Dni wypełnione słońcem - Malwina Ferenz - ebook + książka

Dni wypełnione słońcem ebook

Ferenz Malwina

4,0

Opis

Gościnne progi Neon Café zapraszają. Odwiedź miejsce, które oferuje wszystko, o czym marzysz.

Powita Cię ktoś, kto nie tylko realizuje każde, nawet najbardziej wyszukane zamówienie, lecz potrafi wsłuchiwać się w ludzkie serca i opowieści. A jest ich wiele, bo przytulna atmosfera tej niewielkiej kawiarni o ciepłym domowym wnętrzu zachęca do wizyt i zwierzeń.

W Neon Café każdy dzień będzie wyjątkowy. Filiżanka włoskiej kawy doda pewnej staruszce odwagi, by po wielu latach milczenia opowiedzieć, jak tango uratowało jej życie. Zabiegany tata bliźniaczek znajdzie chwilę, aby powrócić pamięcią do magicznego miejsca, gdzie poznał miłość swojego życia. Przypadkowa wizyta informatyka już dawno została zaplanowania przez los, tak jak wolne miejsca przy stolikach, które czekają na mężczyznę świętującego szczególny dzień oraz młodego człowieka sukcesu, który ma wszystko oprócz szczęścia…

Wybierz się w magiczną podróż do Wrocławia, zapomnij o mapie i daj się poprowadzić klimatycznej atmosferze miasta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (61 ocen)
23
20
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00

Popularność




Copyright © Malwina Ferenz, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Joanna Pawłowska

Korekta: Dorota Mazur-Dulęba

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Magda Bloch

Fotografie na okładce: © Greg | Adobe Stock, © Marchie | Shutterstock

Konwersja publiakacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66381-81-0

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Od autorki

Drodzy Czytelnicy!

Być może będziecie się zastanawiać, ile prawdy znalazło się w historiach bohaterów tej książki. Od razu odpowiem, że w jednych więcej, w drugich mniej, ale we wszystkich ziarno prawdy się pojawia. Najwięcej jest go w Tangu, które zostało osnute na kanwie autentycznych przeżyć kilku osób. Gdybyście po lekturze zdarzeń, w których uczestniczyła Jadwiga Kochanowska, mieli ochotę zawołać, że to przecież niemożliwe i nie miało prawa się wydarzyć, to musicie o czymś wiedzieć. Dokładnie tak samo reagowała załoga statku kapitana Jamesa Cooka, która po raz pierwszy w 1770 roku dopłynęła do brzegów Australii i po raz pierwszy zobaczyła kangury. Marynarze byli przekonani, że doświadczają halucynacji, bo przecież takie zwierzęta nie mają prawa chodzić po powierzchni Ziemi. Tak, drodzy Czytelnicy, tango rozbrzmiało naprawdę, choć, rzecz jasna, trzymacie w rękach powieść, a nie literaturę faktu. Pamiętajcie więc, proszę, że ochoczo posługiwałam się narzędziem zwanym licentia poetica.

Ludzie noszą w sobie różne historie. Gdybyśmy się rozejrzeli, doszlibyśmy do wniosku, że każdy może mieć coś do opowiedzenia, dlatego miasto – każde miasto, ale w tym szczególnym przypadku Wrocław – aż kipi od ludzkich przeżyć, które kotłują się w nim i domagają wypuszczenia na wolność. Szczęśliwy ten, kto trafi pod właściwy adres zaopatrzony w odpowiedni klucz do drzwi ludzkich serc.

Są historie, które po prostu muszą wybrzmieć na głos, żeby zyskały kropkę nad i. Są słowa, które domagają się wypowiedzenia, by czyjeś życie dało się spiąć właściwą klamrą. Są czyny, z których trzeba się rozliczyć, zanim się będzie w pełni gotowym, by przyjąć to, co życie jeszcze przygotowało. Są drzwi, przez które trzeba przejść, by dokonały się długo oczekiwane zmiany.

Dlatego, drodzy Czytelnicy, pozwólcie, że nie powiem już nic więcej, a po prostu te drzwi otworzę. Wejdźcie, proszę, do środka…

Rozdział 1

To może być kwestia Trójkąta

Wyobraźmy sobie, że z daleka spoglądamy na ciało. Widzimy całą sylwetkę, możemy stwierdzić, że jest… no, kompletne, nie brakuje mu żadnej strategicznej części, ale jeszcze nie dostrzegamy szczegółów. Wiadomo, na co patrzymy. Na ciało. Trudno w tym momencie ocenić jego urodę. Nie wiemy jeszcze, czy spowoduje szaleńcze bicie serca jak w przypadku Marilyn Monroe czy Brada Pitta (oczywiście kwestia gustu), czy potrzebę natychmiastowej ewakuacji jak w przypadku Gérarda Depardieu (oczywiście kwestia gustu). Trzeba się o tym przekonać. Najwyższa pora przyjrzeć mu się bliżej.

Zbliżamy się więc, zerkamy i… stwierdzamy, że z ciałem jest coś bardzo nie tak. Spoglądamy jeszcze dokładniej i z bezbrzeżnym zdumieniem zauważamy, że poszczególne jego części wyglądają tak, jakby pochodziły od kilku różnych osób, na dodatek bardzo odbiegających od siebie wiekiem. Wbrew pozorom całość wcale nie przypomina partackiego projektu doktora Frankensteina, skonstruowanego po ciemku i być może nie do końca na trzeźwo. Wydaje się to nie do uwierzenia, ale jest – zwyczajnie mówiąc – spójna.

Najstarszy wydaje się tułów. Płaty zwiotczałej, rozciągniętej, zarośniętej siwymi, kręconymi włoskami i pokrytej starczymi plamami skóry z mnóstwem znamion zdają się zwisać bezwładnie i ciążyć ku ziemi, jakby bardzo im było do niej spieszno. Szyja również jest przeorana kanionami zmarszczek, ale – cóż za zaskoczenie – im bliżej głowy, tym skóra wydaje się młodsza. Twarz nie jest twarzą starca, ale człowieka w sile wieku, a włosy – co prawda siwe u nasady – na końcach zachowują cały swój pigment i młodość.

Szczególnie wnikliwie warto przyjrzeć się kończynom. Trudno nie zauważyć, że ramiona i pachwiny należą do kogoś, kto znakomitą większość swojego życia zostawił już daleko za sobą, ale już łokcie i kolana najwyraźniej mają przed sobą jeszcze długie lata i niejednego mogłyby dokonać. Palce rąk i nóg natomiast zadziwiają drobnymi rozmiarami i młodziuteńkim wyglądem właściwym dla niemowlęcia.

Brzmi to co najmniej nietypowo, ale my wbrew zdrowemu rozsądkowi stwierdzamy, że połączenie podeszłego wieku i świeżej młodości w tym organizmie jest najzupełniej w porządku i bardzo naturalne. Jakby nie było innej możliwości.

Jesteśmy zaintrygowani. Przyklękamy nad ciałem i zbliżamy wzrok do skóry, by przyjrzeć się uważniej poszczególnym jej partiom. Co za zaskoczenie! Wśród zmęczonego szeregiem minionych lat tułowia można dostrzec tu i ówdzie zupełnie młode obszary gładziutkie jak u noworodka! Żądni wiedzy przesuwamy się ku kończynom i widzimy sytuację odwrotną. Młodziutkie tkanki otaczają swoją strukturą wysepki starości. W tym momencie nawet doktor Frankenstein runąłby z czcią na kolana i ocierając łzę wzruszenia, powiedział: „Biorę wszystko. Gdzie podpisać?”.

Cały organizm wydaje się w świetnej formie. Żyje, powoli, lecz ustawicznie powiększa swoje rozmiary. Wiele już przeszedł, kilkukrotnie był bliski śmierci, a raz nawet jego dusza niemal całkowicie opuściła ciało, zabierając ze sobą to, co stanowiło o jego tożsamości, i pozostawiając pustą powłokę. Wtłoczono jednak w niego nowego ducha i życie na nowo ruszyło pełną parą, serce powtórnie zabiło i silnymi, miarowymi uderzeniami zaczęło napędzać krew w żyłach nawet szybciej i lepiej niż wcześniej.

No dobrze, najwyższa pora zrzucić w końcu tę przebogatą suknię metafory i zaprezentować nagie fakty (ojej, znowu metafora). Czas ukazać rzeczy takimi, jakimi są. Powiedzmy już zupełnie otwarcie, że nie mówimy o organizmie ludzkim. Mówimy o organizmie miejskim. Konkretnie o Wrocławiu.

Bardzo stare serce Wrocławia cały czas miarowo uderza w jego starej piersi i nic nie wskazuje na to, by bicie to miało ustać. Młodziutkie peryferie pełne nowych, strzeżonych osiedli, domków jednorodzinnych, szeregowców i bliźniaków wchłonęły znane często już od średniowiecza podwrocławskie wsie i miasteczka, po czym połączyły wspólnym wielkomiejskim krwiobiegiem. Najstarsze rejony miasta tu i ówdzie są punktowo odmładzane zupełnie nowymi budynkami wyrastającymi na miejscu tych, które już zakończyły swoje życie, a ostatnie swoje tchnienie bohatersko przekazały fundamentom, z których wyrosły nowe, młode mury.

Spójrzmy na położoną blisko najstarszych rejonów część Wrocławia zamkniętą między ulicami Kościuszki, Traugutta i Pułaskiego. Oficjalnie figuruje na planie miasta jako Przedmieście Oławskie, ale wrocławianie już wiele lat temu przechrzcili ją na Trójkąt Bermudzki i o prawdziwej nazwie mało kto dzisiaj pamięta. A przynajmniej nikt jej nie stosuje na co dzień.

Trójkąt kojarzył się nie najlepiej. Jego zła sława długo konkurowała z jeszcze gorszą sławą Nadodrza, ale ponieważ nic nie trwa wiecznie, a w życiu – zwłaszcza w życiu miast – jedyną stałą jest zmiana, czerń starych bram nieco wyblakła i już nie wydawała się taka mroczna. Zapuszczonym i brudnym podwórkom między kwartałami starych kamienic stopniowo ubywało brzydoty, a co odważniejszy deweloper tu i ówdzie ośmielił się nawet postawić apartamentowiec, doceniając bliskość centrum i wygodne połączenia komunikacyjne. Dziś mieszkańcy Trójkąta mówią, że żyje się w nim zupełnie normalnie i nie trzeba za Lechem Janerką powtarzać, by strzec się tych miejsc (a do rynku, jakby się uprzeć, da się dojść na piechotę – czysta radość). Puste dziury w uzębieniu starych, dziewiętnastowiecznych kamienic zaplombowały nowe budynki, mniej lub bardziej dopasowane architektonicznie (często niestety mniej, ale za to było szybko i tanio), co sprawiło, że zmieniła się też struktura mieszkańców. Biedni i bardzo biedni przemieszali się z przyzwoicie zarabiającymi, bogatymi i nawet bardzo bogatymi, niewykształceni z posiadaczami „dr” przed nazwiskiem, a wielodzietne rodziny z parami wychowującymi trzy koty i psa.

Gdybyśmy kiedyś przypadkiem zagubili się w czasoprzestrzeni i zostali tajemniczo wessani w Trójkąt (w końcu podobnie jak statki na Atlantyku przepadło tu niejedno auto), dobrze by było, żebyśmy sterowali tak, by znaleźć się na ulicy Prądzyńskiego. Czteropiętrowe, wysokie kamienice wznoszą się tam po obu stronach wyłożonej kocimi łbami ulicy. Masywne łuki bram oraz ozdobione rzeźbami fasady jasno i wyraźnie dają do zrozumienia, jak wiele pracy włożono w powstanie tych budynków i z jak wielkim zamiłowaniem do piękna je stawiano. Charakterystyczne dla Prądzyńskiego jest to, że w dwudziestym pierwszym wieku wygląda bardzo podobnie jak w wieku dziewiętnastym, może za wyjątkiem anten satelitarnych, które wyrastają ze ścian kamienic jak grzyby w ściółce leśnej, i jednej czy drugiej plomby wkomponowanej w stare budynki. No i samochodów jest dużo więcej.

Jesteśmy więc na ulicy Prądzyńskiego. Nie wiadomo, kiedy dawna uroda kamienic ucierpiała bardziej – czy w czasie strasznych, pełnych śmierci, zagłady i zniszczenia lat drugiej wojny światowej i ostatecznej klęski Festung Breslau, czy też w epoce powojennego socjalizmu, kiedy to zapomniane i zaniedbane kamienice niszczały przez długi czas, z rozpaczy tracąc stopniowo jedną rzeźbę po drugiej. Oko wrażliwe na detale architektoniczne dostrzeże jednak dawną klasę i szyk, które w jakimś stopniu przetrwały i są. Stare kamienice w Trójkącie są zwyczajnie piękne, choć zazdrosna historia postarała się bardzo mocno, by je możliwie jak najbardziej oszpecić.

Zatrzymajmy się przed numerem dwunastym. Liczne grupy sympatyków fotografii wszelakiej zawsze tam przystają. Po prawdzie grzechem byłoby przejść obojętnie. Niezwykle lekka bryła narożnego budynku przyciąga oko już to secesyjnymi ornamentami, już to zgrabnymi wykuszami, ale przede wszystkim cudownym zdobieniem jednej ze ścian, przedstawiającym kobietę o boskiej figurze wzbudzającej w płci niewieściej mordercze instynkty wyhodowane na pożywce zazdrości. Cudnej urody dama zupełnie po męsku stawiła czoła burzliwej historii miasta, ocalała z pogromu kamienic i miała teraz pełne prawo spoglądać na mijających ją przechodniów z nutką rozbawienia i pogardy.

I spoglądała.

Dokładnie na rogu kamienicy (gdybyśmy podnieśli wzrok ku górze, zobaczylibyśmy niezwykle wdzięczną, górującą nad fasadami wieżyczkę) jest wejście do lokalu, który może się wydać dość zaskakujący w tej lokalizacji. Kawiarnia. Właściwie nie do końca kawiarnia, ale bardziej coś, co łączy w sobie elementy kawiarni, pubu i miejsca, w którym można na szybko zjeść coś, co z jednej strony nie będzie fast foodem, ale z drugiej też nie obiadem z prawdziwego zdarzenia i trzech dań.

Wzdłuż niedalekiej ulicy Traugutta można co prawda natrafić na sporo lokali (sława niektórych opisana była już w niejednym źródle, zwłaszcza w kronikach policyjnych), ale Traugutta rządzi się swoimi wielkomiejskimi prawami, dyktowanymi przez wzmożony ruch, tory tramwajowe z często pędzącym po nich taborem i bezpośrednie – jak strzelił – połączenie ze ścisłym centrum. Kawiarnia na Prądzyńskiego przysiadła jakby z boku, poza głównym nurtem ruchu, jakby zjawiła się niespodziewanie i zapytała, czy można, bo ona jednak chciałaby trochę poistnieć. Cóż, gdybyśmy nieco lepiej znali okolicę, doszlibyśmy do wniosku, że bardziej prawdopodobny wydałby się tu lombard, no ale skoro już jest kawiarnia, to po prostu jest i koniec.

Położenie w pierwszej chwili wydaje się znakomite, bo w końcu sporo osób się tamtędy przewija. Problem z tym, że przewija się głównie nocą, poza godzinami otwarcia lokalu. Zdarza się nader często, że w pionowych ścianach kamienicy szukają wsparcia nocni wędrowcy w stanie wskazującym na zagubienie spowodowane czynnikiem natury konsumpcyjnej, którzy wytrwale próbują wrócić jak Odys do swojej Itaki. Oni nie zacumują na dłużej w porcie Prądzyńskiego 12, przeczekają jednak nagłe sztormy nakazujące chodnikom wznosić się do pionu. Skoro już przeczekają, to zostawią po sobie ślad. Cóż rzec, niedaleko wąskiego wejścia do kawiarni mur nosi ślady rozmaitych płynów ustrojowych i żywności, która zbuntowała się i postanowiła wyjść z powrotem drogą, którą weszła. Taki los.

Nad wejściem do kawiarni umieszczono zgrabny szyld, dopasowany stylistycznie do secesyjnej fasady, zwracający na siebie uwagę, ale nierzucający się w oczy, zachęcający, by zajrzeć, ale nieodwracający uwagi od spraw najważniejszych. Neon Café. Tabliczka na drzwiach informuje szanownych klientów, że lokal jest czynny między godziną dziewiątą a dwudziestą trzecią.

Wejdźmy do środka. Dzięki narożnemu położeniu wnętrze jest dobrze oświetlone. Kilka okrągłych stolików z ciemnobrązowego drewna zaprasza, by się przysiąść, a krzesła z lekko wygiętymi oparciami wydają się wygodne. Wysokie witryny nieco są przesłonięte przez gustowne firanki, które z jednej strony nie przeszkadzają promieniom słonecznym wyczyniać harców na podłodze pokrytej przedwojennymi kafelkami, z drugiej jednak nadają wnętrzu rys familijności. Tak jakby mówiły: „Dobrze, że jesteś, wreszcie wróciłeś do domu”.

Za lekko zaokrąglonym kontuarem uwija się barman. Jest sam, ale trudno się spodziewać, by przez kawiarnię przewijały się tłumy, zwłaszcza w poniedziałek rano, dlatego możemy spokojnie uznać, że sobie poradzi. Jest zresztą coś w jego postawie, co każe sądzić, że pomimo młodego wieku doskonale zna swój zawód i dysponuje już sporym doświadczeniem. Rękawy koszuli podwinął do łokci, z przodu zawiązał fartuch w odcieniu bieli nieosiągalnym dla większości proszków (gospodynie domowe docenią). Odgarnął z czoła spadającą niesfornie kruczoczarną grzywkę. No tak, chyba odczuł lekkie zmęczenie. Nic dziwnego, wypucowanie szerokiego kontuaru, pozbawienie go niewidocznych, mikroskopijnych pyłków to wbrew pozorom wcale nie takie proste zadanie (gospodynie domowe znów docenią). Spojrzał na ścienny zegar z kukułką i na chwilę zatrzymał wzrok na hipnotyzującym, miarowym ruchu wahadła. Jeszcze trochę i wybije dziewiąta. Za chwilę sunący żółwim tempem dzień pracy rozpędzi się na dobre.

Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej pęk kluczy, po czym skierował się ku drzwiom wejściowym i otworzył je. Uśmiechnął się przy tym nieco tajemniczo, jakby wiedział, co się niedługo wydarzy. Do lokalu dotarł nieco stłumiony przez odległość hałas przejeżdżających przez ulicę Traugutta setek pojazdów. Rozległ się nerwowy dzwonek tramwaju, zapewne znów jakiś mistrz kierownicy uznał, że obowiązują go inne przepisy drogowe niż resztę zwykłych zjadaczy chleba, i wykonał szaleńczy manewr na pograniczu salta mortale. Razem z odgłosami wielkomiejskiego życia do wnętrza dostało się ciepło późnoletniego poranka, rozpieszczające, wręcz rozleniwiające i sprawiające, że człowiek tęsknił do minionego weekendu i już wzdychał ku kolejnemu, pozbawione jednak duchoty typowej dla sierpnia i lipca.

W poniedziałek trzeciego września dwa tysiące osiemnastego roku ruch na ulicy Prądzyńskiego był niewielki. Trudno było się spodziewać napływu nieprzebranej rzeszy klientów, ale młody barman wydawał się zupełnie spokojny o dzisiejszy dzień. Wyszedł na środek lokalu i spojrzał na umieszczone nad kontuarem menu oraz napis Neon Café. Pokiwał głową. Tak, wszystko było w najlepszym porządku. Zapięte na ostatni guzik. Ekspres do kawy czekał w gotowości, ciasta kusiły swoim wyglądem, wieczka puszek zawierających różne rodzaje herbaty domagały się otworzenia.

Barman jakby sobie o czymś przypomniał. Zniknął na moment na zapleczu i wrócił stamtąd, trzymając w ręce starą, mocno wysłużoną, niewielką kawiarkę. Nie wiadomo dlaczego postawił ją z boku na kontuarze i jeszcze raz objął fachowym spojrzeniem cały lokal. No, teraz już naprawdę całość była na tip-top. Pozostawało oczekiwać pierwszego gościa, który zjawi się za trzy, dwa, jeden…

Skrzypnęły drzwi wejściowe i zadzwonił staromodny dzwoneczek. Barman podniósł głowę i spojrzał na wchodzące osoby. Nie wydawał się ani odrobinę zdziwiony.

Rozdział 2

Tango

Drzwi otworzyły się, skrzypnęły i zatrzasnęły, a Jadwiga Kochanowska dostojnie i z godnością wjechała do wnętrza Neon Café. Godności tej w najmniejszym stopniu nie naruszał wózek inwalidzki, na którym siedziała, ani niebieski kocyk w żółte pieski, którym nakryła nogi. Nawet ten kocyk wydawał się kocykiem przez duże K. Wózek popychany był przez kobietę po pięćdziesiątce, której cała postawa i wszystkie ruchy świadczyły o tym, że na co dzień pracuje jako opiekunka osób starszych i ze swojego zadania stara się wywiązać najlepiej, jak tylko można, a także, że wiele już w życiu widziała i naprawdę trzeba by się dobrze postarać, żeby ją czymś zadziwić.

– Dzień dobry – przywitał je barman i szeroko się uśmiechnął, po czym ruchem ręki zaprosił staruszkę, by wjechała głębiej do lokalu.

Przy jednym ze stolików odsunął krzesło i zrobił miejsce na wózek. Opiekunka zawahała się.

– Pani Jadwigo, ale czy naprawdę…

– Halinko – przerwała jej stanowczo starsza pani. – Przecież mówiłam, że my tylko na chwileczkę.

Opiekunka westchnęła, doszedłszy do wniosku, że wszelki opór nie miałby sensu, bo doskonale znała swoją podopieczną. Przysunęła więc wózek do stolika i zdjęła z nóg Jadwigi Kochanowskiej kocyk w pieski. Starannie go zwinęła i szybko schowała do płóciennej torby przewieszonej przez tył wózka, jakby nie chciała, by świat dostrzegł, że jest w posiadaniu przedmiotu, w którym stężenie kiczu przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Barman przyglądał się temu cierpliwie, a staruszka podążyła za jego spojrzeniem.

– Od wnusia – poinformowała z dumą.

Barman uniósł brew, co było oznaką zainteresowania.

– Od Sławeczka. Kochanego – pospieszyła z dodatkową informacją.

– Aha. – Brew barmana podjechała jeszcze wyżej.

Opiekunka poskromiła wreszcie kocyk i również zajęła miejsce przy stoliku.

– Sławeczek ma czterdzieści pięć lat – uznała za stosowne poinformować mężczyznę. – Jest niewiele młodszy ode mnie.

– Ale, Halinko, mógłby mieć i sto, ale zawsze to będzie Sławeczek. – Staruszka dała do zrozumienia, że wszystko, co wiąże się z wnusiem, zawsze pozostanie poza dyskusją.

Pani Halinka przewróciła oczami i zrobiła minę mówiącą, że o starszych paniach wie wszystko, a teraz oto ma do czynienia z klasycznym przypadkiem babci zapatrzonej w swojego krewniaka jak w obrazek i jej reakcje doskonale wpisują się w standard takich zachowań. Kocyk mógłby być nawet w różowe jednorożce, ale zawsze pozostanie od Sławeczka i kropka.

Staruszka ciekawie rozglądała się po pomieszczeniu, a barman z uwagą mierzył wzrokiem swoją pierwszą klientkę.

Była drobna i dodatkowo zgarbiona, co sprawiało, że wzrostem niewiele przewyższała dziesięcioletnie dziecko, a teraz, kiedy siedziała na wózku, odnosiło się wrażenie, jakby stolik był zdecydowanie dla niej za wysoki. Długie, choć już rzadkie i gdzieniegdzie odsłaniające skórę głowy zupełnie siwe włosy trzymała spięte w kok za pomocą kilku spinek. Pani Jadwiga nie nakrywała głowy chustką, a kapeluszy unikała jak diabeł święconej wody. Nie wstydziła się swojej przerzedzonej fryzury, zachowując w pamięci fakt, że kiedyś miała wspaniałe włosy. Ech, kiedyś to miała warkocze takie, że… No, jak wiek, również przez duże W. Teraz pozostało po nich jedynie wspomnienie, ale pani Jadwiga nie miała o to pretensji do życia. Starość nie radość, ale młodość też nie wieczność i, jak mówi Pismo, trudno jest wierzgać przeciwko ościeniowi. Piękno było i minęło, włosy były i minęły, a za chwilę minie cała reszta i nie ma się o co obrażać. Tak to już jest.

Beżowa koszula w drobny rzucik z półokrągłym kołnierzykiem zwieszała się z jej chudych ramion jak z wieszaka. Poniedziałek trzeciego września dwa tysiące osiemnastego roku był wyjątkowo ciepłym dniem, nawet z samego rana, ale ona miała na sobie wełnianą, ręcznie robioną kamizelkę zapinaną na guziki. Grube, beżowe rajstopy nie zdołały do końca zamaskować okazałych żylaków na łydkach. To również był przywilej starszych osób. Takie cieplejsze ubranie. I co z tego, że inni sobie chodzą w krótkich rękawach? Niech chodzą. Ona miała dziewięćdziesiąt cztery lata i miała prawo paradować w kamizelce. A zresztą była emerytowaną nauczycielką historii. To coś znaczyło, do licha, i mało ją obchodziło, co myślą o niej inni.

– Co podać? – Barman z tylnej kieszeni spodni wyjął mikroskopijny notesik w czarnej oprawie i jeszcze mniejszy długopis.

Staruszka nadal się rozglądała i milczała, a pani Halinka wbiła w nią wyczekujące spojrzenie, ciągle mając nadzieję, że wizyta zakończy się szybciej niż szybko.

– A niech pan powie, młody człowieku… Przepraszam, że ja tak do pana, ale jest pan młody, nie da się ukryć. Niech pan powie – podjęła – od kiedy ten lokal tu istnieje?

Barman jakby zwlekał z odpowiedzią.

– A dlaczego pani pyta?

– Bo czasami sobie tędy z Halinką przejeżdżamy…

– Wracamy z przychodni – wtrąciła pani Halinka.

– …przejeżdżamy, bo ja mieszkam tu obok, na Mierniczej, wie pan, i jeszcze kilka dni temu nic tutaj nie było. Taki duży napis był na witrynie, że urząd miasta to i to i że do wynajęcia lub na sprzedaż.

– Cóż… Czasami rzeczy potrafią się zadziać bardzo szybko i nieoczekiwanie. Jeśli jest taka potrzeba.

– No tak, no tak. – Staruszka pokiwała głową i podsunęła wyżej opadające okulary. – Najwyraźniej działy się tak szybko, że musiało mi to umknąć.

– To co podać? – Barman wrócił do tematu.

– A może to pan nam coś zaproponuje, młody człowieku? – Staruszka przekrzywiła głowę i splotła ręce na brzuchu, zmieniając się cała w oczekiwanie.

Opiekunka znów przewróciła oczami i wsparła się na łokciach, dochodząc do wniosku, że znów się nie myliła. Doświadczenie życiowe nauczyło ją, że w przypadku starszych ludzi pierwotne chwileczki mają zwyczaj irytująco się rozciągać, wszystko więc i tym razem wskazywało na to, że tak prędko stąd nie wyjdą.

Młody mężczyzna uśmiechnął się, jeszcze raz obrzucił staruszkę spojrzeniem i szybkim krokiem skierował się do kontuaru.

– Mógłbym zaproponować dużo różnych rzeczy, ofertę mamy szeroką, ale myślę, że najbardziej ucieszyłaby panią kawa.

– Kawa może jednak nie… – wtrąciła zaniepokojona pani Halinka, bo jednak wiek pani Jadwigi rządził się swoimi prawami.

Barman jakby jej nie dosłyszał. Sięgnął ręką do stojącej z boku na kontuarze starej, mocno wysłużonej kawiarki i przyniósł ją do stolika, by staruszka mogła jej się przyjrzeć.

– Kawa zaparzona właśnie tak – dokończył.

Pani Jadwiga zaskoczona podniosła rękę do ust, po czym ujęła kawiarkę i dotknęła ją delikatnie, niemal z czułością. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a w jej oczach odmalowało się prawdziwe wzruszenie.

– Czy to…

– Tak. Jeszcze z czasów wojny. Prawdziwa. Włoska. Niech pani spojrzy na datę produkcji tu, na spodzie. – Barman wskazał palcem odpowiednie miejsce.

Pani Jadwiga zerknęła na niego spode łba i posłała ostrzegawczy błysk.

– Młody człowieku, ja mam dziewięćdziesiąt cztery lata i choćbym sobie teleskop założyła na nos, to nie dojrzę.

– A w ogóle pani nie wygląda – wtrącił barman i uśmiechnął się.

Staruszka pogroziła mu palcem, dając do zrozumienia, że nie daje się nabierać na takie tanie zagrywki.

– Ale z pana żartowniś, i do tego kokiet. Nie wyglądam! – prychnęła. – A jeśli wyglądam na osiemdziesiąt, to jaka to różnica? No, to jaka tam jest data?

– Och, przepraszam, oczywiście. Powstała w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Siedemdziesiąt pięć lat temu.

– Siedemdziesiąt pięć lat… Och!

Pani Halinka ze zdumieniem obserwowała, jak wielkie wrażenie wywarł na jej podopiecznej wiek zwykłej maszynki do kawy. Zareagowała tak, jakby nagle odnalazła od dawna szukanego członka rodziny.

– Przed wojną mieliśmy taką w domu. – Pani Jadwiga zatrzymała wzrok na kawiarce i najwyraźniej dała się ponieść wspomnieniom. – A ta tutaj ma siedemdziesiąt pięć lat. Siedemdziesiąt pięć… Oczywiście. Dziś mija dokładnie siedemdziesiąt pięć lat.

– Pani Jadwigo, o czym pani mówi? – Opiekunka poruszyła się niespokojnie na krześle.

– Do kawy przygotowanej w tej właśnie kawiarce proponuję ciastko. Myślę, że najlepszy byłby sernik. – Barman zupełnie zignorował pytanie pani Halinki i uważnie wpatrywał się w staruszkę.

Opiekunka, coraz bardziej zaskoczona, spojrzała na niego.

– Ona uwielbia serniki. Skąd pan wiedział?

– Och, może i jestem młody, ale zdobyłem już spore doświadczenie. Jestem profesjonalistą i znam swoich klientów. Nawet jeśli widzą mnie po raz pierwszy – odparł lekkim tonem barman. – A co dla pani? – zwrócił się do opiekunki.

– Eee, dla mnie to samo – odparła opiekunka, w myślach dodając, że może i faktycznie ma do czynienia z profesjonalistą, za to z pewnością nie można go uważać za wzór skromności.

Spojrzała niepewnie na staruszkę.

Pani Jadwiga Kochanowska spoglądała gdzieś w odległy kąt pomieszczenia i wydawała się stopniowo odrywać od otaczającej ją rzeczywistości i oddawać w ramiona wspomnień. Siedemdziesiąt pięć lat już minęło, siedemdziesiąt pięć lat. W głowie się nie mieści. Dokładnie trzeciego września stało się to, co nosiła potem w sobie przez całe swoje życie. Co roku powracała myślą do tamtego wydarzenia, obchodząc coś na kształt prywatnej rocznicy. Nikt o tym nie wiedział. Parę razy zbierała się, by powiedzieć córce, która, trzeba przyznać, żywo interesowała się tym, co się kiedyś działo z jej matką, ale zawsze kiedy już, już słowa miały wyfrunąć jak ptaki, okazywało się, że są uwiązane. Mogły jedynie trzepotać skrzydłami.

Dlatego jakiś czas temu Jadwiga Kochanowska zorientowała się, że narasta w niej potrzeba uwolnienia wspomnień. Jak na złość córka była teraz niedostępna, a i okoliczności jak dotąd nie sprzyjały temu, by zrzucić wreszcie ciężar z ramion. Można było oczywiście powiedzieć Halince, ale jakoś tak… Nie składało się po prostu, ot co. Przeszłość zaczęła ciążyć i z upływem czasu okazywało się, że waży coraz więcej. Stara nauczycielka zaczynała już nawet myśleć, że okazja do zrzucenia brzemienia w ogóle się nie zdarzy i zostanie razem z nim pochowana. Tego by nie chciała. Byłoby im ciasno w jednej trumnie. Poza tym, cóż, dzisiaj, trzeciego września dwa tysiące osiemnastego roku, rocznica jest z tych okrągłych, bardziej rocznicowych. Statystyka pozostaje nieubłagana. Szanse na dożycie do rocznicy osiemdziesiątej były raczej niewielkie.

Za kontuarem trwała krzątanina i wkrótce dało się słyszeć charakterystyczne bulgotanie, a następnie po pomieszczeniu rozniósł się intensywny aromat parzonej kawy. Pani Halina pociągnęła nosem i musiała w duchu przyznać, że różni się od aromatów, do których przywykła. Wydał jej się szlachetniejszy, bardziej… arystokratyczny – to dobre słowo – od zwykłego zapachu kawy parzonej w nowoczesnych ekspresach. Było w nim coś niezwykłego, coś, czego nie dało się od razu opisać, a co kazało myśleć, że zapach nie jest po prostu jedynie zapachem i gdy pozwoli się mu oddziaływać jeszcze przez jakiś czas, wynikną z tego… No cóż, nie wiadomo, co z tego wyniknie, w każdym razie coś, czego pani Halinka miała prawo zupełnie się nie spodziewać.

Barman z gracją postawił przed kobietami po filiżance kawy i kawałku sernika. Pani Jadwiga drżącą ręką sięgnęła po cukiernicę i dosypała sobie dwie łyżeczki cukru. Zamieszała łyżeczką, po czym delikatnie ujęła filiżankę (pani Halinka bacznie się przyglądała, gotowa pospieszyć na ratunek, gdyby tylko konieczność takiego miała zaistnieć) i ostrożnie skosztowała gorącego napoju. Odstawiła filiżankę na spodeczek. Milczała.

Młody, czarnowłosy barman stał cały czas przy stoliku, jakby na coś czekał, co panią Halinkę zastanowiło, bo jako żywo nie mogła sobie przypomnieć, by w jakiejś innej kawiarni ktoś w takim stopniu interesował się klientami.

– Wszystko w porządku? – zapytał w końcu cicho, jakby obawiał się, że zwyczajny ton mógłby zabrzmieć jak wystrzał.

Mimo to staruszka drgnęła, otrząsnęła się z odrętwienia i ponownie uniosła filiżankę do ust.

– Tak, tak, jest dobrze. Tylko, wie pan, dzisiaj jest rocznica. Co Halinka patrzy z takim zdziwieniem? – zwróciła się do opiekunki. – Ludzie mają różne rocznice, ja też mam.

Znów zamilkła. Barman czekał cierpliwie i nie ruszał się z miejsca, jakby starał się jej nie spłoszyć.

– Ma pan czasem tak – zaczęła w końcu – że wspomina pan coś ze swojego życia, choć wcale to nie było coś takiego najważniejszego?

Mężczyzna rozłożył ręce, co miało oznaczać, że zapewne tak, ale wziąwszy pod uwagę jego młody wiek, do czegokolwiek miałby pamięcią wracać, nie mogło to mieć zbyt wielkiej rangi.

– Nie ślub, nie narodziny dziecka, nie czyjś pogrzeb, a jednak się to wspomina? – upewnił się.

– Właśnie.

– Cóż… Myślę, że czasem zdarza się coś takiego, co nie jest może oficjalnie najważniejsze, ale jednak… najważniejsze. Najważniejsze prywatnie. Tylko dla jednej osoby.

Jadwiga Kochanowska wyraźnie się ożywiła.

– O to właśnie mi chodzi.

– Bywa tak, że jakieś wydarzenie coś w człowieku zmienia – kontynuował barman. – A nawet jeśli nie zmienia, to coś mu daje. Coś tak ważnego, że dzięki temu… sam nie wiem. Na przykład przetrwa. I inni mogą w ogóle o tym nie wiedzieć. Albo wiedzą, ale nie przypuszczają, jaką ono ma tak naprawdę wagę.

Pani Halinka zastygła z filiżanką w pół drogi do ust, starając się nie uronić ani jednego dźwięku z toczącej się konwersacji, jakby się spodziewała, że oto właśnie nastąpił najwłaściwszy moment, w którym powinny paść jakieś ważne deklaracje, ale Jadwiga Kochanowska tylko pokiwała głową i zwyczajnie zabrała się do serniczka. Delektowała się przez chwilę swoją porcją do tego stopnia, że przymknęła oczy.

– Wspaniały. Naprawdę wspaniały. Rzeczywiście zna pan swoich klientów, powiem nawet, że zadziwiająco dobrze. Prawda, Halinko?

Opiekunka, przyłapana w połowie drogi pomiędzy przełykaniem sernika a siorbnięciem kawy, odchrząknęła coś niezrozumiale.

– Niech pan siądzie, młody człowieku, co pan tak będzie stał. – Jadwiga Kochanowska wskazała barmanowi miejsce przy stoliku, a ten chętnie skorzystał z zaproszenia. – Trudno powiedzieć, by przewijały się tu tłumy i żeby robota paliła się panu w rękach.

– Cóż… – Barman uśmiechnął się rozbrajająco.

– Jeśli tak będzie cały czas, to długo ten interes nie pociągnie. Jeszcze w takiej lokalizacji, nie przy głównej ulicy. No, ale jest i trzeba się cieszyć.

– Ja jestem tu od zajmowania się klientami. Reszta to sprawa góry.

– I słusznie, i słusznie. – Staruszka pokiwała głową i znów skosztowała kawy. – Taka jak przed wojną – wydała werdykt. – Niemal… przenosi w czasie.

– Staram się. – Barman skromnie pochylił głowę i spojrzał na własne dłonie.

Pani Halinka spojrzała niepewnie na zegarek. Nieplanowane wpadnięcie na chwilę do nowo odkrytej kawiarni celem jej przetestowania zaczynało przeistaczać się w biesiadę, a ona nie była pewna, czy mogą sobie na nią pozwolić. Z drugiej strony odnosiła wrażenie, że w powietrzu coś wisi, coś nieokreślonego, i jeśli tylko da temu szansę zaistnieć, przekona się, co to jest. Rezultat mógłby ją zaskoczyć.

Nie myliła się. Staruszka nie zwracała najmniejszej uwagi na rozterki swojej opiekunki i nie zamierzała teraz opuszczać Neon Café. Wprost przeciwnie. Właśnie doszła do wniosku, że nadarza się jedyna w swoim rodzaju chwila, na którą czekała od dłuższego już czasu. I za żadne skarby świata nie można pozwolić jej uciec.

– Wie pan, w czasie wojny wywieźli nas do Kazachstanu. Wcześniej ze wszystkiego ograbili, ale okazało się, że można zabrać człowiekowi znacznie więcej niż dobra materialne. Można zabrać mu tożsamość.

– Duszę – dopowiedział barman.

– Duszę. Nadzieję. Człowieczeństwo. Człowiek znalazł się już na samym dnie i nie miał zupełnie nic, został ograbiony z całej swojej godności. Upodlony do granic. Liczył się właściwie mniej niż zwierzęta. Sprowadzono nas do roli elementu całkowicie zbędnego, chorobliwej narośli, której za wszelką cenę należało się pozbyć w imię „uzdrowienia” całego organizmu. Kiedy to wszystko miało miejsce, wie pan, zdarzyło się coś, co pozwoliło mi przeżyć i sprawiło, że gdzieś tam ta stłamszona i zdeptana godność odrodziła się na nowo. I choć pozornie nadal chodziłam pochylona, z karkiem przyciśniętym do ziemi za sprawą sowieckiego buta, głodna, zmarznięta, zawszona i w łachmanach, to wewnętrznie pozostałam wyprostowana i wolna. To było coś, co przywróciło mi nadzieję na powrót.

– I rocznica tego zdarzenia wypada właśnie dzisiaj? – upewnił się młody człowiek.

– Właśnie dzisiaj. Siedemdziesiąta piąta.

– I co to było?

– Ho, ho, nigdy pan nie uwierzy. – Pokiwała głową i widelczykiem ukroiła kolejną porcję sernika. W oczach pojawił się na moment dziwny błysk.

– Droga pani, pękam z ciekawości, ale może dam radę. Uwierzę.

– Wtedy, w kołchozie w Kazachstanie, w południowej Syberii była to rzecz tak absurdalna i niezwykła, że gdybym tego nie przeżyła, sama bym myślała, że to wierutne bzdury wyssane z palca.

– Zamieniam się w słuch. – Barman poprawił się na krześle.

Pani Halinka w słuch zamieniona była już od jakiegoś czasu, a teraz dodatkowo zamarła bez ruchu w oczekiwaniu. Jadwiga Kochanowska sięgnęła po filiżankę i z wyraźną przyjemnością znów upiła łyk czarnego płynu. W końcu ją odstawiła i odsunęła od siebie spodeczek.

– Cóż, młody człowieku, to było tango.

Step swoim pięknem zwyczajnie oszałamiał. Stałam na ziemi, która była jeszcze mokra, wręcz nasiąknięta wodą z wiosennych roztopów. Przyroda zdążyła już pozbyć się śniegu, ale wody pozostało jeszcze sporo. Zrobiło się błoto. Moje buty nieznacznie zapadały się w błotnistej mazi i mlaskały przy każdym poruszeniu. Porywy wiatru szarpały moją sukienką, a w powietrzu nie czuć było tej wilgoci, która tak obficie skumulowała się w gruncie. Pomyślałam sobie wtedy, że roztopy szybko wyschną. Przed moimi oczami rozciągała się niezmierzona przestrzeń falujących traw i prawdziwe morze kwiatów mieniących się żółto i czerwono, a na dobrą sprawę wszystkimi kolorami tęczy. Rośliny uginały się w prawo i w lewo w zgodnym tańcu i doskonale rozumiałam, co miał na myśli Mickiewicz, kiedy pisał, że „wypłynął na suchego przestwór oceanu”.

Pogoda była przepiękna. Na linii horyzontu step spotykał się z błękitnym niebem, na którym kilka białych chmur przepływało dostojnie, z obojętnością patrząc na to, co się działo na ziemi. W oddali zaczynał się las, niezbyt rozległy, składający się głównie z brzóz, spomiędzy których tu i tam przebijały jodły. Był koniec kwietnia i choć podmuchy wiatru tchnęły jeszcze chłodem, w powietrzu dało się już rozpoznać pierwsze nieśmiałe zwiastuny przyszłych upałów. Wkrótce przekonałam się, że zaraz po bardzo krótkiej wiośnie wybucha znienacka intensywne, suche i niezwykle gorące lato.

Stałam więc, powiewy chłodnego wiatru delikatnie dotykały mojej twarzy, a barwny ocean falował nieprzerwanie, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozpaczliwy krzyk, który rozlegał się wokół. Spojrzałam na ciała leżące po mojej lewej stronie. To byli ci, którzy nie przeżyli dwutygodniowej podróży.

Powinno się wtedy coś wydarzyć. Powinien uderzyć grom, ziemia zadrżeć i rozstąpić się, powinna zstąpić z tego błękitnego nieba lawina ognia, ale nic takiego nie nastąpiło.

Odwróciłam się w stronę stojących za moimi plecami towarowych wagonów. Wywlekano z nich ostatnich wysiedleńców – kobiety, dzieci, ludzi w podeszłym wieku, którym powiedziano, że wiozą ich tam, gdzie wcześniej zabrano ich mężów, ojców i synów. Wierzyliśmy w to, jasne, że wierzyliśmy. Każdy by uwierzył. Ostatnie toboły spadały na rozmiękłą ziemię. Dowiedziałam się potem, że mieliśmy szczęście, że wywieźli nas w kwietniu. Z tymi, których zabrano w styczniu, było znacznie gorzej. Ciał było znacznie więcej, a stosunek żywych do martwych przechylał się zdecydowanie na korzyść tych drugich. Niewielu przeżyło samą podróż, zimy tutaj na miejscu nie przeżył prawie nikt.

Była końcówka kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, a ja miałam szesnaście lat. Właśnie wtedy po raz pierwszy postawiłam swoją stopę w Azji, w Pietropawłowskiej Obłasti w północnym Kazachstanie. Nizina Zachodniosyberyjska przyjęła nas z otwartymi ramionami, wchłonęła jak wysuszona gleba zachłannie zbierająca krople deszczu. Zamknęła nas w sobie jak wielu przed nami i wielu po nas. Z pierwszej bitwy wyszłam zwycięsko – przeżyłam. Zrozumiałam jednak, że odtąd walka będzie zażarta, dzień po dniu, i nie wiadomo, kiedy się skończy.

– Chodź, mamo – powiedziałam i podniosłam z ziemi część naszych tobołów. – Każą nam iść do tych ciężarówek. Wiozą nas gdzieś dalej.

Matka nic nie odpowiedziała. Westchnęła i zabrała resztę rzeczy. Poganiane przez czerwonoarmistów razem z tłumem ludzi udałyśmy się w kierunku rozklekotanych gruzawików.

– Już się bałam, że nas tu zostawią – zwierzyłam się jej na ucho, kiedy siedziałyśmy ściśnięte wśród innych skołowaciałych ludzi na pace ciężarówki, która niebezpiecznie kiwała się na wybojach. – Przecież tu nic nie ma.

Kołchoz Sow-Łag, do którego nas dowieziono, tak naprawdę niewiele różnił się od pustego stepu. Mogliśmy dostrzec kilka ustawionych chaotycznie, krytych strzechą drewnianych chat oraz budynek nieco większy i solidniej zbudowany, który okazał się siedzibą administracji. Siedzieliśmy więc przed tym budynkiem zbici w gromadę i czekaliśmy na decyzję. Dzieci, które przeżyły podróż, płakały lub siedziały osowiałe. Były głodne, a dwa dni temu skończyło nam się jedzenie. Matki z rozpaczą rozglądały się dookoła. Milczałam i rozglądałam się również, ogarniając wzrokiem zupełnie obcy teren i starając się zaobserwować jak najwięcej szczegółów.

Nagle wokół nas zaczęli się gromadzić ludzie.

– Patrz! – Trąciłam matkę w bok i wskazałam na nich. – Zobacz, co się dzieje!

Matka spojrzała w tamtym kierunku. Ludzie pojawiali się, jakby wychodzili spod ziemi. Byli brudni i wychudzeni, a podarte ubrania wisiały na ich kościstych ciałach. Niektórzy byli boso, niektórzy w czymś, co przypominało obuwie, a zrobione było z Bóg wie czego, nieliczni zachowali prawdziwe buty, choć teraz były w opłakanym stanie i nie wiem, jakim cudem trzymały się w ogóle na nogach. Nędzarze nieufnie spoglądali na nas z daleka, czając się jak zwierzęta.

– To dzieci – powiedziałam wstrząśnięta. – Dzieci i starcy. Tak wyglądają.

– Patrzcie i zapamiętajcie sobie – usłyszeliśmy nagle głos enkawudzisty. – Kto nie pracuje, ten nie je. Jak nie będziecie pracować, będziecie jak te ścierwa. Związek Radziecki nie potrzebuje nierobów i wałkoni.

– Dlaczego wychodzą spod ziemi? – szepnęłam do matki, kiedy enkawudzista stanął nieco dalej. – Żyją w norach? Dlaczego nie mają włosów?

Matka nic nie odpowiedziała. W ogóle niewiele odzywała się od czasu, kiedy w środku nocy wyrzucono nas z domu, dając piętnaście minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, i załadowano do pociągu, w którym spędziłyśmy dwa potworne tygodnie, pokonując trzy i pół tysiąca kilometrów w głąb Azji. Nie musiała zresztą nic mówić, bo niedługo wszystko się wyjaśniło.

Decyzja co do tego, co i jak z nami robić, widać zapadła, bo zrobił się ruch i kazano nam ruszyć w stronę tych obdartych postaci. Kiedy zbliżyliśmy się do nich, okazało się, że mieszkają w ziemiankach, czyli chatach-norach wykopanych w ziemi, których ściany wychodzące ponad poziom gruntu zrobiono z darni. Dach każdej z nich składał się z gałęzi, a tuż ponad powierzchnią ziemi umieszczono dwa malutkie okienka. Wnętrze na podłodze i ścianach wyłożono gliną wymieszaną z czymś, co przepotwornie śmierdziało.

– Krowie łajno – powiedział ktoś obok.

Uzbrojeni enkawudziści stanęli przy nas i zaczęto nas rozlokowywać w poszczególnych ziemiankach. Mnie i matkę dołączono do pięcioosobowej rodziny, czyli było nas w sumie siedmioro, co i tak należało traktować jako uśmiech losu i swego rodzaju luksus. W pozostałych ziemiankach mieszkało po dziesięć i więcej osób.

Ku mojemu zdumieniu mieszkańcami nor nie byli Polacy, tylko Rosjanie i Kazachowie. Potem, dwa lata później, dowieziono kolejnymi transportami Czeczenów i Irańczyków, a nawet mieszkańców kolonii niemieckich, ulokowanych przy zachodnich granicach Związku Sowieckiego. Ich też komunistyczne władze uznały za element niepożądany i skierowały na przymusową resocjalizację poprzez niewolniczą pracę z szansami na powrót bliskimi zeru.

– Gdzie Polacy? – pytałam po rosyjsku.

– Jacy Polacy?

– Ci, których tu przywieźli. Wcześniej. Zimą.

– Ach, ci. – Dziesięcioletni chłopak, z którym rozmawiałam, pokiwał głową.

– Co z nimi?

– Wrogowie Sojuza – burknął. – Polskie pany. Nie ma ich.

– To gdzie są?

– Nie ma. Nie żyją.

– Wszyscy? – spytałam wstrząśnięta.

– No a jak. Wszyscy.

Kolana się pode mną ugięły i przysiadłam na drewnianej pryczy dobudowanej do chlebowego pieca, który zajmował sporą część nory. Wieść przekazana przez chłopca, ale i potworny smród, który wypełniał pomieszczenie, sprawiły, że łzy napłynęły mi do oczu i pociekły po policzkach.

– No, kilku żyje – przyznał chłopak i nieco zawstydzony spuścił wzrok.

A więc jednak. Kilka osób. Z całego styczniowego transportu rozwiezionego do różnych kołchozów w Sow-Łagu do kwietnia przeżyło kilka osób.

– To gdzie są?

– W polu. Pracują z naszymi. Kto nie pracuje, ten nie je.

– To dlaczego ty nie pracujesz? – prychnęłam.

Chłopak uniósł do góry nogawkę spodni zrobionych z jutowego worka i moim oczom ukazała się okropnie zniekształcona noga, nosząca wyraźne ślady jakiegoś nie tak całkiem dawnego wypadku.

– Wóz – wyjaśnił. – Przejechał mi po nodze. Ale ja i tak pracuję. Nie myśl sobie. Pomagam przy owcach.

Niedobitki