Dokąd zmierzamy? - Janusz Garbaliński - ebook + audiobook + książka

Dokąd zmierzamy? ebook i audiobook

Janusz Garbaliński

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dziesięć opowiadań, dziesięć różnych historii, które łączy jedno – prawdziwy obraz otaczającego nas świata.

Autor to świetny obserwator rzeczywistości. Za pomocą prostych, niekiedy dosadnych słów, nierzadko okraszonych humorem, przedstawia dość smutny, ale jakże trafny obraz dzisiejszego świata. Nie szczędzi mu krytyki. Jego świat jest pełen biedy, wyzysku, materializmu, powszechnej kontroli, graniczącej z inwigilacją, biurokracji, braku szacunku do drugiego człowieka, zwłaszcza mężczyzn do kobiet, tęsknoty za prawdziwą miłością.

Czytając opowiadania, zaczynamy jednak dostrzegać coś, czego wcześniej nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy widzieć. Barwni bohaterowie – kot, emigrant, wdowa czy nienarodzone dziecko – pokazują nam problemy, które często ignorujemy.

Książka skłania do refleksji i do zadania sobie pytania: dokąd zmierza ten świat?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 113

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 46 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OPOWIADANIE PIERWSZEKocie życie

Widok to był żałosny. Kot, Rudy, przemykał między samochodami na parkingu. Łaził bez celu od opony do opony, ocierał o nie swój grzbiet, z czasem przybierając maskujący kolor rzadkiego błota. Na widok jego postrzępionych uszu niejeden mógłby pomyśleć o stoczonych licznych walkach, lecz byłby w błędzie. Te sprawiające niemiłe wrażenie uszy były wynikiem skazy genetycznej występującej w rodzinie ojca. Po prostu matka Rudego popełniła błąd, zadając się z pierwszym lepszym lub, inaczej mówiąc, z tym najlepszym, który pojawił się na jej drodze życia akurat wtedy, gdy los sprawił, że podjęła ryzyko wydania potomstwa. Okoliczne koty naśmiewały się z niego, widząc w nim gnojka, bezradną i śmieszną figurę. Na koniec zyskał przydomek „głupka z uszami”, co nie było ani miłe, ani przyjemne.

Włócząc się pomiędzy oponami, zmierzał powoli w kierunku obiadu, codziennego posiłku serwowanego punktualnie o dziewiętnastej pośród stolików miejscowej restauracji na świeżym powietrzu.

Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że ów kot nie posiadał zegarka ani nie zdawał sobie sprawy z faktu, że doba jest podzielona na równe, następujące po sobie odcinki. Do szkoły przecież nie chodził. Jednak na zadane pytanie, o której godzinie jadał obiad, miauczał w odpowiedzi trzy razy, co oznaczało godzinę dziewiętnastą. Skąd ta wiedza? Proste. Jakiś czas temu poznał młodą kotkę. Porzuconą przez swoją europejską panią. Dawniej wypielęgnowaną, obecnie szarą i zaniedbaną. Niegdyś sypiającą na puchowych poduszkach, jedzącą drobno krojoną polędwiczkę i oglądającą z nudów seriale w telewizji. Teraz zmuszoną do mieszkania pod śmietnikiem. Mimo nabytej szarości pozostawała miła, słodka i pełna wyrafinowania. Cóż miał robić? Imponowała mu. Nie zaprzeczał. Tak to się wszystko zaczęło.

Rezultatem owej ekskluzywnej znajomości była między innymi umiejętność określania czasu, a w szczególności zdolność rozpoznawania godziny dziewiętnastej. Kotka nauczyła go patrzeć na zegar wmurowany w ścianę budynku. Opowiedziała o wskazówkach i ich położeniu. Od tamtej pory wiedział, że gdy krótka wskazówka przekroczy swoje najniższe położenie, a długa sięgnie z wolna najwyższego, należy udać się do restauracji.

Jednak ta znajomość nie potoczyła się najlepiej. Już po pierwszym spotkaniu zrozumiał, że ona nie podzielała jego poglądów ani zainteresowań, zajęta w myślach zupełnie czym innym. Była skupiona na sobie, na wspomnieniach, być może na oczekiwaniu kogoś bardziej wyrafinowanego niż rudy, podwórkowy kot. Zapach pudru i kanapowe rozwydrzenie tkwiły głęboko w jej głowie. Dla przykładu – podczas wylizywania puszki po sardynkach w sosie pomidorowym porzuconej pod murem potrafiła zerwać się nagle i gnać przed siebie. Wtedy on pędził za nią jak oszalały. Zagradzał drogę. Brał za łapę. Pełen zaskoczenia pytał, co się stało. Czy może sosik był zbyt pikantny? Może rybka lekko przegniła? Biedaczysko nie zdawał sobie sprawy, że przyczyna nagłego wybuchu frustracji i zniecierpliwienia leżała gdzie indziej. Przyparta do muru, powtarzała, że nie rozumie, dlaczego europejska pani wyrzuciła ją na bruk. Dlaczego przestała ją kochać? Może za cicho mruczała czy łasiła się za rzadko?

Nie miała pojęcia o życiu w realnym świecie. Jego wadach i zaletach. Patrząc na nią, chwilami myślał, że ta relacja kosztowałaby go zbyt dużo zachodu, znoszenia jej humorów, stałej uległości, przeprosin i zaklęć. Ta kotka nie nadawała się do włóczęg po śmietnikach. Była skazana na życie w swoim zamkniętym, wewnętrznym świecie. Chciał ją z niego wyprowadzić. Załamany, przekonywał, prosił i zaklinał się na swój koci ogon. Bez skutku. Tkwiła w jedynie jej dostępnych rewirach, hermetyczna i drażliwa. Niezdolność do zaspokojenia jej czy choćby rozweselenia ciążyły mu coraz bardziej. Powodowała rosnący dystans między nimi. W sumie, to on pierwszy przestał się angażować. Miałby podtrzymywać relację, która wiadomo, że nie miała szans powodzenia?

Jednak tamtej długiej, ciemnej, lutowej nocy przez nieboskłon przemknęła chwila nadziei, miniaturowa kometa rozświetlająca czarną otchłań na krótką chwilę. Niby nic, a jednak szaleństwo. Gdy ciało i dusza łączą się w jedno. Twierdził, że zbliżyli się tylko raz. Tylko jeden raz. Nie więcej. Wydawało się wtedy, że była to chwila odrodzenia. Głęboki impuls mogący przełamać wszystkie istniejące między nimi bariery. Potem zastanawiał się, czy w tym wirze namiętności mógł ją czymkolwiek urazić. Czy nie nadużył jej zaufania, figlując zbyt śmiało? Gdy się obudził, jej już przy nim nie było.

Wspominając minione czasy, wolno przemierzał parking, za którym ciągnął się niczyj teren porośnięty krzakami. Zasypany plastikowymi butelkami, puszkami po piwie i stertami starych gazet. Po jego drugiej stronie znajdowało się puste podwórko przynależne do małego domu. Nie całkiem puste. W kącie stała psia buda.

Każdego dnia, idąc na obiad, raz po raz zbliżał się do budy, aby tam spotkać się z ostrzegawczym warczeniem. Z początku wydawało się to niemożliwe. Pozbawione sensu. Grożące nawet śmiercią. Niepotrzebne. Podjęte ryzyko graniczyło z samobójstwem! Jednak bystry obserwator, jakim był kot z postrzępionymi uszami, wyczuwał intuicyjnie, że ów pies nie należał do gatunku agresywnych czy gwałtownych. Owo warczenie wskazywało raczej na wewnętrzny bunt czy frustrację niż na chęć zrobienia komuś krzywdy. Kot, zamiast uciekać, narzucał mu się. I tak dzień po dniu, krok po kroku zbliżali się do siebie. Krótkie spojrzenia, miauknięcia czy wisząca w powietrzu atmosfera bardziej melancholii niż konfrontacji spowodowały, że pewnego dnia kot stanął naprzeciw budy i spojrzał psu prosto w oczy. Obaj zastygli w niepewności. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu pies wyprostował się i podszedł do znieruchomiałego kota. Uchylił trochę górnej wargi, pokazując nienaganne kły, i go obwąchał. To wystarczyło za pierwsze spotkanie.

Północny wiatr dokuczał wszystkim. Kot w drodze na obiad przycupnął przy budzie. Chciał się choć na chwilę schronić przed zimnem. Kręcił się przy tym nieswojo i popiskiwał. Kot ostrożnie wsunął lewą łapę za próg budy i spojrzał na psa. Ten nie zareagował. Nie czekając na zaproszenie, miauknął i po chwili był w środku.

Z zewnątrz buda wyglądała marnie. Powyginane deski, ledwo trzymające się belek nośnych, kawałki papy przybite kiedyś, pod wpływem chwilowej troski, teraz obluzowane, trzepotały na wietrze. Jednak wewnątrz sprawy prezentowały się bardziej okazale. Ciepły koc w kratę i gazety przyklejone do ścian sprawiały przytulne i „inteligentne” wrażenie. Było ciepło i intymnie. Pies posunął się.

– Miło tu masz – miauknął kot z lekkim zdziwieniem w głosie.

– O przepraszam. A jak miałoby być inaczej?

– Sam nie wiem – zawahał się kot. – Jak ci się żyje w tych warunkach?

– W warunkach? Nie rozumiem. Mam tu całkiem przyjemnie i zasobnie. Prowadzę stateczny tryb życia. Z tonu głosu wynika, że mi współczujesz. Przyznaj, to tobie należy współczuć tej codziennej włóczęgi. – Zdziwienie kota nie miało granic. Aż mu się grzbiet wygiął, a ogon zaczął nerwowo podrygiwać. – Widzę cię, jak bez sił czy entuzjazmu wleczesz się codziennie do restauracji, po to, aby jakaś tam wyfiokowana baba rzuciła ci obgryzioną kość.

– O przepraszam! Ja kości nie jadam. Chyba mówisz o sobie.

– Mniejsza o szczegóły – zniecierpliwił się pies. – Wiedziesz, kolego, ciężkie, karkołomne życie.

Zapadła cisza. Nie znali się. Wspólnych tematów nie mieli. Psi świat od kociego różnił się diametralnie. Z jednej strony podwórko i obowiązki związane z jego pilnowaniem. Poza tym buda, łańcuch, pełna miska, cotygodniowa kąpiel z czesaniem. Z drugiej strony życie kota – wolne, niechlujne, pozbawione zajęcia i pewności dnia następnego, nieprzyjazne i złowrogie.

– Słuchaj no… Jakkolwiek ci na imię…

– Nie mam imienia – powiedział kot. – A zresztą po co mi imię? To przecież jeszcze jedna etykietka nadana przez kogoś obcego, z którą trzeba się obnosić aż do śmierci.

– Dobra, już dobra… Nie wymądrzaj się! Słuchaj! – warknął pies. – Co ty wiedziesz za życie? Tobie nikt nawet nie przydzielił łańcucha czy budy. Nie mówiąc o pełnej misce.

– Mnie łańcucha?! Ha, ha, ha! Przecież to niewola!

– Niewola? Czy wiesz, jak oni o mnie dbają? Brakuje mi tylko ciepłej wody w kranie. Ciebie po prostu nikt nie chce. Dlatego pozwalają ci łazić, gdzie chcesz. Liczą na to, że się wreszcie zapodziejesz. Znikniesz im z oczu.

Ta rozmowa pośród szalejącego wiatru, w ciepłej budzie wysłanej kocem w kratę, otworzyła w duszy kota niezabliźnioną ranę. Słowa psa zabolały go dotkliwie. Powróciły duchy przeszłości. Stanęły mu przed oczyma smutne sceny z życia rodzinnego, pełne nonszalancji, zdenerwowania i kłótni.

Ojciec? Gdzie był ojciec? Rudo-czarny kot. Ten zabawny typ. Duch towarzystwa. Mówiono o nim, że należał do tych kochliwych. Musiał się niejednej kotce podobać. Opowiadał synowi niestworzone historie, jak choćby tę o niedźwiedziu. Miałby on podstawić słoniowi nogę na ulicy, a tamten przewrócić się, rozbijając budkę z lodami. Ojciec często brał go za łapę i prowadził na karuzelę lub do dziury, przez którą widać było wyświetlane w kinie filmy. W swojej zuchwałości, po wypiciu ćwiartki przedatowanego soku jabłkowego z walającego się po podwórku kartonu, wlókł go w okoliczne ciemne zaułki. Przeprowadzał przez śmierdzące śmietniki i pokazywał napastliwe szczury. W tym wszystkim tkwił jednak podstawowy problem. Tygodniami nie było go w domu. Babka zrzędziła, że włóczy się z innymi kotkami, nie dbając o rodzinę.

Rudy westchnął. Spojrzał na psa. Nic nie powiedział. Wstał. Opuścił ogon i wyszedł na wiatr.

Mieszkał na skraju osiedla. Czas płynął mu monotonnie, acz dostatnio. Znaczy z pełnym żołądkiem. Ten stan, relatywny luksus, wywołał w nim liczne zmiany. Odcisnął się na jego codziennych obyczajach. Dawno zapomniał, jak się łowi myszy czy ugania za szczurami. Zatarły mu się w pamięci ucieczki przed agresywnymi psami bądź złymi ludźmi.

Czy życie zmuszało go do czegokolwiek? Tak. Musiał z urzędniczą precyzją dbać o punktualność. Spóźnienie na posiłek o dziewiętnastej oznaczało ssanie w żołądku aż do następnego wieczoru.

Zbliżał się do restauracji. Teraz należało tylko wyczekać właściwego momentu i przeskoczyć przez ulicę, nie narażając się przy tym na kontakt z pędzącymi samochodami.

Na moment ich sznur ustał i kot mógł przebiec na drugą stronę. Następnie czekało go przebrnięcie przez niski płot pełen dziur. Wsadził głowę w jedną z nich. Rozejrzał się. Sytuacja była pod kontrolą. Mimo wczesnej pory restaurację wypełniał tłum.

Musi dziś w mieście panować głód – pomyślał. – Czyżby im lunchu nie dali?

Przeanalizowanie sytuacji i ustalenie taktyki działania opierały się na paru podstawowych chwytach. Rzucił okiem w prawo i w lewo i stwierdził, że dziś kocia Force Majeure jest po jego stronie. Siedemdziesiąt procent gości stanowiły kobiety. To gwarantowało obfity połów. Pozostałą część stanowili mężczyźni i rodziny z dziećmi. Te ostatnie nie pociągały go ze względu na panujący wokół nich harmider i ogólny brak organizacji. Lubił dystyngowaną, mieszczańską atmosferę par po pięćdziesiątce, pozbawionych udręki niańczenia potomstwa. Ci byli dla niego łatwym kąskiem.

Wolno i leniwie, pewny swego, nie spiesząc się ani trochę, przełożył prawą łapę przez sztachetę w płocie i zamarł w tej pozie. Ta chwilowa stop-klatka czy zawirowanie czasoprzestrzeni spowodowane było ponowną myślą o ojcu, który wiele lat temu, w czasie wypadów w ciemne uliczki przedmieścia, opowiadał mu o różnorodnych losach jego współbraci. Przypomniała mu się opowieść ojca o kocim życiu przed ludzką drugą wojną. Ich los zarówno w Europie, jak i w Afryce był taki sam. Koty nie odgrywały większej roli w życiu ludzi, będąc tolerowanymi jedynie jako łowcy myszy i szczurów. Gonione z domów, spały Bóg wie gdzie. Wiodły życie przypadkowe i krótkie. Trudno uwierzyć, ale w połowie dwudziestego wieku los kota europejskiego zdecydowanie się zmienił. Pozycja jego umocniła się zarówno na ulicach, jak i na salonach. Obecnie niektóre z nich są wynoszone na piedestał i skupiają na sobie tyle samo uwagi Europejczyków, co ich własne dzieci, a w wielu przypadkach nawet więcej. Z opowieści wynikało, że koty bywają kąpane z użyciem najlepszych mydeł czy szamponów, a nawet sypiają w łóżkach właścicieli.

Tu można by było pęknąć ze śmiechu lub raczej z zazdrości. Jak to śpią w łóżku? A gdzie w związku z tym śpią ich państwo? Też w łóżku, brzmiała odpowiedź. W każdym razie od czasu do czasu. Jak tylko kot im na to pozwoli.

Postawił prawą łapę na trawie, po drugiej stronie płotu. Tego już było za wiele – pomyślał energicznie. Opowieść ojca nadal go szokowała. Cofnął się i przysiadł na chwilę. „Jak to? – pytał sam siebie podczas głębokiej kontemplacji. – Co robią właściciele, gdy kot przegoni ich z łóżka?” W kociej wyobraźni próbował stworzyć sobie obraz ukazujący swojego pobratymcę rozciągniętego na białej satynie, z wyciągniętą prawą łapą, zabraniającego właścicielom wejścia do łóżka.

Ponieważ mózg Rudego był koci i mały zarazem, a całe życie spędził pod śmietnikiem (broń Boże, żeby na to narzekał), to nie był świadom, że również spanie pana z panią w łóżku wiązało się z ryzykiem. Niejeden kot świadczył, że słyszał pana krzyczącego na panią albo panią na pana. I to w środku nocy. W rezultacie pani ściągała z łóżka kołdrę (wraz z poduszką) i szła spać gdzie indziej, a osamotniony pan przemieszczał się nerwowo do drugiego pokoju. Zapalał telewizor. Stawiał obok siebie na podłodze butelkę z płynem na sen i oglądał byle co. Mniej więcej po godzinie, gdy butelka z płynem na sen była w trzech czwartych pusta, pan przewracał się na bok i chrapiąc jak „wieprz” (tak mówiła o nim pani następnego dnia rano), zasypiał na kanapie. Łóżko pozostawało więc wolne dla kota.

Bywały dni, gdy pan nie przeobrażał się w wieprza, a pani w niezdobytą księżniczkę. Wszyscy spali razem, a kot między nimi. Pan spał snem gwałtownym do momentu, gdy kot zaczynał się wiercić i przebierać łapami. W rezultacie pan nie mógł kontynuować snu aż do rana. Kot zaś spał dalej. Pani natomiast umiała spać jak zabita, nic rano nie pamiętając. Jednak pobyt kota w łóżku wpływał na nią tak, że przybierała w nocy dziwne pozy, co odbijało się później na jej kręgach szyjnych.

Jedynym momentem, w którym pan i pani mogli wysypiać się do woli, były coroczne wyjazdy wakacyjne. Do domku nad morzem. Posiadali tam łoże długości dwustu czterdziestu i szerokości dwustu dwudziestu centymetrów. Kupione w chwili słabości czy szaleństwa. On pamiętał, że do tego zakupu zmotywowały go obrazy rozpustnych figur, na które chciałby sobie pozwolić z żoną, a ją gwarancja dużego dystansu między nimi.

Jednak życie biegło dalej swoim torem. Ani on, ani ona nie osiągnęli tego, na co liczyli. Gdy już znaleźli się w łóżku o tych gigantycznych wymiarach, ona ograniczała się do mało wyrafinowanych propozycji, a on nie śmiał dopominać się o to, czego pragnął, obawiając się reperkusji następnego dnia lub całkowitego „szlabanu” na jakiekolwiek zbliżenia. Musiałby przy tym wysłuchiwać powtarzającego się wywodu na temat bycia chamem i refleksji „Co ja w tobie widziałam? Gdzie ja miałam oczy?”. Leżał więc cicho, mocno spłoszony, wyciągając błagalnie (pod kołdrą) rękę w jej kierunku, a nie znalazłszy tam zrozumienia, przewracał się na bok. Ponadto, podenerwowany brakiem wiercącego się kota, początkowo sypiał tylko cztery godziny na dobę. Dopiero po paru dniach pozbywał się tego męczącego nawyku. Miewał przy tym nieuzasadnione wyrzuty sumienia, o czym mówił żonie każdego dnia przy śniadaniu, zamiast zachwycać się jej urodą.

Ona natomiast (wyłącznie na wakacjach) sypiała w dziwny sposób, a mianowicie w poprzek łóżka. Jaka była tego przyczyna, nie wiadomo. Może należałoby to wytłumaczyć faktem braku zgięcia karku w wyniku nieobecności kota. A może przyczyna tkwiła w głębszych przemyśleniach lub potrzebie kontestacji? Kto to wie?

Tyle opowiadał ojciec.

Woń smakołyków płynąca z talerzy i półmisków przywróciła go