Dlaczego pływamy - Bonnie Tsui - ebook + książka

Dlaczego pływamy ebook

Tsui Bonnie

4,2

Opis

Bestseller „Los Angeles Times” i „Boston Globe”, a także książka, którą według „New York Timesa” po prostu trzeba znać. Czytelnicy zachwycają się jej niezwykłą tematyką i wyjątkowym stylem, który umożliwia niemal organiczny kontakt z bliskim ludziom żywiołem! W wodzie czyha na ludzi wiele niebezpieczeństw, coś nas do niej jednak nieustannie przyciąga. A przecież, w przeciwieństwie do wielu innych stworzeń, nie jesteśmy urodzonymi pływakami. Musimy się tej umiejętności nauczyć. Co takiego jest w wodzie, że czujemy z nią niezwykle silną więź? Mistrzyni reportażu Bonnie Tsui, umiejętnie przeplatając dawne oraz współczesne historie dotyczące pływania z wątkami osobistymi, ukazuje w tej książce głęboką i wieloaspektową relację człowieka z wodą. Znajdziesz tu fascynujące opowieści o prehistorycznych amatorach sportów wodnych z „zielonej Sahary”, klubie pływackim z ogarniętego wojną Bagdadu, którego członkowie spotykali się w eleganckim basenie pałacowym Saddama Husajna, o Brytyjkach z epoki wiktoriańskiej, które odważyły się upomnieć o prawa kobiet do… bezpiecznego korzystania z wody, o współczesnych pływakach japońskich zwinnie sunących przez taflę w zbroi samuraja, o społecznościach wodnych nomadów i wiele, wiele innych. Dowiesz się z niej ponadto, jakie korzyści zdrowotne przynosi nam pływanie, a zanurzając się w lekturze, być może nabierzesz ochoty, by natychmiast wskoczyć do wody i doświadczyć jej oczyszczającego działania. Pływanie bowiem – jak twierdzi autorka – to tunel czasoprzestrzenny, pozwalający nam wyrwać się na chwilę z nieprzerwanie mielących żaren codzienności. Zanurzenie przynosi wewnętrzny spokój i ciszę. Czasami celem jest właśnie pływanie aż do całkowitego „wyłączenia”. Wchodzimy w niemal hipnotyczny stan medytacji, licząc długości i koncentrując wzrok na grze światła, wywoływanej przez promienie słońca muskające wodę na torach. Przemykamy od myśli do myśli, aż wreszcie na chwilę zapada zupełna cisza. W tej krótkiej chwili jesteśmy całkowicie wolni od ciężaru myślenia. Płynęliśmy tego dnia w szóstkę. Woda miała temperaturę niespełna 14°C, jej powierzchnię chłostał lekki wiatr. Przyby¬liśmy na Alcatraz przed dziewiątą rano i udało nam się złapać rozpoczynający się przypływ. Przejmujący chłód wody na chwilę odebrał mi oddech. Przegrupowaliśmy się, żeby po raz ostatni pomachać naszej łodzi i jej pilotowi. Na zdjęciach z tamtego poranka mam uśmiechniętą twarz. Wyglądam, jakby było mi cieplej, niż było faktycznie; słońce odbija się od moich okularów polaryzacyjnych, rzucając srebrne refleksy. Odwróciliśmy się w wodzie w stronę miasta i popłynęliśmy. Odgarniając ramionami wodę, szybko złapałam rytm i pły¬nięcie przestało wydawać się walką. Nagle stało się prostsze, przyjemnie regularne: oddech, wymach, wymach, oddech. Na to byliśmy przygotowani. Ciasny pancerz, który zacisnął się wokół mojej klatki piersiowej, gdy wchodziłam do wody, nagle opadł i zaczęłam wypatrywać pojawiających się od czasu do czasu białych grzebieni fal raczej z ekscytacją niż obawą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (23 oceny)
9
10
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michalslawomirpietrzykowski

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita relacja . Czuję się odmieniony po przeczytaniu książki. Wiele osób być może przestraszy protekcjonalny tytuł. "Dlaczego pływamy"ale podążając z jednej historii w następną pochłonięci jesteśmy czemuś co przeradza się w pasję i z jakże metodycznym wdziękiem jesteśmy prowadzani w kompendium wiedzy o sobie. Powinna być obowiązkową lekturą a im wcześniej po nią sięgniemy będziemy mieli przewagę i świadomość której można będzie nam tylko pozazdrościć.
00
agabla2609

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale się czyta. Przepięknie i wciągająco napisana książka.
00

Popularność




Prze­trwa­nie

Prze­trwa­nie

Stara mapa z cza­sów, kiedy po raz pierw­szy zasie­dlono to miej­sce, poka­zuje, że zale­d­wie tylko skoń­czy się ląd, wszę­dzie czają się potwory…

CARL PHIL­LIPS, Swim­ming (Pły­wa­nie)

Pewnego wie­czoru przy kola­cji mąż opo­wie­dział mi zasły­szaną gdzieś histo­rię o męż­czyź­nie, który zna­la­zł­szy się za burtą statku na pół­noc­nym Atlan­tyku, nie uto­nął, mimo że wszystko wska­zy­wało, że powi­nien.

Póź­nym wie­czo­rem 11 marca 1984 roku sta­tek rybacki pra­co­wał na spo­koj­nych wodach pięć kilo­me­trów na wschód od wyspy Heimaey, nale­żą­cej do archi­pe­lagu u połu­dnio­wych wybrzeży Islan­dii1. Niebo było czy­ste, powie­trze o tem­pe­ra­tu­rze -2°C – rześ­kie i ostre. Na pokła­dzie łodzi znaj­do­wało się pię­ciu człon­ków załogi.

Zale­d­wie dwu­dzie­sto­dwu­letni mat, Guðlaugur Friðþórsson, zro­bił sobie aku­rat prze­rwę i spał pod pokła­dem. W pew­nej chwili kucharz obu­dził go i prze­ka­zał, że włoki zaplą­tały się w coś na dnie mor­skim. Wszedł­szy na pokład, Friðþórsson spo­strzegł, że załoga pró­buje wydo­być sieci z wody za pomocą wycią­garki. Jedna z lin wycho­dzą­cych za burtę była mocno naprę­żona, co powo­do­wało taki prze­chył statku, że woda zaczy­nała wle­wać się przez reling. Widząc to, Friðþórsson krzyk­nął, żeby ostrzec pozo­sta­łych. Kapi­tan Hjörtur Jóns­son pole­cił, żeby zmie­nić kie­ru­nek obro­tów wycią­garki, ta jed­nak się zacięła. Sta­tek zna­lazł się na grzbie­cie fali, która prze­wró­ciła go i zmio­tła mary­na­rzy wprost w lodo­watą wodę.

Dwóch uto­nęło od razu, ale trzech pozo­sta­łych, w tym Friðþórsson, zdo­łało uchwy­cić się kilu prze­wró­co­nego traw­lera, który szybko zaczął tonąć. Rybacy nie byli w sta­nie odcze­pić tra­twy ratun­ko­wej. Wie­dzieli, że w wodzie o tem­pe­ra­tu­rze 5°C mają mniej niż pół godziny, zanim pokona ich hipo­ter­mia2. Zaczęli pły­nąć do brzegu. Po kilku minu­tach pozo­stała tylko dwójka: Jóns­son i Friðþórsson.

Poru­sza­jąc się w wodzie, dopin­go­wali się wza­jem­nie pokrzy­ki­wa­niem. Nagle Jóns­son prze­stał się odzy­wać. Friðþórsson, ubrany w robo­cze dre­li­chy, czer­woną fla­ne­lową koszulę i cienki swe­ter, pły­nął dalej, roz­ma­wia­jąc z mewami, żeby zacho­wać przy­tom­ność.

W odle­gło­ści jakichś 100 metrów od niego poja­wiła się łódź, krzyk­nął więc naj­gło­śniej jak mógł, ale odpły­nęła. Poło­żył się w wodzie na ple­cach i sku­pia­jąc wzrok na świa­tełku latarni mor­skiej sto­ją­cej na połu­dnio­wym krańcu wyspy, zaczął wio­sło­wać ramio­nami. Wresz­cie do jego uszu dotarł huk fal roz­bi­ja­ją­cych się o wybrzeże. Rybak zaczął się modlić, żeby jedna z nich nie ude­rzyła nim o skały. Na szczę­ście dotarł bez przy­gód do pod­nóża stro­mego klifu, wyczer­pany i spra­gniony. Tu sko­ry­go­wał odpo­wied­nio kurs i popły­nął dalej na połu­dnie, gdzie wydo­stał się na brzeg i podą­żył ku mia­stu, prze­dzie­ra­jąc się powoli przez ponad pół­tora kilo­me­tra pokry­tego śnie­giem, wybo­istego pola zasty­głej lawy. Po dro­dze zro­bił jeden przy­sta­nek – aby prze­bić gruby na dwa cen­ty­me­try lód na poidle dla owiec i dostać się do słod­kiej wody. Kiedy w końcu dotarł do mia­sta, miał wra­że­nie, że roz­po­starła się przed nim senna wizja peł­nego życia raju. Zapu­kał do pierw­szego z brzegu domu, w któ­rego oknie dostrzegł świa­tło. Był boso, pokry­wał go szron. Na chod­niku, któ­rym wędro­wał do drzwi, cią­gnął się krwawy ślad stóp.

To praw­dziwa histo­ria. Friðþórsson prze­trwał sześć godzin w lodo­wa­tej wodzie, prze­pły­wa­jąc ponad pięć i pół kilo­me­tra, aby dotrzeć do lądu. Kiedy tra­fił do szpi­tala, leka­rze mieli pro­blem z wyczu­ciem pulsu. Męż­czy­zna nie zdra­dzał jed­nak oznak hipo­ter­mii, był tylko odwod­niony3.

Jak się oka­zuje, ciało Friðþórssona przy­po­mi­nało ciało foki. Bada­cze wykryli póź­niej, że męż­czy­znę chro­niła czter­na­sto­mi­li­me­trowa war­stwa tłusz­czu – to dwa do trzech razy wię­cej niż stan­dar­dowa gru­bość tej tkanki – a dodat­kowo war­stwa ta była u niego bar­dzo zbita4. Nasz boha­ter przy­po­mi­nał raczej mor­skiego ssaka niż zwie­rzę lądowe. Ta nie­ty­powa budowa go oca­liła: pomo­gła mu utrzy­mać cie­pło, pod­nio­sła jego wypor­ność i zapew­niła mu dość sił, by dopły­nął do odle­głego celu. Wielu twier­dziło, że jest praw­dzi­wym sel­kie – krzy­żówką foki i czło­wieka z islandz­kich i szkoc­kich legend. Jak dla mnie sta­nowi raczej żywy dowód na to, że nie odda­li­li­śmy się tak bar­dzo od naszych oce­anicz­nych przod­ków.

My, ludzie, cho­dzimy po ziemi. Jeste­śmy stwo­rze­niami lądo­wymi, które wywo­dzą się z morza. Uwiel­biam takie opo­wie­ści jak ta o Friðþórssonie, bo intry­guje mnie, co z tej mor­skiej prze­szło­ści w nas pozo­stało. W pewien spo­sób wszyst­kie histo­rie doty­czące pły­wa­nia – począw­szy od grec­kich mitów, któ­rych boha­ter­kami były najady, aż po histo­rię pły­waczki dłu­go­dy­stan­so­wej Diany Nyad, która w 2013 roku prze­pły­nęła z Kuby na Flo­rydę – to próby oswo­je­nia z wodą istot przy­sto­so­wa­nych do lądo­wej egzy­sten­cji, jakimi jeste­śmy. Nie rodzimy się z umie­jęt­no­ścią pły­wa­nia, ale udało nam się opra­co­wać metody odtwa­rza­nia tech­nik, z któ­rych nasze ciała korzy­stały setki milio­nów lat temu, nim ewo­lu­cja na dobre wypro­wa­dziła nas na ląd.

Dla­czego pły­wamy, skoro natura ukształ­to­wała nas do odno­sze­nia suk­ce­sów na lądzie, do tego, by gonić po nim zdo­bycz, aż pad­nie z wyczer­pa­nia?

Oczy­wi­ście ma to zwią­zek z prze­trwa­niem; gdzieś po dro­dze pły­wa­nie poma­gało nam dosta­wać się z jed­nego brzegu pre­hi­sto­rycz­nego jeziora na drugi i ucie­kać przed dra­pież­ni­kami, które z kolei z nas chciały zro­bić zdo­bycz, poma­gało nur­ko­wać ku ławi­com więk­szych mię­cza­ków i pozy­ski­wać poży­wie­nie, umoż­li­wiało nam poko­ny­wa­nie mórz i pod­bi­ja­nie nowych ziem, a także radze­nie sobie z roz­ma­itymi wod­nymi nie­bez­pie­czeń­stwami, wresz­cie zaś pozwo­liło nam ujrzeć w wodzie źró­dło rado­ści, przy­jem­no­ści i osią­gnięć spor­to­wych. Dzięki niemu prze­trwa­li­śmy aż do dziś i możemy się zasta­no­wić, dla­czego lubimy pły­wać.

Ta książka pró­buje odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co przy­ciąga nas ku wodzie mimo czy­ha­ją­cych w niej nie­bez­pie­czeństw i dla­czego wciąż i wciąż do niej wra­camy. To jasne, że pły­wa­nie pod­po­rząd­ko­wane kon­kret­nemu celowi – prze­trwa­niu – może stać się czymś znacz­nie wię­cej. Może leczyć, zapew­niać zdro­wie, poma­gać w utrzy­ma­niu kon­dy­cji i dobrego samo­po­czu­cia. Pły­wa­nie z innymi oso­bami może być spo­so­bem na budo­wa­nie więzi, zarówno jeśli odda­jemy mu się wspól­nie, uczest­ni­cząc w zaję­ciach sek­cji pły­wac­kiej, jak i wtedy, gdy po pro­stu odwie­dzamy ulu­biony akwen. Wystar­czy przyj­rzeć się zanu­rzo­nym ludziom, żeby zro­zu­mieć, że woda to dosko­nała prze­strzeń do zabawy. Jeśli zaś wystar­cza­jąco roz­wi­niemy swój pły­wacki kunszt, możemy kon­ku­ro­wać z innymi i udo­wad­niać im swój poten­cjał, czy to w base­nie, czy w otwar­tych wodach. W pły­wa­nie zaan­ga­żo­wany jest także nasz umysł. Zna­leźć rytm w wodzie, to zna­leźć nowy spo­sób ist­nie­nia w świe­cie – dzięki zja­wi­sku „prze­pływu” (opo­wiem o nim póź­niej!). To wszystko doty­czy naszej, ludz­kiej rela­cji z wodą i tego, w jaki spo­sób zanu­rze­nie w niej pobu­dza wyobraź­nię.

Powierzch­nię naszej pla­nety w ponad 70 pro­cen­tach pokrywa woda; 40 pro­cent popu­la­cji zamiesz­kuje tereny odda­lone o mniej niż sto kilo­me­trów od wybrzeża5. Ta książka prze­zna­czona jest dla każ­dego, kto kocha pły­wać i jest cie­kawy świata, nie­za­leż­nie od wieku i grupy spo­łecz­nej; nie­ważne też, czy woda pociąga nas z powodu swo­jej zdol­no­ści poru­sza­nia się, prze­strzeni, na jakie się roz­ciąga, czy ze wzglę­dów filo­zo­ficz­nych. Jest dla tych, któ­rych uwo­dzi jej syreni śpiew, a także dla tych, któ­rzy pró­bują zro­zu­mieć sie­bie i nas, ludzi, sta­ra­jąc się odna­leźć zagu­biony w któ­rymś momen­cie cichy stan ist­nie­nia – bez tech­no­lo­gii, bez pika­ją­cych urzą­dzeń – w jakim trwa­li­śmy wtedy, w wodzie, u źró­deł naszej egzy­sten­cji jako gatunku.

Zgłę­biamy akweny wszel­kiego rodzaju: oce­any, jeziora, rzeki, stru­mie­nie, baseny. Czu­jemy wdzięcz­ność wobec ratow­ni­ków, któ­rzy strzegą bez­pie­czeń­stwa tych miejsc. Gdzieś, gdzie prze­ci­nają się te wszyst­kie wątki, zaczyna się też histo­ria mojej rodziny – nie tylko dla­tego, że moi rodzice poznali się na base­nie w Hong­kongu.

Nauczy­łam się pły­wać w wieku pię­ciu lat, z pro­stego powodu: rodzice nie chcieli, żebym się uto­piła, czy to pod­czas kąpieli, czy w base­nie sąsiada, czy w morzu. Dora­sta­jąc tuż przy plaży Jones Beach w sta­nie Nowy Jork, spę­dza­łam mnó­stwo czasu w głę­bo­kiej na metr wodzie u postrzę­pio­nego, peł­nego musze­lek brzegu Atlan­tyku. Widzę tę scenę wyraź­nie: mój brat, kuzyni i ja pod­ska­ku­jemy na pły­ciź­nie, cze­ka­jąc na falę, która na chwilę ode­rwie nas od dna i unie­sie. Uży­wamy ramion jak wio­seł, pró­bu­jąc się utrzy­mać na grzbie­cie fali, gdy ta się zała­muje i cofa, pozo­sta­wia­jąc nas wśród piany w miej­scu, gdzie woda spo­tyka się z pia­skiem. Wstań, roze­śmiej się, powtórz.

Te wzno­szące się i opa­da­jące wodne masy fascy­nują nas, innych zresztą też. W gorący, wolny od pracy dzień na Jones Beach może być 100 tysięcy osób. Czujni ratow­nicy peł­nią wartę na swo­ich wie­życz­kach, uważ­nie obser­wu­jąc każdy ruch tłumu zza lustrza­nych oku­la­rów.

W takich dniach na plaży dzieje się coś pier­wot­nego – coś, co przy­po­mina zbie­ra­nie się stad zwie­rząt przy wodo­poju. Woda działa jak magnes. Przy­glą­dam się, jak korzy­stają z niej poszcze­gólni pla­żo­wi­cze. Jedni są tu tylko po to, żeby się ochło­dzić: elek­try­zu­jące wej­ście, szyb­kie wyj­ście. Nie­któ­rzy zostają w wodzie przez dłuż­szy czas, uno­sząc się na falach, chla­piąc, pły­wa­jąc. Zawsze zda­rzają się i tacy, któ­rzy trzy­mają się od chłod­nej toni na dystans i w ogóle do niej nie wcho­dzą. A jed­nak przy­by­wają na plażę, zahip­no­ty­zo­wani ryt­micz­nym pul­sem oce­anu, wyczu­leni na szum fal i zapach sło­nego powie­trza.

Sama wcze­śnie poczu­łam to przy­cią­ga­nie: ześliź­nię­cie się w stan bło­giego zanu­rze­nia, wiru­jącą bez­wład­ność, dany tylko wybra­nym dostęp do cichego świata „po dru­giej stro­nie”. Po raz pierw­szy doświad­czy­łam tego na Jones Beach, gdzie spę­dza­li­śmy dłu­gie godziny w wodzie, odda­leni na odle­głość woła­nia od kwie­ci­stych ręcz­ni­ków kąpie­lo­wych mamy. Pomię­dzy jed­nym poby­tem w wodzie a dru­gim doku­cza­li­śmy sobie, cią­gnąc się za kostiumy, i zako­py­wa­li­śmy się w pia­sku. Podo­bało mi się, jak ocean oddy­cha i jak w miej­scu, w któ­rym był gładki i spo­kojny, poja­wia się nagle wybrzu­sze­nie, prze­rzu­ca­jąc nas, tkwią­cych wśród fał­dek jego potęż­nego ciel­ska, to bli­żej, to dalej od hory­zontu. Kie­dyś nad­pły­nęła wielka fala i znie­nacka pac­nęła mnie w plecy. Nagły prze­wrót, pupa wędruje ponad głowę, wokół płynna zie­lona prze­strzeń, zmą­cona wzbitą chmurą pia­sku. Płynę i płynę w stronę niczego. Gdzie jest góra, a gdzie dół? Sto dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści, nie­wiele, ale dość, żeby uto­nąć.

Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Zdzi­wi­łam się nagłym pie­cze­niem w płu­cach, które bła­gały o powie­trze.

Wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści dzięki temu, że pły­wa­jący nie­opo­dal kuzyn przy­pad­kowo kop­nął mnie w buzię. Zyskaw­szy ten punkt odnie­sie­nia, wynu­rzy­łam się na powierzch­nię, z wło­sami oble­pia­ją­cymi twarz niczym wodo­ro­sty. Rozej­rza­łam się wokół zawsty­dzona i zdy­szana, a kiedy prze­ko­na­łam się, że nikt nawet nie zauwa­żył moich kło­po­tów, uda­łam, że nic się nie stało, i natych­miast wró­ci­łam do wody.

Co spra­wiło, że dozna­łam takiej „wybiór­czej amne­zji”? Co do tego stop­nia pocią­gało mnie w wodzie, że mogłam wyba­czyć morzu próbę zabój­stwa, i to tak prędko? Na wybrzeżu Long Island co roku tonie parę osób. W tam­tym cza­sie byłam tylko dziec­kiem, pra­gną­cym zaznać znowu magii: ilu­zji, że jestem natu­ralną czę­ścią żywiołu, w któ­rym ludzie tak naprawdę prze­cież nie żyją.

Tamto doświad­cze­nie pozo­stało ze mną do dziś – minęły trzy dekady, jestem doro­sła, pły­wam nie­mal codzien­nie dla przy­jem­no­ści i sportu, a wciąż zasta­na­wiam się nad głęb­szymi, bar­dziej pier­wot­nymi instynk­tami, które nas napę­dzają. Przy­ciąga nas para­doks wody, źró­dła życia i śmierci, i wymy­śli­li­śmy całą gamę spo­so­bów, jak sobie z nią radzić. Nie każdy jest pły­wa­kiem, ale każdy ma jakąś histo­rię do opo­wie­dze­nia w związku z wodą. Przy­glą­da­jąc się temu uni­wer­sal­nemu doświad­cze­niu – a jest uni­wer­salne; nie­ważne, czy boisz się wody, kochasz ją czy omi­jasz sze­ro­kim łukiem, zda­rzy ci się sta­nąć z nią oko w oko – widzę, że jest w tym sporo cheł­pie­nia się naszą krzepą w star­ciu z przy­rodą, cichy triumf, że nie pod­da­jemy się i wciąż rzu­camy wyzwa­nie żywio­łowi. Razem ska­czemy do kolej­nych base­nów, szu­kamy oaz na pustyni, nur­ku­jemy, roz­glą­da­jąc się za przy­nętą, która cią­gnie nas na głę­biny. To cie­ka­wość świata. A zatem… chodźmy popły­wać.

Zaczniemy od mię­czaka.

Roz­dział 1. Pły­wa­nie pre­hi­sto­ryczne

1

Pły­wa­nie pre­hi­sto­ryczne

Abalon ani myśli opu­ścić skały. Cztery i pół metra pod wodą wbi­jam meta­lowy przy­rząd pod sko­rupę, w miej­scu, w któ­rym musku­larna stopa mię­czaka przy­wiera do skały, z nadzieją, że poczuję cha­rak­te­ry­styczne cmok­nię­cie. Nic z tego.

Pró­buję znowu, bąbelki idą mi z nosa, bo trudno wstrzy­my­wać oddech, kiedy wal­czy się z sil­nym prą­dem, który to cią­gnie, to popy­cha, a czło­wiek stara się pozo­stać w miej­scu. Na­dal nic. Aba­lon, wyraź­nie czu­jąc moją obec­ność, oko­pał się na pozy­cji. Wła­śnie prze­ko­nuję się, że to zwie­rzę, jeśli tylko chce, może prak­tycz­nie unie­moż­li­wić intru­zowi ode­rwa­nie swo­jego ciała od skały.

Nur­ko­wa­nie w poszu­ki­wa­niu aba­lo­nów to sport rów­nie atrak­cyjny, co nie­bez­pieczny. W pogoni za tym trud­nym do upo­lo­wa­nia mię­cza­kiem zanu­rzy­łam się w wodach nale­żą­cych do parku sta­no­wego Salt Point, przy odlud­nym, wiją­cym się nie­re­gu­lar­nie wybrzeżu Sonoma, o dwie i pół godziny jazdy na pół­noc od San Fran­ci­sco. Czy­hało tam na mnie wiele nie­bez­pie­czeństw: zimna woda, rwące prądy, kamie­nie, splą­tane wodo­ro­sty, silne fale, rekiny. A jed­nak nie­mal w każ­dym sezo­nie, który trwa od kwiet­nia do listo­pada, w pół­nocnej Kali­for­nii zja­wiają się tysiące prze­peł­nio­nych nadzieją pły­wa­ków, któ­rzy pra­gną spró­bo­wać swo­ich sił w polo­wa­niu na aba­lony6. Dziki czer­wony aba­lon to naj­więk­szy z tej rodziny mię­cza­ków, a można go zło­wić wyłącz­nie tu, na zachod­nim wybrzeżu Ame­ryki Pół­noc­nej. I wła­śnie w tym miej­scu mam oka­zję wcie­lić się w rolę pre­hi­sto­rycz­nego łowcy i zanur­ko­wać po obiad, choć nie posia­dam w tej mate­rii żad­nego doświad­cze­nia.

Ow­szem, mam cer­ty­fi­kat nurka, ale z cza­sem cały ten rynsz­tu­nek zaczął mnie dusić i wyda­wać się pod wodą zbęd­nym bala­stem. Na tej czę­ści wybrzeża nur­ko­wa­nie z butlą jest zaka­zane, więc poła­wia­cze aba­lo­nów wypo­sa­żeni są w nie­wiele poza umie­jęt­no­ściami wstrzy­my­wa­nia odde­chu i pły­wa­nia. Realia tych pier­wot­nych w swo­jej natu­rze zma­gań, gdy czło­wiek staje prze­ciwko przy­ro­dzie, są okrutne – jak mówią mi par­kowi straż­nicy, każda zatoczka w tej czę­ści wybrzeża to gro­bo­wiec: w 2015 roku, tylko w ciągu trzech pierw­szych tygo­dni sezonu, pod­czas nur­ko­wa­nia po aba­lony uto­nęły cztery osoby7. Oka­zuje się, że nawet doświad­czeni nur­ko­wie nie potra­fią długo wstrzy­my­wać odde­chu. Osoby przy­zwy­cza­jone do tego, że mają na ple­cach butle pełne powie­trza, bez nich zaczy­nają pani­ko­wać. W męt­nych wodach orien­ta­cja jest utrud­niona. Pływy na prze­mian rzu­cają czło­wie­kiem o skały i cią­gną go na głę­bo­kie morze.

A jed­nak chcę spró­bo­wać. Uczę się, jak odszu­ki­wać pomarsz­czony brze­żek czar­nej tkanki, tzw. płaszcz aba­lona, na potęż­nej, postrzę­pio­nej skale. Wal­czę, żeby ode­rwać od pod­łoża jed­nego, potem dru­giego mię­czaka. Jakaś pier­wotna cząstka mojego mózgu, nie więk­sza od groszku, roz­ja­rza się satys­fak­cją, kiedy nur­kuję ze scy­zo­ry­kiem na samo dno, utkwiw­szy wzrok w zdo­by­czy, a potem dźwi­gam z wody pra­wie trzy­ki­lo­wego aba­lona. Żeby go pod­nieść, potrze­buję obu rąk, nogi zaś wyko­rzy­stuję jako napęd. Zanim jesz­cze głowa prze­bije się przez taflę wody, czuję, że szcze­rzę zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

Nic ni­gdy popy­chało mnie do tego, aby ustrze­lić na śnia­da­nie jakieś ptac­two albo dopaść jele­nia z myślą o przy­rzą­dze­niu go na obiad. Ale idea popły­nię­cia po posi­łek prze­ma­wia do mnie nie­od­par­cie od momentu, gdy pod wodą zauwa­żam mię­czaka. W czyn­no­ści pły­wa­nia w bar­dziej kon­kret­nym celu niż tylko ćwi­cze­nia fizyczne jest coś, co muszę objąć umy­słem. Póź­niej tego dnia stoję na podwórku, czysz­czę, tnę i roz­bi­jam mięso – hmm, kamie­niem – piekę je na ogniu, a potem kar­mię całą naszą czwórkę posił­kiem, który przy­go­to­wa­łam wła­sno­ręcz­nie od pod­staw, w który wło­ży­łam wła­sny oddech i wysi­łek. Jeste­śmy cał­ko­wi­cie odse­pa­ro­wani od źró­deł, z któ­rych pocho­dzi nasze poży­wie­nie; to znany pro­blem współ­cze­sno­ści. Popły­nię­cie po jedze­nie pozwala mi choć na moment zała­tać tę dziurę. Tego wie­czoru, myjąc dło­nie i przy­glą­da­jąc się, jak woda znika w odpły­wie umy­walki, przy­po­mi­nam sobie ryt­miczne pul­so­wa­nie mor­skiej fali mię­dzy ska­łami przy brzegu i uczu­cie, jakie towa­rzy­szyło mi, gdy patrzy­łam, jak cofa się ona ku hory­zon­towi.

Pierw­szy znany „doku­ment” doty­czący pły­wa­nia pocho­dzi z samego serca pustyni8. Gdzieś w Egip­cie, nie­da­leko obec­nej gra­nicy z Libią, na odlud­nym i oto­czo­nym górami saha­ryj­skim pła­sko­wyżu Dżilf al-Kabir pre­hi­sto­ryczni pły­wacy suną żabką po ścia­nach jaskini.

Tak zwana Jaski­nia Pły­wa­ków została odkryta w roku 1933 przez węgier­skiego bada­cza László Almásyego i jest praw­dziwą skarb­nicą neo­li­tycz­nych malo­wi­deł, które przed­sta­wiają ludzi przyj­mu­ją­cych roz­ma­ite pozy pod wodą. Arche­olo­dzy usta­lili, że obrazy te mogły powstać nawet 10 tysięcy lat temu. W cza­sach, gdy na pła­sko­wyżu gościł Almásy, pomysł, że Sahara kie­dy­kol­wiek w prze­szło­ści nie była pusty­nią, wyda­wał się dosyć rady­kal­nym poglą­dem. Teo­rie zmian kli­ma­tycz­nych, które mogły odpo­wia­dać za prze­mianę kra­iny o umiar­ko­wa­nym kli­ma­cie w jałowe, eks­tre­mal­nie suche tery­to­rium, były tak nowa­tor­skie, że wydawca opu­bli­ko­wa­nej w 1934 roku książki Almásyego Isme­re­tlen Sza­hara (Nie­znana Sahara) ponoć czuł się w obo­wiązku dodać przy­pisy, w któ­rych odże­gny­wał się od gło­szo­nych przez autora tez. Malo­wi­dła jed­nak prze­ko­nały bada­cza, że nie­gdyś w bez­po­śred­nim oto­cze­niu jaskini znaj­do­wała się woda, auto­rami rysun­ków naskal­nych byli sami przed­sta­wieni na nich pły­wacy, fale jeziora zaś nie­malże lizały ich stopy pod­czas pracy. Tam, gdzie teraz roz­ciąga się morze pia­sku, kie­dyś falo­wała tafla akwenu. Woda to płynne życie, a pusty­nia wydaje się wręcz jego spie­czoną, zasu­szoną anty­tezą, lecz – jak uwa­żał Almásy – są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane.

Oczy­wi­ście oka­zało się, że badacz miał rację. Dzie­siątki lat póź­niej arche­olo­dzy zna­leźli nie­opo­dal jaskini wyschnięte niecki jezior z cza­sów, kiedy Sahara była zie­lona9. Zapro­po­no­wane przez Almásyego roz­wią­za­nie zagadki pły­wa­ków na pustyni zostało koniec koń­ców potwier­dzone licz­nymi dowo­dami geo­lo­gicz­nymi, które jasno wska­zy­wały, że teren ten był swego czasu upstrzony akwe­nami. Nie­opo­dal odkryto także kości hipo­po­ta­mów i szczątki roz­ma­itych innych zwie­rząt wod­nych, na przy­kład ogrom­nych żółwi, ryb i małży. Ten okres w dzie­jach pustyni został nazwany „zie­loną Saharą”.

Nie tak dawno prze­czy­ta­łam w sta­rym nume­rze „Natio­nal Geo­gra­phic” o pale­on­to­logu Paulu Sereno, który zgłę­bił teo­rie Almásyego i dostar­czył dal­szych dowo­dów na ich praw­dzi­wość10. Jesie­nią 2000 roku Sereno poszu­ki­wał kości dino­zau­rów w innej, połu­dnio­wej czę­ści Sahary, na tery­to­rium szar­pa­nego kon­flik­tami i ledwo zba­da­nego pań­stwa Niger. Na otwar­tej pustyni, jakieś dwie­ście kilo­me­trów od naj­więk­szego w tym kraju mia­sta Aga­dez, jeden z towa­rzy­szą­cych eks­pe­dy­cji foto­gra­fów wspiął się na poło­żone na ubo­czu wydmy – i sta­nął oko w oko z nie­zwy­kłym zna­le­zi­skiem: potęż­nym zbio­ro­wi­skiem kości. Tym razem nie nale­żały one jed­nak do dino­zau­rów czy hipo­po­ta­mów.

Nad­gry­zione ero­zją i nie­ustan­nie poru­szane przez wiatr wydmy odsło­niły coś, co oka­zało się set­kami ludz­kich szkie­le­tów; wśród nich tu i ówdzie znaj­do­wały się frag­menty naczyń, któ­rych wiek sza­co­wano nawet na 10 tysięcy lat. Nie­które ze sko­rup miały wyryte fali­ste linie, na innych wykłuto kro­peczki. Zbio­rowy gro­bo­wiec, ochrzczony przez naukow­ców mia­nem „Gobero”, od nazwy, którą posłu­gi­wało się na okre­śle­nie tego miej­sca ple­mię Tuare­gów, oka­zał się naj­więk­szym i naj­star­szym dotych­czas odkry­tym cmen­ta­rzy­skiem z epoki kamie­nia łupa­nego. Tym samym udo­wod­niono, że na „zie­lo­nej Saha­rze” mogli żyć pre­hi­sto­ryczni pły­wacy.

Spo­ty­kam się z Pau­lem Sereno w przej­mu­jąco zimne stycz­niowe popo­łu­dnie; odwie­dzam go w jego geo­lo­gicz­nej pra­cowni na Uni­wer­sy­te­cie Chi­ca­gow­skim, gdzie od ponad trzy­dzie­stu lat jest pro­fe­so­rem. Nie ma zbyt wielu nauko­wych mate­ria­łów, które doty­czy­łyby pły­wa­nia w epoce kamie­nia łupa­nego, więc chcia­ła­bym, aby badacz pomógł mi wyro­bić sobie jakiś pogląd na to, jak wyglą­dał ten pre­hi­sto­ryczny świat. Sam Sereno nie jest zapa­lo­nym pły­wa­kiem, ale wiele czasu poświę­cił na ana­lizę umie­jęt­no­ści pły­wac­kich zarówno dino­zau­rów, jak i ludzi (należy do zespołu, który dowiódł, że Spi­no­sau­rus aegyp­tia­cus był pierw­szym odkry­tym dino­zau­rem pły­wa­ją­cym)11. Ma w sobie coś z Indiany Jonesa – skó­rzaną kurtkę i nie­zmor­do­wany entu­zjazm, nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że kie­dyś zna­lazł się na zesta­wio­nej przez maga­zyn „People” liście pięć­dzie­się­ciu naj­pięk­niej­szych ludzi świata12. Pro­szę Sereno, aby zre­kon­stru­ował dla mnie obraz tego pre­hi­sto­rycz­nego śro­do­wi­ska, w któ­rym ludzie mogli być pły­wa­kami. Pro­fe­sor mówi, że za cza­sów „zie­lo­nej Sahary”, 10 tysięcy lat temu, Gobero przy­po­mi­nało „pustynną Day­tona Beach” – ogromny sys­tem połą­czo­nych ze sobą płyt­kich jezior, wiele z nich głę­bo­kich zale­d­wie na trzy metry, a mię­dzy nimi piasz­czy­ste łachy, któ­rymi ludzie dosta­wali się bli­żej wody i z któ­rych mogli do niej wska­ki­wać.

Naukowcy nazwali ten sys­tem akwe­nów pra­je­zio­rem Gobero. Owo pra­je­zioro miało pewną cha­rak­te­ry­styczną cechę geo­gra­ficzną, uskok wzdłuż jed­nego boku, który speł­niał dwo­jaką funk­cję. Po pierw­sze, spię­trzał głę­bo­kie wody grun­towe, dzięki czemu jezioro nie wysy­chało, nawet jeśli przez dłuż­szy czas nie padał deszcz. Po dru­gie, kiedy padało lub gdy poziom wód grun­to­wych się pod­no­sił, klif uskoku two­rzył natu­ralną tamę zamy­ka­jącą obszar niecki; poziom wody w zbior­niku regu­lo­wało okre­sowe wyle­wa­nie. Płyt­kie akweny to zwięk­szały się, to zani­kały, ale były na tyle sta­bilne, że przez tysiące lat wokół pra­je­ziora mogli zamiesz­ki­wać ludzie. Nie­na­ru­szone cmen­ta­rzy­sko zawie­rało szczątki dwóch wyraź­nie róż­nych popu­la­cji, które, sądząc po pogrze­ba­nych z nimi przed­mio­tach, były odda­lone od sie­bie w cza­sie o tysiąc lat – w pew­nym okre­sie owego tysiąc­le­cia jezioro zani­kło na tak długo, że ludzie opu­ścili te rejony. Zie­le­nie­nie i wysy­cha­nie Sahary, jak mówi Sereno, było naj­więk­szą zmianą kli­ma­tyczną od ostat­niego zlo­do­wa­ce­nia, które nastą­piło około 12 tysięcy lat temu.

Na obsza­rze „zie­lo­nej Sahary” zna­le­ziono także ogromne śmiet­ni­ska musz­lowe, zawie­ra­jące tak nie­prze­braną ilość pozo­sta­ło­ści małży, że Sereno sądzi, iż ludy zamiesz­ku­jące obszar Gobero zarówno nur­ko­wały po mię­czaki, jak i zbie­rały je na brzegu. Dowody wska­zują, że nie były to jedyne spo­soby pozy­ski­wa­nia poży­wie­nia. Wśród odkry­tych arte­fak­tów zna­la­zły się także rzeź­bione haczyki na ryby i pre­cy­zyj­nie zaostrzone har­puny wyko­nane ze szczęk kro­ko­dyli. Sereno z zespo­łem dotarli nawet do czte­rech takich har­pu­nów cią­gle tkwią­cych w dnie daw­nego jeziora. „Naj­pew­niej myśliwi posłu­gi­wali się łodziami – mówi pro­fe­sor. – Nie mamy jed­nak poję­cia, jak wyglą­dały lub z czego były wyko­nane. A bio­rąc pod uwagę, że har­puny zna­leź­li­śmy daleko na środku jeziora, zapewne ludzie polo­wali także, pły­wa­jąc obok łodzi”.

Naukowcy z zespołu Sereno zna­leźli rów­nież cięż­kie, spłasz­czone kamie­nie, które, jak podej­rze­wają, słu­żyły za obciąż­niki do sieci prze­zna­czo­nych do połowu ryb, takich jak tila­pie i sumy. W pra­cowni, gdzie bada­cze czysz­czą zna­le­zi­ska i przy­go­to­wują je do zapre­zen­to­wa­nia, Sereno podaje mi taki kamień, gładki owal w brą­zowe wzorki, przy­jem­nie cią­żący w dłoni.

Pre­hi­sto­ryczni rybacy łowili także oszcze­pami impo­nu­jące okazy okoni nilo­wych, słod­ko­wod­nych mon­strów, które osią­gają dłu­gość stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów i wagę ponad stu osiem­dzie­się­ciu kilo­gra­mów13. Choć popu­la­cja gatunku aktu­al­nie się kur­czy, cią­gle sta­nowi on istotne źró­dło poży­wie­nia na wielu obsza­rach Afryki.

Kiedy zwie­dzam labo­ra­to­rium sław­nego pale­on­to­loga, wiele mnie zaska­kuje. Sereno dość lekko pod­cho­dzi do tego, że na jego biurku leżą popa­ko­wane w torebki pro­bówki z bez­cen­nym DNA ludzi pre­hi­sto­rycz­nych (cze­kają na wysyłkę do ana­lizy), a na półce – do połowy spre­pa­ro­wane pozo­sta­ło­ści nowego gatunku dino­zaura (czeka, żeby nadać mu nazwę). To pew­nie nor­malne, jeśli bory­kasz się z nie­po­ha­mo­waną cie­ka­wo­ścią, która unie­moż­li­wia sku­pie­nie się przez dłuż­szy czas na nud­nych papie­rach.

„Widziała pani kie­dyś mumię dino­zaura? Uwiel­biam mumie!” – woła pro­fe­sor, zapra­sza­jąc, żebym przyj­rzała się rzad­kiej ska­mie­nie­li­nie dino­zaura, w któ­rej zacho­wała się wyraź­nie jego chro­po­wata skóra. Deli­kat­nie wodzę pal­cami po wybrzu­sze­niach i wgłę­bie­niach odci­sku. Pierw­sze sko­ja­rze­nie, jakie mi się nasuwa, to torebki, buty i kurtki z dino­zaura; nie mogę się powstrzy­mać i mówię to na głos. Sereno pozwala mi doty­kać wszyst­kiego w pra­cowni – poczy­na­jąc od ostrych gro­tów i kru­chej cera­miki, aż po płytkę kostną z „pió­ro­pu­sza” ste­go­zaura, a nawet szczątki tyra­no­zaura. Tak bli­skie obco­wa­nie z prze­szło­ścią przy akom­pa­nia­men­cie entu­zja­stycz­nych, poda­wa­nych z zawrotną pręd­ko­ścią opo­wie­ści Sereno to nie­zwy­kłe, hip­no­ty­zu­jące doświad­cze­nie. Mały wypad w pre­hi­sto­rię.

Ale nawet mając w ręku te wszyst­kie dowody i odkry­cia, na­dal nie jeste­śmy w sta­nie stwier­dzić, czy ludy zamiesz­ku­jące brzegi pra­je­ziora Gobero pły­wały i w jakim stop­niu opa­no­wały tę umie­jęt­ność – fru­stru­jące w bada­niu tych zagad­nień jest wła­śnie to, że ślad zosta­wiony na wodzie przez pre­hi­sto­rycz­nego czło­wieka nie miał szans się zacho­wać. Sereno i jego zespół są w sta­nie wyka­zać, że miesz­kańcy „zie­lo­nej Sahary” pro­wa­dzili żywot zbie­racko-łowiecki, że wypusz­czali się w razie potrzeby na wodę, ale naj­czę­ściej trzy­mali się bli­sko jej brzegu.

Kiedy pusz­czam wodze fan­ta­zji, widzę tych daw­nych ludzi nur­ku­ją­cych po małże w taki spo­sób, jak ja po aba­lony – poru­sza­jąc nieco nie­zbor­nie nogami i cza­sem wal­cząc o haust powie­trza, a przy tym ze sporą dawką zachwytu i rado­ści. Nie­trudno wyobra­zić sobie, że tak wła­śnie mogło być. Myślę o moich wła­snych synach, któ­rzy są naj­szczę­śliwsi, gdy w Boli­nas, małej wio­sce na wybrzeżu, o godzinę drogi od naszego domu w Ber­ke­ley w Kali­for­nii, zaczyna się odpływ. Rano nad srebrną laguną czę­sto unosi się nisko wiszący opar mgły. Chłopcy bie­gają po błot­ni­stej rów­ni­nie odsło­nię­tej przez cofa­jącą się wodę i prze­ska­kują nad ciem­niej­szymi stru­mycz­kami drą­żą­cymi pia­sek. Śmi­gają ku kra­wę­dzi wiecz­nie się poru­sza­jącego, pul­su­ją­cego oce­anu i od niej ucie­kają. Rzu­cają w sie­bie wodo­ro­stami. Wzno­szą pira­midy z pia­sku i wykłó­cają się o szcze­góły skom­pli­ko­wa­nej histo­rii, sta­no­wią­cej tło minia­tu­ro­wego świata, który zbu­do­wali, a potem nisz­czą całą kon­struk­cję, zsy­ła­jąc na nią gigan­tyczny potop. Patrzę, jak wska­kują do wody i z niej wyska­kują, jakby tań­czyli, usta­wicz­nie wysta­wia­jąc na próbę swoje samo­po­czu­cie w zetknię­ciu z głę­biną. Obaj kochają morze. Star­szy, Felix, już od jakie­goś czasu umie pły­wać, ale młod­szy, Teddy, na­dal jest nieco onie­śmie­lony wodą, która sama się poru­sza.

Może tysiące lat temu działo się to samo. Dziew­czyna zbiera małże na brzegu pra­je­ziora. To jej zada­nie, odkąd pamięta. Widzi mię­czaki w wodzie, tuż za pro­giem w dnie, gdzie zaczy­nają się głę­biny. Może dostrze­żone przez nią małże są więk­sze niż te, do któ­rych da się dotrzeć, bro­dząc. Pew­nego dnia zaczyna się zasta­na­wiać, czy potra­fi­łaby wstrzy­mać oddech na tak długo, żeby się do nich dostać. Krok za kro­kiem sunie do przodu i wraca, i znowu, odpy­cha się od piasz­czy­stego dna sto­pami, pod­ska­kuje jak korek, poru­sza nogami jak żaba, żeby utrzy­mać twarz ponad lustrem wody. Mijają tygo­dnie, może nawet mie­siące. Bez­ładne pod­ska­ki­wa­nie i ner­wowe chwy­ta­nie odde­chu powoli prze­ra­dzają się w coś bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nego, coś, nad czym ma kon­trolę. Wie, jak uno­sić się bez­tro­sko, oszczę­dza­jąc siły, i jak zło­żyć się w scy­zo­ryk, żeby zanur­ko­wać, kiedy wypa­trzy na dnie obie­cu­jący kształt mię­czaka. Z powo­dze­niem eks­plo­ruje to nowe źró­dło poży­wie­nia, a inni, zachę­ceni jej przy­kła­dem, zaczy­nają sto­so­wać te same metody.

Jest coś magicz­nego w przy­glą­da­niu się przed­mio­tom z dawno minio­nych epok, kiedy możemy powie­dzieć: „Spójrz, oni byli tutaj, gdzie teraz, wła­śnie w tej chwili, jeste­śmy my”. Wska­zać na wygiętą kunsz­tow­nie bran­so­letę nara­mienną z kości hipo­po­tama, żeby zauwa­żyć: „Ona to nosiła”. Pod­nieść wyszczer­biony grot włóczni i wyobra­zić sobie myśli­wych polu­ją­cych w płyt­kich wodach, potem nur­ku­ją­cych, zbie­ra­ją­cych poży­wie­nie z dna jeziora, pły­wa­ją­cych. Czło­wiek pre­hi­sto­ryczny! Taki jak my!

Ci ludzie z daw­nych epok byli na tyle sprytni, żeby uni­kać hipo­po­ta­mów i kro­ko­dyli, które dzie­liły z nimi akweny, i mieli dość czasu, żeby dobrze opa­no­wać sztukę pły­wa­nia, bo nie musieli prze­cze­sy­wać mozol­nie oko­licy w poszu­ki­wa­niu wody czy poży­wie­nia. Jezioro ze swoim bogac­twem fauny pozwo­liło tym spo­łecz­no­ściom prze­trwać w dosko­na­łej for­mie przez tysiące lat wła­śnie tu, nad jego brze­giem. A w innym miej­scu „zie­lo­nej Sahary”, pod­czas tej samej obfi­tu­ją­cej w wodę epoki, pły­wali może także jaski­niowi mala­rze.

Choć naj­wcze­śniej­sze dowody na pły­wa­nie wśród ludzi pocho­dzą ze sto­sun­kowo nie­daw­nego okresu przed 10 tysią­cami lat, umie­jęt­ność tę opa­no­wa­li­śmy praw­do­po­dob­nie znacz­nie wcze­śniej. Czło­wiek współ­cze­sny, czyli homo sapiens, zaczął ewo­lu­ować nie­mal 200 tysięcy lat temu z innego gatunku pra­lu­dzi, obec­nie już wymar­łego14. Mamy dowody na to, że tamci pra­lu­dzie korzy­stali z dobro­dziejstw morza. W 2008 roku na grec­kiej wyspie Kre­cie zespół bada­czy zna­lazł kwar­cowe sie­kierki, któ­rych wiek osza­co­wano na wiele tysięcy lat. Były „wro­śnięte” w tarasy skalne przy jaski­niach na połu­dnio­wym wybrzeżu. Te pry­mi­tywne narzę­dzia nie przy­po­mi­nały żad­nych zna­le­zio­nych do tej pory na tej wyspie, naj­bar­dziej zbli­żone były do tych uży­wa­nych przez przed­sta­wi­cieli homo erec­tus, gatunku pra­lu­dzi spo­ty­ka­nego w Afryce i kon­ty­nen­tal­nej Euro­pie. Ponie­waż Kreta była oddzie­lona od sta­łego lądu od 5 milio­nów lat, tacy pra­lu­dzie musie­liby prze­być otwarte wody morza, aby się na nią dostać. Było to dowo­dem, że w base­nie Morza Śród­ziem­nego żeglo­wano dzie­siątki tysięcy lat wcze­śniej, niż pier­wot­nie zakła­dała nauka. Podróże po otwar­tym oce­anie są dość trudne, jeśli nie potrafi się pły­wać i nie jest się oswo­jo­nym z wodą15.

Nawet nean­der­tal­czycy, wymarli bli­scy krewni czło­wieka współ­cze­snego, mogli pły­wać w celu zdo­by­cia poży­wie­nia. Skon­sul­to­wa­łam się z bry­tyj­skim antro­po­lo­giem Chri­sem Strin­ge­rem, który pro­wa­dzi bada­nia nad nean­der­tal­czy­kami i jest eks­per­tem w dzie­dzi­nie pocho­dze­nia i histo­rii gatunku ludz­kiego, a aktu­al­nie pra­cuje dla lon­dyń­skiego Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Jego zespół odkrył w jaski­niach na Gibral­ta­rze dowody na to, że późne ludy nean­der­tal­skie, które przez pewien czas współ­ist­niały z czło­wie­kiem współ­cze­snym, już około 28 tysięcy lat temu korzy­stały z bogactw morza16. Nean­der­tal­czycy zbie­rali omułki w ujściach rzek oraz zabi­jali foki i del­finy, opra­wia­jąc je przy ogni­skach w swo­ich jaski­niach. Jak łapali te del­finy i foki, jak łowili ryby? Nie potra­fimy dziś powie­dzieć, czy nean­der­tal­czycy pły­wali, a jeśli tak, to jak to wyglą­dało, ale odna­le­zione w war­stwach jaskiń szczątki mor­skich ssa­ków i ryb suge­rują, że od dawna wie­dzieli, jakie zasoby kryją się na wybrze­żach, i potra­fili zro­bić z nich uży­tek, a nie­wiele jest potwier­dzeń takich zacho­wań u pra­lu­dzi zamiesz­ku­ją­cych Zie­mię przed poja­wie­niem się homo sapiens.

Jeśli nur­ko­wa­nie po aba­lony cze­goś mnie nauczyło, to tego, że choć sama czyn­ność pły­wa­nia wydaje się dzie­cin­nie pro­sta, wbrew pozo­rom może być bar­dzo nie­bez­pieczna. Sereno opo­wiada mi, że naj­bar­dziej poru­sza­jące odkry­cie w obrę­bie Gobero było zwią­zane wła­śnie z pły­wa­niem i tonię­ciem: potrójna mogiła na skraju pra­je­ziora, którą jego zespół ochrzcił mia­nem „pale­oli­tycz­nego uści­sku”.

Pro­fe­sor opi­suje, z jakimi emo­cjami wią­zało się odna­le­zie­nie trzech szkie­le­tów: mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­niej kobiety i dwójki malu­chów, około ośmio- i pię­cio­let­niego, leżą­cych bli­sko sie­bie, ze sple­cio­nymi rękami. „To było naprawdę spek­ta­ku­larne odkry­cie, mogiła, w któ­rej naszym oczom uka­zały się trzy czaszki” – opo­wiada, przy­wo­łu­jąc w pamięci wyma­ga­jącą naj­wyż­szej deli­kat­no­ści pracę przy odsła­nia­niu szkie­le­tów. Zespół musiał obcho­dzić się z mogiłą jak z jaj­kiem. Praca była bar­dzo trudna. Luźny pia­sek poru­sza się jak woda; za każ­dym razem, kiedy odsu­niesz go pędzel­kiem, ciek­nie z powro­tem małym, upar­tym stru­mycz­kiem.

Dra­ma­tyzm odkry­tej sceny wstrzą­snął wszyst­kimi człon­kami eks­pe­dy­cji – ramiona szkie­le­tów wycią­gnięte do pozo­sta­łych, sple­cione dło­nie. To uło­że­nie miało wyraź­nie cere­mo­nialny cha­rak­ter, pod­kre­śla Sereno. Bada­nie próbki pia­sku pobra­nego z miej­sca pochówku dowio­dło, że wokół zwłok zło­żono także kwiaty – z gatunku celo­zji, nale­żą­cych do rodziny szar­ła­to­wa­tych, które wyróż­niają się roz­ma­ito­ścią barw. Pod cia­łami zna­le­ziono groty strzał wyrzeź­bione ze ska­mie­nia­łego drewna. Kiedy je prze­świe­tlono i prze­ska­no­wano mikro­sko­pem elek­tro­no­wym, stało się jasne, że ni­gdy nie zostały użyte, zostały więc umiesz­czone w tym miej­scu z roz­my­słem, w celach obrzę­do­wych. Bada­nie wyka­zało, że kości ani zęby nie noszą śla­dów zwią­za­nych z cho­robą lub zra­nie­niem.

Sereno pyta, czy chcia­ła­bym zoba­czyć ludzi znad Gobero. Tak, wła­śnie teraz. Pro­wa­dzi mnie do eks­po­na­tów prze­nie­sio­nych z miej­sca, gdzie odsło­nięto potrójną mogiłę. Wska­zuje strzały, zdrowe zęby, to, jak pie­czo­ło­wi­cie upo­zo­wano ciała. Bli­skie obco­wa­nie z tak wie­loma arte­fak­tami daw­nych epok – ska­mie­nia­ło­ściami dino­zau­rów i innych pre­hi­sto­rycz­nych wod­nych zwie­rząt – było emo­cjo­nu­jące, ale spo­tka­nie ze szcząt­kami ludzi oka­zało się znacz­nie więk­szym prze­ży­ciem. Zdaję sobie sprawę, że tym, co naj­bar­dziej mnie poru­sza, jest histo­ria, jaka kryje się w tej mogile. „Pale­oli­tyczny uścisk” to w grun­cie rze­czy nader bli­ska każ­demu z nas opo­wieść: troje ludzi (matka i dwoje dzieci?) zgi­nęło razem, nagle (uto­nąw­szy?), a ktoś inny (kocha­jący mąż i ojciec?) miał dość czasu, żeby pocho­wać ich szczątki z całym skom­pli­ko­wa­nym cere­mo­nia­łem.

Sereno potwier­dza przy­naj­mniej część moich domy­słów. „Kiedy można zmie­nić uło­że­nie zwłok? – pyta i zaraz potem dodaje: – Trzeba liczyć się ze stę­że­niem pośmiert­nym oraz roz­kła­dem, który w słońcu zacho­dzi znacz­nie szyb­ciej. A zatem śmierć nade­szła nagle. Nad wodą. Myślę, że mamy do czy­nie­nia z uto­nię­ciem w pra­je­zio­rze Gobero”.

Oto odwieczna opo­wieść o naj­więk­szym kosz­ma­rze rodzica. Wiem, jak to jest być bawią­cym się i odkry­wa­ją­cym świat dziec­kiem na plaży. Od nie­dawna wiem też, jak to jest być rodzi­cem i patrzyć, jak dwaj mali syn­ko­wie uczą się pły­wać i eks­pe­ry­men­tują z wodą. Tak wów­czas, jak i dziś pły­wa­nie i tonię­cie dzieli tylko cie­niutka linia, co jest zarówno emo­cjo­nu­jące, jak i prze­ra­ża­jące. To się nie zmie­nia, nie­ważne, jak dobrze opa­no­wa­li­śmy sztukę poru­sza­nia się w wodzie.

Okresy obfi­to­ści wody, prze­ry­wane dłu­gimi okre­sami jej braku, pozwo­liły czę­ści tej prze­szło­ści prze­trwać do dziś, aby­śmy mogli ją odna­leźć. W tra­ge­dii potrój­nego pochówku zawiera się począ­tek wszyst­kiego; kolejna ponad­cza­sowa histo­ria doty­czy oczy­wi­ście tonię­cia. Cykliczne zmiany para­me­trów ziem­skiej orbity spra­wiły, że sezo­nowe afry­kań­skie mon­suny prze­su­nęły się na pół­noc, umoż­li­wia­jąc powsta­nie tego, co nazy­wamy „zie­loną Saharą”. Gobero to zaś nie­zrów­nane świa­dec­two doty­czące ludzi, któ­rzy tam żyli i umie­rali. Te ślady życia mają dla nas szcze­gólne zna­cze­nie, zwłasz­cza współ­cze­śnie, w dobie pod­no­sze­nia się poziomu wód i wzro­stu tem­pe­ra­tur do nie­no­to­wa­nego dotych­czas poziomu. Naszą cywi­li­za­cję może wkrótce zacząć nisz­czyć woda i tym razem przy­czyną dra­ma­tycz­nych zmian w eko­sys­te­mie są nasze wła­sne dzia­ła­nia. Spo­dzie­wamy się, że do 2030 roku potroi się liczba ludzi zamiesz­ku­ją­cych tereny, które będą dotknięte powo­dzią17. W Kali­for­nii, gdzie miesz­kam, poziom wody w oce­anie może na prze­ło­mie kolej­nego wieku pod­nieść się o pra­wie trzy metry, zale­wa­jąc ponad połowę plaż Zło­tego Stanu18. Na całym świe­cie wzrost poziomu wód w oce­anach może pozba­wić domu setki milio­nów ludzi, przez co staną się oni uchodź­cami19.

Roz­dział 2. Jesteś zwie­rzę­ciem lądo­wym

2

Jesteś zwie­rzę­ciem lądo­wym

Więk­szość ssa­ków lądo­wych ma od uro­dze­nia instynk­towną umie­jęt­ność pły­wa­nia – ludzie nie zali­czają się jed­nak do tej grupy20. Pły­wać potra­fią sło­nie, psy, koty (choć robią to nie­chęt­nie), a nawet nie­to­pe­rze (te świet­nie sobie radzą). Czło­wiek, podob­nie jak inne duże naczelne, na przy­kład szym­pansy, musi uczyć się tej sztuki21. Nie­któ­rzy naukowcy suge­rują, że ma to zwią­zek z kie­run­kiem, w jakim zmie­niała się ana­to­mia człe­ko­kształt­nych, przy­sto­so­wu­jąc je lepiej do poru­sza­nia się wśród gałęzi drzew. Nie­liczne eks­pe­ry­menty, które prze­pro­wa­dzono w tym zakre­sie, wyka­zały, że uczone pły­wa­nia małpy człe­ko­kształtne w wodzie odru­chowo wyko­nują wyrzuty nóg podobne do żabich, zamiast prze­bie­rać koń­czy­nami tak, jak czy­nią to psy i wiele innych ssa­ków.

Jak mówi Paul Sereno, pocho­dzimy od ryb, ale teraz jeste­śmy „zwie­rzę­tami lądo­wymi, które pró­bują pły­wać. Jeste­śmy tak zwa­nymi pły­wa­kami wtór­nymi”.

Nie ma jed­nak powo­dów, żeby od razu się zała­my­wać. Pale­obio­log Neil Shu­bin wyja­śnia, że budowa ludz­kiego ciała jest spu­ści­zną po kopal­nych rybach, gadach i innych człe­ko­kształt­nych. W fil­mie doku­men­tal­nym nakrę­co­nym w roku 2014 i odno­szą­cym się do książki Nasza wewnętrzna mena­że­ria Shu­bin mówi, że „pale­on­to­log zaj­mu­jący się rybami ma dosko­nałe pod­stawy, by nauczać ana­to­mii czło­wieka. Budowę naszych ciał czę­sto naj­ła­twiej bowiem zro­zu­mieć, przy­glą­da­jąc się innym isto­tom”. Oto obecne w nas rybie dzie­dzic­two: ich płe­twy i nasze koń­czyny roz­wi­jają się z tych samych grup komó­rek.

Nosimy w sobie intry­gu­jące ślady pły­wac­kiej prze­szło­ści. A skoro nasze ciała zawie­rają cząstkę ducha innych zwie­rząt, logiczne jest, że pozo­stają nam także zalążki pew­nych umie­jęt­no­ści, które potra­fią prze­bu­dzić się, gdy los rzuci nas na głę­boką wodę. Jeśli wło­żyć do wody dwu­mie­sięczne nie­mowlę buzią w dół, dziecko wstrzyma oddech na kilka sekund, a jego tętno zwolni, pozwa­la­jąc ciału oszczę­dzać tlen22. Nie zna­czy to jed­nak, że wrzu­cony do basenu nie­mow­lak będzie potra­fił dopły­nąć do brzegu. W miarę rośnię­cia dziecka i roz­wi­ja­nia się jego układu ner­wo­wego ta tzw. bra­dy­kar­dia odru­chowa – sta­no­wiąca część całej gamy pry­mi­tyw­nych czy też pier­wot­nych odru­chów, do któ­rych należą także odruch ssa­nia i odruch chwytny – zaczyna zani­kać.

Ludzie są jed­nak stwo­rzeni do naśla­dow­nic­twa. Uczymy się przez obser­wa­cję i doty­czy to wszyst­kiego: tak spo­so­bów poru­sza­nia się, jak i odczy­ty­wa­nia emo­cji napo­tka­nych ludzi. Ta umie­jęt­ność ujaw­nia się w roz­ma­itych dzie­dzi­nach, począw­szy od pro­duk­cji i uży­wa­nia narzę­dzi, poprzez upodo­ba­nia żywie­niowe aż po postawy i prze­ko­na­nia doty­czące spra­wie­dli­wo­ści, łącze­nia się w pary, a wresz­cie język. „Klu­czem do zro­zu­mie­nia ewo­lu­cji czło­wieka i tego, dla­czego tak bar­dzo róż­nimy się od innych zwie­rząt, jest uświa­do­mie­nie sobie, że jeste­śmy gatun­kiem kul­tu­ro­wym”, pisze bio­log ewo­lu­cyjny Joseph Hen­rich, który w swo­ich prze­ło­mo­wych pra­cach zaj­muje się zagad­nie­niem wza­jem­nych wpły­wów ewo­lu­cji gene­tycz­nej i kul­tu­ro­wej. Aku­mu­la­cyjne spo­łeczne ucze­nie się, czyli nasza zdol­ność for­mo­wa­nia na wielką skalę „zbio­ro­wych mózgów”, jak nazywa je Hen­rich, to umie­jęt­ność wła­ściwa tylko nam. Inne zwie­rzęta rów­nież prze­ja­wiają mecha­ni­zmy ucze­nia spo­łecznego, ale ludzie są wyjąt­kowi, ponie­waż robią to na pozio­mie kul­tu­ro­wym i w spo­sób aku­mu­la­cyjny, co fak­tycz­nie wpływa na ewo­lu­cję w zna­cze­niu gene­tycz­nym.

Aby zobra­zo­wać swoją teo­rię, Hen­rich sięga do przy­pad­ków opi­sa­nych przez sie­bie w nieco prze­wrot­nie zaty­tu­ło­wa­nym zbio­rze Lost Euro­pean Explo­rer Files (Z archi­wum zagi­nio­nych poszu­ki­wa­czy). Mia­no­wi­cie, jeśli euro­pej­skich naukow­ców pod­czas wypraw badaw­czych spo­ty­kała przy­kra przy­goda i uty­kali w nie­go­ścin­nym, nie­zna­nym sobie dobrze śro­do­wi­sku – na przy­kład na Ark­tyce albo w austra­lij­skim buszu – koń­czyło się to dla nich nie­chyb­nie śmier­cią z głodu, od cho­rób lub z powodu eks­po­zy­cji na nie­ko­rzystne warunki atmos­fe­ryczne. Chyba że mieli szczę­ście i tra­fili na tubyl­ców. Rdzenni miesz­kańcy tych tere­nów byli silni i zdrowi; wie­dzieli, jak naj­le­piej dawać sobie radę w pozor­nie trud­nych warun­kach, i robili to z powo­dze­niem przez tysiące lat. Grupy ludzi komu­ni­kują się i two­rzą zbiory wie­dzy, jakiej jed­nostka nie jest w sta­nie zgro­ma­dzić na prze­strzeni całego życia: jak skon­stru­ować trój­ząb do polo­wa­nia na ryby, z czego zro­bić ogni­sko, kiedy nie ma się do dys­po­zy­cji drewna, jak pozba­wić tok­syn tru­jącą roślinę, aby dało się ją spo­żyć. Bada­nia pale­oar­che­olo­giczne wska­zują, że tego rodzaju ewo­lu­cja kul­tu­rowa toczy się od co naj­mniej 280 tysięcy lat – a w ciągu ostat­nich 10 tysięcy wyraź­nie nabrała tempa.

Ta dwu­to­ro­wość ewo­lu­cji – gene­tycz­nej i kul­tu­ro­wej – pomaga wyja­śnić, jak to się stało, że wła­śnie nasz gatu­nek odniósł na Ziemi tak spek­ta­ku­larny ewo­lu­cyjny suk­ces. Jako jed­nostki nie jeste­śmy wyjąt­kowi czy szcze­gól­nie bystrzy. Ale nasza zdol­ność pozy­ski­wa­nia, prze­cho­wy­wa­nia, porząd­ko­wa­nia i prze­ka­zy­wa­nia z poko­le­nia na poko­le­nie stale rosną­cych zaso­bów wie­dzy daje nam prze­wagę nad każdą jed­nostką czy nawet grupą. Pły­wa­nie jako umie­jęt­ność nabyta i roz­ma­ite spo­soby, na jakie prze­ka­zu­jemy ją dalej, to rów­nież część tego zbioru wie­dzy kul­tu­ro­wej. Jeśli cho­dzi o pły­wa­nie, istotna jest nie tylko kwe­stia „jak to zro­bić” – czyli for­malna instruk­cja – liczy się rów­nież to, w jaki spo­sób w histo­riach, które sobie opo­wia­damy, prze­ka­zu­jemy infor­ma­cję o tym, dla­czego taka wie­dza jest ważna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Roz­ma­wia­łam oso­bi­ście z Guðlaugurem Friðþórssonem o jego doświad­cze­niach, jego histo­ria była też sze­roko opi­sy­wana w islandz­kich i anglo­ję­zycz­nych mediach. The Light in the Islands Were His Guiding Light, „Morgunblaðið” 2004, 12 marca [wróć]

Coco Bal­lan­tyne, Hypo­ther­mia: How Long Can Some­one Survive in Fri­gid Water?, „Scien­ti­fic Ame­ri­can” 2009, 16 stycz­nia [wróć]

Why the Fat Ice­lan­der Survi­ved His Arc­tic Swim, „New Scien­tist” 1986, 23 stycz­nia. [wróć]

Excep­tio­nal Case of Survi­val in Cold Water, „Bri­tish Medi­cal Jour­nal” 1986, 292 (18 stycz­nia). [wróć]

Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych, Fact­sheet: People and Oce­ans, Kon­fe­ren­cja ONZ w spra­wie oce­anów, czer­wiec 2017, https://www.un.org/susta­ina­ble­de­ve­lop­ment/wp-con­tent/uplo­ads/2017/05/Ocean-fact-sheet-pac­kage.pdf. [wróć]

Tara Dug­gan, Cali­for­nia Aba­lone Season Sunk until 2021 to Give Stres­sed Popu­la­tion Time to Rebu­ild, „San Fran­ci­sco Chro­nicle” 2018, 13 grud­nia. [wróć]

John Branch, Pri­zed but Peri­lous Catch, „New York Times” 2014, 27 lipca. [wróć]

O Jaskini Pły­wa­ków w Egip­cie zob. https://afri­can­roc­kart.bri­ti­sh­mu­seum.org/coun­try/egypt/cave-of-swim­mers/ (dostęp: 13 kwiet­nia 2019); Explo­ring the Rock Art of Gilf Kebir, http://www.brad­shaw­fo­un­da­tion.com/africa/gilf_ kebir_cave_of_swim­mers/index.php (dostęp: 13 kwiet­nia 2019); Sta­this Avra­mi­dis, World Art on Swim­ming, „Inter­na­tio­nal Jour­nal of Aqu­atic Rese­arch and Edu­ca­tion” 2011, 5. [wróć]

Peter deMe­no­cal i Jes­sica Tier­ney, Green Sahara: Afri­can Humid Periods Paced by Earth’s Orbi­tal Chan­ges, „Nature Edu­ca­tion Know­ledge” 2012, 3(10). [wróć]

Peter Gwin, Lost Tri­bes of the Green Sahara, „Natio­nal Geo­gra­phic” 2008, wrze­sień; Natio­nal Geo­gra­phic Society, Stone Age Gra­vey­ard Reve­als Life­sty­les of a ‘Green Sahara’, „Science Daily” 2008, 15 sierp­nia, https://www.scien­ce­da­ily.com/rele­ases/2008/08/ 080815101317.htm. [wróć]

Helen Thomp­son, Meet the Mighty Spi­no­sau­rus, the First Dino­saur Adap­ted for Swim­ming, „Smi­th­so­nian” 2014, 11 wrze­śnia. [wróć]

Źró­dło: Maga­zyn „People”, 50 Most Beau­ti­ful People of 1997, 12 maja 1997. [wróć]

Jen­ni­fer Blake, Intro­du­ced Spe­cies Sum­mary: Nile Perch (Lates nilo­ti­cus), http://www.colum­bia.edu/itc/cerc/danoff-burg/invasion_bio/inv_spp_summ/Lates_nilo­ti­cus.htm (dostęp: 13 kwiet­nia 2019). [wróć]

temu Smi­th­so­nian Natio­nal Museum of Natu­ral History, Human Ori­gins, http://www.huma­no­ri­gins.si.edu (dostęp: 13 kwiet­nia 2019). [wróć]

Andrew Law­ler, Nean­der­tals, Stone Age People May Have Voy­aged the Medi­ter­ra­nean, „Science” 2018, 24 kwiet­nia. [wróć]

Chris Strin­ger, Nean­der­thal Explo­ita­tion of Marine Mam­mals in Gibral­tar, „Pro­ce­edings of the Natio­nal Aca­demy of Scien­ces of the Uni­ted Sta­tes of Ame­rica” 2008, 105 (22 wrze­śnia). [wróć]

Cla­ire Mar­shall, Glo­bal Flood Toll to Tri­ple by 2030, mate­riał BBC, 5 marca 2015. [wróć]

G. Griggs i in., Rising Seas in Cali­for­nia: An Update on Sea-Level Rise Science, http://www.opc .ca.gov/webma­ster/ftp/pdf/docs/rising-seas-in-cali­for­nia-an-update-on-sea-level-rise-science.pdf; Kur­tis Ale­xan­der, Cli­mate Change Report: Cali­for­nia to See 77 Per­cent More Land Bur­ned, „San Fran­ci­sco Chro­nicle” 2018, 27 sierp­nia. [wróć]

Jen­ni­fer Senior, Not if the Seas Rise, but When and How High, „New York Times” 2017, 22 listo­pada. [wróć]

Josh Gab­ba­tiss, The Strange Expe­ri­ments That Reve­aled Most Mam­mals Can Swim, mate­riał BBC Earth, 21 marca 2017. [wróć]

Renato Ben­der i Nicole Ben­der, Swim­ming and Diving Beha­vior in Apes, „Ame­ri­can Jour­nal of Phy­si­cal Anth­ro­po­logy” 2013, 152. [wróć]

E. Gok­sor i in., Bra­dy­car­dic Response during Sub­mer­sion in Infant Swim­ming, „Acta Pedia­trica” 2002, 91(3); Kate Gam­mon, Born to Swim?, „Popu­lar Science” 2014, 6 marca. [wróć]