Dłonie pełne radości - Bogusława M. Andrzejewska - ebook

Dłonie pełne radości ebook

Bogusława M. Andrzejewska

5,0

Opis

Nasze przekonania kreują nasz świat i każda decyzja, o czym będziemy rozmyślać, na czym się skupiać oraz w co uwierzymy, kształtuje nasz dzień. W ślad za myślą podąża działanie, które układa kolejne cegiełki życia. Zawsze mamy na to wpływ, jeśli na chwilę zatrzymamy się w biegu i dokonamy świadomego wyboru, czemu damy swoją uwagę. Nasze dłonie mogą być pełne problemów albo pełne radości. Życie może być naprawdę dobre. Warto poświęcić chwilę, aby dokonane wybory niosły nam szczęście i spełnienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusława M. Andrzejewska

Dłonie pełne radości

KorektorElżbieta Matuszewska

FotografJerzy Andrzejewski

Projektant okładkiBogusława M. Andrzejewska

© Bogusława M. Andrzejewska, 2019

© Jerzy Andrzejewski, fotografie, 2019

© Bogusława M. Andrzejewska, projekt okładki, 2019

Nasze przekonania kreują nasz świat i każda decyzja, o czym będziemy rozmyślać, na czym się skupiać oraz w co uwierzymy, kształtuje nasz dzień. W ślad za myślą podąża działanie, które układa kolejne cegiełki życia. Zawsze mamy na to wpływ, jeśli na chwilę zatrzymamy się w biegu i dokonamy świadomego wyboru, czemu damy swoją uwagę. Nasze dłonie mogą być pełne problemów albo pełne radości. Życie może być naprawdę dobre. Warto poświęcić chwilę, aby dokonane wybory niosły nam szczęście i spełnienie.

ISBN 978-83-8189-357-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wprowadzenie

Życie może być dobre i pełne radości. A nawet powinno. Bo jest nasze i dla nas. Zeszliśmy na Ziemię, by doświadczać cudów istnienia, które rozpościerają się przed nami jak cudowny wachlarz. Obracamy się w materii, by tańczyć wśród szeleszczących liści, wdychać rześkie powietrze, pachnące sosnowym lasem, smakować świeżo zerwane poziomki. By przytulać się do przyjaciela i wzruszać miłosnym wierszem. By dotykać puszystego futra ukochanego psa i śmiać do łez, obserwując, jak kot próbuje złapać światełko migoczące na podłodze. Oto życie.

Szczęście nie jest zależne od tego, co się wydarza i na co czasem prawdopodobnie nie mamy wpływu. Jest zależne od naszej reakcji na wydarzenia. To w nas jest moc i prawo decydowania o tym, czy wpadniemy w rozpacz, czy będziemy uśmiechać się do życia. Sztuka istnienia nie polega na oczekiwaniu, że wydarzy się coś dobrego, co nas zadowoli. Polega na tym, by wybierać radość niezależnie od tego, co się dzieje. Wymaga to czasem zrozumienia, że nic nie jest tak naprawdę złe, a każda pozorna tragedia niesie w sobie prezent, którego się nie spodziewamy.

Wiem, o czym piszę. Urodziłam się z wadą serca i przez całe życie nie mogłam robić wielu rzeczy, które robili inni i których ja też chciałabym doświadczać. Nie mogłam tańczyć, nie mogłam wspinać się po górach, nie mogłam biegać ani pływać, czy uprawiać sportów. Czy można cieszyć się życiem, kiedy nawet odkurzenie niewielkiego mieszkania doprowadza do zadyszki i stanu, w którym pada się bez sił na podłogę? Otóż można. Można znaleźć sobie coś, co nie wymaga wysiłku fizycznego, a jest równie cudowne jak taniec czy widoki z górskich szczytów. Można pisać książki, malować, tworzyć grafiki, rozmawiać z Aniołami, przytulać kryształy i prowadzić szkolenia. Można obliczać horoskopy i numerologiczne portrety. I ja to wszystko robię i jeszcze ciut więcej. A przecież na tym nie koniec. Z wadą serca można wyplatać łapacze, robić biżuterię, szyć sukienki, malować na tkaninie, prowadzić księgowość, tłumaczyć na inny język książki i można robić też setki innych rzeczy.

To zawsze my decydujemy, czy będziemy siedzieć i płakać, czy poszukamy sobie innych powodów do radości. To my wybieramy, czy poddajemy się i egzystujemy z ponurą miną, czekając niecierpliwie aż życie przeminie, czy próbujemy wykorzystać twórczo każdy dzień. To wreszcie my określamy siebie na nowo w zupełnie innej scenografii, szukając tego, co może okazać się dla nas największym sukcesem. Wierzę, że wszechświat jest pełen harmonii i każda ułomność, każda trudność jest zaprojektowana dokładnie na miarę naszego przyszłego szczęścia. Jest drzwiami do spełnienia. Moja choroba serca zaprowadziła mnie do tego punktu, w którym dzisiaj jestem — szczęśliwa, zrealizowana i zachwycona życiem. I już wiem doskonale, że gdybym mogła jak wszyscy biegać i tańczyć, nie usiadłabym przy komputerze, by pisać książki. Nie posiadłabym wiedzy duchowej, która pozwala mi prostować innym życiowe ścieżki, lecz sama szukałabym dla siebie terapeutów. Nie rozwijałabym swojej wrażliwości na piękno, lecz biegła na oślep w zmysłowym doświadczaniu świata.

I chociaż każdy z nas mając wybór, chciałby być zdrowy i sprawny fizycznie, to ja nie wracam do tego pytania: jak by to było, gdybym mogła wybrać? Nie mam bowiem pewności, czy życie w biegu i fizycznym wysiłku przyniosłoby mi tyle radości i satysfakcji, ile daje mi twórcza praca intelektualna. Odpowiedź zobaczyłam raz i jej zaufałam. Również dlatego, że w gruncie rzeczy chcę być w tu i teraz, nie tracąc czasu na bezproduktywne analizowanie przeszłości, której zmienić nie sposób. Jedyne, co dla mnie w tym aspekcie istotne, to pełna akceptacja stanu faktycznego, aby stał się dla mnie trampoliną do szczęścia.

Wyobraźmy sobie nasze istnienie na tej planecie, jak wielką strategiczną grę, która z założenia ma być dobrą zabawą. Być może nie uda nam się zdobyć maksymalnej ilości punktów, być może ktoś odbierze nam nasze domy czy wioski, ale przecież także zdobędziemy smoczy zamek, uzbieramy mnóstwo dukatów i odniesiemy wiele cudownych sukcesów, które długo będziemy wspominać. A i tak najbardziej liczy się sama gra, umiejętność czerpania z niej mnóstwa radości. Każdy śmiech, żart, każdy sukces i każda chwila wypełniona satysfakcją. Można te chwile kolekcjonować jak klejnoty, by wiedzieć u schyłku życia, jak piękna była nasza podróż.

Siadając do gry nie mamy żadnego przygotowania, więc popełniamy mnóstwo błędów. Podobno już kiedyś żyliśmy, ale nic z tego nie pamiętamy. Dlatego trochę łatwiej grać, kiedy ktoś pozwoli nam przeczytać instrukcję albo podzieli się swoim doświadczeniem. Nie musimy korzystać ze wszystkich sposobów wypracowanych przez innego gracza. Możemy próbować po swojemu. Jednak znajomość zasad i różnych skutecznych strategii przynosi więcej sukcesów i więcej zadowolenia. Niech zatem ta książka będzie dla Was Poradnikiem Gracza, który pomoże Wam znaleźć w życiu jak najwięcej radości.

Radość bycia

Pełnia

Jestem Pełnią. Jestem Całością. Jestem doskonała taka, jaka jestem, w tym momencie i w każdym innym. Ponieważ nauczyłam się kochać bezwarunkowo, jestem też kompletna. Nie jestem niczyją połówką, chociaż mój mąż żartobliwie może o mnie tak powiedzieć. Wolno mu. Jego słowa nie pozbawiają mnie mocy i poczucia bycia samodzielnym istnieniem. Nie tracę części siebie, kiedy on wychodzi do pracy, bo jestem Wszystkim Co Jest.

Jestem spełniona, bo robię mnóstwo fantastycznych rzeczy, które dają mi wiele radości. To nie oznacza, że usiadłam i napawam się własną urodą. Wręcz przeciwnie — stale szukam nowych doświadczeń, bo fascynuje mnie piękno świata i jego wielowątkowość. Jestem tak wszechstronna, że zaczynam robić rzeczy, o których nigdy wcześniej nie śniłam. Ale zatrzymuję się tylko na wybranych zagadnieniach. Nie można robić wszystkiego i nawet nie można interesować się wszystkim tak dosłownie. Czasem więc tylko próbuję, doznaję i zostawiam, wracając do tego, co mi najbliższe.

Jedyną stałą jest zmiana, a dotyczy to przede wszystkim naszego rozwoju. Zmieniamy się my i nasze poglądy, upodobania, zainteresowania. Niektóre rzeczy trwają w nas, inne odchodzą, robiąc przestrzeń dla nowych doświadczeń. Jeśli pracujemy świadomie nad swoim rozwojem, to zdobywamy nowe jakości. Na przykład poczucie siły, poczucie wartości, wiarę w siebie, dystans do problemów, spokój wewnętrzny, umiejętność zarządzania emocjami, samodzielność. Nigdy nie jesteśmy tacy sami i każdego dnia odkrywać możemy w sobie coś nowego. I możemy wręcz zaskakiwać siebie odmienną reakcją na te same wydarzenia.

W psychologii nie ma pewników ani stuprocentowych zasad. Każda analiza jest odpowiednia tylko na dany moment. Kiedy stosuję NAO (Nieinwazyjna Analiza Osobowości), to zwracam szczególną uwagę na powtarzalność pewnych elementów. Ale przede wszystkim biorę pod uwagę dzisiejszy wygląd, bo to on pokazuje to, co jest aktualne. To, co było ważne wczoraj, teraz może być bez znaczenia. Nawet terapia pojawia się jako odpowiedź na obecny stan. Stan, którego nie było jeszcze miesiąc lub rok temu.

Ta płynność i zmienność prowadzi do niesłychanie ważnej jakości, którą nazwałabym niepowtarzalnością. Każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju. I co ważne — każdy z nas jest pełnią. Nosi w sobie ten potencjał, o którym napisałam na początku. Fakt, że nie każdy może czuć się tak jak ja, wynika wyłącznie z tego, że nie uświadamia sobie swojej własnej mocy. Nazwa „spełnienie” oznacza właśnie odnalezienie swojej całości. To wydobycie na światło dzienne rozmaitych talentów, odkurzenie ich i urzeczywistnienie. Wiąże się to nierozerwalnie z poczuciem, że wszystko mamy w sobie. Wszystko, czego potrzebujemy do szczęścia. Wszechświat jest tak skonstruowany, że niczego nie musimy szukać na zewnątrz, ponieważ dostaliśmy każde potrzebne narzędzie. Mamy je w rękach.

Samorealizacja jest w moim odczuciu najważniejszym elementem odnalezienia swojego sensu w życiu. Kiedy odkryjemy, co nas cieszy, rozwija, nakręca, uszczęśliwia — to jesteśmy na najlepszej drodze. Potem wystarczy już tylko zawinąć rękawy i realizować dokładnie to, co czujemy, że jest tak bardzo nasze. Wtedy spontanicznie przerabiamy swój program karmiczny, co sprawia, że dusza daje nam mnóstwo mocy i możliwości. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest jednak uczucie, które temu towarzyszy. Nazywam je szczęściem. Dlatego właśnie tak często powtarzam, że jestem szczęśliwa, bo ono stale jest przy mnie. I chociaż nie omijają mnie życiowe zakręty i zawirowania, a czasem nawet mocno spada mi energia, to ogólnie uczciwie stwierdzam: jestem bardzo szczęśliwa, bo robię to, co kocham. Bo jestem Pełnią. Jestem Wszystkim. Jestem mikrokosmosem w makrokosmosie.

Człowiek, który nie docenia siebie, czuje się nieszczęśliwy. Podświadomie wie, że coś ma znaleźć. Jednak zamiast w sobie najczęściej szuka na zewnątrz. Wypada wówczas z harmonii i zaczyna naśladować kogoś innego. Patrzy na ludzi szczęśliwych, czuje ich dobrą energię i zaczyna upodabniać się do nich. Gra cudzą rolę, zamiast realizować swój program. Odwzorowuje i zaczyna żyć nie swoim życiem. W najlepszym przypadku dostanie od życia szturchańca, zrozumie lekcję i wróci do swojego programu, odkrywając swoje niezmierzone bogactwo wewnętrzne. W najgorszym razie — dusza zrezygnuje i odejdzie z tego świata, próbując w kolejnym wcieleniu, stwarzając odmienne okoliczności.

Zakładając cudze maski, wybieramy najczęściej ludzi znanych i podziwianych. Co samo w sobie może być pułapką, bo nie każda znana postać jest kimś, z kogo warto brać przykład. Świat materialny rządzi się swoimi prawami. Najbardziej popularni nie są ci, którzy mają najpiękniejszą energię, lecz ci, którzy do perfekcji opanowali zasady reklamy i PR. Widzę wiele popularnych postaci o przeciętnych wibracjach, którymi ludzie się zachwycają i widzę też wiele istot o przepięknej energii, które są mało znane i omijane. Rozumiem, że nie każdy widzi to wewnętrzne Światło, mam świadomość, że mój dar nie jest powszechny. Ale przecież widać „owoce” ludzkiego działania. Naprawdę widać, wystarczy odrobina uważności.

Działa tu też harmonia wibracyjna. Ludzie o niskich energiach przyciągają podobnych sobie. Ci o przeciętnych też. Zatem ci o wysokiej również są w stanie wejść w bliższe relacje tylko z pięknymi duszami. Innymi słowy — do pięknego nauczyciela trzeba samemu dorosnąć. Uczyłam się tego wiele lat temu, kiedy próbowałam zorganizować szkolenie dla pewnej niesamowitej i pełnej mocy osoby. Nie mogłam zebrać grupy, bo każdemu coś tam wypadało. Kiedy skruszona próbowałam się tłumaczyć tej pięknej energii, usłyszałam: „nie są jeszcze gotowi, bądź cierpliwa”. Dzisiaj jestem więc cierpliwa i spokojnie obserwuję fascynację byle jakością, dając pięknym motylom zgodę na to, by najpierw były poczwarkami.

Nadrzędną lekcją na Ziemi jest miłość do samego siebie. Mamy pokochać siebie tak mocno, aby nasze dzieła były dla nas doskonałe takie, jakimi je stworzyliśmy. Wszelka zazdrość, rywalizacja, powielanie cudzych programów, by utrzeć nosa komuś innemu, stoi w opozycji do bezwarunkowego kochania. Jeśli obdarzam siebie miłością, to wiem, że jestem niepowtarzalna i nie muszę — i nie chcę — udawać kogoś, kim nie jestem. Rywalizacja jest zawsze wyrazem kompleksów, ponieważ stawia zwycięzcę powyżej przegranego i każe patrzeć z góry. Pełnia oznacza, że jesteśmy Wszystkim, Co Jest — pozornym zwycięzcą i iluzorycznym pokonanym. Na równej pozycji. Bez poczucia braku i zawiści, że ktoś ma podziw, którego my nie mamy.

Dlatego niezmiennie sama siebie szanuję i podziwiam, nie oczekując sławy ani doceniania od kapryśnego świata, który często nie odróżnia tombaku od złota. Mam też podziw i miłość wspaniałych ludzi o wysokiej energii i to jest dla mnie cenne. Nie tęsknię za oklaskami tych, którzy nie odróżniają klejnotu od blaszki, bo i tak niewiele im mogę dać, dopóki nie zrzucą masek. Jestem cierpliwa, bo wszyscy są skazani na doskonałość. To kwestia czasu.

Temat trudny, bo nikt nie wie, czym jest Pełnia, dopóki jej nie urzeczywistni. Nie sposób też o niej uczyć. Dlatego dzielę się tylko tym, co sama czuję, żyjąc między ludźmi. Chciałabym jednak, aby każdy uzmysłowił sobie, że nie musi w nieskończoność być poczwarką i naśladować innych pięknych motyli, przebierając się w ich szatki. Nie musi też rywalizować z nikim, kto lśni zachwycająco. Warto uświadomić sobie własną niepowtarzalność i tworzyć własne skrzydła. Jedyne takie we wszechświecie. Największe piękno zawiera się bowiem w tym, co zrodziło się z naszego serca.

Wszystko

Mamy w sobie wszystko — każdą umiejętność czy zdolność i ogromny potencjał. Jesteśmy przeogromnym bogactwem rozmaitych opcji do wykorzystania. W tym także każdy z nas posiada moc kreowania własnego życia. I ta wiedza jest czymś, co każdy powinien sobie uświadomić. To wyposażenie niezbędne do podnoszenia poczucia własnej wartości i rozwijania miłości do samego siebie.

Człowiek czuje się niedoskonały, ponieważ stale porównuje się z innymi i widzi obok ludzi, którzy pięknie malują, tańczą, jeżdżą na łyżwach czy znają świetnie wyższą matematykę. Wydaje mu się, że jest gorszy, że na fascynującym bankiecie życia przeznaczono mu tylko sprzątanie. Nie ujmując nic sprzątaniu (to też trzeba umieć), każdy z nas może być artystą w mniejszym lub większym stopniu. Kiedyś pomagałam znajomemu przygotować prace zaliczeniowe z plastyki. Namalowałam za niego ludzkie twarze i dłonie, wzorując się na obrazach Leonarda da Vinci. Namalowałam mu też konia w biegu z rozwianą grzywą, a mój obraz wzbudził powszechny zachwyt. Nie było to szczególnym wyzwaniem, myślę że jest to możliwe do zrobienia dla każdego. To oznacza, że gdybym przez wiele godzin w tygodniu malowała i rysowała, to osiągnęłabym w tym biegłość, jak każdy malarz. Nie maluję pięknie tylko dlatego, że nie ćwiczę tej sztuki.

Podobnie rzecz ma się z zadaniami matematycznymi, gotowaniem, rzeźbieniem, pisaniem powieści, szyciem i wszystkim innym. To praktyka czyni mistrza. Jeśli się czegoś uczymy i teorię wzbogacamy solidnym działaniem, to osiągamy w tym wysoki poziom. Rzecz jasna nie można robić wszystkiego, bo taka nauka wymaga czasu i zaangażowania. Jesteśmy zatem zmuszeni, by z przebogatej oferty różnych działań wybrać coś dla siebie, coś szczególnego. Ma to też głęboki sens, bo przecież nie możemy być wszyscy malarzami albo lekarzami. Różnorodność jest konieczna. Zatem szukamy kilku rzeczy, które są nam szczególnie bliskie, które nam się podobają i na tym skupiamy swoją uwagę. Ale to nie oznacza, że dobry inżynier nie mógłby być też dobrym pisarzem, gdyby miał czas, by tę zdolność rozwijać. Znamy zresztą takie osoby, które mają więcej niż jedną pasję i sprawdzają się w kilku dziedzinach.

Jako wszechstronny zodiakalny Bliźniak przekonałam się, że mogę wszystko, jeśli tylko poświęcę temu odpowiednio dużo czasu. Jestem nie tylko psychologiem, astrologiem i numerologiem, ale sprawnie posługuję się też psychografologią i metodami NAO. Zajmuję się angelologią, Reiki i innymi ezoterycznymi tematami. Prowadzę szkolenia, piszę książki i artykuły, układam wiersze, robię grafiki, sama tworzę swoją stronę www, fotografuję, a ostatnio także maluję obrazy, które nawet mi się podobają. Na tym nie kończą się moje zdolności, ponieważ mam wiele jeszcze innych dobrze opanowanych umiejętności. Jest wiele takich osób jak ja.

Jesteśmy zdolni, wszyscy bez wyjątku. Różnica polega na tym, że jedni wierzą w siebie i uczą się tak długo, aż się nauczą zadowalająco rysować (malować, pisać, komponować muzykę, projektować, szyć…), a inni zakładają, że nie dadzą rady i nawet nie próbują. Być może jedni mają lepszy słuch, a inni bardziej zwinne palce — jesteśmy przecież różni. Ale to i tak nie zmienia faktu, że każdy, każdy bez wyjątku, może być mistrzem w kilku dziedzinach. Jeśli zupełnie nie wychodzi nam śpiewanie, to możemy pisać wspaniałe humoreski albo malować genialne obrazy. I nawet jeśli osiągniemy w czymś ten mistrzowski poziom, warto szukać dalej i rozwijać kolejne talenty. Mamy ich wiele.

Nie dostrzegamy tego, ponieważ inwestujemy w siebie najmniej czasu i energii. Nie szukamy swoich możliwości, o ile życie nas do tego nie zmusi. Idziemy przez codzienność utartym szlakiem. Jeśli już mamy dobry zawód, to zamykamy się na tej jednej zdolności. Jeśli to ceniona społecznie profesja, która przynosi nam uznanie, to nie odczuwamy potrzeby szukania czegokolwiek. Jesteśmy najczęściej spełnieni. Jeśli jednak giniemy w tłumie podobnych do nas ludzi, a praca zaczyna nas wypalać, wówczas warto zapytać siebie: czego jeszcze chciałabym się nauczyć? Bo nasza samorealizacja może być ukryta w nowej pasji, do której jeszcze w swoich poszukiwaniach nie dotarliśmy.

Czasem wydaje nam się, że skoro półmetek już za nami i dzieci są odchowane, to jedyne, czego można się uczyć, to dzierganie na drutach czapeczek dla wnuków. Tymczasem warto pamiętać, że jesteśmy tu na Ziemi dla siebie i własnego spełnienia. I chociaż miłość do wnuków daje nam dużo radości, to jeszcze więcej satysfakcji da pierwszy własnoręcznie namalowany obraz albo wreszcie wydany na papierze autorski tomik wierszy. Nie ma limitu czasowego. Uniwersytety trzeciego wieku pokazują, że chociaż zdolności przyswajania wiedzy zmieniają się wraz z metryką, to otwartość na uczenie się już nie. Dopóki żyjemy, interesujemy się światem i tym wszystkim, co może okazać się fascynujące. Ludzie, którzy także na starość czytają książki, rozwiązują krzyżówki, prowadzą z innymi dyskusje i uczą się nowych rzeczy, zachowują sprawny umysł.

Zatem jeśli coś nam się podoba, próbujmy. Próbujmy tak długo, aż będziemy w tym dobrzy. Jestem świadoma, że pośród nas pojawiają się wyjątkowe talenty, np. genialni kompozytorzy czy malarze czy tancerze. Nie każdemu możemy dorównać, ale nie o porównywania i dorównywanie w tym chodzi, ale o osiąganie swojego własnego maksimum. Nie jestem i nie będę Leonardem da Vinci, ale kiedy namalowałam swój pierwszy obraz, byłam ogromnie dumna i szczęśliwa, a moje dzieło wydało mi się bajecznie piękne. A największy sens ma oczywiście to, że samo malowanie sprawia mi mnóstwo radości, a po namalowaniu kilku kolejnych twarzy zaczynam malować je coraz lepiej. I już niedługo namaluję naprawdę dobry portret, wiem i widzę to w kolejnych pracach. Fascynuje mnie niezmiernie cudowna zdolność ludzkiego umysłu do nauki. Wiem, że można nauczyć się wszystkiego, chociaż mistrzostwo osiągniemy tylko w tym, co pokochamy i co jest tą prawdziwą częścią nas. To jakby oczywiste.

Wszystko mamy w sobie. Nie tylko zdolności artystyczne, którym poświęciłam tu tyle uwagi, ale też inne umiejętności. Na przykład ktoś, kto się spóźnia ma w sobie zdolność bycia punktualnym. Naprawdę ma. Oczywiście wymaga to — jak każdy inny talent — trochę wysiłku, aby rozwinąć tę jakość, ale jest to realna możliwość i znam osoby, które tego dokonały. Podobnie — każdy leniwy człowiek ma zdolność bycia pracowitym, a każdy nieśmiały nosi w sobie dar towarzyskości. Można wymieniać bez końca. Każda potrzebna jakość jest w nas jako potencjał. Jak malowanie, którego można się nauczyć albo jak jazda na rowerze czy łyżwach. Wystarczy chcieć i włożyć trochę wysiłku w opanowanie tego, czego potrzebujemy. Ważne też, by nie zrażać się początkowym niepowodzeniem.

Wszystko mamy w sobie. Cały potencjał kosmosu, ponieważ to nasze myśli stwarzają wszechświaty. Nawet jeśli wylądujemy na wyspie bezludnej w jednej koszuli, możemy tam przetrwać i uratować życie. Możemy nauczyć się łowienia ryb, hodowania roślin, budowania szałasu — chociaż nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Ale możemy też mocą umysłu przyciągnąć statek czy samolot, który nas z tej wsypy uratuje. Całe nasze życie jest wielokrotnością takich wysp, na których czujemy się osamotnieni i bezsilni. Właśnie dlatego warto zapamiętać, że w istocie ta bezradność jest tylko złudzeniem. Mamy w sobie moc i ogromne możliwości. Możemy w każdym momencie odwrócić niekorzystną sytuację o 180 stopni i od podstaw zbudować nowe szczęśliwe istnienie. Nie potrzebujemy niczego z zewnątrz. Wszyscy terapeuci i doradcy mają nam tylko przypomnieć, że w sobie mamy dar kształtowania rzeczywistości, a wszystkie techniki uzdrawiania służą uruchamianiu naszej własnej wewnętrznej siły.

Slow

To jest to, co kocham najbardziej. Działanie powolne, spokojne, ze starannym smakowaniem życia. Zmysłowe do granic rozkoszy. Życie, w którym nie przeoczę zapachu kawy parzonej przez córkę ani lekkiej mgiełki aromatu nowej kwiatowej świecy. Życie, w którym delektuję się smakiem świeżej bułki i mrużę oczy, kiedy jem maliny. Życie przynoszące dźwięki dobrej muzyki i śpiew ptaków za oknem nad ranem. Zauważę i docenię promienie słońca przenikające przez liście drzew i odbijające się w szybach zaparkowanych przed domem samochodów. Podniosę brwi w zachwycie, kiedy przypomnę sobie, że tak właśnie wygląda środek lata nad jeziorem, kiedy słoneczny blask kąpie się w wodzie.

Piękno codzienności. Kto je zauważa, zagoniony pomiędzy kolejnymi sprawami do załatwienia? Tysiące rzeczy, urzędy, sklepy, szkoła, przychodnia… Biegniemy, bo musimy, bo potrzebujemy. W popłochu spoglądamy na zegarek. Kiedy wreszcie znajdziemy czas, by przysiąść nad kawą, jedyne co zaprząta naszą uwagę to ulga w zmęczonych stopach i kojące ciepło na podniebieniu. Małe radości też są ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest to, by nie umykała nam reszta cudownego życia.

Wiele lat temu, kiedy pracowałam w pewnej firmie, przechodziłam jak każdy pracownik psychologiczne badania. Zdałam wszystkie poza jednym — działaniem na czas. Pani psycholog poleciła mi zbierać szczypczykami malutkie kuleczki i wrzucać do specjalnego otworka. Zauważyłam, że włączyła stoper, ale przekornie bawiłam się, zgarniając kuleczki powolnymi leniwymi ruchami.

— Czy pani widziała, że mierzę czas? — zapytała mnie zaskoczona.

— Oczywiście. Ale nie lubię się spieszyć. — odpowiedziałam.

Mina pani była oczywiście bezcenna, ale przecież nie robiłam jej na złość. Chciałam być uczciwa wobec samej siebie, czyli postępować zgodnie z tym, co uważam za słuszne. Nigdy nie lubiłam pośpiechu. Jest dla mnie kwintesencją braku harmonii. Kiedy się spieszę, wszystko leci mi z rąk, mówię głupoty, denerwuję się z byle powodu i serce zaczyna mi wpadać w arytmię. Uważałam od lat, że pośpiech jest zły. I jak zwykle doczekałam się naukowego potwierdzenia, że tak właśnie jest. A nawet czegoś więcej: informacji, że pośpiech szkodzi zdrowiu. Cóż… stara dusza zawsze wie, co jest harmonijne, bo po prostu czuje energię rzeczy, działań i zjawisk.

Życie „slow” jest czymś takim jak duńskie hygge i szwedzkie lagom, czyli życiem zmysłowym, wygodnym, sprawiającym przyjemność. Zanim jeszcze ktoś ukuł takie określenie, ja już tak właśnie sobie żyłam, ciesząc się każdą chwilą. Nie ma nic złego w dążeniu do przyjemności, choćby dlatego, że to przyjemność nas inspiruje, warto o tym wiedzieć. Czasem lęk lub ból też jest motywacją, ale to słabsza opcja niż pragnienie piękna, lekkości, zachwytu. Kiedy siadam przed płótnem, by namalować obraz, to inspirują mnie dwie rzeczy: pierwsza to oczekiwana przyjemność dotyku i zapachu farb, a drugą jest cudne uczucie podziwiania efektu końcowego. Uwielbiam zatem to moje „slow” we wszystkich obszarach życia.

Niektórym wydaje się, że „slow” to lenistwo, ponieważ ktoś kto jest powolny, robi mniej niż też, który pracuje szybko. Ale to nieprawda. Wbrew angielskiemu znaczeniu tego słowa styl „slow” nie oznacza, że ruszamy się jak leniwce. Można uprawiać jogging, jeździć na rowerze, spacerować z kijkami i robić tysiące innych rzeczy. Ważne, by umieć w tym wszystkim zatrzymać się na chwilę zachwytu i czerpać przyjemność ze swoich poczynań. Uważam, że jestem niesłychanie twórcza: piszę książki, maluję, fotografuję, prowadzę bloga i cztery fanpejdże, a oprócz tego konsultuję, szkolę i robię horoskopy. O nowych projektach nie wspomnę. Wyśmiałabym radośnie każdego, kto zarzuciłby mi lenistwo. A jednak smakuję w tym wszystkim życie i bardzo tego smakowania pilnuję.

Człowiek „slow” nie jest leniwy. Jest — jak pisałam — zmysłowy i uważnie podąża przez życie, dostrzegając jego piękno. I już sam ten fakt sprawia, że efektywniej rozwija się duchowo. Po pierwsze dlatego, że zeszliśmy tu na Ziemię, by doświadczać jak najwięcej. Wyścig szczurów, codzienna pogoń z listą zakupów w ręce to nie jest to, co rozwija duszę. Może czasem, ale nie w kółko to samo każdego dnia. Celem duszy jest między innymi usłyszeć gdzieś w oddali piękną muzykę, poczuć zapach pieczonego ciasta i zauważyć tęczę w kałuży. Tysiąc małych ale urozmaiconych doznań — oto czego pragnie dusza.

Po drugie — jedną z najpiękniejszych ścieżek do oświecenia jest zachwyt. To właśnie on pozwala poczuć szczęście, miłość i odkryć, że jesteśmy Wszystkim Co Jest. Tu i teraz. W jednym momencie, kiedy słodki trel ptaka splata się z zapachem kawy i promieniami słońca prześlizgującymi się przez liście. Zauważanie piękna i pełne odczuwanie go, poprzez przeniesienie ze zmysłów na głębszy poziom, pozwala nam wejść spontanicznie w Pole Serca, w którym dzieje się prawdziwa magia. To tutaj tworzymy swoje szczęście i spełnienie. Właśnie dlatego slow jest tym, co naprawdę dobre.

Pokój

Cudowna jakość o wielkiej mocy, która oznaczać może czasem nawet najwyższy poziom rozwoju, jeśli tylko potrafimy ją w sobie maksymalnie odczuwać. To coś więcej niż spokój, chociaż na pozór wydaje się być tym samym, tylko nazwanym nieco archaicznym językiem. Otóż nie jest to dokładnie to samo. Spokój jest dostępny dla każdego, bez większego problemu, jeśli tylko się postaramy. Odnajduje go każdy z nas, kiedy wyjdzie poza swoje codzienne zamieszanie, wyciszy umysł i po prostu położy się wygodnie pod drzewem na trawie lub w nawet w domu na kanapie, zajmując czymś przyjemnym. Natomiast pokój to stan wewnątrz nas, który jest czymś bardziej trwałym, czymś permanentnym.

Pokój to — podobnie jak miłość, radość i wdzięczność — piękna jakość serca, którą rozwijamy najszybciej wtedy, kiedy systematycznie medytujemy lub stale przebywamy w świadomym kontakcie z przyrodą. Jest ciszą wewnątrz nas, taką nieporuszoną i odporną na wszystkie zewnętrzne zjawiska. Nie oznacza to wyłączenia czy depresji. Wręcz przeciwnie: pokój zawiera w sobie totalną akceptację wszystkiego, co jest i zabarwia to bezwarunkową miłością. Jest bliski błogości i tak też jest odczuwany.

Myślę też, że właśnie umiejętność przyjmowania ze spokojem wszystkiego, co się wydarza, staje się kluczem do oświecenia. Wszechświat jest w pełnej harmonii — stale to powtarzam, aczkolwiek my wszyscy postrzegamy naszą rzeczywistość w sposób dualny. Oceniamy. Krytykujemy. Martwimy się. Złościmy. Tymczasem dopiero cicha zgoda na wszystko, cokolwiek jest, zapewnia nam prawdziwy pokój. Ten trwały. Nie jest to łatwe, bo nasze emocje i pragnienia prowadzą nas do ciągłej pogoni za czymś i do stawiania oporu wszystkiemu, co nam się nie podoba. Pokój jest zgodą na to, co jest. Bez oceniania.

Jeszcze raz powtórzę, że zwykłego spokoju doświadcza każdy z nas, kiedy ma wolny dla siebie czas i niczym się nie martwi. Natomiast jest to przejściowe i znika, kiedy tylko pojawia się kolejny problem do rozwiązania albo obskoczą nas dookoła małe dzieci. Spokój znika. Aż do następnej okazji, kiedy siadamy pod drzewem z książką. Jest to tylko chwilowe wyciszenie umysłu. Częściej oczywiście doświadczają go osoby, które medytują i zazwyczaj okresy tej błogości są u nich znacznie dłuższe. Przenoszą się na życie. To wielka zaleta systematycznej kontemplacji.

Pokój jest trwały. Jest wypracowanym stanem wewnętrznym, kiedy nieporuszeni czujemy szczęście, łagodność, miłość i ciszę bez względu na okoliczności. Nic nas nie wytrąca z tego trwania. To bardzo miłe trwanie. Wielu z nas, medytującym, zdarza się ono na długo, trwa całe tygodnie… Gdybyż zresztą nie było nam zwykłym zjadaczom chleba dane, to czy warto by było o nim pisać? Pokój nie jest zatem gwiazdką z nieba ani też egzotyczną roślinką, tylko efektem cierpliwej pracy nad sobą.

I zapewniam, że wart jest każdego wysiłku, ponieważ, kiedy się w nas rozgości, w pełni doświadczamy swojej boskości. Dotykamy sedna swojej istoty. Jesteśmy szczęśliwi i trudno oddać słowami coś, co jest doskonale poza nimi. Człowiek wypełniony pokojem lśni. Jego aura jest przepiękna i w zasadzie cały staje się świetlisty. Nie bez powodu w naszej kulturze jednym z pięknych pozdrowień było niegdyś powiedzenie: „Pokój z tobą”. Dzisiaj można to jeszcze czasem usłyszeć, ale rzadko kiedy rozumiemy, co naprawdę to słowo niesie ze sobą.

Wśród rozmaitych ćwiczeń, których uczę na zajęciach z Prosperity jest i takie, które pozwala rozwijać w sobie pokój i wypromieniowywać go przez aurę na świat wokół nas. Oprócz medytacji, kontemplacji i cierpliwej nauki akceptacji wszystkiego, co jest, takie ćwiczenia są doskonałym narzędziem rozwoju. Myślę też, że jednym z najłatwiejszych. Ale to już rzecz względna, bo równie łatwa i przyjemna jest przecież kontemplacja tafli wody. Uwielbiam siedzieć nad morzem lub jeziorem i patrzeć na wodę. Daje mi to wewnętrzny pokój na bardzo długo i zastępuje każdą medytację.

Ponieważ w naszym języku pokój oznacza także przeciwieństwo wojny, warto wspomnieć i o tym. Nie bez powodu stan, kiedy nikt nie walczy jest bliski ideałowi. To przede wszystkim okres totalnej akceptacji. Przecież tego wszyscy pragniemy: czasu, kiedy nikt z nikim nie toczy walk ani nawet sporów. Wówczas życie upływa w dostatku i zdrowiu. Zgoda buduje. Pokój zatem to nie tylko bezpieczeństwo, ale i obfitość. Wzmacniając w sobie tę jakość, przyciągamy zatem do swojego życia nie tylko wysoki poziom rozwoju, ale także dokładamy cegiełkę do sytuacji na świecie. Nie bez powodu wszyscy nauczyciele duchowi podkreślają, że to czego pragniemy dla świata, najpierw stwarzamy w sobie. Wszechświat to wielkie lustro — jeśli wszyscy będą nosili w sobie pokój, nie będzie wojen. To oczywiste.

Docenianie

Pozornie wszyscy znamy ten temat i staramy się rozwijać w sobie jakość doceniania tego wszystkiego, co dobre. Szczególnie praktyka wdzięczności pozwala zauważać proste i drobne stany, rzeczy i sytuacje, które możemy ocenić jako pozytywne. Praktykowanie wdzięczności przynosi nam otwartość na dostrzeganie codzienności i wyciąganie z niej wszystkiego, co może wzmocnić nasze myśli w sposób korzystny dla nas, podnosząc nastrój.

Polecam wszystkim taką praktykę — najlepiej oczywiście wykonywaną każdego dnia. Tym razem rzecz nie w systematyczności, tylko w dawaniu sobie tego, co najlepsze. I podobnie, jak dostarczamy swojemu ciału najlepszy pokarm każdego dnia, aby było silne i zdrowe, tak samo warto dostarczać najlepszą energię swojej duszy i karmić swoje myśli docenianiem wszystkiego, co nas otacza. To proste: wystarczy wymienić po kolei wszystkie piękne i dobre rzeczy, poczynając od zdrowia, poprzez dach nad głową, pełną lodówkę, nową sukienkę czy sprawny komputer… Każdy z nas ma wokół siebie mnóstwo dobrych i pięknych rzeczy.

Warto mieć takie swoje magiczne miejsce, w którym trzymamy dobre książki, karty anielskie i inne szczęśliwe akumulatory dobrej energii. Sięganie każdego dnia do takiego miejsca jest najlepszym karmieniem swojego serca radością, pozytywnością i zadowoleniem. To tworzy też specyficzną moc w naszej aurze. Taką, która nas chroni przed nieprzyjemnościami. Pewnie nie ochroni nas przed wszystkimi lekcjami, bo niektóre trzeba odrobić, ale jakość życia z całą pewnością stanie się lepsza.

Pozornie i tylko pozornie wiemy, o co chodzi. W rzeczywistości — zapewne nawykowo — gubimy umiejętność cieszenia się tym, co w naszym życiu jest naprawdę dobre. Zagłębiamy się w zmartwienia, problemy, braki i pozwalamy, by trudne emocje rządziły naszym istnieniem. A to prędzej czy później prowadzi do rozczarowania lub nawet złego samopoczucia na poziomie fizycznym.

Zacznę od swojego przykładu. Zdarzyło mi się kiedyś zapomnieć o docenianiu w takim właśnie znaczeniu. To był zwykły dzień. Wcale nie negatywny i ja wcale nie byłam naburmuszona. Pamiętam dobrze, że była wiosna, świeciło słoneczko i kwiaty mocno pachniały. Cieszyłam się życiem i zachwycałam zielonymi listeczkami, które nieśmiało pokazywały się na gałęziach. To ważne, bo być może niektórym wydaje się, że albo jesteśmy nastawieni negatywnie albo pozytywnie i trzeciej opcji nie ma. Jest. Ta trzecia opcja nazywa się nawykowym błędnym działaniem, które psuje nam dobre nastawienie do świata i niweczy efekty właściwego myślenia.

Otóż w takim pięknym dniu, w którym praktykowałam radość — a jakże, od rana! — spotkała mnie przykrość. Taka drobna niemiła sytuacja, która popsuła mi humor. Wszyscy miewamy takie lekcje. Nie wpadłam w rozpacz z tego powodu, ale weszłam na chwilę w ciężkie emocje rozżalenia i rozczarowania. Nawykowo. Kiedy zorientowałam się, że nie warto psuć sobie całego dnia, energię miałam już bardzo nisko. Zrobiłam parę fajnych rzeczy, by ją trochę podnieść i poczuć się normalnie. A potem… wieczorem zamówiłam sobie u pewnej Pięknej Energii sen, który pomógłby mi zrozumieć, dlaczego spotkało mnie takie doświadczenie.

Moja Piękna Kochana Energia nie zawiodła mnie. Przyśniło mi się, że mieszkam za granicą, w wynajętym pokoju. Przyśniły mi się skromne meble, wspólna łazienka, samotność i zmęczeni ciężka pracą współlokatorzy. Nic strasznego. Zwykłe proste życie. Nie był to żaden koszmar, ale kiedy się obudziłam, doznałam olśnienia. I zrozumiałam to, co najważniejsze. Zrozumiałam, że mam cudowne, szczęśliwe życie, a drobne przykrości są tylko iluzją i zabawą niskich energii.

Nagle dostrzegłam, że nie muszę pracować na chleb za granicą, pomieszkiwać w wynajętym mieszkanku i być ciągle zmęczona. Doceniłam, że mogę robić to, co kocham. Doceniłam, że mieszkam w otoczeniu, które sama sobie urządziłam i jest bajecznie kolorowe. Doceniłam wspaniałego męża i cudowne córki, którzy są zawsze blisko mnie. Doceniłam szczęście, które jest mi dane dzięki temu, czym się zajmuję i czego uczę innych. Doceniłam setki rzeczy i spraw — nawet swój komputer i kolekcję ulubionych kryształów. Wymieniałam te rzeczy po kolei uśmiechnięta i szczęśliwa. A na końcu pomyślałam o przykrości, która mnie spotkała i roześmiałam się na całe gardło. To nie było warte niczego więcej.

Kiedyś jedna z moich redaktorek napisała do Medium świetny artykuł. Był także o śnie, w którym autorka nie miała nóg. Kiedy się obudziła, z radością doceniała każdy krok i nawet to, że boleśnie uderzyła się w mały palec. Takie sny dostajemy właśnie po to, byśmy przestali narzekać i zamartwiać się drobnymi rzeczami. Abyśmy rozejrzeli się dookoła i zobaczyli, ile mamy wszędzie dobra, piękna i miłości. Bo wszyscy mamy dobre rzeczy. Jeśli nie mamy pieniędzy, to mamy zdrowe oczy i nogi. Jeśli nie mamy dobrej pracy, to mamy obok kogoś kochającego i troskliwego. Jeśli nie mamy zdrowia, to mamy mądre i wdzięczne dzieci. Jeśli nie mamy urody, to mamy pieniądze na zwiedzanie świata. Każdy coś ma, tylko nawykowo skupia się na tym, czego mu brakuje.

Jestem pewna, że doświadczamy tego wszyscy. Zapominamy o tym, co dobre, aby dawać energię zmartwieniom, roszczeniom, rozczarowaniom i oczekiwaniom. Byle drobiazg wytrąca nas z równowagi i tracimy cenne minuty na niepotrzebne emocje, zamiast cieszyć się każdą chwilą i zachwycać tym, co nas otacza. I wcale to nie oznacza — jak pisałam wcześniej — że cały dzień chodzimy smutni. O nie. Myślimy pozytywnie, śmiejemy się, uważamy że mamy prosperująca świadomość i dziwimy się niepomiernie, dlaczego przytrafia się nam jakaś przykrość. Im więcej w nas dobrych myśli, tym więcej szoku i niezadowolenia. Najbardziej boli przecież „upadek z wysokiego konia”. Rozżalenie i oburzenie zabiera nam całą energię. A przecież różne trudne doświadczenia są wpisane w nasze życie do samego końca. Bo całe życie jest szkołą i nie możemy jej zakończyć, zanim nie zamkniemy oczu na dobre. Nasz duchowy wzrost zmienia co prawda jakość doświadczeń i zamiast wielkiego cierpienia doznajemy tylko drobnych przykrości. Ale to, jak na nie reagujemy, zależy już tylko i wyłącznie od nas.

Zauważam, że osoby, które pracują z Prosperitą i starają się myśleć pozytywnie, też czasem gubią właściwe postrzeganie i tracą energię. To naturalne. Ale zjawisko takie pokazuje, że przestajemy kontrolować nasze myśli, że nie zauważamy właściwego rytmu naszego rozwoju. Bo cóż z tego, że — jak w moim przykładzie — starałam się cieszyć życiem? Cóż z tego, że szybko podniosłam sobie nastrój do przyzwoitego poziomu, kiedy pozostałam w energii rozczarowania i… krzywdy. Analizując zdarzenie i szukając wzorca utknęłam w poczuciu rozżalenia na to, co mnie spotkało. I za co, skoro tak nad sobą pracuję? I chociaż nie było we mnie buntu i wierzyłam, że znajdę właściwą harmonię, to kręciłam się w kółko w niskich energiach. A wystarczyło powiedzieć sobie: to nic nie znaczy, mam cudowne życie pomimo takich drobiazgów.

Z jednej strony warto umieć być ponad to. Właśnie dlatego, że życie jest utkane z takich niewielkich szpileczek, które nas szkolą, trenują i sprawdzają poziom naszego rozumienia struktury wszechświata. A przecież umiejętność nie przejmowania się jest w pełni zależna od naszej praktyki i prawdziwej pozytywności. Zatem jeśli od lat zmierzamy wytrwale tą duchową drogą, to nie warto potykać się o proste lekcje. Czyli szukając wzorca — co słuszne — nie obniżajmy sobie energii.

Z drugiej strony natomiast jest to też praktyka codzienności. Jeśli każdy dzień zaczynamy od wypisania trzydziestu co najmniej rzeczy, za które jesteśmy wdzięczni, wówczas nie poddajemy się żalom i smutkom. Jeśli wypiszemy co najmniej trzydzieści pięknych cech, które doceniamy w sobie, to takie zjawisko jak przykrość raczej nas nie spotka. Bo tak działa wysokie poczucie wartości — tworzy przestrzeń miłości, szacunku i uwagi. I nawet gdyby ktoś coś złego zrobił czy powiedział, to w nas nie byłoby cierpienia czy żalu. Emocje przecież pojawiają się tylko wtedy, kiedy ktoś dotyka wewnętrznej rany — wzorca niskiej samooceny.

W moim doświadczeniu to też miało miejsce. Wówczas nie pisałam tego, za co jestem wdzięczna i wydawało mi się, że moja samoakceptacja jest na właściwym poziomie. Nie była. A przypomnę tutaj rzecz ważną — samoocenę należy pielęgnować i utrwalać cierpliwie jej poziom. On spada po każdym trudnym doświadczeniu. I chociaż wszyscy dookoła uśmiechają się do nas i poczucie wartości wydaje się być całkiem niezłe, to być może gdzieś tam jest jakaś luka, przez którą może wedrzeć się przykrość, zranienie, upokorzenie. Nie zapominajmy, że kochanie siebie i wdzięczność są zawsze na pierwszym miejscu, a dopiero potem jest wszystko inne. Docenianie samego siebie i docenianie piękna swojego życia tworzy cudowną przestrzeń, w której nie ma miejsca na cierpienie.

Wybór

Podstawową zasadą naszego rozwoju tu na Ziemi jest samostanowienie. Gdyby istniało jakieś przeznaczenie, jakiś przymus — to nie byłoby w ogóle mowy o rozwoju. Bo jakież to wzrastanie, kiedy robimy to, co musimy? Tylko nasze własne decyzje, które podejmujemy kilkanaście i kilkadziesiąt razy w ciągu dnia stanowią o tym, co rozumiemy, co czujemy, Kim W Istocie Jesteśmy. I to jest najwyższa szkoła życia — dokonywanie właściwych wyborów.

Z jednej strony — nie ma złych decyzji, więc każdy wybór jest właściwy. Ale z drugiej są takie, które prowadzą nas do szczęścia, wzrastania, błogości i takie, które pokazują, jak wiele jeszcze przed nami nauki. Czasem te rozróżnienia są niejasne, trudne do uchwycenia, bo nie każda decyzja wydaje się być brzemienna w jakieś skutki. Niektóre tematy wydają się być błahe, tymczasem dla energii nie ma tematów ważnych i mniej ważnych. Każda decyzja jest ruchem energetycznym. Nawet taka, jakie buty założyć do sukienki albo czy obejrzeć film. I chyba na tych prostych decyzjach najczęściej się potykamy, bo nie wydają nam się ważne. A są.

Do codziennych drobnych pozornie decyzji należą takie na przykład jak to, czy posprzątam i nastawię pranie, czy też pooglądam wysoko wibracyjne Karty Aniołów i zadam im jakieś pytanie. Nie mówię tu o sytuacji skrajnej, kiedy przewracam się o rozsypane wszędzie śmieci. W przeciętnym domu odłożenie sprzątania o kilka godzin czy jeden dzień jest niewidoczne. To szczypta kurzu więcej. Ale jak zwykle zachęcam do znalezienia złotego środka, bo moje doświadczenie pokazuje, że można nastawić pranie, ogarnąć dom i znaleźć czas na medytację czy duchową praktykę. Setki ludzi tak właśnie układa swój dzień.

Poruszam ten temat, ponieważ zadziwia mnie, kiedy zachęcam klientkę do poświęcenia 20—30 minut na coś pozytywnego, co podniesie wibracje, a ta osoba mówi mi, że nie ma czasu, bo musi zrobić zakupy, ogarnąć dom, poprasować… i takie tam codzienne czynności, które wykonuje każdy z nas. Mogę to zrozumieć w przypadku matki małych dzieci, która nie ma czasu, by spokojnie wypić herbatę. Albo w sytuacji permanentnej opieki nad obłożnie chorą osobą. To skrajne sytuacje. Ale inaczej — odrzucanie czegoś, co podnosi energię na rzecz sprzątania czy prasowania jest błędem. To właśnie wybór, który prowadzi w niewłaściwą stronę.

Jeśli naprawdę chcemy być szczęśliwi, powinniśmy działać w harmonii z wszechświatem i wybierać jak najwięcej rzeczy, które sycą nas pięknem, miłością i radością. Jeśli obok tego są jakieś przykre, szare obowiązki — trudno, niech będą, ale na marginesie życia, a nie w jego centrum. Standardowo możemy spokojnie mieć czas na jedno i drugie. Nie trzeba codziennie stać przy kuchni, można gotować raz na dwa dni. Nie trzeba codziennie sprzątać, można utrzymywać porządek, odkładając od razu rzeczy na swoje miejsce i wycierając starannie buty z błota. Można! To tylko kwestia wyboru.

Jednak należy najpierw zrozumieć, że nie zeszliśmy na Ziemię, by gotować, prać i sprzątać lub wykonywać inne szare obowiązki. Zeszliśmy po to, by robić coś, co kochamy. Rozpoznajemy to po tym, że wyrastają nam skrzydła u ramion, a energia rośnie. To ładuje nasz wewnętrzny akumulator — podwójnie. Po pierwsze akumulator emocjonalny, który naładowany sprawia, że jesteśmy ludźmi pogodnymi i zadowolonymi z życia, że odczuwamy sens istnienia i szczęście. Jeśli akumulator się wyczerpie, a my będziemy kręcić się w ponurych obowiązkach, jak trybik w maszynie, to prędzej czy później poczujemy się wypaleni. Poczujemy się nieszczęśliwi. A w końcu zapadniemy w depresję.

Uważam, że depresja jest wynikiem braku szczęśliwych i radosnych doświadczeń i dokucza tym osobom, które nigdy nie robiły nic dla siebie i swojego zadowolenia. Które nigdy nie napełniały radością swoich akumulatorów. Które żyły dla innych, starając się komuś dogodzić i w którymś momencie szaro bura pustka objawiła się w całej okazałości, wychodząc w ciele paskudnym schorzeniem. Jak wiadomo to niebezpieczna choroba, która nie leczona grozi śmiercią. A przecież wystarczy systematycznie dbać o napełnianie siebie radością, miłością i zachwytem, a taki stan nigdy nam nie zagrozi. Wiem. Doświadczam. Jestem szczęśliwa.

Po drugie — te wszystkie pozytywne emocje, które tu wymieniam, napełniają też nasz zbiornik duchowy. Chociaż rozwijamy się wewnętrznie poprzez trudy codziennego życia, to owo wzrastanie powinno być wspierane także praktyką, ćwiczeniami, medytacją. Dla prawdziwego duchowego rozwoju należy codziennie starać się podnosić energię. A co nam podnosi energię? Oczywiście śmiech dziecka, spacer po sosnowym lesie, pływanie, ale też oglądanie pięknych grafik, słuchanie odpowiedniej muzyki, czytanie wysokoenergetycznej książki czy strony, medytacja, duchowa praktyka. Na to nie może zabraknąć czasu. Żadne sprzątanie czy prasowanie nie jest od tego ważniejsze.

Czasem myślę, że problemem są wzorce wyniesione z domu rodzinnego, w którym rządziła żelazna zasada: „najpierw obowiązek, potem przyjemność”, wzmocniona koniecznością robienia wszystkiego „na wysoki połysk”. Bo — jak wspomniałam wcześniej — nie chodzi o to, by nie sprzątać, nie zmywać, siedzieć na kupce brudu i przeglądać Karty Aniołów. Chodzi o to, by znaleźć przestrzeń na wprowadzenie wysokiej energii do swojego życia. Kłopot ze znalezieniem czasu na duchową praktykę, czy jakąś dowolną przyjemność, która poprawi nastrój, mają osoby nadobowiązkowe, które robią tysiące przetworów na zimę i pastują sto razy podłogi, które i tak są czyste. Jak myślicie, co jest biletem do oświecenia: wypastowana podłoga czy medytacja nad miłością bezwarunkową?

Nie ma nic złego w wypastowanej podłodze i setkach słoików z kompotami, jednak pod warunkiem, że nie są to rzeczy wykonywane po to, by zasłużyć na miłość domowników lub partnera. W mojej praktyce nie spotkałam się z takim przypadkiem. Każda znana mi „idealna” pani domu, u której można jeść z podłogi, a piwnice pękają w szwach od przetworów, to osoba, która szczególnym wysiłkiem i staraniem chce pokazać, że jest godna i zasługuje na to, by oddychać. A przecież wystarczy być, by zasługiwać na miłość, szczęście i to, co najlepsze.

Na wszelki wypadek dodam też, że nie jest dla mnie żadnym argumentem pucowanie do połysku podłóg i robienia tysięcy słoików „dla dobra dzieci”. Każde dziecko bardziej ucieszy się ze spaceru z mamą, z gry w planszówkę albo z długiej rozmowy przy herbatce, kiedy jest starsze. To, czego dzieci najbardziej pragną, to naszego czasu i uwagi, a nie wypasionych obiadków i lśniących podłóg. Warto o tym pamiętać. To też moment dokonywania wyboru, czy umęczyć się przy kuchni lub w łazience, czy też być wypoczętą i z uśmiechem poczytać wspólnie bajki.

Na koniec tematu podpowiem też, że najpiękniejszym wyborem jest współpraca z dzieckiem. Wspólne robienie obiadu, a nie podtykanie pod nos gotowych przysmaczków, uczy pracowitości, odpowiedzialności, dzielenia się obowiązkami. Uczy pomagania, a nie wyręczania. Takie dziecko, kiedy dorośnie będzie umiało wszystko zrobić, będzie mądre i samodzielne. Ale będzie też umiało docenić potrzebę odpoczywania i wspólnego cieszenia się życiem. Bywa często, że uczymy wygodnictwa, poprzez podawanie wszystkiego pod nos. To wcale młodym osobom nie pomaga w życiu.

Setki słoików i pastowanie podłogi to tylko pewna metafora. Być może to właśnie daje nam najwięcej radości? I wówczas to właśnie niech będzie jak najczęściej robione. Ale jeśli to presja dyktowana znanym dobrze „bo tak wypada”, „bo tak trzeba”, „bo co ludzie powiedzą”, to niech się zapali czerwone światło. Przyjrzyjmy się wówczas takim wyborom i zadajmy sobie pytanie, czy to co robimy, sprawia nam radość i satysfakcję? Czy nadaje sens naszemu życiu? Czy też robimy coś, bo boimy się oceny innych i krzywego spojrzenia znudzonej sąsiadki. Żyjemy tutaj dla siebie, a nie dla innych. Zawsze o tym pamiętajmy.

Podsumowując, rzecz w tym, by znaleźć czas na to, co kochamy robić i co wywołuje na naszej twarzy radosny uśmiech. Warto mieć zawsze choć trochę przestrzeni na odczuwanie zachwytu i jak najczęściej doświadczać piękna. Ważne są te wszystkie działania, które robimy dla siebie, dla własnego szczęścia i spełnienia. To nas wznosi, rozwija i uzdrawia. To nas też chroni przed depresją, poczuciem wypalenia i utratą sensu życia. Dokonujmy mądrych wyborów.

Obowiązek

Obowiązkowość i podążanie za powinnościami to nasza cecha niemal narodowa i uświęcona tradycją wielu pokoleń. Każdy z nas, im jest starszy, tym lepiej wie, co należy, co się powinno robić, co wypada, a nawet co „musimy” zrobić. I chociaż podążając za nowoczesnymi trendami przestajemy używać słowa „muszę”, to nadal jesteśmy niewolnikami presji i hołdujemy zasadzie: najpierw obowiązek, potem przyjemność.

Jak zwykle, zgodnie z moją buntowniczą naturą będę namawiać do odejścia od przymusu i obowiązkowości, bo wbrew pozorom nie jest to wcale dobre dla naszego rozwoju. Obowiązek, mocno presją podlany, wywołuje w nas uczucia absolutnie negatywne i ściąga nam na dół energię, bez której nie jesteśmy w stanie nie tylko choćby dotknąć szczęścia, ale nawet pomyśleć pozytywnie. Obowiązki zabierają nam wolność i radość. Powodują, że człowiek czytając o pozytywności, prycha z ironią: a gdzież w tym zapracowanym życiu miejsce na wesołość?!

Oczywiście radość życia bierze się z codziennego pogodnego nastawienia do świata. Z tego, że kiedy wstaję rano, to umiem cieszyć się promieniami słońca przenikającymi przez gałęzie i ciepłem pachnącej miodem herbaty. I to mi wystarcza na początek. A potem szukam w ciągu dnia powodów do szczęścia. To sposób na istnienie albo po prostu taki nawyk — jak kto woli. Jednak ogromne znaczenie ma także świadomość decydowania o sobie i robienie tego, co się kocha. Dla mnie powodem do odczuwania szczęścia jest moja twórczość — kocham ją ponad wszystko. Możliwość pisania czy robienia grafik (a ostatnio także malowanie) powoduje, że wszystko we mnie skacze z radości.

Jeśli życie składa się wyłącznie z obowiązków i z tego, co musimy, to po prostu się spalamy w nicości. Nic zatem dziwnego, że żyjąc w ten sposób, człowiek jest rozżalony, zniechęcony, a słysząc o pozytywnym myśleniu puka się znacząco w czółko. Nie można żyć wyłącznie obowiązkami. Każdy człowiek zasługuje na to, aby mieć trochę czasu tylko dla siebie i na to, co kocha najbardziej. To jest nam potrzebne jak powietrze do oddychania. Tylko wtedy, kiedy robimy to, co kochamy — ładujemy swoje akumulatory. Bez tego ładowania, niestety, długo nie pociągniemy… I nie będę rozwijać kwestii, każdy potrafi się domyślić, jak kończy się szare, wypełnione tylko obowiązkami życie.

Serdecznie namawiam wszystkich nie tyle do lenistwa, ile do mądrego uzupełniania energii dobrymi, pełnymi miłości działaniami. Najczęściej nazywamy to pasją, czasem hobby. A czasem mówimy najzwyczajniej w świecie: bardzo lubię długie spacery, kocham górskie wędrówki, uwielbiam malować mandale… Cokolwiek robię z przyjemnością, robię naprawdę dla siebie. I tylko to ma znaczenie w moim życiu. Reszta jest egzystencją.

Jeśli ktoś kocha swoją pracę, to idealnie. Wówczas nie czuje presji, a słowo obowiązek też bywa mu obce. Idzie rano do tej pracy, bo chce i lubi. Myśli o tym, co chciałby dzisiaj zrobić i jak, nie rozpatrując tego w kategoriach powinności, lecz wyborów. Jest to chyba najważniejsze rozróżnienie: obowiązek kontra własny, świadomy wybór. To pierwsze jest klątwą zabierającą radość i życiową energię. To drugie daje siłę do działania i popycha w stronę dostrzegania jasnej, pięknej strony naszego istnienia.

Czasem obowiązek łączy się z pięknymi uczuciami i wówczas przestaje dla mnie być przymusem. Na przykład opieka nad ciężko chorym, ale przecież bardzo kochanym dzieckiem. Oczywiście te wszystkie czynności można obowiązkiem nazwać, ale w gruncie rzeczy robimy to, bo… chcemy. Bo chcemy sami umyć, przytulić, pocałować w czoło przy zmienianiu koszulki. Nie prosimy o wyręczenie, bo mamy w sobie potrzebę, by zrobić to sami. I to już przestaje być obowiązkiem, zaczyna być wyborem.

Nie jest dla mnie żadnym argumentem, że wszyscy mamy jakiś przymus. To rzadko jest prawda, a jeśli nawet, to zabiera nam tylko część życia, ucząc nas pewnych ważnych lekcji. Reszta czasu powinna być przez nas twórczo wykorzystywana, właśnie na to, co daje nam najwięcej radości. I podkreślę ponownie, że praca zarobkowa także może dawać mnóstwo frajdy i satysfakcji. Wcale nie musi być „przykrym obowiązkiem”. Od dawna wszyscy nauczyciele duchowi powtarzają zdania o równowadze pomiędzy obowiązkiem a przyjemnością. To bardzo istotne, aby nie wpaść w ślepą uliczkę tego, co rzekomo „musimy”, a co potrafi zająć nam cały czas. Budzimy się potem na starość z ręką w nocniku życia zmarnowanego na bezsensownym sprzątaniu, gotowaniu i załatwianiu spraw dla innych.

To, o czym piszę, w praktyce uczy nas wielu istotnych lekcji. Moim zdaniem są one ważniejsze dla duszy i dla nas, niż tak mocno przereklamowana pracowitość, która duszy nie daje kompletnie nic, a jedynym jej zyskiem może stać się (tylko może) bycie docenionym przez innych ciężko pracujących ludzi. Ewentualnie może przynieść pieniądze, no ale to już duszy nic nie daje kompletnie…

Wyjście poza obowiązkowość uczy nas po pierwsze asertywności i umiejętności domagania się pomocy od członków rodziny tak, abyśmy mieli czas dla siebie. Uczy nas także pracy zespołowej i działania w grupie. Po drugie uczy nas ustalania własnych priorytetów i stawiania na pierwszym miejscu tego, co jest dla nas ważne. Po trzecie pozwala nam ustalać własne cele rozwoju i być wiernym sobie. Po czwarte uczy nas prawdziwej wolności, niezależności i samodzielności, czyli szukania własnych dróg, które wybierając świadomie, będziemy lubić i doceniać.

I kilka przykładów z praktyki. Podział obowiązków w domu, szczególnie wtedy, kiedy są małe dzieci, wydaje się być tematem nie wymagającym żadnych wyjaśnień. Nie można się zabijać tylko po to, aby było posprzątane na błysk i smacznie ugotowane. Czasem trzeba umieć odpuścić i doładować akumulatory tym, co się naprawdę kocha. Nikt jeszcze nie umarł od tego, że zamiast dwudaniowego obiadu zjadł sobie kanapki albo poszedł na pizzę do baru.

Innym charakterystycznym przykładem mogą być nasze polskie cmentarze. Nikogo nie muszę przekonywać, że te wszystkie bajeranckie nagrobki są tak potrzebne zmarłemu, jak przysłowiowe kadzidło. Wszystkie zabiegi na ogromnych w naszym kraju nekropoliach robi się na pokaz, bo… „co ludzie powiedzą”. Pamięć o bliskich, którzy odeszli, nosimy w sercu, a można ją pielęgnować na tysiąc sposobów innych, niż cotygodniowe czyszczenie grobu. Kiedy zmarł mój ukochany brat, zrobiłam album o nim. Zamieściłam w nim swoje wiersze, cytaty i ulubione zdjęcia mojego brata. Kiedy zatęsknię za nim, z miłością zapalam świecę i przeglądam nasze wspólne fotografie. Uważam, że jest w tym więcej sensu, niż w bieganiu na cmentarz, na który oczywiście też czasem chodzę.

Oprócz cmentarnych obowiązków mamy też wiele innych — zaczynając od przedświątecznego mycia okien, a kończąc na zapraszaniu nielubianych członków rodziny na imieniny. Robimy to, bo tak wypada, bo trzeba. A przecież bardziej logiczne byłoby sprzątanie dla siebie, wtedy kiedy chcemy mieć czysto, a nie dlatego, żeby „ludzie nie gadali”. Niech gadają — ich problem. Prosperująca świadomość otacza się pozytywnymi ludźmi, którzy ją lubią i doceniają. Nie siada na kawie z kimś, z kim nie chce, tylko dlatego, że tak wypada. To ważna lekcja — kochać siebie na tyle mocno, aby nie kierować się w życiu opinią innych, tylko własnymi wyborami. Zapewne to też kwestia definicji, ale dla mnie słowo „obowiązek” łączy się zawsze z działaniem wbrew sobie.

I ostatni przykład: z terapii związków. Jeśli zwrócimy uwagę na to, jaki typ kobiety jest najczęściej zdradzany przez męża, to zobaczymy taką osobę, która zdradza sama siebie. To zwykle zabiegana, przepracowana i przemęczona pani domu, która chce, żeby wszystko było jak najsumienniej zrobione. Dba o czystość łazienki, pyszne trzydaniowe obiady, chce wszystko mieć uprzątnięte, wyprane, wymyte, wyprasowane… Ale nic nie robi dla siebie. Nie ma czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, na czytanie książek, na leniwe poleżenie z partnerem i godzinne pieszczoty czy przytulasy, bo musi dopucować do połysku okna lub podłogę. Bywa, że nie ma czasu na fryzjera i kosmetyczkę. A to wszystko oznacza, że w jej grafiku nie ma miejsca na nią samą, na jej miłość i zaspokojenie jej emocjonalnych potrzeb. Pomijając i zaniedbując siebie sprawia, że jej duchowe lustro — mąż robi dokładnie to samo: pomija ją i zaniedbuje.

Jak zawsze warto być elastycznym. Wszyscy wykonujemy pewne czynności, które wykonać trzeba: myjemy zęby i naczynia, szorujemy toaletę, idziemy w deszczu do piekarni czy wyprowadzamy psa na spacer. Czasem odrabiamy lekcje z dziećmi, chociaż wszystko się w nas przewraca do góry nogami, kiedy czytamy zadania z matematyki… A czasem chodzimy też do pracy zarobkowej, której mimo wszystko nie lubimy. To ostatnie warto zmienić, najszybciej jak to tylko jest możliwe. Jednak warto też dostrzec w tym logikę i korzyści, zamiast obowiązku. Myję ręce po wyjściu z toalety nie dlatego, że tak trzeba albo że powinnam, tylko dlatego, że chcę, aby były czyste i pachniały mydełkiem. Proste, prawda?

Jeśli mam w domu kota, to karmię go codziennie, nie wchodząc w skomplikowane analizy: „Czy naprawdę muszę?” Jednak karmię go z radością, bo go kocham. Nie jest to dla mnie żaden obowiązek, chociaż inni tak to będą nazywać. Jest to dla mnie wejście w cudowną relację. Na przykład wtedy, kiedy skupiona piszę kolejny rozdział książki i nagle obok słyszę donośne: „m-niaum”, a rude puchate futro ociera się o moją nogę. Najpierw są głaski, potem rozmowa, co też kot by chciał ode mnie, a kiedy kieruje się w stronę miski lub lodówki, patrząc na mnie znacząco, wchodzę w zabawną rolę otwieracza do puszek z kocim jedzeniem. Czy to obowiązek? Zdecydowanie nie — to tworzenie relacji.

Dodam też, że dla swojego męża gotuję, bo lubię sprawiać mu radość. Czasem patrzę w zimny dzień na deszcz za oknem i myślę o tym, że fajnie byłoby zrobić mu gorący rosół. Wróci zmarznięty, zmęczony i … na widok garnka z rosołem uśmiechnie się, a oczy mu błysną tak, jak lubię najbardziej… Przede wszystkim jednak pichcę tylko wtedy, kiedy chcę. A kiedy nie chcę, bo robię coś innego — on sam odgrzewa sobie pierogi. Albo pyzy z Biedronki. A jeśli go poproszę, to i dla mnie przygotuje coś ze swojego skromnego wachlarza kulinarnych umiejętności, np. jajecznicę. Nie mam przymusu stania przy garach i nie mam na czole napisane „kucharka domowa”. Żyję dla siebie. Rozwijam się dla siebie. Nie wyobrażam sobie, że mój czas mógłby upływać na codziennym szykowaniu jedzenia. Jemy, aby żyć, a nie odwrotnie. W moim domu gotujemy na zmianę i sprzątamy też na zmianę. Każdy.

Z astrologicznego punktu widzenia patrząc, dostrzegam w sobie ten złoty środek, do którego zachęcam innych. Słoneczny znak Bliźniąt nie cierpi rutyny i gniewnie parska na wszystkie obowiązki. Bliźnięta uwielbiają grać i bawić się każdą minutą życia, starają się zatem tak poukładać wszystkie swoje sprawy, aby nic „nie musieć”. Chcą przy tym tak wiele, że są stale w biegu, a w aktywnym działaniu i zdobywają kolejne szczyty. Ascendent w Wadze domaga się natomiast ode mnie ładu, więc chociaż nie lubię obowiązków, to dla własnej przyjemności robię wokół siebie porządek. Sprzątam często, aby było ładnie i harmonijnie. Ponadto popycha mnie ta Waga do twórczego sprawdzania siebie w różnych działaniach. I o to w tym wszystkim chodzi — nie o lenistwo, niechlujność i zaniedbanie, ale o umiejętność kierowania się pasją i świadomym dokonywaniem wyborów tego, co nam sprawia radość. Człowiek jest twórczy i zawsze chce robić dobre i ciekawe rzeczy. Nic nie muszę. Wszystko mogę. I dlatego moje życie jest pełne pasji, a nie obowiązków.