Doczekać jutra. Wskazówki zegara - Walid Kuliński - ebook

Doczekać jutra. Wskazówki zegara ebook

Walid Kuliński

0,0

Opis

Ciąg dalszy losów bohaterów pierwszego tomu Doczekać Jutra.
Od wydarzeń z pierwszej części mija pięć lat. Konrad ma dom, żonę, malutką córeczkę i dobrą pracę. Jednak pech zdaje się go nie opuszczać . Pewnego dnia ulega poważnemu wypadkowi na terenie firmy. Dyrekcja za wszelką cenę stara się zamieść sprawę pod dywan. Walcząc o swoje prawa, Konrad przypadkowo odkrywa oszukańcze praktyki właścicieli zakładu. Wkrótce przekonuje się, że posiadanie wiedzy o machlojkach kierownictwa może kosztować go życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Walid Kuliński
Doczekać jutra. Wskazówki zegara
© Copyright by Walid Kulinski 2018 Fotografie wykorzystane w projekcie okładki: Walid Kuliński Miles Pfefferle (www.freeimages.com)
ISBN 978-83-7564-538-5
Wydawnictwo My Book www.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim. Zabrania

I diabeł ma sprawiedliwe i czyste sumienie

w zależności od tego, w co wierzy

Sakutaro Hagiwara (1886–1942)

Wyskoczył z pokoju jak poparzony i wbiegł do łazienki.

Pochylił się nad obdrapaną umywalką w głębi ponurego pomieszczenia, wypełnionego smrodem szczyn i gówien, i trzęsącymi rękoma odkręcił kurek zimnej wody, przemywając twarz kilkakrotnie.

Zdenerwowany, ledwo mógł złapać oddech, wciągając łapczywie powietrze w płuca, jakby za chwilę miało go zabraknąć.

Zachłysnął się wodą i kaszlał przeraźliwie niczym gruźlik, charcząc i plując wodą zmieszaną ze śliną.

Podniósł głowę i w małym, pełnym smug lustrze zawieszonym nad zlewem ujrzał swoje odbicie. Lewa część twarzy wyglądała dokładnie niczym twarz nieznajomego. Przetarł szybko rękawem smugi i blady z niedowierzania, przybliżył twarz do lustra, dotykając go prawie nosem.

– Przecież to niemożliwe.

Osłupiały, ostrożnie zaczął rozciągać palcami pomarszczoną skórę twarzy.

– Dziwne uczucie, prawda? – usłyszał nagle za plecami i o mało nie wyłupał sobie palcem oka.

W drzwiach łazienki, oparty ramieniem o futrynę, stał nieznajomy i spokojnie paląc papierosa, przyglądał się mu.

– Szok musi być niespodziewany, inaczej traci na znaczeniu.

– Ty! – wskazał na niego oskarżycielsko palcem.

Oparty o umywalkę, rozglądał się za czymś, czym mógłby zaatakować starca. Dojrzał przy jednej ze zdewastowanych kabin szczotkę do czyszczenia sedesu i rzucił się po nią.

– Nie bądź żałosny – zganił go tamten, gdy tak stał, trzymając w wyprostowanej dłoni szczotkę, niczym miecz.

– Nie zbliżaj się do mnie! – wygrażał się Konrad, wymachując przedmiotem.

– To, że jesteś w gównie po uszy, nie oznacza, że musisz mnie nim smarować. Przestań tym machać jak jakiś idiota!

– To wszystko przez ciebie. Dlaczego mi to robisz? Zamknąłem ten rozdział życia już dawno. Po co podkładasz mi klucz, abym go na nowo otworzył?!

– Na jak długo zamknąłeś? Kiedy uznasz, że zakończyłeś jakiś rozdział w życiu, nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi. Nie zamkniesz ich, póki ja wiem wszystko.

– Jedyna osoba, która jest za wszystko odpowiedzialna, zniknęła z mojego życia już bardzo dawno temu i nie tęsknię za nią!

– Uważasz, że ty nie ponosisz za to odpowiedzialności?

– A co ja takiego zrobiłem?

– Właśnie, co. Opuścisz to w końcu, czy mam ci z tym zrobić pamiątkowe selfie i wrzucić na facebooka? Co takiego zrobiłeś, aby to zmienić?

– Wszystko, co mogłem.

– Wszystko co chciałeś, a nie co mogłeś – poprawił go zaraz. – Nie pomyślałeś chociaż przez chwilę, że to ty jesteś za wszystko odpowiedzialny? Jedna twoja decyzja zaważyła na całym twoim życiu?

– Każdy popełnia błędy! Nie przychodzimy na świat z instrukcją obsługi życia.

– Nigdy też nie popełniamy tego samego błędu dwa razy. Ponieważ za drugim razem to nie jest twój błąd, tylko świadomy wybór.

– To przeszłość. Zapomniałem o niej.

– Mylisz się – pokiwał palcem. – Nie zapomniałeś, tylko uciekasz przed nią. Ale daleko nie ujdziesz, ona nie da ci spokoju. Będzie powracać i cię nękać, póki jej nie wyjaśnisz. Już zamknęła cię w swojej bańce a to z kolei odbiło się na twojej przyszłości. Zamknij stare, aby otworzyć nowe. Tylko szczelnie zamknięte drzwi do przeszłości pozwolą otworzyć bramę do przyszłości.

– Koniec, rozumiesz?! – wyszczerzył nienawistnie zęby. – Zwróć mi moje życie i – wskazał palcem na twarz – zrób coś z tym! Obiecałeś, że znikniesz.

– Obiecałem również, że gdy wyjdziesz stamtąd, nie będziesz już tą samą osobą. Ja zawsze dotrzymuję słowa. Zniknę, gdy tylko dokonasz właściwego wyboru – przypomniał i rozsmarował peta po ścianie. Włożył ręce w kieszenie płaszcza, oparł się plecami o futrynę, podparł lewą nogą i kontynuował: – Jak możesz żyć ze świadomością tego, że odebrałeś innej osobie jej przyszłość?

– Nikogo niczego nie pozbawiłem!

– Twoje zaniki pamięci mnie przerażają. – Rozmasował dłonią czoło, jakby właśnie rozbolała go głowa od tych jego kłamstw. – Wiesz, masz… przepraszam, mamy wyjątkowy dar zrażania do siebie osób, komplikowania sobie życia i podejmowania jakże głupich decyzji. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w chwili podjęcia idiotycznej decyzji obstajemy przy swoim, że mamy rację, nawet wówczas, gdy brnąc w swoim fałszywym przekonaniu, rujnujemy tym życie innym. Pytam się więc raz jeszcze. Potrafisz żyć ze świadomością tego, że jedna twoja głupia decyzja zrujnowała przyszłość innej osobie?

– To moja przyszłość została zrujnowana! – Wskazał oskarżycielsko palcem na starca. – Trzy lata zajęło mi, nim pozbierałem się do kupy. I nikt mi w tym nie pomagał. Trzy pieprzone długie lata!

– To ty sam zgotowałeś sobie taki los! Jedna nieprzemyślana decyzja zaważyła na losie twoim i innych!

– Czy ty słyszysz sam siebie?! Dobra. Skoro upierasz się przy swoim, to czy możesz mi łaskawie przypomnieć, która z podjętych decyzji zaważyła na mojej przeszłości… przyszłości… Jasna cholera! Normalnie gadka pod górę! Zamieniam się w słuch.

– Żadna z wcześniejszych. – Splunął i przetarł zmęczone oczy. – Gadam z osłem. Chodź na dół. Napijemy się – zaproponował w końcu i zniknął na korytarzu.

– Nigdzie… Stój!

Wyleciał za nim na balkon, ale ten był już prawie na dole. No tak. Przecież odkąd się poznali, dzieją się rzeczy, których nie potrafił logicznie wyjaśnić.

Zbiegł za nim i znalazł go przy tym samym stoliku co wcześniej. Siedział wygodnie, odchylając się do tyłu na krzesełku i popijał już whisky.

– Napij się. – Nalał mu z butelki przed sobą do pustej szklanki, którą zostawił poprzednio, i pchnął w jego kierunku po stole, nie rozlewając ani kropelki. – Śmiało – zachęcał, wznosząc toast. – Wiem, że lubisz. Człowiek musi mieć jakieś nawyki, bez tego byłby nudny. Więc, co zamierzasz teraz zrobić?

– Wynieść się stąd jak najszybciej i pozbyć się ciebie z mojego życia.

Wypił do dna. Otarł wierzchem dłoni spieczone alkoholem usta i odstawił głośno szklankę.

– Nie interesuje mnie już nic, rozumiesz?! Zrobiłem, co chciałeś. Wlazłem w te cholerne drzwi! Teraz ty wywiąż się ze swojej obietnicy.

– Nie jestem ci nic winny – powiedział, w dalszym ciągu kiwając się na krześle. – Dostałeś alternatywne rozwiązanie. Sam dokonałeś wyboru.

– Zwróć mi moje życie! – domagał się nachalnie.

– Przecież ja ci go wcale nie zabrałem. Nie bądź kretynem. Przystawiłem ci broń do skroni i kazałem tam wleźć? Nic z tych rzeczy. Więc dlaczego się mnie teraz czepiasz i próbujesz obarczyć współwiną za swoją niepohamowaną ciekawość? Sam dokonałeś wyboru.

– I teraz tego żałuję. – Nalał sobie drugą szklankę, ani myśląc pytać o pozwolenie, i usiadł przy stoliku. – Zrobiłem w życiu wiele błędów, z których nie jestem dumny.

Starzec opuścił krzesełko ponownie na cztery nogi i pochylił się do przodu.

– I zrobisz jeszcze więcej.

– Po co mówisz mi to wszystko?!

– Ty durny baranie!

Stracił cierpliwość i trzasnął otwartą dłonią w stół tak mocno, że aż butelka i szklanki podskoczyły a Konrad szarpnął się do tyłu, mało nie spadając z krzesła.

Kilka głów zwróciło się w jego stronę, mierząc go podejrzliwie, ale ten popatrzył na nich ostro, szepnął coś pod nosem w zrozumiałym dla siebie języku. Tamci jakby nagle zrozumieli treść wypowiadanych słów i zaraz powrócili do wcześniejszych czynności.

– Widzę, że nie zrozumiałeś. Przeszłość jest nierozwiązalnie związana z przyszłością. Nie rozumiesz tego? Błędy zmuszają nas do zmian i zrozumienie tego jest pierwszym krokiem aby stać się lepszym człowiekiem. Czy taką właśnie jesteś osobą? Oszukujesz… kłamiesz. Zaczniesz jedno kłamstwo i nie kończysz go w odpowiednim momencie, bo wiesz, że prawda może być bolesna, ty narcystyczny egoisto! Tylko my, wyłącznie, tworzymy naszą przeszłość, ale nie można stworzyć gruntu pod nogami z wody, która wiecznie się leje. To błędy zmuszają nas do zmian. Wyciągnąłeś wnioski z dotychczasowych? Nic a nic. Stworzoną fikcję, przyjmujesz za prawdę a później się dziwisz, że całe twoje życie to kłamstwo! Nauczyłem się, że aby się odnaleźć, wystarczy się zgubić. W przeciwieństwie do ciebie, dotrzymuję danych obietnic. Powiedziałem, że zniknę z twojego życia, i tak też się stanie. Ale dopiero wtedy, gdy zrozumiesz, cymbale, co mam ci do przekazania. Proszę bardzo. Droga wolna – wskazał mu ręką wyjście za jego plecami. – Idź. Ale bądź pewny, że nie zaznasz spokoju. Odwiedzę cię ponownie. Nie jutro… nie pojutrze. Pojawię się w najważniejszym momencie twojego życia, ale będzie już za późno. Więc wybieraj. Dokończymy to, co zaczęliśmy tu, i dowiesz się, czym zasłużyłeś sobie na przeszłość, albo zawiń kitę pod siebie i uciekaj. Drzwi za twoimi plecami i życie jak dotychczas – imprezy, kurwy – z tą tylko różnicą, że niczego, co cię tutaj spotkało, nie będziesz pamiętał. Albo drzwi po mojej lewej stronie – skierował kciuk za siebie – wolny wybór. Jak bardzo jesteś zakłamany w swoim przeświadczeniu? Potrafisz spojrzeć na błąd, który zadecydował o całym twoim życiu? Twoje wyrzuty są zdominowane przez pragnienie i żądze, które karmią twoje serce, zacierając ludzki odruch zwany poczuciem winy. Domagasz się prawdy, ale nie umiesz dać szczerości. Przyszłość tworzy przeszłość. Tak więc od tego, co będzie, zależy to, co było.

Konrad siedział i bez słowa wpatrywał się w starca. Już zaryzykował i obudził demony przeszłości. Czy może być jeszcze coś gorszego? Co miał na myśli, mówiąc o błędzie z przyszłości?!

Decyzja była prosta: albo gdybać, albo po prostu przejść przez kolejne drzwi, chociażby dlatego, aby się go pozbyć. Jednakże czy w imię zasad warto rozdrapywać rany, nawet te najbardziej krwawiące?

Wypił jednym haustem wódkę, bardziej na rozluźnienie niż odwagę, i podniósł się z krzesła.

– Lepiej wiedzieć najgorszą prawdę, niż przez całe życie żyć w kłamstwie – przyznał nieznajomy, gdy go minął, i po chwili przeszedł przez próg do pogrążonego w półmroku, zimnego, jasno oświetlonego pomieszczenia.

 1

Nie mógł się ruszyć. Jedyne, co potrafił w tej chwili, to mrugać powiekami i mówić, chociaż i to sprawiało mu ogromny problem. Chciał poruszyć rękoma i nogami, ale uczucie było takie jak wówczas, gdy przez kilkanaście minut siedzimy w jednej pozycji. Stado rozjuszonych mrówek zaatakowało. Teraz czuł tylko bezwładność. Gdy usiłował napiąć mięśnie, aby zmusić kończyny do pracy, paraliżujący ból, zapierający dech w piersiach, przeszywał jego ciało, mając swoje ognisko w dole kręgosłupa.

Jasne światło oślepiało go. Było mu zimno w plecy i głowę. Wodząc oczami na boki, widział nad sobą skupisko osób, ale nie był w stanie rozpoznać, kto był kim.

Ktoś mówił coś do niego i próbował go podnieść, wkładając ręce pod pachy.

– Konrad! Konrad, słyszysz mnie?!

Pojawiła się rozmazana twarz. Bartek Schon, kierownik projektu i działu jakości. Pochylał się nad nim i usiłował go podnieść.

– Konrad, słyszysz mnie? – Błądził dłońmi pod jego plecami. Usta dotykały prawie nosa Konrada i czuł z nich smród zgniłego zęba zmieszanego z resztkami jedzenia. – Możesz się ruszyć?

– Nie – jęknął, jakby od dawna miał zatkany nos.

– Możesz poruszyć nogami albo rękoma?! – Wsunął mu jedną rękę pod plecy, a drugą przełożył przez pierś, i splótł palcami dłonie. – Spróbuję cię podnieść! Rozumiesz?

Kierownik nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, szarpnął nim brutalnie.

Z ust poszkodowanego wydobył się odgłos ogromnego bólu i cierpienia. Poczuł, jakby naraz wszystkie ścięgna i nerwy zerwały się, a ciało poraził mu ktoś prądem. Kropelki potu pojawiły się na czole, a okolice krocza zwilgotniały, jakby ktoś właśnie wylał mu ciepłą wodę.

Chciał zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, ale ból był nie do zniesienia i pozbawiał go przytomności.

– Nie zasypiaj!

Kilka uderzeń po twarzy, przywróciło go do rzeczywistości.

– Muszę cię podnieść, ale musisz mi pomóc – nalegał i kolejny raz szarpnął bezwładnym ciałem.

Łza bezradności spłynęła mu po zimnym policzku.

– Boże, co on robi?! – usłyszał czyjś głos niezadowolenia. – Przecież tak nie można! A jak ma złamany kręgosłup?!

– Idę stąd – odezwała się inna osoba. Kobieta. – Nie mogę na to patrzeć.

– Próbujemy jeszcze raz.

Szarpnął. Konrad zebrał w sobie ostatki sił i na przekór bólowi krzyknął:

– Zostaw!

Po czym opadły mu powieki. Nie spał. Czuł, jak uderzał go po twarzy, przywracając do żywych a gdy otworzył oczy, widział jego pochyloną twarz nad sobą z telefonem przy uchu.

– Gdzie oni są?!… Nie jest w stanie!… Nie będę ryzykował… To niech się pospieszą! Usiłuję od kilku minut, ale co chwilę mi odpływa. Nie zasypiaj! – Kolejne uderzenia. Pewnie policzek był już nieźle czerwony. – Dobra.

Odłożył telefon, wysunął dłoń spod pleców i odszedł. Po chwili usłyszał za swoim lewym uchem cichy, stłumiony trzask.

– Konrad. – Kierownik ponownie pochylił się nad nim. – Musimy cię położyć na paletę, rozumiesz?

Mrugnął powiekami.

– Nie możesz tutaj leżeć. Czy mogę cię przenieść? Nie mrugaj powiekami. Muszę usłyszeć, że mogę.

– Yhmm. – Tylko na tyle było go stać.

– Położymy cię na palecie i zaczekamy na przyjazd karetki – poinformował i stanął mu za głową. – Romek, pomóż mi.

Podnieśli jego bezwładne ciało za ręce i nogi i nie kwapiąc się, aby zrobić to w najmniej bolesny sposób, przenieśli go i położyli na plastikowej palecie.

Paraliż szyjny trochę ustąpił i mógł teraz nieco obrócić głowę w prawo. Świecące kombinezony zbliżały się w jego stronę. Ktoś przykucnął, otworzył mu palcami szerzej powieki i zaświecił w oczy.

Widział, jak ręka w białych, lateksowych rękawiczkach rozcina mu nożyczkami kurtkę wzdłuż rękawa, a następnie rękaw kombinezonu. Po chwili poczuł nieprzyjemne uczucie wbijania igły w nadgarstek. Zakładali mu wenflon.

– Słyszysz mnie? – odezwał się obcy, donośny głos. – Podam ci teraz lek przeciwbólowy. Czy jesteś na coś uczulony?

– …je fiem… – odpowiedział półsennie przez nos, zwilżając językiem wyschnięte usta.

– Możesz się ruszyć?

– Nie – odpowiedział cicho i dla pewności pokręcił głową na tyle, na ile był w stanie.

– Podam ci silny środek i ból powinien nieco ustąpić – poinformował młody lekarz, wpuszczając przez wenflon białą zawiesinę.

Poczuł błogie ciepło rozpływające się po całym ciele, a wszystko dookoła zaczęło wirować.

– Możesz się ruszyć teraz? – powtórzył po chwili lekarz, stając nad nim w rozkroku i przyglądając się mu z góry.

Kurwa! Gdybym mógł się ruszyć, to bym to zrobił! Przecież to logiczne! – kotłowało się w nim.

– Nie… boli – wydukał w nadziei, że nie powtórzy już tego pytania.

– Gdzie cię boli?

– W plecach… w dole pleców.

– Czy możesz…

– Kurwa! – nie wytrzymał. – Gdybym mógł cokolwiek zrobić, to nie leżałbym teraz tutaj jak kłoda! Nic nie mogę!… Nie ruszę ani rękoma, ani nogami. – Język plątał mu się jak u pijaka.

– Dobra, zabieramy go stąd – skapitulował w końcu.

Nie podnieśli go, tylko przewieźli na palecie, jak kawał mięsa, przeznaczonego do obróbki, przez połowę zakładu i wyjechali na tył budynku.

Dopiero na drugi dzień dowiedział się, że przewieźli go w ten sposób, ponieważ nie spodziewali się aż tak poważnego uszczerbku na zdrowiu. Sądzili, że zastrzyk załatwi sprawę i po chwili stanie na nogi bez konieczności transportu do szpitala, dlatego nie zabrali ze sobą specjalistycznego łóżka.

Słońce świeciło mu z góry wprost w oczy. Zdjęli z niego ubranie robocze, pozostawiając go w prywatnych rzeczach.

Zmniejszyło się też grono gapiów. Dwaj kierownicy – produkcji oraz działu jakości i projektu, dwóch lekarzy, pracownica działu i wiceprezes firmy – łaskawie zwlókł z fotela swoje spocone dupsko, zaniepokojony bardziej tym, ilu świadków uczestniczyło w wypadku, niż stanem zdrowia poszkodowanego.

Szepnął coś na ucho kierownikowi działu, zmierzył Konrada i zniknął.

Powieki znowu mu leciały, ale szybka interwencja lekarza uchroniła go przed zaśnięciem.

– Jaki masz numer szafki? – odezwał się wysoki, łysy kierownik produkcji.

– Trzydzieści cztery. Klucze mam w kieszeni kurtki.

– Marta, pojedziesz z nim do szpitala. – Szperając w kieszeniach kurtki, zwrócił się do pięćdziesięcioletniej pracownicy działu, która chyba jako jedyna tak naprawdę interesowała się stanem poszkodowanego.

– Dobrze. – Odebrała z jego rąk klucze i zwróciła się do Konrada: – Masz w niej wszystkie rzeczy?

– Tak. To znaczy się nie. Portfel mam w wewnętrznej kieszeni kurtki. Powiedz im, aby mną tak nie szarpali.

Zwróciła uwagę sanitariuszom, przypominając, że kładą na łóżko żywą istotę, a nie worek z ziemniakami. Zmierzyli ją aroganckim spojrzeniem, oburzeni, że ktokolwiek ośmielił się zwrócić im uwagę.

– Dobra, trzymaj się. Zabiorą cię do szpitala, a ja zaraz tam przyjadę.

Skinął głową, siląc się na lekki uśmiech. Owinęli go folią termiczną, przypięli pasami i załadowali do środka.

– Zabieramy go – rozkazał lekarz, wskakując na tył karetki.

Widocznie uznali, że jego stan nie jest na tyle poważny, aby pruć przez miasto na sygnale, toteż spokojnie, nie spiesząc się wyjechali spod zakładu.

Po przyjeździe do szpitala i zawiezieniu go na neurologię odczuł wrażenie, jakby nie trafił do specjalistycznej kliniki, którą tak wszyscy zachwalali, lecz na dział uczelni, gdzie studenci medycyny po raz pierwszy mają styczność z pacjentami.

Młody lekarz biegał jak nawiedzony w tę i z powrotem, wypytując go o dolegliwości, a następnie znikał na kilka minut, jakby konsultował się z wyszukiwarką Google w celu postawienia diagnozy.

Prześwietlili mu kręgosłup, zawieźli na salę. Zaaplikowali kolejne środki przeciwbólowe. Domięśniowy wstrzyknęła mu kobieta, którą chyba przed momentem wezwali prosto z rzeźni – zero współczucia i litości. Wymacała mięsień, po czym wbiła w niego brutalnie igłę, jakby się obawiała, że zaraz się jej schowa.

Ból już nie był taki silny, ale czuł się jak stonka po opryskach.

Chwile porozmawiał z Martą, która dotarła do szpitala szybciej niż oni i czekała na niego od dobrych kilku minut. Dała zadzwonić mu do żony ze swojego telefonu i poinformowała, że odbierze go z kliniki, jak tylko poczuje się lepiej.

Pożegnali się, a dawki środków momentalnie go odurzyły. Ostatnie, co zapamiętał przed zaśnięciem, to widok pielęgniarki, przynoszącej mu kaczkę i udzielającej instrukcji obsługi.

Przez przymrużone oczy dostrzegł jakiegoś mężczyznę w długim, czarnym płaszczu, siedzącego na krzesełku, tuż przy łóżku. Ale kiedy otworzył szerzej oczy, nie było tam nic prócz jego prywatnych rzeczy, przewieszonych przez oparcie.

Odpłynął, ale o dziwo, nic mu się nie śniło.

 2

Leżała na brzuchu, zajadała się pączkami i popijając colę, od przeszło dwóch godzin bezustannie serwując po Internecie, usiłowała znaleźć ofertę jakiejś konkretnej pracy, ale bezskutecznie. Większość albo już dawno straciła termin ważności, albo nie spełniały jej wymagań finansowych. Te zaś, którymi była zainteresowana, wymagały od niej co najmniej trzyletniego doświadczenia na wymienionej posadzie.

Musiała skorzystać z łazienki. Odłożyła nadgryzionego pączka na talerz i postawiła go wraz z butelką coli na zagraconej szafce nocnej, strącając na podłogę zatłuszczone, puste pudełko po pizzy. Niechętnie wygramoliła się ze swojego ciepłego gniazdka, uwikłanego z kilku poduszek i kołdry, zeskoczyła z łóżka, nie kwapiąc się, aby wśród porozwalanych po podłodze ubrań znaleźć jakieś spodnie, i w samej bieliźnie wyszła z pokoju.

Głośne dudnienie muzyki uderzyło w nią, niczym smród z publicznej toalety w upalne sierpniowe popołudnie. W pierwszej chwili skrzywiła się, ale już po chwili uszy przyzwyczaiły się do hałasu. Dzieliła mieszkanie z Kaśką, koleżanką z domu dziecka i już dawno zdążyła przywyknąć do jej imprezowego stylu życia, czego nie mogli powiedzieć o sobie ich sąsiedzi.

Wysikała się, podtarła resztką papieru toaletowego i spuściła wodę. Wychodząc z łazienki, zatrzymała się na chwilę przed lusterkiem wiszącym nad umywalką i zaczęła się w nim przyglądać.

Była szczupłą blondynką o małych, jędrnych, owalnych piersiach, ale nie miała bzika na punkcie swojej urody. Po domu zawsze chodziła bez makijażu, z potarganymi włosami. Stroiła się wtedy, gdy już musiała, ale i wówczas robiła tylko delikatny makijaż, bardziej po to, aby zakryć nim wory pod oczami.

Wycisnęła dwa czarne wągry na nosie, które wylazły spod skóry cieniutkimi paskami, niczym dwa małe owsiki. Umyła ręce pod zimną wodą i wyszła z łazienki.

W drodze do pokoju, przechodząc obok drzwi wejściowych, na podłodze pod drzwiami znalazła pocztę.

Jak zwykle tylko rachunki i reklamy. Otworzyła kopertę z niebieską żarówką w lewym górnym rogu i spojrzała na rachunek za prąd w tym miesiącu.

– Ty głupia cipo.

Zatrzymała się przed swoimi drzwiami, z niedowierzaniem, zawieszając wzrok na dużej kwocie. Sto osiemdziesiąt plus siedemdziesiąt odsetki. Jedna trzecia jej pensji na prąd.

Opuściła list, zamknęła oczy i oddychając głęboko, usiłowała się uspokoić.

Skąd te odsetki? Przecież w ostatnim miesiącu zapłaciła – to znaczy Kaśka zapłaciła, a przynajmniej powinna. Zostawiła jej przecież na lodówce swoją połowę.

– Jak znowu je przechlałaś to własnoręcznie cię uduszę. – Zawróciła w stronę pokoju współlokatorki na końcu korytarza. – Jesteś tam?!

Zapukała dwa razy, ale muzyka grała tak głośno, że normalna osoba w takim hałasie nie potrafiłaby pozbierać własnych myśli.

– Ogłuchniesz od tego jazgotu! Otwieraj! – Zaczęła walić w drzwi pięściami. – Jesteś tam?

Nie czekając na pozwolenie, weszła.

Kaśka leżała nago na łóżku, pomiędzy szeroko rozłożonymi nogami jakiegoś chłopaka, i pracowicie operowała głową w górę i dół, niczym tłok silnika.

Facet musiał właśnie skończyć, bo trzymał teraz jej głowę nieruchomo, a nogi drgały mu jak w konwulsjach.

Wysunęła ostrożnie z ust twardego wciąż kutasa, starając się nie uronić kropli spermy. Wystawiła mu język, ukazując mleczne nasienie, tworzące na nim małe jeziorko, po czym połknęła, uśmiechając się lubieżnie.

Dopiero po chwili zorientowała się, że nie są sami w pokoju.

– Mogłaś chociaż zapukać – powiedziała grzecznie. Pocałowała chłopaka w policzek i zsunęła się z łóżka.

– Pukałam kilka razy, ale byliście bardzo zajęci. – Spojrzała wymownie na nieznajomego, ale ten odwrócił się na bok jakby nigdy nic i narzucił na siebie kołdrę. – Możesz mi powiedzieć: co-to-do-cholery-jest?

– Co? – Odebrała z jej dłoni rachunek i pobieżnie rzuciła po nim wzrokiem. – Rachunek za prąd. Dostajemy go co miesiąc.

– Tyle to i ja zdążyłam zauważyć. Pytam się, dlaczego w tym miesiącu są do zapłaty dwie i pół stówy! Zapłaciłaś za zeszły miesiąc?

Spojrzała na nią podejrzliwie, ale ta jeszcze raz zerknęła na wydruk i zwróciła go koleżance.

– Jasne. Przecież co miesiąc to robię – odpowiedziała bez zastanowienia.

Podeszła do biurka, na którym stał komputer z podłączonymi do niego głośnikami, i ściszyła muzykę. Usiadła w obrotowym fotelu i z małej papierośnicy, leżącej na jednym z głośników, najpierw zdjęła zapalniczkę, a następnie wyjęła ostatniego już papierosa i zapaliła. Założyła nogę na nogę, łokcie oparła o chropowate podłokietniki i obróciła się w jej stronę.

– W zeszłym miesiącu zapłaciłam po terminie, pewnie to dlatego.

– Za swoje zapominalstwo sama płacisz odsetki.

– Spokojnie. Nikt nie będzie musiał za nic płacić. Miałam dwa tygodnie na zapłacenie. Widocznie ich system znowu szwankuje. Ach, skoro już tutaj jesteś, to przy okazji. Bo znając mnie, zapomnę, jak zwykle. Za dwa miesiące wyprowadzam się do Marcela, więc będziesz musiała poszukać sobie innej współlokatorki. – Wypuściła chmurę dymu i rozwiała ją ręką. – Wprowadzam się do niego – skinęła głową na chłopaka. – Sam mi zaproponował.

– Świetnie. Po prostu takiej informacji spodziewałam się na początek dnia – odetchnęła ciężko. – W takim razie będę musiała jak najszybciej znaleźć jakąś normalną pracę.

– Przecież już masz pracę – zauważyła Kaśka.

– Miałam, do wczoraj – oznajmiła, odruchowo zginając rachunek i włożyła go ponownie do koperty.

– Wylali cię?

– Delikatnie ujmując. Rzuciłam fartuchem w twarz tej starej szmacie!

– Co tym razem?

– Kończyłam właśnie popołudniową zmianę. Wynosiłam worki do kontenera na tył i zobaczyłam, jak to babsko szarpie się z jakimś bezdomnym. Podleciałam do niej i pomogłam jej przegnać go. Kiedy się zapytałam, o co poszło, powiedziała, że to wcale nie był bezdomny, tylko były pracownik, którego niedawno zwolniła za niechlujstwo, a przed chwilą przyłapała go na kradzieży. Zdziwiło mnie to, bo pracowałam tam już prawie pół roku i znałam wszystkich. Powiedziała, że nachodził ją codziennie i wypytywał o pracę, więc zatrudniła go na czarno. Przychodził na nocną zmianę na parę godzin, sprzątał kible, wynosił śmieci – porządkowe prace.

– Za co go wylała? Niedokładnie umył kibel?

– Wyrzuciła go, bo niezbyt mocno ucisnął worki w kontenerze i nie można było docisnąć klapy, i źle było umyte jedno z luster w damskiej toalecie.

– Za coś takiego go wylała?

– Ona jest nienormalna… No, ale dobra, mówię, jej cyrk, miała prawo. Dopiero później zaczepiła mnie Justyna i powiedziała, że tak naprawdę to ta wiedźma w ogóle mu nie płaciła. Zbywała go, że mały był utarg, dogadali się pod koniec miesiąca, a tak naprawdę miała mu płacić trzy dyszki za noc. Głupie babsko, samo zepsuło klapę, wyciągając z zawiasów śrubę. Justyna mi powiedziała, że przyszedł wczoraj i prosił o wypłacenie mu pieniędzy. Kiedy ta odmówiła, to powiedział, aby chociaż za tę kwotę, co zarobił przez te kilka tygodni, dała mu jedzenie, bo ma żonę i dwójkę małych dzieci. Powiedział mu, że nie jest opieką społeczną i wszyscy powinni ją w dupę całować za to, że chociaż pozwala ludziom u niej pracować. Gdy odmówiła mu drugi raz, zaczął wygrzebywać z worków na śmieci resztki jedzenia. Po prostu myślałam, że mnie jasny szlag trafi! Rzuciłam w nią fartuchem. Facet pracował u nas przez sześć dni. Poszłam więc do kasy i wyjęłam z niej trzy stówy, a krowie starej powiedziałam, że jak chce wzywać psiarnię, to droga wolna. Ale bez najmniejszych skrupułów podpierdolę ją do skarbówki i naślę na nią sanepid.

– Bez obrazy, ale od samego wejścia do tej nory można się zarazić gronkowcem – przyznała z niesmakiem koleżanka.

– Na koszt firmy zamówiłam cztery megazestawy i pobiegłam za tym człowiekiem. Nigdy w życiu nie widziałam, aby ktoś tak cieszył się na widok zarobionych pieniędzy.

– Pół roku z tą krową. Masochistka z ciebie.

– Dziennie zarabiałam więcej na napiwkach niż u niej przez cały miesiąc.

– I co teraz?

– Znajdę coś. Mam numer do jednej rodziny. Potrzebują opiekunki do rocznego dziecka.

– Będziesz bawiła się przy pieluchach?

– Płacą prawie dwie dychy za godzinę!

– A ja ledwo wyciągam dyszkę w jednej z największych korporacji komputerowych w tym kraju – odpowiedziała z nutką zazdrości. – To jest niesprawiedliwe.

– Jak czegoś nie znajdę, to góra za dwa miesiące wyląduję pod mostem. Dobra, nie będę wam przeszkadzała. – Spojrzała przelotnie na rozkopane łóżko.

– Nie przeszkadzasz. Jak chcesz, możesz się przyłączyć – zaproponowała, uśmiechając się kokieteryjnie.

– Nie jest w moim typie.

– Mój wymarzony książę z bajki to też nie jest, ale wolę mieć takiego niż żadnego – skomentowała.

– Ważne, że tobie to odpowiada. Uciekam. List zostawię w kuchni i przyczepię magnesem do lodówki.

– Może być.

– Do kiedyś tam – machnęła odruchowo ręką, wychodząc z pokoju.

– Paa…

 3

Był otumaniony.

Leżał w fotelu pasażera, z głową obróconą w stronę okna, a mijające obrazy docierały do jego mózgu z kilku sekundowym opóźnieniem. Kompilacja najróżniejszych środków przeciwbólowych pozbawiła go możliwości jakichkolwiek ruchów i zdany był teraz wyłącznie na łaskę drugiej osoby.

Ślina spływała mu po brodzie na koszulkę, a on nawet nie potrafił jej zetrzeć.

Wyszedł ze szpitala już następnego dnia. Najbardziej zapamiętał z tego okresu roześmiane arogancko twarze dwóch młodych neurologów, obchodzących jego łóżko dookoła i badających go pobieżnie. Uznali, iż skoro zdjęcie rentgenowskie nie wykazało uszkodzenia kręgosłupa, więc najwidoczniej pacjent, w imponujący, teatralny sposób, symuluje uraz.

Odniósł wrażenie istnej kpiny, gdy zlecali mu najprostsze czynności do wykonania, jak chociażby dotknięcie palcem wskazującym nosa czy uniesienie rąk do góry. Mimo iż był pod wpływem piekielnie silnych środków, nawet takie najprostsze czynności sprawiały mu trudności.

Zdawał sobie sprawę z tego, że z punktu widzenia lekarzy, mógł jedynie wyolbrzymiać ból, ale na pewno nie symulował.

Neurolodzy dostrzegli powagę sytuacji dopiero wtedy, gdy kazali mu podkurczyć palce w obu stopach i ku ich zdziwieniu, wyprostowało się jedynie pięć z nich.

Przyglądali się sobie z niedowierzaniem, lekką nutką bezradności, wodząc wzrokiem jeden po drugim, w oczach szukając odpowiedzi i zadając pytanie: co teraz? W podręczniku tego nie było!

Uśmiechy zniknęły z ich zniewieściałych, gładkich jak pupa niemowlaka buziek i zaczęli traktować go poważnie. Dopiero neurolog na porannym obchodzie, starszy mężczyzna z brodą, zachował się jak na prawdziwego lekarza z doświadczeniem, przystało. Przyznał wprost, że na tym etapie, jedynie po wykonanym zdjęciu rentgenowskim i wywiadzie, nie potrafi stwierdzić jednoznacznie, co mu dolega. Dlatego skieruje go na kolejną wizytę w specjalistycznym centrum, w połowie przyszłego miesiąca, a do tego czasu ma siedzieć w domu, unikać podnoszenia większych ciężarów i zażywać listę przepisanych leków.

Zaparkowała na ulicy, przed jego domem. Zaciągnęła hamulec ręczny, wyszła z samochodu, obeszła go od tyłu i otworzyła mu drzwi.

– Ostrożnie.

Przytrzymała mu głowę, gdy po otwarciu drzwi, opadła i zawisła bezwładnie na ramię. Odpięła mu pas i starała się jak mogła, aby sprawnie, a przy tym ostrożnie, wyciągnąć go z samochodu.

– Dopiero co wyszedłeś, a zaraz będę musiała zawieźć cię ponownie – uśmiechnęła się.

Sprawnie przerzuciła sobie jego rękę przez ramię i pomogła mu wysiąść. Stanął na chodniku. Oparła go sobie o samochód, poprawiła uchwyt, chwyciła go w pasie i ruszyła w kierunku bramki.

Mieszkał w niewielkim domku na obrzeżach miasta, ogrodzonym starą, pordzewiałą, wysoką na dwa metry siatką. Trawnik przed budynkiem porastały dawniej kwiaty. Teraz, pośród dziesiątek krecich kopców, walały się na nim stare, przegniłe, zarośnięte chwastami wiadra; podobnie drewniana taczka, przerobiona niegdyś na donicę, obecnie stała się wylęgarnią najróżniejszego robactwa.

– Trochę mi zejdzie, doprowadzić cię do drzwi. Stara baba ze mnie, a ty mało nie ważysz – powiedziała, gdy z wielkim trudem przecisnęła się z nim przez skrzypiącą furtkę.

Czerwieniąc się z wysiłku, starała się nie upuścić siedemdziesięciu kilo żywej wagi – chociaż biorąc pod uwagę jego pasywną postawę, zdawał się o wiele cięższy, a droga dłuższa o kolejne dwadzieścia metrów.

– Wiesz, może lepiej nie kombinuj – odezwała się Marta, czując, jak usiłował stanąć na bezwładnych nogach, próbując ją odciążyć. – Bo zaraz oboje się przewrócimy i będzie śmiech na sali – roześmiała się głośno. – Jeszcze kilka metrów.

Gdy byli w połowie drogi do drzwi, te nagle otworzyły się i stanęła w nich szczupła brunetka. Szybko podbiegła do nich w klapkach i wsunęła się Konradowi pod drugą rękę.

– Na litość boską, jak ty wyglądasz!

– Dobrze by było, gdybyś mi trochę pomogła – powiedziała Marta, gdy transportowały go już we dwie. – Może na ten czas, co będzie w domu, przyciśniesz mu nieco pasa, bo kolejnym razem będziesz musiała wzywać dźwig – zażartowała ze śmiechem.

– Nie słyszałam, jak przyjechaliście. Karmiłam małą. Dopiero teraz was zauważyłam. Wszystko z nim w porządku? – martwiła się brunetka. – Całą noc nie spałam. Zrozumiałam piąte przez dziesiąte z tego, co mówił. Widziałaś, co się stało?

Weszły do mieszkania i ciągnąc go już prawie po ziemi, przeszły przez korytarz.

– Na lewo – poinstruowała brunetka. – Łóżko już czeka przygotowane.

– Nie było mnie przy tym. Zostałam zawołana, jak on już leżał na ziemi.

– Wiesz chociaż, co się stało?

Pchnęła nogą drzwi do pokoju. Weszły do środka i ostrożnie posadziły go na łóżku.

– Czuję, jakbym straciła kilka kilogramów.

Stanęła prosto z rękoma na biodrach i odgięła się nieco do tyłu.

Weronika pomogła mężowi się położyć, zdjęła mu buty i przykryła kołdrą. Momentalnie zmorzył go sen.

Wyszły z sypialni i przeszły do salonu.

– Nie wiem dokładnie, co się stało – powiedziała Marta, idąc w kierunku drzwi wejściowych. – Jak przyszłam, on już leżał na ziemi. Mówili, że spadła na niego jedna ze skrzyń, ale nie należy słuchać ludzi. Jak się obudzi i dojdzie do siebie, to sam wszystko opowie. W każdym razie nie martw się. Kręgosłup nie jest złamany, a on wygląda, jak wygląda, ale to wina prochów, jakie mu podali.

– Tyle razy mu mówiłam, aby uważał z tymi skrzyniami – zmartwiła się i spoglądała w kierunku sypialni, jakby Konrad miał zaraz pojawić się w drzwiach.

– On mógł uważać! Ale nie jego wina, skoro baran, który miał je zabezpieczyć, drapał się, za przeproszeniem, po jajach!

– I co teraz?

– Nic się nie martw, Weronika. – Położyła jej dłoń na ramieniu i potarła przyjacielsko. – Wszystko będzie dobrze. Niech odpoczywa i dochodzi do siebie.

– Może napijesz się czegoś? – zaproponowała, gdy ponownie znalazły się przy drzwiach.

– Bardzo chętnie, ale może innym razem. Mam dzisiaj pełno spraw do załatwienia. Obiecałam mu wczoraj, że go odwiozę, ale niestety, czas mnie już goni. Ale bym narobiła! – Pacnęła się w czoło. – Z tego wszystkiego zapomniałam. W samochodzie mam jego lekarstwa. Zaraz je przyniosę.

– Pójdę z tobą.

– Tutaj ma wszystko napisane – powiedziała, wręczając jej małą przezroczystą, wypchaną po brzegi reklamówkę.

– Aż tyle tego wszystkiego?! – zdziwiła się, zaglądając do środka.

– Niestety. To ja już lecę.

Wskoczyła do samochodu i zapuściła silnik. Otworzyła okno od strony pasażera.

– Dbaj o niego i niech szybko wraca do zdrowia. Niech się nie spieszy, bo nie warto. Ma odpoczywać i leczyć się. Pozdrów go ode mnie!

– Jak tylko się obudzi – zapewniła.

– Miłego dnia – pomachała jej ręką na pożegnanie i odjechała.

Weronika obróciła się na pięcie i wróciła do domu.

Zmartwiona, stała w drzwiach, obserwując go bladego, bez życia, śpiącego spokojnie w ich łóżku. Przetarła dłonią spływające po policzkach łzy.

Płacz dziecka dobiegał właśnie z drugiego pokoju, niczym przypomnienie, że ono również zamieszkuje ten dom i nie należy o nim zapominać.

* * *

Hala produkcyjna miała kształt prostopadłościanu, długiego na trzydzieści, szerokiego na dwadzieścia i wysokiego na pięć metrów. Siedem skomplikowanych maszyn cicho pobrzękiwało, odpoczywając po szesnastogodzinnej zmianie. Pomieszczenie wyłożone było jastrychem i jasno oświetlone kilkunastoma lampami metalohalogenkowymi. Jedyne okno w całym tym białym pomieszczeniu znajdowało się na jego końcu, w małym pokoju dla mistrzów, i wychodziło na halę.

Na hali obowiązywał jeden strój dla wszystkich: antystatyczne, jednoczęściowe kombinezony ochronne z kapturem, potocznie zwane kondomami, różniące się jedynie kolorami – podobnie zresztą jak czepki – świadczącymi o zajmowanym stanowisku, z wgrzanym na stałe obuwiem ochronnym.

I tak, niebieskie czepki i kombinezony należały do dostawców i upoważniały ich do poruszania się praktycznie wszędzie. Zajmowali się dostarczaniem komponentów i odbiorem gotowego materiału. Białe należały do produkcyjnych i mogli znajdować się tylko w swoich działach. Osoby zajmujące kierownicze stanowiska obowiązywał ten sam kolor czepka i kombinezonu – seledynowy; mieli wstęp do wszystkich działów, z wyjątkiem liderów, którym wolno było przebywać tylko w swojej strefie produkcyjnej. Dodatkowo o funkcji, jaką sprawowali, informował duży czarny napis umieszczony na plecach ich uniformów. Różowe pasiaste uniformy przeznaczone były dla wizytatorów, a czarne należały do elektryków. Każdy bez wyjątku, zwłaszcza produkcyjni, musiał być wyposażony w białą maskę ochronną z zaworem oddechowym, podobną do stosowanych przez personel medyczny w szpitalach. Za brak takiej maski obowiązywały kolosalne kary, nawet do pięćdziesięciu procent wynagrodzenia, ze zwolnieniem z pracy włącznie. Z całego tłumu wyróżniał się dyrektor firmy. Krwista czerwień, zarówno kombinezonu, jak i czepka, dawała od razu do myślenia nawet młodym pracownikom, że mają do czynienia z kimś bardzo ważnym. Niepotrzebny był już nawet napis informacyjny, jednakże skoro zasady dotyczą wszystkich, to wszystkich.

Aby wejść na halę, należało przejść przez specjalne pomieszczenia. Najpierw wchodziło się do łaźni – specjalnej śluzy, wyposażonej w szereg natrysków, które oczyszczały kombinezon z wszelkiego brudu, a następnie należało przejść przez suszarkę – pomieszczenie mieszczące maksymalnie sześć osób, które dwiema wielkimi dmuchawami po bokach osuszało uniformy. Dopiero po zaświeceniu się zielonej lampki można było wejść na halę. Cały proces oczyszczania trwał pięć minut.

Była godzina dwudziesta trzecia, gdy Kevin, wysoki, szczupły kierownik produkcji po czterdziestce, siedział właśnie w pokoju mistrzów w swoim kombinezonie ochronnym i sprawdzał zgodność listy zamówień ze stanem faktycznym w komputerze, gdy na pustą już halę produkcyjną wszedł dyrektor firmy.

Szedł właśnie do pokoju mistrzów i spoglądał zimnym wzrokiem po pustych taśmach montażowych, które pracę zakończyły niecałą godzinę temu.

– Coś się nie zgadza?! – odezwał się ostrym, wręcz oskarżycielskim głosem, wchodząc do pokoju i od razu podchodząc do komputera, przy którym stał Kevin.

– Cześć, szefie – przywitał się wyrwany nagle z zamyślenia i uścisnął mu dłoń, którą ten wyciągnął do niego od niechcenia. – Sprawdzałem właśnie listę dostawczą sensorów do czterdziestek dwójek.

– I co? Jakiś problem z nimi? – zerknął na niego znacząco, a ten odsunął się na bok, umożliwiając mu dostęp do komputera. Zaczął przeglądać listę. – Dziesięć tysięcy sztuk XLC 29 i pięć tysięcy sztuk WFB 27. W czym problem? – Odebrał mu z rąk listę i sprawdził z tą w komputerze. – Wygląda na to, że wszystko się zgadza.

– No, nie do końca, bo dali dupy – oznajmił, odbierając od niego listę.

– Z czym?!

– Z tą ilością. Przesłali to, co należało, tylko w odwrotnych ilościach. XLC 29 powinno być pięć tysięcy, a WFB 27 – dziesięć tysięcy sztuk.

– Jesteś pewien?!

– Dwa dni temu osobiście składałem zamówienie. – Odebrał z ręki kierownika myszkę i otworzył poprawny plik. – Proszę. Dwudziesty czwarty kwietnia!

– Ile tutaj pracujesz?! – zganił go nagle. – Nie wiesz, co się robi?! Wyślij im maila, że z powodu ich pomyłki nastąpiło zatrzymanie produkcji w celu korekty błędnej dostawy, w związku z czym zakupujemy od nich komponenty z trzydziestoprocentową zniżką. Kevin, inicjatywa własna! Czy ja muszę wam za każdym razem o tym przypominać? Kurwa, nie pracujecie tutaj pierwszy dzień! Mamy coś na składzie?!

– Chwilkę. – Wszedł w nowy plik i po chwili otworzył kolorową tabelę. – Po dziesięć tysięcy sztuk każdego z nich. To jest, plus minus, cztery dni produkcji.

– To z czterdziestoprocentową zniżką – poprawił się. Głos miał niski, stanowczy i nieznoszący sprzeciwu. – Jak będą robili jakieś problemy, nałożymy na nich karę. Daj im ostatnie ostrzeżenie. W zeszłym miesiącu wysłali nam wadliwy towar, a teraz go pomylili. Jak mają problemy z wywiązywaniem się z umów, koniec współpracy! Nie tylko oni są na rynku!

– Ale oni mają najbardziej korzystne dla nas ceny – przypomniał.

– Od finansów jest Filip – zganił go, wprawiając w zakłopotanie. – Nie płacę ci za analizę rynku. Jak na razie nie potrafisz uporać się z jednym problemem, jakby nie wiem co to było. Zrób, jak powiedziałem.

– Dobrze – odpowiedział zniesmaczony Kevin, szykując się do zrealizowania polecenia.

– Czyja była wina z tym całym wczorajszym zamieszaniem? – zagadnął, wychodząc z pomieszczenia. Stanął w wejściu w rozkroku, z rękami z tyłu, rozglądając się po hali, niczym sierżant przeglądający stan swojej kompanii, zupełnie niezadowolony z tego, że jego żołnierze właśnie mają przerwę.

– Którym? – Kevin dołączył do niego. – Aaa, tym z Konradem! No na to wygląda, że Krystiana. Nie zabezpieczył porządnie skrzyń z płytami i jedna wysunęła się prosto na Konrada.

– A on co robił?

– Konrad?

– Nie, moja matka!

– To co zawsze. Wywoził palety ze skrzyniami.

– Obu zwolnić – wypalił bez skrupułów kierownik.

– Za co?! – zdziwił się Kevin, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce.

– Za niedopilnowanie obowiązków służbowych – oświadczył stanowczo. Powieka ani mu nie drgnęła, a głos ani na chwilę się nie załamał. Na wszystko znajdował automatycznie odpowiedź i usprawiedliwienie. – Tego za niedokładne zabezpieczenie skrzyń, a tamtego… jak mu tam?!

– Konrad.

– Za nieprawidłowy transport i narażenie siebie i innych na szkody.

– Krystian pracuje tutaj już od pięciu lat i jest najlepszy!

– A ja prowadzę tę firmę od piętnastu lat – przypomniał i spojrzał na niego z ukosa. – Widać rutyna go zgubiła. Nie ma ludzi niezastąpionych.

– Konrad dzisiaj wyszedł ze szpitala i jego stan jest poważny!

– Jeszcze tylko tego brakuje, abym musiał komuś płacić za gównorobienie! Może chodzić?!

– Rozmawiałem dzisiaj z nim przez telefon. Na wózku nie jeździ, ale chodzić jeszcze nie chodzi.

– Może gadać, to i może pracować. Ściągnijcie go na kontrolę do Ryszarda. Jak najszybciej ma wrócić do pracy. Od opierdalania się mają urlopy! To jest przedsiębiorstwo, a nie jakiś pieprzony plac zabaw! Nikogo nie trzymam na siłę. Jak mu się nie chce pracować, nie ma problemu. Znajdę inną osobę na jego miejsce. Nie potrzebuję go. Jasne?!

– Tak – odpowiedział, lekko skołowany. – A co z Krystianem? Nie znajdę drugiej tak dobrej osoby.

– Co ty się tak o nich martwisz, Kevin, co?! – Obrócił się w jego stronę i spojrzał mu w oczy. – Nie zapominaj, kim są. Zwykłe mięso armatnie. Wy macie ich opierdalać, a nie się z nimi pierdolić! Bo wlezą wam na łeb! Podpisywali kontrakty?! Podpisywali. Czyli akceptują warunki, jakie tutaj obowiązują. Koniec, kropka. Nie podoba się – tam są drzwi! Nikt tego bydła nie trzyma tutaj na siłę. Rozumiesz?

Podwładny skinął głową niczym małe dziecko po ostrej reprymendzie otrzymanej od ojca i wyrażające skruchę, obiecując poprawę.

– Dla Krystiana nagana pisemna z wpisem do akt i dwa dni wolontariatu – oznajmił i poprawił beret. – Nie płacę za spieprzoną robotę. Czy to jasne?

– Tak.

– Ja myślę! Bo nie mam zamiaru powtarzać tego samego dwa razy. Jak macie problemy z zapamiętywaniem, nagrywać sobie albo notować!

Kevin chciał coś powiedzieć, ale szef nawet się z nim nie żegnając, poszedł na obchód, najpierw maszyn i linii montażowych a następnie zniknął mu z oczu w kolejnej suszarce, prowadzącej na pozostałe działy i magazyny.

 4

Założyła na tę okazję swoją najlepszą, błękitną bluzkę i użyła najlepszych perfum. Zrobiła delikatny makijaż, a włosy splotła w warkocz.

Zajechała pod wskazany adres dziesięć minut przed czasem. Zapłaciła kierowcy i ruszyła ścieżką, usypaną z białego grysu, w stronę głównej bramy prowadzącej na rozległą posesję.

Gdy tylko zbliżyła dłoń do dzwonka, umieszczonego na jednym z dwóch słupków, do których zamontowana była brama, nagle jak spod ziemi po jej drugiej stronie wyrosły cztery ogromne rottweilery, ujadające zajadle, szczerząc złowrogo zębiska ociekające śliną. Błyskawicznie cofnęła dłoń, gdy rzuciły się na bramę i jak opętane zaczęły gryźć jej metalowe pręty z ewidentnym zamiarem wyrwania ich.

Nagle dwa z nich odbiegły i Paulina w pierwszej chwili pomyślała, że właśnie przypomniały sobie o jakiejś dziurze w ogrodzeniu, z której na co dzień najwidoczniej nie korzystały zbyt często, więc na moment wyleciała im ze łbów ta szybsza opcja dostania się do niej. Na samą myśl, że te dwa potwory mogłyby ją zaatakować od tyłu, żołądek podniósł się jej do gardła.

Nie ma co! – pomyślała nerwowo. Piękne rozpoczęcie!

Obejrzała się ukradkiem za siebie, nie chcąc stracić pozostałych potworów z oczu. Kierowca już odjechał, a w pobliżu nie było żadnego innego domu. Jak na złość, jedyna rzecz, która mogłaby chociaż na moment spowolnić ich ewidentny atak – gaz pieprzowy – została w domu.

Miała cichą nadzieję, że te dwie diabelskie bestie uciekły do swoich misek. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak wielkich i masywnych psów.

Na jej szczęście, po chwili pojawiły się zgubione psiska, warczące teraz na siebie, aby po chwili rzucić się jeden na drugiego. Dwa pozostałe dołączyły do nich i rozpętało się istne piekło. Szczekały przeraźliwie, kąsały się zajadle, ale najgorsze było to, że żaden z nich nie chciał odpuścić, a wraz z każdym ugryzieniem narastała w nich agresja.

Zimny pot oblał jej ciało na samą myśl o tym, co by się z nią stało, gdyby znalazła się teraz pomiędzy nimi.

Ale nagle, równie szybko jak zaczęły, niespodziewanie spotulniały, wyłożyły swoje potężne cielska na ścieżce i przyjacielsko zaczęły trącać się pyskami, jakby wzajemnie chciały się przeprosić. Ze zwieszonymi długimi jęzorami dyszały ciężko i wpatrywały się w nią.

W pewnej chwili, jak na zawołanie, wszystkie cztery wydały z gardeł piski uniżenia, podniosły się i ostrożnie, niepewnie zbliżyły w stronę bramy, tłocząc się przy niej ciasno i merdając czymś, co kiedyś było ogonem, spoglądały teraz na nią spod opuszczonych łbów, jakby chciały ją przeprosić za swoje zachowanie i poprosić o wybaczenie.

Nim uświadomiła sobie, że one tak naprawdę nie patrzą na nią, tylko na coś albo kogoś za nią, było już za późno.

– Mam nadzieję, że nie wystraszyły zbyt mocno. – Niski, donośny głos rozległ się niespodziewanie za jej plecami. – Tyle razy im powtarzam, że mają gryźć intruzów, a nie siebie nawzajem!

Dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie i nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Chwycił ją pod rękę w ostatnim momencie, ratując przed upadkiem.

– Bardzo przepraszam. Nie chciałem wystraszyć – usprawiedliwił się mężczyzna.

– Na kawę najwyraźniej też nie zaprosić – zganiła go, trzęsąc się cała. – Nie wiem, co gorsze. Te cztery potwory za bramą czy pan zachodzący mnie od tyłu, niepostrzeżenie. Ale mnie pan wystraszył!

– Jeszcze raz najmocniej przepraszam. Sądziłem, że mnie pani słyszy.

– Chyba pan żartuje?! Jedyne, o czym myślałam, to czy te grubasy nie rozerwą na strzępy tej bramy i nie dobiorą się do mnie. One każdego tak serdecznie witają?!

– Muszę panią zasmucić, ale nie jest pani wyjątkowa – uśmiechnął się.

Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Był przystojny, szczupły. Włosy w pozornym nieładzie, niczym u modela, i kilkudniowy zarost dodawały mu jeszcze większego uroku.

– Nie ma obawy. Wykonana jest ze stopu tytanu i nawet wkurzony grizlly nie poradziłby sobie z nią. Proszę mi wierzyć. Ludzie to gorsze potwory. Zabijają z czystej satysfakcji i dla chorej, niczym nieuzasadnionej przyjemności. One – tylko wtedy, gdy uznają kogoś za zagrożenie albo gdy chronią małe. Wtedy naprawdę, żal mi biedaka, który zechce zabłysnąć swoją głupotą i znajdzie się wśród nich.

– A co z dziećmi?

Nieco się uspokoiła, ale ręce w dalszym ciągu drżały jej, jakby cierpiała na Parkinsona.

– Nie ma lepszych opiekunek.

– To co ja w takim razie tutaj robię?

– Każdy ma swoją rolę do odegrania. Marcel Łoskowiak… Paulina, tak?

– Zgadza się.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Zapraszam do środka. Nie będziemy stali tutaj przez cały dzień.

Wyminął ją. Spojrzała podejrzliwie na psy.

– Bez obawy – powiedział i otworzył skrzydło ogrodzenia przeznaczone dla ludzi. – Obwąchają tylko. W mojej czy żony obecności nic pani nie grozi. Jeżeli zdecydujemy się na współpracę, psy nie powinny mieć problemów z akceptacją pani. Spokojnie.

– Spokojnie? Łatwo panu mówić, ale to nie pan jest na moim miejscu. Jakoś swoim zachowaniem nie przekonały mnie do siebie.

Zbliżyła się niepewnie do wejścia. Zwierzęta, niczym gipsowe posagi, siedziały teraz nieruchomo przy ogrodzeniu z uniesionymi w górę łbami i węszyły.

– Zwierzęta wyczuwają dwa rodzaje strachu. – Zamknął bramkę i ruszyli kamienistą drogą w stronę domu. – Strach z szacunku do nich i strach przed złośliwością, jeżeli rozumie pani, o czym mówię.

Psy, jeden obok drugiego, szły spokojnie parę metrów za nimi, z dumnie uniesionymi łbami, rozglądając się uważnie po bokach, niczym doświadczeni, świetnie wyszkoleni ochroniarze, gotowi oddać życie w obronie swojego żywiciela.

– Pies wyczuje, kto po złości, a kto ze strachu przed utratą życia boi się go.

Droga do domu wyłożona była płytami z czerwonego piaskowca. Wzdłuż niej, po obu stronach, z równo przystrzyżonego trawnika wyrastały brzozy, a pomiędzy nimi mogła dojrzeć gipsowe rzeźby najróżniejszych baśniowych bohaterów.

– Kacper uwielbia bajki – oznajmił, widząc jej zainteresowanie.

– Właśnie widzę.

– Te nowe nie przypadają mu do gustu i wcale mu się nie dziwię. Te stare miały swój urok. Magię, która przyciągała, a teraz? Zero w nich przesłania. Typowe komercyjne badziewia.

Kamienista ścieżka kończyła się przed niedużą, drewnianą, podmurowaną altaną w kształcie półwalca, w której deski wpijały się bluszcz, i ustępowała miejsce okrągłemu podjazdowi, pośrodku którego znajdowała się fontanna.

Gdy wyszli z brzozowego tunelu, cztery wielkie panele słoneczne na dachu, jasno oświetlane przez słońce, puszczały na nią zajączki. Przysłoniła dłońmi oczy. Dobudówka musiała służyć za garaż, bo stał przed nią luksusowy samochód, przechwalając się zuchwale swoją czerwoną, lśniącą karoserią.