. – I chyba nie więcej. Waga z osiemdziesiąt pięć kilogramów. Jest trochę przy kości, ale nie jest gruby. No, najwyżej dziewięćdziesiąt kilo.

W którymś kolejnym kadrze znalazł zbliżenie twarzy Kurczewskiego. Oglądał chwilę uważnie jego oczy, usta, nos, włosy.

– Nawet sympatyczny, taki poczciwy z wyglądu… – ocenił go.

Na innym zdjęciu Kurczewski był razem z żoną. Franet przysunął je bliżej oczu i lustrował Elżbietę. Była niższa od męża i również korpulentna, może nawet trochę bardziej niż Kurczewski. A buzia?

– Co można powiedzieć o jej twarzy? – Franet zapytał sam siebie. I odpowiedział: – Że ją ma.

Powrócił do ujęć z baru. Mimo niezbyt wysokiej jakości rozpoznał na nich Kurczewskiego w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nie znał żadnego z nich, ale skoro Jasiak nie miał wątpliwości, próbował zapamiętać, jak wygląda konkurencja. Trudno jest jednak nauczyć się twarzy tylko na podstawie kilku statycznych ujęć. Dopiero ruch, mimika są tym, co czyni twarz charakterystyczną.

Ciepły, lipcowy dzień zbliżał się ku końcowi. Pobyt na słońcu w ogrodzie zmęczył Franeta. Jest to taki specyficzny rodzaj zmęczenia, który w zasadzie bardziej jest znużeniem. Zresztą, każdy chyba wie, jak ciąży głowa po takim dniu. Wtedy człowieka nachodzi senność. Ambicja nie pozwala poddać się bez walki, ale wygodny fotel z podnóżkiem nie jest korzystnym miejscem do obrony. Niebieski skoroszyt osunął się Franetowi na kolana.

– Tylko troszkę posiedzę sobie z zamkniętymi oczami – usprawiedliwiał sam siebie.

ROZDZIAŁ 2

Nazajutrz Franet zaparkował swojego citroëna xsarę przed kompleksem budynków Parku Technologicznego. Dochodziła dziesiąta. Nowoczesna bryła miała dorównywać nowoczesnym technologiom zgromadzonym wewnątrz. Jego architektura była rzeczywiście na czasie, chociaż czasy nie były zbyt wymagające. Duże szklane przestrzenie, tworzone witrynami lub całymi szklanymi fasadami, skomponowano z elewacją z aluminiowych paneli. Bez zbędnych ozdobników, był w istocie dość surowy w swojej formie, choć dla niektórych już sama centralna szklana fasada, wysunięta lekko przed linię budynku, była wystarczająco ekstrawagancka. Czerwone, aluminiowe ramy witryn mocno odcinały się na tle szarosrebrnego koloru elewacji.

„Ciekawe, ile tu wynosi czynsz” – pomyślał Franet, przechodząc przez aluminiowo-szklany wiatrołap.

Na informacyjnej tablicy w holu odnalazł firmę DeTech. Pamiętał z dawniejszych wizyt u Jasiaka, że lokuje się ona na drugim piętrze, ale rasowy detektyw zawsze uaktualnia dane. Nie bardzo pamiętał natomiast, co ta nazwa oznacza. Z uwagą przeczytał więc rozwinięcie: „DeTech – Device Technology”.

– Technika Urządzeń – przetłumaczył nazwę.

Poniżej informacyjnej tablicy wisiał dużego formatu plan ewakuacji budynku. Taki pogmatwany schemat z wieloma kolorowymi liniami i strzałkami.

– I kto to czyta… – powiedział sam do siebie.

– A powinien każdy – usłyszał za sobą męski głos.

Odwrócił się przez lewe ramię i zobaczył portiera z niezwykle mądrym wyrazem twarzy.

– Bo to może uratować życie – kontynuował mężczyzna. – Na przykład w razie pożaru.

Franet poczuł się przy nim taki malutki… Jak mógł zlekceważyć znaczenie planu ewakuacji?! No cóż, portierzy z reguły są niedoceniani. Nieczęsto mają możliwość tak zabłysnąć, toteż łapią każdą okazję.

– Więc powiada pan, że coś może się zapalić? – Franet zapytał ze sztucznie wznieconym niepokojem.

– Pożar zawsze jest możliwy. Sprawna ewakuacja może uratować życie i zdrowie wielu ludzi. – Portier przybrał tak mądry wyraz twarzy, że mądrzejszy już trudno sobie wyobrazić.

– A złodzieje? – zapytał Franet.

– Co złodzieje? – Portier nie załapał mimo inteligencji wklejonej na twarzy.

– Dzięki planowi ewakuacji złodzieje mogą opracować sobie alternatywne drogi ucieczki. Różne opcje na wypadek zróżnicowanego rozwoju wydarzeń i przeznaczonych do selektywnego zastosowania w aspekcie pojawiających się chwilowych zakłóceń. I co pan na to?

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku schodów. I tak by się nie doczekał. Zostawił portiera z nisko opuszczoną dolną szczęką.

„Kopara mu opadła” – podsumował w myślach wygląd portiera.

Nie skorzystał z windy, mimo że zachęcała do tego strzałka opisana w trzech językach. Przezroczystą klatką schodową powoli wchodził na drugie piętro. Firma wynajmowała kilka pokoi w lewym skrzydle, patrząc od frontu. Pokrywało się to z naturalnymi kierunkami i po osiągnięciu schodami drugiego piętra Franet skręcił w lewy korytarz. Wszystkie wynajmowane przez DeTech pokoje były na lewej ścianie korytarza, tak że ich okna zwrócone były na parking przed frontem budynku. Wybrał właściwe drzwi i nacisnął klamkę.

– Dzień dobry – przywitał się dość oficjalnie, w końcu mówił do swojego nowego szefa.

– Cześć – odpowiedział Jasiak, który takiego respektu nie czuł. Wyszedł zza swojego biurka i kierował się do Franeta z wyciągniętą dłonią. – Profesor będzie za kilka minut. Chcesz kawy albo herbaty?

– Kawy – odpowiedział Franet już trochę odważniej.

Jasiak zniknął na chwilę za wewnętrznymi drzwiami. Po dwóch momentach powrócił.

– Kawy zaraz będą gotowe. I co, zapoznałeś się z materiałami?

– Nie było tego zbyt wiele – zauważył Franet.

– No to zaczynajmy. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? Zaznaczam, że o samym analizatorze powinieneś raczej porozmawiać z profesorem Boćkowskim, on jest najlepszym specjalistą.

– Powiedz mi coś o mojej przyszłej partnerce. Nie było żadnego jej zdjęcia w skoroszycie.

– Spokojnie, jeszcze zdążysz się nią nacieszyć. To Joanna Paprocka, ale nie mam ci teraz nic do pokazania. Nie przewidziałem, że to cię będzie najbardziej interesować – zażartował Jasiak.

– Daj spokój – tonował Franet. – Ale jeśli ona będzie wyglądać jak żona Kurczewskiego, to będą to moje najgorsze wakacje.

– Po pierwsze, na wakacje to pojedziesz, jak odwalisz dla mnie tę robotę. Do Łeby jedziesz do pracy, a nie na wczasy. Po drugie, mogę cię zapewnić, że bez wątpienia nie będzie to twój najgorszy pobyt nad morzem. – Jasiak znów się uśmiechnął. Tym razem tak, jak uśmiecha się człowiek mający przewagę.

Lubił uśmiechać się w ten sposób. Gdyby ktoś kiedyś narysował jego karykaturę, z pewnością dominowałby na niej ten szczególny rodzaj uśmiechu.

Franet zatrzymał w myślach obraz jego twarzy. Też dostrzegł przekaz płynący z jej wyrazu. Wargi rozciągnięte szeroko, ale złączone.

„Nie – pomyślał. – To nie chodzi o uśmiech. To spojrzenie!”.

Tak, to właśnie oczy Jasiaka komunikowały jego pewność siebie.

Franet rozejrzał się po pokoju. Było to typowe wnętrze biurowe, bez żadnych przyrządów pomiarowych ani innych urządzeń sugerujących naukowe zastosowanie tego pomieszczenia.

– A gdzie masz to cudo? – zapytał.

– Chodzi ci o analizator? – doprecyzował Jasiak. – Przejdźmy do sąsiedniego pokoju. Rzeczywiście, zanim przyjedzie profesor, możemy zrobić mały wstęp.

Szerokim gestem zaprosił Franeta do wyjścia, a sam pomacał się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. Wyszli na korytarz. Jasiak zamknął swoje biuro. Po chwili otworzył zamki kolejnego pokoju.

Od razu po otwarciu drzwi wzrok Franeta zatrzymał się na czymś, czego Franet jeszcze w życiu nie widział i nie umiał nazwać.

– To jest TO? – zapytał, wskazując palcem coś bliżej nieokreślonego w kształcie, co prawdopodobnie było całym stanowiskiem badawczym.

– Imponujące, prawda? – z dumą oceniał Jasiak.

Karol podszedł bliżej.

– Czy to jest groźne dla życia? – zapytał nie tylko dla żartu. Całe stanowisko otoczone było bowiem plątaniną przewodów elektrycznych.

– Nie w tej chwili, teraz jest wyłączone. Ale podczas pracy jest pod napięciem – wyjaśnił Jasiak.

– Jak wysokim? – dociekał gość, kierując się zasadą, że kto pyta, nie błądzi. Najwyżej głowę zawraca.

– Tysiąc woltów. – Jasiak znów wystąpił jako autorytet.

– Robi wrażenie. – Franet powoli pokiwał głową z uznaniem.

Rzeczywiście, robiło wrażenie. Na potężnym, czteronożnym stojaku posadowiona była komora próżniowa o nieregularnym kształcie. Srebrna, z błyszczącej stali nierdzewnej, z kilkoma rozgałęzieniami, sterczącymi wtyczkami i przewodami, wyglądała jak sputnik albo miniaturowa stacja orbitalna.

– A konkretnie gdzie jest ten analizator? – chciał wiedzieć Franet, gdy już skończył przyglądać się kapsule.

– W środku. Spójrz tędy. – Jasiak wskazał na okrągłe okienko z bardzo grubego szkła.

Franet przybliżył się do okienka, chwilę wpatrywał się w głąb komory, przekręcając głowę to w lewo, to w prawo.

– Niewiele tu widać – ocenił swoje wysiłki.

Jasiak podszedł do stanowiska nieco z boku i wyciągnął rękę.

– Tędy został włożony. – Dotknął okrągłą, stalową tarczę o grubości dwóch i pół centymetra. – To jest kołnierz podstawy. Za nim jest miedziana uszczelka zapewniająca w środku próżnię. Resztę pokażę ci na zdjęciach. Mamy też niezły materiał reklamowy. Wracamy do biura?

Franet nie od razu zareagował. Najpierw ruszył powoli, jakby bez przekonania. Czuł się jak przywiązany własnym spojrzeniem do aparatury. Dopóki mógł ją widzieć, tylko przekręcając głowę, utrzymywał kierunek do drzwi. W pewnym momencie jednak musiał odwrócić się całym ciałem, żeby nie stracić stanowiska z widoku. Powolutku szedł tyłem do wyjścia. Jasiak dostrzegł tę fascynację.

– Widzę, że nie możesz oderwać wzroku od tego – powiedział z nieukrywanym zadowoleniem.

Franet nie odpowiedział. Nie chciał zawracać sobie głowy niczym innym w tej chwili. Jeszcze raz przebiegał wzrokiem po korpusie, przewodach, pokrywach, okienkach… Chciał jak najwięcej zapamiętać. Jeszcze nie próbował zrozumieć. Na razie chciał właśnie zapamiętać. Atmosfera tego miejsca sprawiała wrażenie, że jest się uczestnikiem filmu science fiction. Gdy jednak dotknął plecami framugi drzwi, musiał powrócić do realnego świata.

Gdy weszli do biura, kawy stały już na biurku na skromnej, plastikowej tacy. Jasiak obszedł biurko i przechodząc obok okna, zauważył:

– Profesor przyjechał.

Franet dołączył do Jasiaka przy oknie. Profesor Boćkowski właśnie wysiadał z samochodu.

– To profesor jeździ tylko skodą fabią? – zapytał Franet ze zdziwieniem. – A ty czym teraz jeździsz? – zwrócił się do Jasiaka.

– Fordem mondeo.

– W jakim kolorze? – kontynuował Franet, jakby chciał zebrać wszystkie potrzebne i niepotrzebne informacje.

– Srebrny. Tam stoi, w drugim rzędzie, centralnie – pochwalił się autem Jasiak.

Srebrny mondeo kombi stał w drugim rzędzie, dokładnie na wprost wejścia do budynku.

– Kolor pasuje do elewacji – zauważył Franet – tylko nie ma czerwonych dodatków.

– Co mówisz? – Jasiak nie skojarzył dygresji swojego gościa. No bo i skąd miał wiedzieć, że to nawiązanie do czerwonych ram okien Parku Technologicznego? Przychodził tu codziennie od wielu miesięcy i nie dostrzegał już takich szczegółów.

– Wszyscy twoi pracownicy mają samochody w kolorze takim jak twój? – zapytał Franet, lekko żartując. – Kurczewski też ma srebrną astrę. Nie jesteście w zmowie? I profesor ma taki podobny kolor…

– Złotawy – uściślił Jasiak.

– To ciemny granat mojej xsary w ogóle tu nie pasuje. – Rozczarowanie Franeta wydało się jak najbardziej naturalne. Wyraźnie wyzbył się już kompleksów i znowu był sobą. Jego wrodzony luz powrócił.

Po chwili drzwi pokoju otworzyły się i stanął w nich profesor Boćkowski.

– Witam panów – powiedział, kierując się do biurka, na którym od razu położył swoją aktówkę. – Przepraszam za małe spóźnienie, ale korki były dzisiaj chyba większe niż zwykle. Boćkowski – przedstawił się Franetowi, podając mu rękę.

– Karol Franet – odwzajemnił powitanie.

Korki rzeczywiście były. Niełatwo jest jeździć po Wrocławiu samochodem. Szerokich ulic jest niewiele, a rozkopów bardzo dużo. Przebudowa dróg jest właściwie stałym elementem układu komunikacyjnego. Albo trzeba wymieniać instalacje zakopane pod jezdniami, albo łatać kruszący się polski asfalt, albo remontować poniemiecką kostkę.

Profesor Stefan Boćkowski miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Dla profesora taki wiek nie jest jednak żadnym ograniczeniem. Historia zna wielu naukowców, którzy swoje sukcesy osiągali, mając skronie srebrem przyprószone lub nie mając włosów na nich wcale. Tak było i w przypadku profesora. Z tym że jego przerzedzone włosy nadal pozostały ciemne.

– Siadajmy. – Jasiak zaprosił gestem swoich gości.

Wokół biurka były jednak tylko dwa krzesła. Podczas gdy profesor wyciągał z aktówki jakieś papiery, Jasiak podsunął mu krzesło stojące pod ścianą.

– O, dziękuję – cicho powiedział Boćkowski, cały czas przeglądając zawartość swojej teczki.

Następnie Jasiak podszedł do szafy i wyjął z niej kartonowe pudełko. Wolnym krokiem powrócił na swoje miejsce i położył je obok papierów profesora.

– No to mamy wszystko – ocenił zgromadzone na biurku materiały.

Franet spoglądał na biurko i stosik papierów wyjętych przez profesora. Był wśród nich gruby zeszyt formatu A4, jakieś wydruki, zdjęcia, szkice i inne kartki, których zawartości jeszcze nie mógł dojrzeć. Podobnie jak tego, co było w kartonowym, jeszcze zamkniętym pudełku. Jasiak otworzył je i wyjął kilka płyt CD, zdjęcia i kartki z notatkami. Spośród luźnych kartek wybrał jedną i podał ją Franetowi.

– To na początek – powiedział.

Franet wziął kartkę do ręki i zaczął czytać. Było to oświadczenie, w którym zobowiązywał się dochować tajemnicy na temat wszystkich poznanych tu zagadnień. W razie gdyby kiedyś pofolgował swojemu językowi, nieumyślnie lub z pełną świadomością przekazał komukolwiek firmowe tajemnice, DeTech groził mu procesem o wysokie odszkodowanie.

– Jak widzisz, nie podaliśmy tu konkretnej kwoty – wyjaśnił Jasiak – bo nikt nie chce cię tu straszyć. Mam do ciebie pełne zaufanie i wierzę, że użycie tego oświadczenia nigdy nie będzie konieczne. Ale sam rozumiesz, to są interesy, a moim obowiązkiem jest zabezpieczyć firmę od różnych przypadków.

Czytając, Franet powoli kiwał głową.

– Jest OK – skwitował, chociaż w pierwszej chwili poczuł się zaskoczony. Przecież on nie sprzedałby tajemnic Jasiaka nikomu. – Masz długopis? – zapytał Jasiaka.

Po chwili zwrócił podpisane oświadczenie.

– No to teraz przejdźmy do konkretów. – Jasiak wyraźnie się ożywił. Poczuł ulgę, że pierwszą sprawę ma już za sobą. – Panie profesorze, proszę opowiedzieć Karolowi o analizatorze.

– Zacznijmy od wyglądu, aby mógł pan w ogóle go rozpoznać – zaczął profesor Boćkowski i podał Karolowi kilka fotografii. – Niech pan popatrzy najpierw na te zdjęcia.

Franet wziął je z zaciekawieniem i chwilę oglądał w milczeniu. Na zdjęciach zobaczył jakieś dziwne kształty. U spodu była metalowa, okrągła podstawa z bardzo grubej blachy, z której do góry wychodziła rura, a na nią od pewnej wysokości nałożony był walec, dużo grubszy od rury. Całość połyskiwała srebrem stali nierdzewnej, jedynie walec był trochę bardziej matowy.

– Wygląda jak niemiecki granat ręczny z drugiej wojny światowej zamocowany trzonkiem na podstawce, żeby się nie przewrócił – powiedział Franet z lekkim uśmiechem.

Na następnych zdjęciach można było zobaczyć, co kryło się wewnątrz analizatora. Obudowa była najwyraźniej zdjęta i odsłoniła bardzo wymyślną konstrukcję opartą na dwóch nośnych, gwintowanych prętach. Patrząc na wnętrze analizatora, Franet zupełnie nie mógł zorientować się, co do czego może tu służyć. Bardzo wiele drobnych, stalowych elementów składało się na konstrukcję, którą laik pokroju Franeta z pewnością też porównałby do czegoś bardziej znanego.

– Wnętrze z kolei wygląda jak miniaturowa platforma wiertnicza na bardzo wysokich nogach – wypowiedział swoją drugą refleksję na temat analizatora.

Części składające się na wewnętrzną konstrukcję były niekiedy tak drobne, że bez wątpienia można by uznać to urządzenie za wytwór mechaniki precyzyjnej. Do tego kilka przewodów elektrycznych, które jednak nie wyglądały na kupione w sklepie. Tu wszystko wykonane było specjalnie do tego analizatora, nawet izolacje przewodów.

Profesor pokrótce omówił budowę, dzieląc konstrukcję tylko na główne moduły. Opowiedział też trochę o zjawiskach fizycznych, na których bazował analizator podczas pracy. Po wysłuchaniu tych wyjaśnień Franet zapytał:

– No dobrze, ale na czym polega wasza idea wykorzystana w analizatorze? Inaczej mówiąc, na czym polega błyskotliwość tej konstrukcji?

Profesor Boćkowski zaczął wyjaśnienia.

– Najważniejszy jest taki przebieg linii sił pola elektrycznego, żeby trajektoria ruchu elektronów…

– Myślę, że to nie jest takie ważne dla sprawy – przerwał mu Jasiak, jakby chciał ochronić tajemnicę. – Mógłby pan przedstawić Karolowi, w jaki sposób stworzyliśmy fałszywą dokumentację?

– …żeby trajektoria ruchu elektronów doprowadziła do ich koncentracji w odpowiednich punktach analizatora. – Profesor dokończył wyjaśnienia, patrząc z lekkim oburzeniem na Jasiaka. Poczuł się urażony tak brutalną interwencją. – Panie Krzysztofie, ja wiem, ile mogę powiedzieć. Nikt ode mnie tego nie wie lepiej.

– Przepraszam pana. – Jasiak wrócił do szeregu, przed który tak niefrasobliwie się wysunął.

– Geometria jest tu istotna – kontynuował profesor. – Można powiedzieć, że najistotniejsza. Elementy wewnętrzne ustawia się w odpowiednich położeniach tylko raz, podczas składania go w całość. Po założeniu obudowy…

– Czyli tego granatu? – przerwał Franet.

– Tak, tego, jak pan to nazwał, granatu – potwierdził profesor. – A więc po założeniu obudowy nie ma już nawet możliwości żadnej regulacji mechanicznej. Do poprawnej pracy konieczne jest natomiast dostrojenie elektryczne, czyli znalezienie takich wartości podawanych napięć, aby analizator znalazł się w paśmie swojej pracy. Strojenie jest wymagane po każdym rozmontowaniu i ponownym złożeniu analizatora. Taką regulację robi się już na stanowisku badawczym, czyli w komorze próżniowej.

– Takiej jak ta w pokoju za ścianą? – zapytał Franet.

– Już ją pan widział? – zapytał profesor, zadowolony, że nie będzie musiał zbyt wiele tłumaczyć. – Tak, to jest nasza komora, ale oczywiście może być i inna. Ważne jest, aby miała znormalizowany kołnierz do mechanicznego przykręcenia analizatora.

– A do czego w ogóle służy ten analizator? – znów kolejne pytanie padło od Franeta.

– Otóż w komorze próżniowej, na przedłużeniu analizatora, umieszcza się próbkę wykonaną z jakiegoś metalu. Po włączeniu analizator zaczyna bombardować elektronami powierzchnię tej próbki. Na skutek tego bombardowania próbka zaczyna wysyłać w kierunku analizatora własne elektrony, które nazywamy wtórnymi elektronami. Analizator rejestruje energię tych wtórnych elektronów, którą możemy odczytać z wykresów dzięki podłączeniu analizatora do komputera. A ponieważ energia ta jest różna dla różnych materiałów, możemy określić, z czego zbudowana jest powierzchnia próbki.

– Ale sprytne… – powiedział z uznaniem Franet.

– To tyle byłoby ode mnie, teraz pan, panie Krzysztofie. – Profesor oddał głos Jasiakowi.

Ten energicznie sięgnął po rzeczy wyjęte z pudełka. Na początek wybrał z nich kilka szkiców.

– To są rysunki przedstawiające budowę wewnętrzną analizatora. Tu zaznaczone są pewne charakterystyczne wymiary – wskazał długopisem kilka liczb na liniach wymiarowych – które decydują o skuteczności działania analizatora. Pokazujemy ci to wszystko po to, żebyś dokładnie wiedział, czego będziesz szukać. Niestety nie wiemy, w jakiej formie Kurczewski zarchiwizował dokumentację. To mogą być klasyczne zdjęcia, szkice, dokładne rysunki, pliki filmowe, zdjęcia cyfrowe i nie wiem co jeszcze. Może nawet zapisy dźwiękowe z dyktafonu.

Jasiak przystawił sobie do ust szklankę z kawą i przełknął łyk.

– Twoje podstawowe zadanie – kontynuował – to odszukać wszystko, co Kurczewski zgromadził o analizatorze, i uniemożliwić przejęcie tego przez konkurencję. To twój plan minimum. W tym wariancie najlepiej by było, gdyby udało ci się te materiały dostarczyć nam w całości z powrotem. Chcielibyśmy bowiem zorientować się, ile z tego pojął sam Kurczewski, czyli ile wiadomości na temat analizatora jest potencjalnie zagrożonych.

Jasiak wziął kolejny łyk kawy. Jej temperatura wyraźnie już spadła.

– To byłby jednak plan minimum – przypomniał. – Zdobyć i dostarczyć z powrotem całą wiedzę skradzioną przez Kurczewskiego. My chcielibyśmy jednak więcej.

– Wkręcić konkurencję? – Franet postawił wniosek z lekko pytającą intonacją.

– Tak właśnie! Najlepszą obroną jest przecież atak. – Jasiak mówił jak natchniony. – Skoro chcieli wysadzić mnie z siodła, nie będę bierny. Nikt nie będzie mnie wykorzystywał bezkarnie! Przygotowaliśmy więc dla ciebie fałszywą dokumentację.

Teraz z kolei Franet pociągnął łyk kawy ze szklanki. Sprawa rozwijała się jak dobry kryminał. Jasiak wskazał na resztę dokumentów wyjętych z pudełka.

– Zmieniliśmy położenie kilku elementów, inaczej poprowadziliśmy przewody, dołożyliśmy zupełnie niepotrzebne i nieokreślone w kształcie części, które mają za zadanie zaciemnić obraz i wprowadzić w błąd. Tak przebudowanemu analizatorowi zafundowaliśmy następnie sesję zdjęciową. – Tu podał Franetowi fotki, a ten wziął je do ręki i próbował wychwycić różnice.

– Proszę spojrzeć na zdjęcia oryginalne – podpowiedział profesor i podsunął mu wcześniej oglądane obrazy.

Tak, rzeczywiście, przy bezpośrednim porównaniu można było znaleźć kilka odmiennych szczegółów.

– Największa różnica jest taka – wtrącił znów profesor – że ten przerobiony nie będzie działać. To znaczy prądy będą płynąć i na pozór konkurencja odniesie wrażenie, że trzeba go tylko wyregulować elektrycznie. Na tej regulacji stracą jednak bezowocnie parę tygodni, a może nawet miesięcy, zanim zorientują się, że coś jest nie tak.

Ostatnie zdanie powiedział z dumą. Dumny był bowiem nie tylko ze swojego wynalazku, ale również i z własnego geniuszu. Zbudować coś mądrego to jedno, a zamaskować pomysł przed postronnymi – to zupełnie inna sprawa.

– Teraz posłuchaj dobrze, jaki jest twój plan maksimum – odezwał się Jasiak. – Nawet te szkice z wymiarami, które przed chwilą podałem ci z pudełka, mają już pozmieniane parametry na takie, które powinny dotrzeć do naszej konkurencji i wprowadzić ją w błąd. Wszystko, co zabierzesz ze sobą, to będzie fałszywa dokumentacja. Sądzę, że tak jest rozsądnie. Nawet jeśli w toku sprawy utraciłbyś dokumenty, nie będzie to stanowiło dla nas wielkiego zagrożenia. Twoje zadanie to odszukać u Kurczewskiego jego materiały, przejrzeć ich zawartość, a następnie podmienić na nasze spreparowane fałszywki. Trudność polega na tym, że nie wiemy, w jakiej formie zapisał całą wiedzę. Istotna może być nawet marka płyt CD, których ewentualnie użył do zapisania danych. Przygotowałem ci zatem wszystkie dostępne u mnie w firmie marki płyt CD i dokupiłem jeszcze kilka czystych różnych producentów. Daję ci również papier czysty, w linię, w kratkę, jeden nasz firmowy notatnik, długopisy różnych kolorów, pióro na naboje oraz atrament różnego koloru też w nabojach, ołówek, gumkę, taśmę klejącą i nożyczki. Masz aparat cyfrowy?

– I cyfrowy, i klasyczny, na klisze – odpowiedział Franet.

– Weź oba do Łeby. Na miejscu będziesz musiał podjąć decyzję, jak przygotować fałszywą dokumentację, tak żeby była podobna w formie do materiałów Kurczewskiego. Masz laptop?

– Mam – potwierdził Franet.

– A program do obróbki zdjęć elektronicznych? – pytał Jasiak.

– Też.

– To od strony technicznej jesteś przygotowany – zawyrokował Jasiak. – Chyba że sam chciałbyś jeszcze w coś się zaopatrzyć. Masz na to tydzień. I ostatnia rzecz ode mnie. – Jasiak wyjął z szuflady plik banknotów. – Tu jest sześć tysięcy na wydatki. – Przesunął pieniądze po blacie biurka w stronę Franeta. Wyglądało to tak, jakby obstawiał czerwone w ruletkę. – Mam tylko prośbę, abyś w miarę możliwości brał dokumenty potwierdzające te wydatki.

– Nie myślisz chyba o fakturach? – zapytał Franet z niedowierzaniem.

– Oczywiście, że nie. Oficjalnie nie będzie między nami żadnego powiązania – uśmiechnął się Jasiak. – Ale gdybyś mógł zbierać paragony, byłoby miło z twojej strony.

Franet pokiwał głową.

– Teraz trochę o Joannie. – Jasiak zmienił wątek. – Jej zadanie to załatwić noclegi w Łebie. Tym możesz się nie przejmować. Ona również prześle zaliczkę do wybranego pensjonatu, jeśli oczywiście będzie potrzebna.

– Raczej będzie – wtrącił Franet.

– A więc to nie twój kłopot. Na razie musiała wyjechać i wróci pod koniec tygodnia. Spotkacie się więc dopiero przy wyjeździe do Łeby. Tu masz do niej numer na komórkę. – Jasiak podsunął Franetowi żółtą karteczkę z numerem telefonu. – Podczas zadania Joanna jest do twojej dyspozycji. No i oczywiście ty dowodzisz – zrobił aluzję do wczorajszej rozmowy w ogrodzie.

Zapadła cisza. Jasiak spojrzał na profesora, potem na Franeta, potem z kolei na Franeta spojrzał profesor i gdy wydawało się, że spotkanie mogłoby już się zakończyć, Karol powiedział:

– Proszę opowiedzieć mi to wszystko jeszcze raz.

Jasiak i Boćkowski lekko się zmieszali.

– Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi… – zwątpił ten pierwszy.

Franet spojrzał na niego, lekko opuściwszy głowę.

– Chcę jeszcze raz sprawdzić przekaz od was i upewnić się, co z tego zapamiętałem – wyjaśnił. – Zresztą ja mogę zacząć mówić, ale wy mnie korygujcie. Dostałem dziś na twarz kilka kilogramów informacji z dziedziny, o której nawet nie wiedziałem, że istnieje. Nie jesteście ciekawi, co mi z tego zostało?

W sumie Franet miał rację. Temat był przecież zbyt poważny, żeby potraktować go po łebkach. Zaczęli zatem rozmawiać. Franet starał się samemu powiedzieć, ile tylko mógł, i kładł sobie do głowy nowe wyjaśnienia. Najcięższe zagadnienia streszczał w formie krótkich notatek do powtórki w domu. Czuł się, jakby wrócił na studia po dwudziestu latach. Gdy Karol zakończył temat zaliczki za noclegi – dobrnęli do końca.

– Coś jeszcze? – zapytał Jasiak, jakby nagle zaczęło mu się spieszyć. – Mamy jeszcze coś do omówienia?

– Z mojej strony to wszystko – odpowiedział profesor Boćkowski i spojrzał pytająco na Franeta. – Jeśli nie mają panowie więcej pytań, to chętnie bym was już opuścił, jestem dzisiaj w lekkim niedoczasie, a ruch na mieście jest nadspodziewanie duży.

– Ja mam jeszcze jedną rzecz do Krzysztofa, ale to nie dotyczy spraw pana profesora. – Franet wypowiedział się jako ostatni.

– W takim razie pozwolą panowie, że ich opuszczę – zaproponował profesor i nie czekając na przyzwolenie, spakował aktówkę i podniósł się z krzesła. – Do widzenia – powiedział, ściskając dłonie swoich partnerów, i zniknął za drzwiami.

Po jego wyjściu pierwszy odezwał się Franet. Mówił spokojnym, stanowczym głosem, uzewnętrzniając swoje głębokie przekonanie do wypowiadanej kwestii.

– Dziękuję, że mogłem się zapoznać ze szczegółami mojej misji. Teraz, kiedy mam już całościowy jej obraz, muszę stwierdzić, że jakkolwiek sześć tysięcy na udokumentowane koszty jest kwotą prawdopodobną, to trzy tysiące, które przewidziałeś dla mnie jako wynagrodzenie, skalkulowane są dość oszczędnie. Sprawa jest trudna, ryzykowna, przeczuwam, że często będę musiał działać na granicy prawa lub nawet je przekraczać. Uważam, że aby uniknąć niedomówień, powinniśmy dzisiaj wszystko omówić do samego końca. Z doświadczenia wiem, że wiele wydatków nie będzie udokumentowanych.

Tu Franet zrobił małą pauzę, jakby chciał dać Jasiakowi chwilę do namysłu. Krótką chwilę, po której obaj mieliby znów stać się partnerami. Obserwował go. Ich spojrzenia na moment zeszły się i gdy mięśnie twarzy Jasiaka drgnęły, Franet uprzedził jego przypuszczalne pytanie.

– Uważam, że pięć tysięcy byłoby tu właściwszą kwotą.

Jasiak nie był przyzwyczajony, aby ktoś go zdominował. Zdecydowanie bardziej pasowało mu bycie szefem. Tak nagłe i stanowcze postawienie sprawy zepchnęło go do defensywy. Z kolei Franet celowo wybrał ten właśnie moment. Już omówili wszystkie szczegóły, poznał intencje i zamiary, a w szczególności dużo dowiedział się o analizatorze. Za dużo, aby sprawa miała utknąć w tym punkcie.

– Dobrze – powiedział z powagą. – Niech będą cztery tysiące…

– Pięć – natychmiast zareagował Franet.

Jasiak na chwilę zacisnął zęby. Opanował szybko emocje i próbował choć fasadowo narzucić swoje przewodnictwo.

– Dobrze… Zgadzam się. Pięć tysięcy. Mam jednak nadzieję, że to pozostanie między nami.

Co to miało znaczyć? Kto szczególnie miałby być pozbawiony tej informacji?

– Jasna sprawa – przytaknął Franet. – Twoje rozliczenia z Joanną mnie nie interesują.

Wyjął z kieszeni poskładaną reklamówkę i zapakował do niej wszystkie materiały, po czym pożegnał się z Jasiakiem.

Idąc korytarzem w kierunku schodów, pomyślał: „Trochę to śmieszne, żeby takie ważne rzeczy nosić w zwykłej reklamówce”.

Zaraz jednak przypomniał sobie, jak kiedyś nosił po kieszeniach grubą forsę, przechodząc w nocy pod wiaduktem na ulicy Pułaskiego. Żaden bandyta nie był jednak o tym uprzedzony, a on sam wyglądał przy tym jak zwykły, niezamożny obywatel, na którym nie da się obłowić.

„Tak – podsumował – sukces opiera się na grze pozorów i rachunku prawdopodobieństwa”.

Zszedł na parter również po schodach. Przez szyby klatki schodowej patrzył na plac przed Parkiem Technologicznym.

– Zawsze to lepiej oglądać świat, niż siedzieć w zamkniętej windzie – uzasadnił sobie wybór schodów.

Kiedy zbliżał się do wiatrołapu przy wyjściu, usłyszał głos portiera:

– Panie, o co chodziło z tymi złodziejami?

W pierwszej chwili chciał znów wypuścić w eter jakąś figurę stylistyczną, ale ulitował się nad mężczyzną.

– Musi pan dobrze pilnować planu ewakuacji, żeby go nikt nie ukradł. Bo taki plan to może życie uratować…

 

 

– Jesteś już? – zapytał Karol przez telefon.

– Możesz przyjeżdżać – odpowiedział męski głos.

Franet schował komórkę i uruchomił silnik. Ucieszył się, że Robert już jest w domu. Dawno się nie widzieli. Pewnie mieliby sobie wiele do opowiedzenia. Może jak omówią jedną bardzo ważną, aktualną sprawę…

Do Grabiszyńskiej jechało się powolutku w ciągu samochodów. Wkrótce na Klecińskiej otworzą drugą nitkę wiaduktu nad torami. Na razie, otwarta jako pierwsza, zachodnia estakada dźwigała ciężar ruchu w obu kierunkach. Poniedziałkowy szczyt powoli nasilał się. Za dwie godziny trasa W-Z będzie przepełniona.

„W lipcu bywa trochę lżej” – Franet szukał nadziei na gładki przejazd przez miasto.

Co najbardziej pamiętał ze spotkań z Robertem? Może grę w piłkę nożną w podstawówce? Może ich gitarowy duet z czasów studiów? Tak, teraz, po latach, czas zatarł to, czego i tak Franet nie chciałby pamiętać. Już prawie rozmyło się wspomnienie, gdy całkowicie pochłonęła Roberta szczupła, wysoka blondynka z równoległej klasy. Zresztą, po kilku latach Karol nie pozostał mu dłużny i odjechał dla odmiany z brunetką. Nie odjechał daleko, zaledwie dziesięć minut jazdy samochodem nocą po pustym Wrocławiu. Jednak przez długi czas nie mogli z Robertem zejść się z powrotem. Tak jakby próbowali dotrzeć do siebie w popołudniowym korku. A może przez jakiś czas nie próbowali wcale?

Kiedy dojeżdżał do placu Legionów, przypomniał sobie pewne jesienne zdarzenie. Bo właśnie jesienią, po rozpoczęciu roku akademickiego, lubili przedłużyć sobie wspomnienie wakacji na wspólnych spacerach, przynajmniej dopóki pogoda na to pozwalała. Pewnego wieczoru na jesieni roku chyba tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, gdy spacerowali po Ostrowie Tumskim, natknęli się na patrol milicji.

– Dokumenty – zażądali wtedy milicjanci. Gdy przeczytali ich adresy zameldowania, jeden z milicjantów powiedział: – O, desant z Benedyktyńskiej!

Hasło to powstało w czasie stanu wojennego. W Śródmieściu stosunkowo często zdarzały się zamieszki. Każdy protestował na miarę swoich możliwości i odwagi. Karol i jego kolega rzucali z piątego piętra pomidorami w przejeżdżające milicyjne kolumny. Inny znajomy Karola manifestował swój opór i odwagę przed starem z armatką wodną. Stanął na tle dwuskrzydłowych drzwi do przedwojennej kamienicy, rozpiął kurtkę i gestem pokazując na wypiętą pierś, zdawał się wołać: „No strzelaj!”. Zomowcom nie trzeba było dalszych tłumaczeń. Strumień wody rzucił ciałem desperata o drzwi. Dwa skrzydła rozwarły się gwałtownie, a bohater został wtłoczony w głąb bramy. Kulminacją protestów było spalenie milicyjnego gazika na moście Grunwaldzkim. Było to chyba w drugą rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych, ale tego Karol Franet nie był już pewien.

Jechał dalej. Po wiosennych remontach nawierzchnia na Kazimierza Wielkiego była wreszcie na europejskim poziomie. Mijając skrzyżowanie z Szewską, otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał na nowe tory skręcające w lewo.

„Na tym łuku ciągle wykolejają się tramwaje” – pomyślał.

Przejechał tunelem pod placem Dominikańskim. To tu razem z Robertem rywalizowali, który z nich osiągnie najwyższą prędkość przy wylocie pod górkę z południowego tunelu. Jego sto dwa kilometry na godzinę pozostały w pamięci jako ostateczny wynik. Ważne było, aby trafić na zielone światło na skrzyżowaniu z Podwalem. W przeciwnym razie trzeba było gwałtownie hamować. Do takiej rywalizacji musiało wtedy wystarczyć siedemdziesiąt pięć optymistycznych koni mechanicznych z dużego fiata lub poloneza, osiąganych na końcu skali obrotomierza.

Wkrótce wspinał się na estakadę na placu Społecznym. Są już projekty rozbiórki obu estakad i całkowitej przebudowy tego placu. A jeszcze niedawno, zaledwie dwadzieścia pięć lat temu, tramwaje przejeżdżały wzdłuż czerwonego budynku wielkiej poczty po zamienionej teraz w parking ulicy Krasińskiego.

Jeszcze tylko Most Pokoju i już był u siebie. Tak, ta śródmiejska wyspa to jego korzenie.

„Bo ja jestem z Benedyktyńskiej” – pomyślał Karol, parkując samochód przy budynku Spółdzielni Mieszkaniowej „Cichy Kącik” właśnie na tej ulicy.

Po latach spotkali się z Robertem przypadkowo. Kilka tygodni temu. W takich chwilach, gdy pozornie przypadek sprawia, że ktoś z kimś spotyka się po długiej przerwie, Wrocław okazuje się całkiem malutki.

A teraz Karol wszedł do sklepu w tym samym pawilonie, w którym mieściła się na piętrze Spółdzielnia Mieszkaniowa. Przez lata na szybach tego sklepu, wstawionych w ramy ze stalowych kątowników, drukowane litery obwieszczały: SAMSPOŻYWCZY. Kupił dwa piwa. Po chwili naciskał już przycisk domofonu.

– Sam jesteś? – zapytał, gdy wszedł do mieszkania.

– Jola wróci koło piątej – odpowiedział Robert.

– Zatem tylko my wypijemy za spotkanie. – Karol podał Robertowi dwie puszki.

– Piast? – Marka piwa nie umknęła uwadze Roberta.

– Chłopcy z miasta piją piasta.

A wśród chłopców z miasta takie piwo pili właśnie chłopcy z Benedyktyńskiej.

Długo rozmawiali, chociaż rozmowa rozkręcała się powoli. Najpierw ostrożne „co u ciebie słychać?”, potem śmielsze „a jak się ma twoja…?”, aż do konkretnego „a czym się teraz zajmujesz?”.

– Zostałem detektywem – oznajmił Karol.

Opowiedział mu szczegóły swojej misji do Łeby. Robertowi mógłby opowiedzieć dużo więcej. Że ma teraz ciężki okres w życiu osobistym, że on i ona muszą trochę od siebie odpocząć, że to jeszcze nie koniec, lecz przerwa. Jak w teatrze. Tam można wyjść w przerwie, ale można też wrócić na salę. Mógłby mu to wszystko opowiedzieć, ale może jeszcze nie przy tym spotkaniu… Na razie opisał mu Łebę taką, jaką pamiętał sprzed wielu lat. Co chciałby tam znów zobaczyć, gdzie pójść.

– Zawsze miałeś talent do słowa – zauważył Robert, słuchając wspomnień. Gdy kiedyś grali razem na gitarach, Robert wymyślał muzykę, a Karol teksty.

– Teraz potrzebuję skorzystać z twojego talentu – odpowiedział mu Karol. – Robert, nie miałbyś jakiejś legitymacji policyjnej albo odznaki?

– Hm. – Kolega zamyślił się, jakby szukał wytłumaczenia. – To już nie te czasy. Coraz trudniej o oryginały i coraz trudniej podrobić aktualne wzory. A komu chcesz machnąć nią przed oczami?

Karol nakreślił zarys swojego planu. Planu tajnego agenta. Nie robił skrótów i nie pomijał niczego. Na tym etapie jego nowa praca wyglądała jak zwykły wyjazd służbowy z elementami przygody. Długie opowiadanie wciągnęło Roberta. Słuchał Karola jak książki z audiobooka.

– Zobaczę, co da się zrobić. Znam jeszcze parę osób – powiedział na koniec. – Ale powtarzam, trochę już wypadłem z tej branży. Dam ci znać w środę.

Zadzwonił domofon.

– Jola wraca.

 

 

Cały ten tydzień Franet spędził pracowicie. Przede wszystkim na przemyśleniach. Do wyposażenia tajnego agenta dokupił jeszcze linijkę, ekierkę, korektory do tekstu i trzy flamastry do opisu płyt CD: czerwony, czarny i niebieski. Opracował też sobie znakomity plan zlokalizowania w Łebie Rafała Kurczewskiego. Otóż przy samym wjeździe do Łeby jest parking tuż przy drodze, po prawej stronie. To jest ten parking, na którym metalowy rycerz w naturalnej wielkości człowieka zapraszał do Księstwa Łebskiego w dwa tysiące pierwszym roku, gdy Karol po raz ostatni był w Łebie. Przejazdem, na jeden dzień. Zatrzymał się wówczas na tym parkingu, szczerze zaciekawiony postacią rycerza. Teraz, po kilku latach, o Księstwie Łebskim zrobiło się cicho, podobnie jak i o pomyśle przyłączenia Łeby do Bornholmu.

No więc po prawej stronie drogi wlotowej do Łeby jest ten parking. Zatrzyma się na nim, będzie obserwował wjeżdżające do Łeby samochody, a gdy zobaczy srebrną astrę DW 26… pojedzie po prostu za nią i zobaczy, do którego pensjonatu wniosą bagaże. W tej części jego plan był tyle prosty, co genialny.

Teraz przyszedł czas na dokumenty. Jak zdobyć dokumenty Kurczewskiego, przejrzeć je, pozmieniać lub wymienić na fałszywe i podłożyć z powrotem? Franet przewinął w myślach kilka filmów ze znanymi aktorami.

„Jak oni otwierają zamki w drzwiach spinką do włosów? Ci aktorzy muszą być genialni!”.

Wymyślanie scenariusza wyraźnie mu nie szło. Wytypował tylko możliwe rozwiązania, ale bez rozwinięcia. A więc mógłby włamać się do pokoju Kurczewskiego, może wejść oknem, może drzwiami, przeszukać pokój. Może nastraszy go i sprowokuje do wyniesienia materiałów, a potem przechwyci je w nowym miejscu. Może ta jego nowa partnerka będzie miała jakiś pomysł? W końcu to kobieta, zakręci się wokół Kurczewskiego i dowie się paru istotnych rzeczy…

W Internecie obejrzał trochę aktualnych zdjęć Łeby. Nowe rondo, odnowiony most. Bardzo był ciekawy, czy miasteczko mocno się zmieniło. Gdy był tam ten jeden jedyny raz w ciągu ostatnich dwudziestu dziewięciu lat, miał do dyspozycji tylko kilka godzin. Odwiedził plażę, nadmorskie uliczki, ale zabrakło mu czasu na całe miasto. Teraz na pewno to nadrobi.

W środę był znowu u Roberta. Niestety, gdy wziął z jego rąk małe, czarne okładki, nie były one tym, czego wcześniej oczekiwał.

– W tak krótkim czasie nie udało mi się zdobyć nic lepszego. – Robert nie wydawał się tym zbytnio zmartwiony. – Ale mój dawny kumpel i tak postarał się dla ciebie.

Karol otworzył okładki. Miejsce na zdjęcie było puste.

– Wiesz, co to jest? – zapytał Robert z uśmiechem, jakby chciał zostać doceniony. – To przerobiona legitymacja studencka z politechniki. Widzisz to? – zapytał, wskazując napis „Policja Wrocław”. – To przerobiony napis „Politechnika Wrocławska”.

Był najwyraźniej dumny z tej fałszywki.

– Zdjęcie wkleisz sobie sam – kontynuował. – Może nie do końca tego się spodziewałeś, ale uwierz mi, że i tak kosztowało mnie to sporo zachodu. Nie było żadnego innego bazowego dokumentu i mój znajomy przerabiał tę legitymację specjalnie dla ciebie.

– Dziękuję bardzo. – Karol próbował wprawić się w pozytywny nastrój, wyobrażając sobie, jak bardzo starał się dla niego znajomy Roberta.

Chyba nie wypadł zbyt przekonująco, bo Robert sięgnął za pasek z tyłu spodni i wyciągnął pistolet.

– Bierzesz czy nie?! – zawołał groźnie, celując z broni w kumpla.

Nie przestraszył Karola zbyt mocno. Tylko trochę. Ten bowiem dostrzegł podejrzanie mały otwór wylotowy z lufy.

– Gazowy? – zapytał Karol.

– Pneumatyczny – wyjaśnił Robert, zmieniając minę na całkowicie przyjazną. – To taka kieszonkowa wiatrówka. Dla ciebie byłoby wyjątkowo tanio.

Franet wziął do ręki pistolet i oglądał go na wszystkie strony.

– Nie musisz mieć na niego pozwolenia. – Robert reklamował pistolet. Legitymacja za stówę, pistolet za sto pięćdziesiąt.

– Dzięki, stary, biorę jedno i drugie.

Kiedy wracał swoją xsarą do domu, ręka swędziała go, żeby choć dotknąć rękojeści. Mężczyźni lubią takie zabawki. Lubią zdalnie sterowane samochodziki, kolejki elektryczne i oczywiście pistolety. Na ten widok ich zwapniałe umysły doznają niezwykłego ożywienia. Kobiety twierdzą, że oni wtedy dziecinnieją. To nie jest prawda. Nie wtedy. Przy zabawkach mężczyźni zawsze są dziecinni, po prostu nigdy nie dorastają.

W piątek ponownie odwiedził Jasiaka w firmie. Opowiedział mu swój genialny plan namierzenia Kurczewskiego. Parking, metalowy rycerz, obserwacja, śledzenie…

– Żeby mój pomysł wypalił – wyjaśniał – potrzebowałbym tylko, żeby ktoś dał mi znać, że Kurczewski wyjechał z domu. Nie znalazłbyś kogoś, kto mógłby trochę popilnować go pod jego blokiem? – zwrócił się do Jasiaka.

Ten nie namyślał się długo.

– Załatwione. Znajdę kogoś. Odprowadzi go aż do wylotu z Wrocławia i da mi znać. Wtedy zadzwonię do ciebie.

Rozmawiali jeszcze trochę o najbliższych dniach, podróży, analizatorze. Franet dowiedział się, że Joanna znalazła noclegi, a Kurczewski woli podróżować w dzień. Ustalili termin wyjazdu na niedzielę, o szóstej trzydzieści spod domu Joanny na ulicy Grabiszyńskiej.

– No to powodzenia – powiedział Jasiak i na pożegnanie zażartował: – W razie czego dzwoń. W końcu nie jesteś sam w tym kryminale.

ROZDZIAŁ 3

Franet wyszedł z domu za piętnaście szósta. Niósł w rękach torbę z rzeczami i mały plecaczek z przyborami detektywa, a na plecach duży plecak. Sprzęt plażowy i biurowy zapakował wczoraj. Niedziela, godzina piąta czterdzieści pięć, dwudziesty drugi lipca dwa tysiące siódmego roku. Tak zaczyna się jego nowe doświadczenie. Włączył silnik i od razu przypomniał sobie, że miał dotankować gaz. Podjechał na najbliższą stację benzynową, gdzie uważał się za stałego klienta. Po obu stronach gazowego dystrybutora miejsce dla samochodów blokowały gumowe pachołki.

„Jeszcze śpią” – pomyślał.

Nie pierwszy raz na tej stacji spotkał go zawód. Chociaż otwarta jest całą dobę, czasem nie ma obsługi do tankowania gazu. Szczególnie w nocy. Nie wjeżdżał nawet, od razu skierował się na Piękną. Tam Antra czynna jest naprawdę na okrągło.

– Do pełna poproszę – powiedział do pompisty.

Po kilku minutach zadowolony opuścił małą stacyjkę z napełnionym zbiornikiem.

– No to jeszcze po Joannę – wydał sobie dyspozycję.

Joanna mieszkała w czteropiętrowym bloku przy ulicy Grabiszyńskiej. Zaparkował kawałek od jej bramy. O tak wczesnej porze nie było pod blokiem wolnych miejsc, nikt bowiem tego dnia nie pojechał do pracy.

„Pewnie będzie miała dużo bagażu” – pomyślał, wysiadając z samochodu.

Podszedł do właściwych drzwi i nacisnął domofon.

– Słucham – odezwał się miły głos.

– Tu Karol. Pomóc pani znieść bagaże?

– Proszę wejść – powiedziała i włączyła brzęczyk.

Gdy Franet dotarł na drugie piętro, drzwi od mieszkania były uchylone. Pchnął je lekko i wszedł do środka.

– Honey, I’m home! – zawołał do pustych ścian w przedpokoju. Widział to nieraz na filmach. Tak mężowie informowali swoje żony, że już wrócili z pracy i chcieliby zjeść obiad. Karolowi takie zawołanie wydało się w tym momencie dowcipne.

– Już kończę. – Głos Joanny dobiegł z łazienki.

– To te torby? – zapytał o bagaże stojące w przedpokoju.

– Tak, ale proszę poczekać! Ja naprawdę już kończę – zapewniła go Joanna.

Po chwili pojawiła się w drzwiach łazienki.

– Jeszcze się nie znamy, a już mówi pan do mnie „kochanie”. Joanna – przedstawiła się i wystawiła mu rękę do powitania.

Na reakcję Karol miał ułamki sekund. Obrzucił ją tylko całościowym spojrzeniem. Krótki czas nie dał mu szansy na pełną ocenę, ale jeśli Franet miałby wydać wyrok na podstawie pierwszego wrażenia, z pewnością kontynuowałby tę znajomość.

– Karol. – Delikatnie podał jej swoją dłoń. – To chyba przez męską intuicję. Moje przeczucia okazały się prawdziwe. Możemy mówić sobie na „ty”?

– A więc, Karolu, mam do ciebie prośbę… – powiedziała z udawanym zakłopotaniem.

– Tak? – zrobił pomost do następnego kroku.

– Czy mógłbyś zakręcić zawory od wody?

Nie tego oczekiwał.

– Gdzie są?

– W łazience. Klapka w ścianie jest już otwarta – dostał jasną instrukcję.

Wszedł do łazienki i pod umywalką zobaczył otwarte drzwiczki. Uklęknął i zajrzał do środka. Zawory były nad licznikami. Powoli, z czuciem, przestawił obie dźwignie. Nie wstając z kolan, odkręcił dla sprawdzenia wodę nad umywalką. Spłynęło tylko kilka kropel. Zakręcił krany.

– Zrobione – zameldował.

– To jeszcze to samo z gazem – poprosiła Joanna. – Gazomierz jest w szafce w przedpokoju.

Karol spełnił i tę prośbę.

– Sama mieszkasz?

– Nie, z chłopakiem. A czemu pytasz?

– Ciekawość detektywa. Chłopaku! Gdzie jesteś? – zawołał na całe mieszkanie, jeszcze raz próbując przełamać lody.

– Nie ma go – wyjaśniła Joanna. – Pracuje za granicą. Wróci dopiero za trzy tygodnie.

Co miało znaczyć to „dopiero”? Że tęskni za nim czy że ma dużo wolnego czasu?

– A ty tymczasem poszalejesz sobie nad morzem? – zapytał Karol, sądząc, że jest dowcipny.

– Słucham? – powiedziała Joanna z lekką pretensją w głosie. – Co masz na myśli? Nie za daleko poniosła cię wyobraźnia?

– Jeśli nic więcej nie chcesz, zniosę bagaże – zaproponował zamiast odpowiedzi. – Czekam na dole w samochodzie. Z bramy na prawo, granatowe kombi, citroën xsara – też postanowił być twardy.