Dionizos - Maciej Lipka - ebook

Dionizos ebook

Maciej Lipka

0,0

Opis

Gdy mała, kawiarniana awanturka przeradza się w wyniszczającą wojnę o materialną i towarzyską supremację...

Patryk Nowowiejski, 45-letni biznesmen, od lat prowadzi własną firmę pośredniczącą w składaniu przez deweloperów dokumentacji przetargowej. Dzięki znajomościom pochodzącym jeszcze z czasów, gdy był on posłem, biznes przynosi pokaźne zyski. Patryk pracuje w biurze z Iveliną, 26-letnią zagraniczną kochanką, dla której porzucił rodzinę, i której pomaga w rozkręceniu jej własnego biznesu odzieżowego. Związek z Iveliną wciągnął Patryka w świat imprez, alkoholu i kokainy.

Tymczasem na horyzoncie pojawia się Konrad Płaski - młodyi bystry trener personalny, który zdaje się fascynować Ivelinę. Patryk postanawia przechytrzyć Płaskiego, aby niepostrzeżenie przejąć jego firmę szkoleniową i odzyskać swą pozycję w oczach partnerki. Konrad okazuje się jednak być dużo ambitniejszym przeciwnikiem, niż Patryk przewidywał.

Rywalizacja zmienia się w brutalną wojnę, w której wszelkie moralne zasady zostały amputowane przez testosteronowy skalpel.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 537

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maciej Lipka

DIONIZOS

© Copyright by Maciej Lipka & e-bookowo

Projekt okładki: Bartłomiej Lipka, Maciej Lipka

ISBN e-book 978-83-7859-853-4

ISBN druk 978-83-7859-854-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych postaci, urzędów, firm i zdarzeń jest przypadkowe i wynika z fantazji autora.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2017

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Michałkowi – ku przestrodze

„Nie jestem największy. Jestem większy niż największy. Nie tylko nokautuję przeciwników, wybieram rundy w których to zrobię”.

Muhhamad Ali

„Mogłem go znokautować w trzeciej rundzie, ale wolałem się nie spieszyć, aby zapamiętał tę noc na bardzo długo”.

Mike Tyson

RUNDA PIERWSZA: Świński udziec

Świński udziec nie był w stanie skutecznie zasłonić prezesa Nowowiejskiego, który zgodnie z wizytówką występował jako President firmy City Splendor Solutions. Jakkolwiek nieszczęśnik próbował się za nim schować, to cała sytuacja zaczynała wyglądać naprawdę żenująco, również w oczach Tomasza Kurzajki, oficjalnie prowadzącego własną działalność gospodarczą, a w praktyce wykonującego wszystkie zachcianki prezesa. To właśnie Kurzajce przypadł zaszczyt wdrożenia ostatniej wizji Nowowiejskiego, zgodnie z którą stoisko firmy City Splendor Solutions podczas XII Warszawskich Targów Kooperacji Administracji Publicznej i Biznesu, w celach wizualno–konsumpcyjnych, zdobić miała wielka, świńska noga. Prezes Patryk Nowowiejski chciał się bowiem wybić ponad pospolicie oferowany przez wystawców poczęstunek, składający się na ogół z wielobarwnych cukierków, ciepłych lodów i pudrowych pastylek. Dlatego też, w ramach partnerskiej umowy o współpracę, którą zawarł z Tomaszem Kurzajką, kazał mu wcześniej wybrać się do hurtowni celem zakupu dwóch świńskich nóg, po jednej na każdy dzień imprezy. Przeładowany materiałami reklamowymi Opel Kurzajki ledwo przyjął dwa zacne knurze udźce, które podczas całej drogi powrotnej wystawały z niedomkniętego bagażnika, skutecznie odstraszając innych kierowców. Zgodnie z oświadczeniem policjanta, który zatrzymał Kurzajkę, komisariat odebrał zgłoszenie o dwóch martwych, podstarzałych prostytutkach nieudolnie skrywanych w jego samochodzie. Wszystko jednak się wyjaśniło i około dwudziestej trzeciej Kurzajka wniósł dwie nogi do swego mieszkania, po czym stwierdziwszy brak miejsca w lodówce, pozwolił im kruszeć w lutowych oparach na niewielkim balkonie. Nazajutrz jedna z nóg dumnie zawisła na stoisku handlowym firmy City Splendor Solutions Patryk Nowowiejski, wprawiając w zdumienie zarówno gości, jak i wszystkich wystawców. Zdumiony był również Leopold Bańka, prezes zarządu w deweloperskiej firmie Buy’n’go. W zasadzie to był bardziej wkurzony niż zdumiony. Abstrahując od zaskoczenia wywołanego przez dyndający świński udziec, który odbijał się od twarzy i drogiego garnituru Nowowiejskiego, Bańką bardziej powodowała irytacja związana z zaniedbaniem jego osoby przez firmę City Splendor Solutions. Otóż Nowowiejski zaczął od jakiegoś czasu unikać dewelopera, zbywając Bańkę napompowanymi pustą retoryką mailami i nieodebranymi połączeniami telefonicznymi. Było to zdumiewające, gdyż Buy’n’go płaciła Patrykowi obrzydliwie wysokie prowizje z tytułu świadczonych przez niego usług. Nie dziwne było zatem, że Bańka oczekiwał rezultatów, zwłaszcza przy planowanym zakupie intratnych bielańskich gruntów. A miał czego oczekiwać, ponieważ firma prezesa Nowowiejskiego była uznanym na rynku pośrednikiem w kontaktach pomiędzy wielkim biznesem a administracją publiczną. Wykorzystując swe liczne znajomości w instytucjach rządowych i samorządowych, Nowowiejski przygotowywał w imieniu deweloperów dokumentację przetargową pod wielkie inwestycje oparte o szeroko pojęte zasoby publiczne. Istniała oczywiście możliwość wykonywania tego typu prac bezpośrednio przez przedsiębiorców, jednak firma Patryka była dla nich nadzwyczaj atrakcyjna. Tajemnicą poliszynela był bowiem fakt, że obok przygotowywania dokumentacji Patryk używał innych środków perswazji zmierzających do wygrania przetargu przez swoich klientów. W branży krążyły plotki, zgodnie z którymi Patryk, wykorzystując swe znajomości, nieraz dyktował instytucjom publicznym kryteria rozpisywanych przez nie przetargów.

Przedmiotem projektu przetargowego, o którego losy niepokoił się Leopold Bańka, były duże działki położone na północnych Bielanach, gdzie Buy’n’go miało stanąć do walki o zakup gruntów pod budowę sześciu etapów nowego osiedla mieszkaniowego. Z tego też tytułu Nowowiejski miał zainkasować pokaźną prowizję wynoszącą dziesięć procent wartości nabywanych w użytkowanie wieczyste nieruchomości. Grunty miały być uzyskane od Wojewódzkiej Agencji Przetargów i Terenów Iglastych, znanej również pod skrótem WAPiTI. Tymczasem termin składania dokumentacji przetargowej upływał w dniu dzisiejszym, a z tego co Bańka się dowiedział, to Nowowiejski jeszcze żadnych dokumentów w imieniu Buy’n’go w Agencji nie złożył.

– Patryk? – ze zdziwieniem zagaił Bańka w stronę dyndającej świńskiej nogi, która nie dość że była nadkrojona i mało zgrabna, to jeszcze nieudolnie przykrywała wizerunek prezesa Nowowiejskiego, kpiąc sobie z jego wieloletniego doświadczenia w branży i raz po raz uderzając wieprzową masą w jego twarz. Leopold Bańka był z prezesem Nowowiejskim „na ty”, toteż przemówienie doń po imieniu, nawet w obecności zacnej prosiny, wydawało się stosowne.

– Leoś! – Patryk Nowowiejski z kiepsko udawanym entuzjazmem wychylił się zza świni, dostając od niej na pożegnanie, w ramach ostatniego dyndu, zimnego całusa w kark.

– Co robisz? – zapytał Leoś

– Jestem na targach – odparł Patryk. – Jestem tu rokrocznie.

– Nie o to pytam. Co robisz za tym mięsem?

– Ja? A! Właśnie! Zamierzałem ci ukroić. Ten świński udziec robi prawdziwą furorę. To mój autorski pomysł – pochwalił się Patryk.

– Dziękuję, jestem na diecie – Leoś, jak zwykle zresztą, naginał rzeczywistość. Tak naprawdę swojej diecie robił „nowe otwarcie” już po raz trzeci w tym miesiącu. – Poza tym są sprawy pilniejsze. Dobrze, że cię widzę. Możesz się wytłumaczyć?

– Ja? – udał zdumienie Patryk.

– No a kto? Świnia? Zaraz, czekaj! Schowałeś się za nią, żeby mnie unikać!

– Skąd ten pomysł!? – zdziwił się Patryk, wymownie spoglądając w stronę Tomka Kurzajki, zupełnie jakby szukał w nim sojusznika dla swego udawanego oburzenia. Kurzajka, w takich chwilach jak ta, na widok prezesa miał odruch wymiotny. W myślach zastanawiał się, od czego zacząć szukanie nowej pracy.

– No choćby stąd – podjął Leoś – że nie odbierasz telefonów, nie odpisujesz na maile, mimo że wiesz, jak bardzo zależy nam na wygraniu przetargu na Bielanach.

– Spokojnie, Leoś – uśmiechnął się Patryk. – O co się gorączkować? Wszystko jest pod kontrolą! Dokumentacja przetargowa została dzisiaj złożona.

Tomek Kurzajka aż się wzdrygnął. Dobrze pamiętał, że przypominał prezesowi o upływie terminu na podpisanie dokumentacji przetargowej. Ten natomiast go zbył i kazał mu jechać do hurtowni po świńskie udźce, uprzednio przez pół godziny objaśniając dane adresowe, specyfikację towaru oraz zasady wzięcia faktury na firmę. Następnie, zamiast pochylić się nad dokumentami Buy’n’go, wspólnie ze swoją partnerką Iveliną, zasiadł do przeglądania katalogu pończoch, jakie mieli zakupić hurtowo celem dalszej odsprzedaży w centrach handlowych przez jej firmę Metropolitan Trade Association Ivelina Topalova.

– Co takiego?! – oburzył się Leopold Bańka. – Czy ty sobie ze mnie jaja robisz?! Tak się składa, że akurat dziesięć minut temu spotkałem na tych targach Dyrektora Departamentu Gospodarki Nieruchomościami WAPiTI i dowiedziałem się, że Buy’n’go nie startuje w przetargu, ponieważ nie złożyłeś w naszym imieniu dokumentacji.

– Czy ja powiedziałem, że złożyłem? – pogrążał się Patryk. – Miałem na myśli, że zamierzam to zaraz zrobić. Pan Tomasz Kurzajko miał mi przedłożyć gotowe dokumenty do podpisu.

– Ale… – Tomek Kurzajka najpierw był zaskoczony, potem znów się wzdrygnął na myśl, że prezes po pierwsze kłamie, a po drugie przekręcił jego nazwisko. Po pięciu latach współpracy i setkach zmarnowanych w ciasnej kanciapie zachodów słońca prezes nie pamięta nawet jego nazwiska! Nie mówiąc już o zatwierdzeniu faktur, które Tomek wystawił mu tytułem obiecanych premii.

– Tomku, poproszę o dokumenty do podpisu, tymczasem wybacz mi, Leoś, ale muszę dokończyć tę sprawę. Trochę szkoda, że tak późno składamy te papiery, ale – improwizował Patryk – musieliśmy ją bardzo dobrze przygotować. Same kontakty nie zapewnią nam sukcesu. Naszym obowiązkiem jest złożyć wysokiej jakości dokumentację przetargową.

– Z czym mieliście problemy? – pytał Leoś. – Przecież wszystkie informacje wam podesłaliśmy. Współpracujemy od trzech lat i nigdy nie było takich kłopotów jak teraz.

– Otóż rynek stawia nowe wymagania – improwizował Patryk. – Sytuacja gospodarcza w Chinach wyraźnie wskazuje na…

– No proszę! Kogo ja widzę! – jakby spod ziemi przy stoisku wyrósł nagle pan Cezary Opala, Dyrektor Departamentu Gospodarki Nieruchomościami WAPiTI. Nowowiejskiego oraz Kurzajkę zmroziło ze strachu.

Tymczasem Opala kontynuował:

– Jest i nasza zguba, panie Bańka! Prezes Nowowiejski we własnej osobie! Panie Patryku, czy pan zdaje sobie sprawę, że za godzinę upływa termin składania ofert na nabycie wieczystego użytkowania gruntów przy ulicy Pasterskiej? Z tego, co wiem od prezesa Bańki, to miał pan w jego imieniu składać dokumentację przetargową.

– Oczywiście, panie Czarku – odrzekł Patryk. – Zaraz wyślę pana Tomka do Urzędu z dokumentacją. Tomku, daj mi te dokumenty do podpisu i pojedź je złożyć. Nasz klient nasz pan – z uśmiechem kontynuował prezes.

Tomek Kurzajka, tak jak i prezes, doskonale wiedział, że żadnych dokumentów dać do podpisu nie może. Znajdowali się bowiem na terenie hali targowej przy ulicy Puławskiej, a cała dokumentacja, wraz z wymaganymi przez procedury przetargowe oryginałami załączników, po zrobieniu kilku odręcznych, chaotycznych poprawek, została bezmyślnie ciśnięta przez prezesa na dno pancernej szafy. Szafa, która ten nonszalancki wrzut przyjęła, znajdowała się z kolei w biurze City Splendor Solutions przy Rondzie Wiatraczna, po drugiej stronie Wisły. Jeżeli dodać do tego ruch na trasie oraz fakt, że z Ursynowa należałoby pojechać na Pragę, a potem do siedziby WAPiTI na Muranów, to bez trudu można było dojść do wniosku, że złożenie dokumentacji w ciągu godziny nie będzie możliwe.

– Nie mam dokumentacji – zgodnie z prawdą odparł Kurzajka, po czym tracąc resztki cierpliwości, zwrócił się do prezesa: – Przecież dobrze wiesz, że przez ciebie te wszystkie papiery leżą w…

W tym momencie przerwał, gdyż zobaczył, że Patrykowi zaczęła lecieć krew z nosa. Jego jednobarwny, popielaty krawat pokryły teraz czerwone kleksy, nadając całej stylizacji zdecydowanie bardziej awangardowy wygląd. Jednak samą stylizacją nie dało się uratować całego zasmarkanego czerwienią oblicza.

– Masz, wytrzyj się – podjął temat Bańka, częstując go opakowaniem chusteczek higienicznych.

Prezes, nie dziękując, wziął całą paczkę i podnosząc głowę do góry, zaczął wycierać jedną ręką nos, a drugą na oślep próbował ratować krawat i koszulę.

– Wszystko już w porządku? – spytał po chwili Cezary Opala.

– W porządku – Bańka wyręczył prezesa w odpowiedzi. – Ja też czasem miewam krwotok. Pan się nie martwi, zajmiemy się tym.

– No dobrze, panowie – rzekł Opala. – To nie jest właściwy moment na rozmowę. W razie czego jestem na obiekcie do piętnastej. Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiedział Kurzajka, nie spuszczając Patryka z oczu.

– Panie Tomku, pan przyniesie zimnej wody panu Patrykowi – rzekł Bańka do Kurzajki. – To powinno pomóc.

Gdy Kurzajka bez słowa skierował swe kroki w poszukiwaniu wody, Bańka spytał prezesa:

– I jak? Nie kręci ci się w głowie?

– Trochę się kręci – odparł Patryk. – To chyba z przepracowania. Ostatni raz miałem coś takiego podczas…

– Posłuchaj mnie, Patryk – przerwał nagle Bańka. – Nie wiem, w co ty grasz, ale wkurwiłeś mnie. Od paru ładnych lat współpracujemy ze sobą i dzięki mojemu wstawiennictwu twoja firemka zarabia dziesięć procent wartości każdego przetargu, który prowadzisz. To bardzo duża kwota. Nieraz francuski zarząd próbował rozwiązać naszą umowę. Są tańsi i skuteczniejsi ludzie, którzy za średnią krajową będą to robić u nas na etacie. Może nie mają takich znajomości jak ty, ale na pewno wykazują się większym zaangażowaniem.

– Leoś, zaangażowanie naszego zespołu… – próbował włączyć się Patryk.

– Nie przerywaj! Jakiego „naszego zespołu”?! Człowieku! Myślisz, że nie wiem, że ten „wasz zespół” stanowisz obecnie ty sam plus Tomek? No może ta twoja bułgarska przyjaciółeczka jest jeszcze jego częścią. Ludzie od ciebie odchodzą, a ty prowadzisz wielkie interesy przy pomocy takiego małego zespoliku! Żebyś chociaż jeszcze je prowadził! Nie pojmuję tego, lecz nieskromnie przyznam, że wiem, iż na dzień dzisiejszy jesteśmy twoim ostatnim poważnym klientem, a tylko ja w tej firmie chronię twą dupę. Bez nas lecisz na dno! Będziesz z tą swoją Bułgarką stragan prowadzić w jej arbuzowej republice!

– Leoś! – ostrzegawczo mruknął Patryk, ale zesztywniał pod spojrzeniem dewelopera.

– Ty mnie tu nie Leosiuj! – powiedział Bańka. – Postawię sprawę jasno. Zawaliłeś temat z Bielanami. Jeśli nie uzyskamy tego kontraktu, to po pierwsze, zrywamy współpracę, a po drugie, zgodnie z paragrafem szesnastym naszej umowy, zapłacisz karę umowną w wysokości pięćdziesięciu procent niewygranego wskutek zaniechania zamówienia publicznego. Wiesz, ile to będzie, czy też krew ci zupełnie z mózgu odpłynęła!?

– Leoś, wszystko będzie…

– Ja wiem, że wszystko będzie. Na głowie staniesz, żeby to zrobić. Inaczej przyjdzie do ciebie wezwanie do zapłaty dwudziestu milionów. Wtedy zobaczymy, kto w sądzie wygra! Lecę i czekam na dobre wieści.

To powiedziawszy, Leopold Bańka na pożegnanie klepnął Patryka po plecach tak mocno, że tamten się przykrztusił, wypluwając na podłogę kolejne krople krwi.

– Patryk!? – usłyszał po chwili za sobą i aż podskoczył.

Stał za nim Tomek Kurzajka, dzierżąc butelkę niegazowanej wody mineralnej.

– Lepiej? – spytał.

– Już lepiej – nieco uspokoił się prezes.

– Posłuchaj, Patryk – zaczął Tomek – tym razem przegiąłeś. W co ty mnie chcesz wmanewrować?! To przez ciebie nie złożyliśmy dokumentacji przetargowej, ponieważ mnie nie słuchałeś i pieprznąłeś ją wczoraj na dno szafy. Nawet nie naniosłeś do końca poprawek, bo zajęty byłeś stoiskiem z cholernymi pończochami! To było dla ciebie ważniejsze!

– Tomek, musiałem ich okłamać, żeby…

– Tak, tak – przerwał Tomek – żeby ratować swą reputację. Który to już raz psujesz moją opinię na rynku takimi sztuczkami!? Mam dość! W tej chwili składam wypowiedzenie naszej umowy. Radź sobie sam!

– Tomek, wszystkich nas trochę poniosły nerwy, ale wiedz że…

– Patryk… wiesz co? Skończ już! Wstydu oszczędź! – powiedział poirytowany Kurzajka, po czym skierował się za ladę stoiska celem ukrojenia sobie mięsa ze świńskiego udźca.

Prezes poszedł z kolei do łazienki, aby podjąć próbę zaprania zaplamionej odzieży. Gdy unikając zaciekawionych spojrzeń stanął przy umywalce i spojrzał w lustro, zrozumiał że będzie musiał wcześniej wrócić do domu. Nie tylko z powodu utraty przez jego strój cech reprezentacyjnych. To, co powodowało nim przede wszystkim, to konieczność obmyślenia planu, który uratuje go przed kłopotami. Mając w pamięci nieudolnie wybraną mięsną kryjówkę, zdał sobie sprawę, jak bardzo się ośmieszył. Poziom ośmieszenia był zdecydowanie nieproporcjonalny do autorytetu, jakim cieszył się na co dzień. Z bólem musiał przyznać, że przyczyną dzisiejszej przygody była kobieta. Nie mógł sobie więcej pozwolić na taką słabość. Nie z takich jednak tarapatów już wychodził. Wiedział, że i z tą sytuacją również sobie poradzi. Potrzebował tylko trochę czasu i dobrego drinka.

***

Patryk przeciągnął się ekspansywnie, zrzucając na podłogę wielką, kremową poduszkę z satyny. Leniwie podźwignął korpus, opierając go o wezgłowie szerokiego, sypialnianego łóżka. Zawsze lubił patrzeć na Ivelinę, gdy ubrana jedynie w pończochy szła zmyć z siebie ślady ich upojnego kwadransa.

– Otworisz szampan? – dał się po chwili słyszeć jej głos z łazienki.

– Szampana? A z jakiej to okazji? – spytał i przez chwilę miał nadzieję, że zdecydowała się zapisać na studia.

– A tak bez powod – odpowiedział zmodyfikowany przez przestronną łazienkę głos Iveliny.

– Jest wtorek, godzina dziewiętnasta. Do tego jesteśmy po suto zakrapianym alkoholem weekendzie. Miałem ciężki dzień. Naprawdę to nie jest dobry moment.

– A to, że mamysię, to nie dobyr powod? – spytała Ivelina, pojawiając się w drzwiach sypialni.

Mimo że znali się już ponad dwa lata, Patryk wciąż nie mógł wyjść z zachwytu nad tą dwudziestopięcioletnią Bułgarką. Jej wysportowane, szczupłe i doskonałe w proporcjach długie nogi za każdym razem wzbudzały w nim pożądanie. Zarówno wtedy, gdy zobaczył je po raz pierwszy w pewnej nadmorskiej restauracji, jak i teraz, gdy ubrana w czarne pończochy stanęła w kuszącej pozie i posłała mu ten charakterystyczny dla niej, szeroki, lecz nieujawniający uzębienia uśmiech. Ten sam, którym obdarowała go w 2012 roku w Albenie, a który wówczas odebrał jako na wpół niewinny i na wpół figlarny. Z tej perspektywy Patryk raz jeszcze mógł potwierdzić, że Ivelina, pomimo swoich stu sześćdziesięciu czterech centymetrów wzrostu, ma proporcje ciała modelki z paryskich wybiegów. Jej mocno zarysowana twarz, o średnioszerokim kształcie, małym, lekko zadartym nosie oraz silnej, choć nadal bardzo kobiecej szczęce, była żywym odbiciem europejskiej historii i idealnie współgrała z ciemnobrązowymi, prostymi włosami, oliwkowymi oczami i jasnobeżową skórą, jakby dając żywy dowód na efekt asymilacyjnych figli, jakie miały miejsce tysiąc czterysta lat temu pomiędzy przybyłymi zza Dunaju Słowianami a tracko–grecką ludnością wybrzeży Morza Czarnego.

Patryk podniósł się z łóżka i założywszy szlafrok poszedł do kuchni, po drodze szczypiąc swoją dziewczynę w pośladek. Ta niepisana umowa obowiązywała między nimi ilekroć Patryk ustępował Ivelinie w drobnych sprawach życia codziennego natury konsumpcyjnej. Otworzywszy drzwi od lodówki skonstatował, że musieli przedwczoraj naruszyć butelkę obrzydliwie drogiego szampana, która została mu podarowana rok temu w dowód wdzięczności przez inwestującego w grunty prezesa firmy farmaceutycznej Bezreceptix S.A. W normalnej sytuacji wpadłby w szał, jednak roztaczane przez Ivelinę feromony najprawdopodobniej złagodziły jego nastrój i sam przed sobą musiał przyznać, że nawet zachciało mu się śmiać tytułem rozmachu, z jakim przeszli przez ostatni weekend. Sięgnął do barku po kieliszki i wrócił do sypialni, gdzie zastał Ivelinę pochyloną nad nocną szafką, z której w ekspresowym tempie znikał biały proszek, kierując się w magiczną podróż do jej małego, zgrabnego noska.

– Co ty robisz?! – oburzył się Patryk. – Mało ci było w weekend?!

– Tylko jeden raz – powiedziała Ivelina, mocno pociągając nosem.

Patryk zwalił się na łóżko, polewając szampana do kieliszków.

– To z nedelja – zauważyła Ivelina.

– Iva – Patryk spojrzał na nią surowo – wiesz, ile on kosztował? Musimy go dopić.

– Jasna sprawa. Njama problem – uśmiechnęła się, pociągając solidny łyk.

– Krwawiłem, Iva – powiedział nagle Patryk.

– Koje?

– Krwawiłem, mówię. Ja krwawiłem. Krew mi z nosa leciała.

– Patryś, ale co ty mówisz?! Co się stało?! – Ivelina spojrzała mu głęboko w oczy. Jej źrenice były lekko poszerzone.

– To przez to białe gówno. Powinniśmy z tym skończyć. Przeholowaliśmy w weekend. Zawaliłem przetarg. Buy’n’go rozwiąże ze mną umowę i dowali mi karę.

– Njama odwrot? – spytała.

– Dziś upłynął termin składania ofert. Jeszcze mi Tomek wypowiedzenie złożył! Wszystko przez ten twój cholerny sklepik! Mówiłem, żebyśmy wstrzymali się z tym do końca targów!

– Jak cholerny, jak nie cholerny! – oburzyła się Ivelina. – Sam chciał, żeby ja prowadziła biznes.

Jej usta figlarnej kokietki wydęły się w grymas. Patrykowi było w tej chwili przykro.

– Przepraszam, Iva. Nie chcę cię obciążać tymi problemami. Powinienem był zadbać o tę dokumentację Buy’n’go.

– Nie z takie tarapaty ty wychodził – powiedziała Ivelina.

– To prawda. Bardzo mądrze to powiedziałaś.

– Nie po to szkoła kończyłam, by być glupav.

Patryk dopił szampana, po czym rozlał resztkę wymusowanego trunku do opróżnionych kieliszków. Wypił duszkiem, jakby rozpaczliwie chciał wydobyć smak, który bezpowrotnie został przedwczoraj utracony wskutek zbyt spontanicznego posunięcia.

– Zajmij się sobą – powiedział do dziewczyny. – Ja muszę obmyślić plan działania.

Pięć minut później, ubrany jedynie w szlafrok, stał na tarasie wynajmowanego apartamentowca, skąd rozciągał się widok na ulice Kolejową, Towarową oraz na warszawskie biurowce. Noc rozświetlały szyldy budynku „Orco” oraz sąsiadującego z nim, młodszego, lecz wyższego o kilka pięter biurowca „Delfinie?”. Zestawienie obu nazw oddawało specyficzne poczucie humoru mieszkańców tego kraju, a sam wygląd biurowców nasuwał, w kontekście architektonicznego sąsiedztwa, idealne skojarzenia z pięciem się po szczeblach kariery w ramach bezlitosnej rywalizacji. Tam też nigdy nie gasło światło – zawsze, bez względu na święto czy też godzinę, biurowce mieniły się co najmniej kilkoma oświetlonymi piętrami, zupełnie jakby ktoś za punkt honoru obrał sobie podtrzymywanie ognia w upiornym zniczu szczurzej olimpiady. W zniczu, nad którym pieczę sprawowały poszarzałe gryzonie biznesu, rozpaczliwie podążające ku wyimaginowanej mecie. Patryk zwykł patrzeć na tego typu wyścig z góry. On już wspiął się dostatecznie wysoko. Gotów był też bronić swej pozycji wszelkimi metodami. Zbyt dużo osiągnął, aby z byle powodu obsunąć się choć szczebel niżej. Wiedział, że ma zbyt dużo pomysłów i bierze na siebie zbyt wiele zadań, aby zadowolić wszystkich w jednym czasie. Swoim postępowaniem, którym, jak sam twierdził, kierował twórczy chaos, nieraz doprowadzał do pewnych zaniedbań, lecz w chwilach zagrożenia jego mózg pracował jak zimno kalkulujący komputer. Obliczenia były precyzyjne i pozwalały na trafną identyfikację przeciwności stojących na jego drodze. Dzięki tym wyćwiczonym kalkulacjom Patryk potrafił wyjść z kłopotów, przywracając oczekiwany przez siebie porządek, nieraz z iście gestapowskim wdziękiem. Ta metodycznie utrzymywana supremacja zdawała się być trwała. Teraz, gdy stał owiewany chłodnym lutowym powietrzem na przestronnym tarasie, nie martwił się za bardzo o losy swej współpracy z firmą Buy’n’go. Podświadomie bowiem wiedział, że jego doświadczenie oraz pozycja na rynku pozwolą mu na szybkie znalezienie rozwiązania. Patrząc z perspektywy czasu, jego myślenie było wówczas poprawne i wpisywało się całkowicie w metodologię, którą z powodzeniem stosował od lat kilkunastu. Nie mógł bowiem tamtego wieczoru wiedzieć, że niebawem pozna Konrada Płaskiego. Nie przypuszczał też, że awanturka, którą przyjdzie mu jakby od niechcenia wywołać w momencie poznania tego ambitnego i nieco zadufanego w sobie młodzieńca, przerodzi się w coś znacznie większego. Ta rozpoczęta z supremacyjnego przyzwyczajenia wojenka miała, jak się później okazało, kosztować Patryka znacznie więcej wysiłku niż przypuszczał i uwolnić w nim głęboko dotąd skrywane emocje. Emocje, nad którymi nie do końca panował i które miały postawić ciężki znak zapytania nad całym jego dotychczasowym, mozolnie budowanym wizerunkiem. Patryk jednak nie mógł wszystkiego przewidzieć. Co więcej, w ten wtorkowy wieczór można go było bez wyrzutów sumienia zostawić na obszernym tarasie apartamentowca i bez obawy o jego przejściowe wówczas problemy przenieść się w przeszłość – do momentu, który miał odcisnąć trwałe piętno na jego obecnym życiu osobistym.

RUNDA DRUGA: Kemping „Raj”

– Zdrastwujtie, pażałsta! – słysząc te słowa, Patryk zrozumiał, że po raz kolejny raczej nie wzięto ich za Holendrów.

Postanowili standardowo zignorować nawoływania i udać się dalej celem znalezienia właściwej restauracji. Patryk jednocześnie zaczął kombinować, co zmienić w swoim wizerunku, aby usłyszeć przywitanie w nieco bardziej zachodnim języku.

Niski, korpulentny, strzaskany na brąz, bulwiastonosy mężczyzna w przepoconym, kanarkowym podkoszulku na ramiączkach nie dawał za wygraną.

– Nie Ruski? Polska? Polska? – dopytywał.

– Polska – potwierdził dwunastoletni Marek.

– A to trzeba tak od razu! – przemówił po polsku Bułgar. – A skąd wy przybywacie?

– Z plaży – odpowiedział Marek.

Bułgar się uśmiał.

– Nie o to pytam. Z jakiego miesto jesteście?

– Z Warszawy – odparł Marek.

– Zapraszam was do środka! Najlepszy grill bar w Ałbena! Ja też w połowa Polak, więc dla Polaki będzie zniżki i darmowa rakija.

Patryk ożywił się w związku z powyższym komunikatem. Swojemu huramłodzieńczemu piciu zarzucił cugle po ukończeniu studiów, teraz napawał się okiełznanym, etanolowym ogierem, co jakiś czas, w wolnych chwilach, zmuszając go do niezobowiązującego galopu.

– Basiu, a może jednak tutaj? – zwrócił się do żony.

– Ja jestem za – włączył się Marek.

– No nie wiem… szczerze mówiąc, miałam ochotę na jakąś włoską knajpę.

– Oj, mamo! – zaczął pindolić Marek. – Włoskie zjesz sobie w Warszawie.

– Dobyr chłopak! Dobyr gada! – oznajmił Bułgar, a w zasadzie pół–Bułgar, pół–Polak.

– Tato, chodźmy tutaj!

– No myślę, że jestem skłonny przychylić się do tej propozycji – rzekł Patryk. – A rakija na koszt firmy! – mrugnął okiem do naganiacza.

– Nasz klient nasz pan – potwierdził słowiański Metys.

Weszli na teren restauracji i wybrali stolik znajdujący się w rogu zacienionego tarasu.

– You’re welcome, you’re welcome, you’re welcome – filigranowa brunetka z kolczykiem w nosie po trzykroć powtórzyła poprawną w jej mniemaniu formułę za każdym razem, gdy podawała jeden egzemplarz menu.

– Jakie rodzaje białego wina macie? – zapytał entuzjastycznie po angielsku Patryk, po czym błyskawicznie stracił lingwistyczną energię, gdy tylko ujrzał przestraszony wzrok kelnerki.

– You wait, you wait – powiedziała, po czym oddaliła się w stronę kuchni.

Patryk wraz z rodziną był już czwarty dzień w Bułgarii i po raz kolejny zdał sobie sprawę, że i tym razem z obsługą będzie się ciężko porozumieć.

Od działu „Mięsa grillowane oraz talerze mięsne” oderwał go kobiecy głos mówiący poprawną angielszczyzną:

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

Patryk podniósł wzrok znad karty i zobaczył seksowną, młoda dziewczynę o gęstych, lśniących czarniawym brązem włosach wysoko spiętych w warkocz, mocno zaznaczonych rysach twarzy i niewielkim, lekko zadartym nosku.

– Dobyr den – przemówił po bułgarsku i zaczął się zastanawiać, dlaczego w momencie, gdy mógł się dogadać po angielsku, przeszedł na prawie nieznany mu język. Czyżby się przed nią popisywał?

Inicjatywę przejęła Barbara i Marek, którzy dokonali zamówień efektownie podkręcających przyszły rachunek.

– A co mi pani poleci z ryb? – włączył się wreszcie Patryk i podświadomie zauważył, że obniżył głos co najmniej o oktawę w stosunku do brzmienia, jakie miał w swoich ustawieniach domyślnych.

– Dobry jest czernokop, serdecznie polecam – nienaganną angielszczyzną powiedziała dziewczyna, po czym uśmiechnęła się szeroko, nie odsłaniając zębów.

Patryk na chwilę oderwał wzrok od jej oliwkowych oczu i zobaczył na jej lewej piersi plakietkę, na której widniało imię Ivelina.

– To poproszę tego czernomerdina i karafkę białego wina domowego – oznajmił Patryk.

– Nie ma czarnomerdina. Jest czernokop – odpowiedziała dziewczyna.

– Miałem na myśli oczywiście czernokopa – z ukrywanym wstydem przyznał Patryk.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że dziewczyna będzie mu przypominać to przejęzyczenie zarówno przy każdej ich wspólnej wizycie w restauracji, jak i na wszystkich mniej oficjalnych imprezach.

– Oczywiście – dziewczyna ponownie się uśmiechnęła, po czym odeszła od stolika.

Wtedy właśnie Patryk miał okazję dyskretnie obejrzeć ją z tyłu. Dziewczyna nosiła krótką, satynową spódniczkę zakończoną nienachalnymi falbankami. Spódniczka odsłaniała długie, wysportowane i niezwykle zgrabne nogi. To chyba był właśnie ten moment, gdy Patrykowi serce zabiło mocniej. Wypoczywali w tym kraju już od czterech dni, ale dotychczas nie odczuwał on żadnych większych emocji. Wręcz można było przypuszczać, że był lekko poirytowany całym tym wyjazdem. Jego chaotyczny sposób pracy sprawił, że wakacyjna destynacja Nowowiejskich została wybrana przypadkowo. Basia i Marek znali go doskonale, toteż wiedzieli, iż ostateczne potwierdzenie partycypacji w urlopie padało z jego ust na dzień przed planowanym wylotem. Wtedy szybko należało się spakować i sprawdzić, w którym ostatecznie kierunku odlatuje jutrzejszy samolot. Wtedy, w 2012 roku, padło na Warnę. Wyszukiwarka zaproponowała również kilka kurortów w regionie i Nowowiejscy zdecydowali się ostatecznie na Albenę, gdzie, jak się okazało, Patryk nie mógł sobie znaleźć miejsca. O ile Marek był pochłonięty smartfonem i nie stanowił większego problemu niż stojąca w korytarzu ich hotelu paproć, to chwile spędzone z Basią wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Dlatego też wegetację nad morzem Patryk umilał sobie drinkami oraz licznymi telefonami do swojego podwładnego, Tomasza Kurzajki, przeszkadzając mu w wykonywaniu spraw dla firmy ważnych, które mogły być załatwione jedynie pod nieobecność prezesa. Pomysł pójścia na obiad oderwał Patryka od przeciągającego się już trzeci kwadrans mailowego dialogu z Kurzajką na temat serwisowania biurowego ekspresu do kawy. Kwadrans później nastąpił przełom w ciągnącym się jak warszawska budowa urlopie. Zerkając dyskretnie zza przyciemnianych okularów na nogi Iveliny, Patryk udawał, że słucha Barbary, która perorowała coś na temat ceramicznych kogutów, jakie widziała na stoisku z pamiątkami. Tymczasem prawdziwa pamiątka z Albeny chodziła w kusej spódniczce, rozdając gościom zamówione potrawy.

O ile czernokop był dobry i świetnie wchodził pod domowe wino, to prawdziwe rozczarowanie przyszło nieco później. Patryk upomniał się u Iveliny o darmową rakiję. Gdy ją przyniesiono, to poczuł niesmak. Nie chodziło tu o trunek ani o wysokość rachunku, mimo że sto siedemdziesiąt lewów za obiad to był rozbój w biały dzień. Nieszczęście polegało na tym, że rachunek oraz ostatnie kieliszki przyniosła ta sama brunetka z kolczykiem w nosie, która obsługiwała ich na początku. Ivelina zniknęła. Żegnajcie wakacje! Witaj, udręko!

– You’re welcome, you’re welcome, you’re welcome – po trzykroć zaparła się znajomości angielskiego dziewczyna, wypowiadając te słowa w momencie gdy stawiała kieliszek przed Patrykiem (w Bułgarii najpierw dostaje mężczyzna), następnie gdy postawiła trunek przed Barbarą, a na końcu, gdy poczęstowała Patryka rachunkiem.

„Ivelina ma mnie gdzieś” – pomyślał prezes. Pomacał się po spodniach i wyjął portfel.

– Nie mam karty – oznajmił rozdrażniony. – Została w hotelu.

– Ja zapłacę swoją – rzekła Basia, wyjmując różową Visę.

Po chwili wróciła kelnerka – ”poliglotka” i bez słowa wzięła różową kartę, po czym wsadziła ją do terminala. Terminal przysunęła pod nos Patryka, zachęcając go do sfinalizowania transakcji słowami: „You’re welcome”.

Nowowiejscy spojrzeli zdziwieni po sobie.

„Czy ja nie jestem zbyt metro?” – pomyślał Patryk. – „Czy tamta mnie posądza o posiadanie różowej karty?”.

– Jaki masz PIN? – spytał Patryk Barbarę.

Barbara wzięła terminal i wbiła kod. Terminal podziękował, wypluwając potwierdzenie transakcji. Kelnerka wzięła potwierdzenie i wręczyła fragment papieru Patrykowi. Barbara nie istniała w jej wyobraźni jako podmiot prawa cywilnego regulujący swe zobowiązania przy pomocy alternatywnych metod płatniczych.

– Thank you, good night! You were wonderful! – powiedziała kelnerka, zapewne słysząc ten zwrot pod koniec koncertu rockowego emitowanego przez lokalną telewizję.

Słońce paliło ich w plecy, gdy wracali do hotelu. Marek schował się w swoim pokoju celem wykonania telefonu do koleżanki, której tożsamości rodzicom zdradzać nie zamierzał. Gdy Basia poszła pod prysznic, Patryk nalał sobie karnobrackiego koniaku, po czym wyszedł na hotelowy balkon, skąd przez gęstą zieleń przebijał się widok na Morze Czarne. To, co miał przed oczami, to nie były jednak pontyjskie fale niosące okazjonalne ławice szczypawek z gościnnym udziałem rozcieńczonych meduz, lecz długie, zgrabne nogi Iveliny. Czuł się jak zombie, w którego tknięto nowe życie przy pomocy szerokiego, nie ukazującego zębów, figlarnego uśmiechu ciemnowłosej Bułgarki. Miał wrażenie, że jego mozolnie budowana przez lata twierdza rozsądku jest właśnie podpalana wśród okrzyków jakiejś wewnętrznej rebelii. Wołanie było głośniejsze z każdym łykiem koniaku. Gdy chylące się coraz bardziej ku zachodowi słońce wyjrzało zza przeciwległego hotelu, doznał olśnienia. Narastająca od jakiegoś czasu myśl wyważyła cichym, lecz skutecznym kopniakiem drzwi jego podświadomości. Postanowił. Pójdzie tam raz jeszcze i spojrzy w jej oliwkowe oczy! W te oczy, które tchnęły weń nowe życie i przypomniały stary, melodyjny refren miłości. Sprowokuje do uśmiechu jej figlarne usta, aby potem przyciągnąć ją do siebie i w hipnotycznym tańcu feromonów…

– Przez cały czas była mokra – usłyszał zza siebie.

– Co takiego? – odwrócił się, a tętno mu przyspieszyło.

– Torba plażowa – powiedziała Basia. – Była mokra przez cały czas. Fale ją podmyły. Zamokła kanapka ze śniadania. Zamokły mi też okulary i gazeta.

– Aha.

– Nie widzisz, że ci podaję!? – czerwone oblicze owiniętej w hotelowy ręcznik Basi wyłoniło się z hotelowego pokoju. – Wywiesisz mi te majtki i stanik wreszcie? Muszą wyschnąć przecież. Łazienka wolna.

Patryk odstawił wysuszoną przez przełyk oraz słońce szklankę. Poszedł do łazienki i zdjął krótkie spodenki wraz z kąpielówkami, opróżniając ich zawartość ze złotych piasków. Spojrzał w lustro i stwierdził, że wygląda nader korzystnie. Słońce zdążyło go skubnąć, przez co prezentował się zdecydowanie zdrowiej niż podczas warszawskiej gonitwy biznesowej. Był lipiec 2012 roku, a zatem za miesiąc będzie obchodził swoje czterdzieste drugie urodziny. O tym, że czasu nie oszuka przekonywały go włosy, które przedwcześnie w niektórych miejscach zaatakowała siwizna. Mimo to zachowały swoją gęstość i nieco wyjaśniały na słońcu, toteż w kontraście do opalonej skóry wyglądały teraz bardzo korzystnie, znacznie nawet lepiej niż przy poprzednim kolorze, nie mogącym się zdecydować, czy być ciemnym blondem, czy kasztanem. Szare oczy nadawały jego obliczu mądrości, a nos i usta dobrze komponowały się z jednodniowym zarostem. Tak, Patryk wiedział, że jest przystojny. Nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt umięśniony, jednak jego męska sylwetka i symetryczna twarz zachowywały przyzwoite proporcje. Po raz kolejny uderzyła go świadomość, że może się podobać również znacznie młodszym od siebie kobietom. Uśmiechnął się do lustra, po czym przemył twarz zimną wodą. To nie pomogło. Wciąż nie mógł ochłonąć. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zmotywowany do ryzykownego działania na polu innym niż biznesowe. Wszedł do kabiny prysznicowej i odkręcił wodę. Pozwolił zimnemu strumieniowi spływać bez większego celu przez kolejne dwie lub trzy minuty. Gdy zakręcał wodę i zachlapując kafelki odpryskami z bosych stóp sięgał po hotelowy ręcznik, w jego głowie był już gotowy plan. Plan tak bezczelny i tak „na krawędzi”, że aż całkiem realny do wdrożenia. Owinąwszy się w biały szlafrok, wyszedł z łazienki, po czym wziął do ręki telefon. Udając, że czyta w nim coś ważnego, w myślach odtwarzał sobie treść zmyślonego maila, który miał stanowić punkt wyjścia do wdrożenia jego planu.

– Świetnie! Napisał Sobolev – oznajmił na głos.

– Kto to jest Sobolev? – zaturbaniona hotelowym ręcznikiem głowa Barbary wychyliła się zza gazety.

– Georgi Sobolev to prokurent u bułgarskiego dewelopera. Ten deweloper, zasilony rosyjskim kapitałem, ma zamiar inwestować w Warszawie. Oferowałem im swoje usługi przy otwieraniu drzwi podczas przetargów w Polsce. Wcześniej mnie zbywał, lecz nareszcie się odezwał.

– To świetnie! – przyznała Barbara. – Jak się ona nazywała?

Patryka zmroziło.

– Kto? – zapytał, a jego głos był na granicy podniecenia i strachu. Czyżby go prześwietliła?

– No ta spółka bułgarska. Ten deweloper. Chyba o nim wspominałeś już wcześniej?

– Jak się nazywał ten deweloper? Yyyyy… Slanchev Briag.

– Słoneczny brzeg? Jak ten koniak? I pod taką nazwą będą w Warszawie budować? – zachichotała Barbara – Chyba powinni się na tą okazję nazwać Veter Blato, czy jakoś tak.

– Nie wiem, pod jaką nazwą będą występować, ale zamierzam dziś się tego dowiedzieć.

– Dziś? – zdziwiła się Barbara.

– Tak, Georgi zaprosił mnie na rakiję. Jest dziś wieczorem w Albenie.

– Przecież ty jesteś na urlopie! Ledwo cię odciągnęliśmy z synem od pracy, a ty już zaczynasz!

– Basiu, pieniądze same się nie zarobią – rzekł Patryk, sięgając po koniak.

– Nie pij tyle, jeśli masz iść na biznesową popijawę.

– Wiem, co robię – rzekł Patryk.

Tak naprawdę nie do końca wiedział, jak ta przygoda się skończy.

Słońce zaczynało dotykać niskich wzniesień rozpościerających się nad Albeną, oślepiając coraz gęściej wylegających na ulice ludzi. Nadmorski deptak zapełniony był licznymi straganami, oferującymi nabycie całych wagonów badziewia wątpliwej przydatności. Tym właśnie deptakiem, przeciskając się przez tłum, sunął na spotkanie swego przeznaczenia Patryk Nowowiejski, na co dzień prezes City Splendor Solutions, dziś jednak nikomu nieznany turysta. Rytm marszu prezesa ku przeznaczeniu zakłócany był kilkakrotnie, najczęściej poprzez nachalne propozycje związane ze wstąpieniem do danej knajpy w ramach „wyjątkowej dla niego i obowiązującej tylko dziś” oferty promocyjnej, jak i przez propozycje zakupu futra, kebaba, czy też zanurzenia nóg w akwarium, w którym maleńkie rybki wyjadały ze stóp moczącego jakieś drobnoustroje, o których istnieniu Patryk wolałby nie wiedzieć. Wśród handlujących szczególnie liczni byli Cyganie, odróżniający się od „rodowitych” Bułgarów smuklejszą budową ciała, bardziej pociągłymi twarzami i ciemniejszą skórą. Słońce już prawie schowało się za wzniesieniem, a deptak został rozświetlony przez gęsto rozmieszczone latarnie oraz światła okolicznych knajp, strzelnic i straganów. Patryk zrozumiał, że ma pewne trudności z ustaleniem, w której restauracji jedli dziś obiad. Gdy doszedł do diabelskiego młyna, którego istnienia za dnia sobie nie przypominał, zrozumiał że zapuścił się za daleko. Zrezygnowany zawrócił, przeciskając się przez tłumy i coraz częściej mijając wytatuowanych, podpitych i głośno szczekających robotniczym slangiem Anglików. Widocznie zbliżał się ich czas na herbatę. Lub partyjkę golfa. Nie zwalniając kroku, pchał się dalej. Nagle kątem oka zauważył szyld przedstawiający uśmiechniętą syrenę, trzymającą tacę zastawioną winem i jakimś mięsem. Ten obrazek doskonale pamiętał. Byli dziś tu z Basią i Markiem. Serce zabiło mu mocniej. To tutaj musi być Ivelina!

Wszedł pewnym krokiem i trochę się zaniepokoił, ponieważ knajpa o tej porze była zapełniona turystami.

– Witam szanownego pana! – usłyszał za sobą.

Odwrócił się i poznał Bułgaro–Polaka, który dziś po południu zaprosił ich tutaj po raz pierwszy.

– A gdzie pana rodyna? – zapytał.

– Niestety, obawiam się, że dopadły ich problemy żołądkowe – odparł Patryk.

– W naszej tawernie dbamy o świeża potrawy, dlatego bardzo boli mnie to wyznanie.

– To nie wasza wina. Podejrzewam niedomytego arbuza.

– To przykre sprawa. Ne kupujte od Cygani – rzekł tamten, po czym dodał: – Dużo turisty o ta pora. Mogę dać stolik we środku.

– Nie ma sprawy – odpowiedział Patryk.

Gdy Bułgaropolak prowadził Patryka do wnętrza restauracji, nagle wyrosła przed nimi Ivelina. Niosła tacę z napojami. Patrykowi serce mocniej zabiło, ponieważ dziewczyna obdarzyła go przelotnym, lecz głębokim i przeszywającym spojrzeniem, rzucając jednocześnie:

– Dobyr veczer!

Patryk zdołał wydusić z siebie jedynie drętwy ukłon. Z trudem namierzył swojego przewodnika, który w tym momencie wskazywał mu wolny stolik.

– Zaraz będzie obsługa – powiedział, po czym mrugnął okiem, mówiąc: – A ode mnie darmowa rakija.

Patryk rozsiadł się i od razu zaczął szukać wzrokiem Iveliny. Pomyślał, że ma dzisiaj dużo szczęścia – przecież dziewczyna mogła już wcześniej skończyć swoją zmianę. Kilka kelnerek ubranych w identyczne białe koszule i kuse spódniczki przemieszczało się w pośpiechu. Nie mógł jednak nigdzie zobaczyć tej właściwej.

– Dobyr veczer! – usłyszał nagle.

Podniósł wzrok i nieco się zirytował. Tak po prezesowsku. Zamiast jego muzy, przy stoliku stał wysoki, chudy jak tyczka, opalony kelner o garbatym nosie i wysokim czole, zwieńczonym kępką rzadkich, nażelowanych, czarnych włosów. „Ivelino! Gdzie jesteś?! Dlaczego mogłem przypuszczać, że to akurat Ty podejdziesz do mojego stolika?!”

– Czy napije się pan czegoś? – zapytał kelner.

– Butelkę koniaku poproszę – rzekł sucho Patryk.

– Oczywiście – powiedział chudzielec, po czym oddalił się od stolika.

Wreszcie ją zauważył. Przemieszczała się szybkim, zdecydowanym krokiem, zgrabnie lawirując pomiędzy stolikami. Zdawała się nie dostrzegać jego obecności. „Co ja robię?! Basiu! Mareczku! Oszukałem Was! Siedzę w barze, próbując poderwać jakąś młódkę i nawet nie wiem, jak się do tego zabrać! Basiu, jesteś bystra, przenikniesz moje zamiary i zrozumiesz, że Cię oszukałem!”.

– Proszę bardzo – z zamyśleń wyrwał go kelner, który postawił przed nim butelkę koniaku Slanchev Briag oraz kieliszek, po czym spytał:

– Czy zdecydował się pan na jedzenie?

– Na razie dziękuję – zbył go Patryk.

Przystąpił do kolacji, nalewając sobie porcję, która według wszelkich obowiązujących norm znacznie przekraczała ilość dopuszczalną dla kieliszka przeznaczonego na koniak. Stopniowo tonął w wielojęzycznym gwarze i dyskotekowo–etnicznej muzyce, ulatniającej się z głośników z subtelnością piecykowego czadu. W miarę osuszania butelki umysł zaczynał mu się rozjaśniać. Był teraz niczym rozpędzony mustang, który w szalonym galopie zepchnął do rowu Basię i Marka, aby bez przeszkód ścigać smukłą i zwinną bułgarską klacz. Nie wiedział, czy samica będzie wierzgać, jednak chciał poczuć jej zapach. Przy piątym kieliszku miał opracowany plan pościgu. Dopił swoją porcję, po czym położył na stoliku sto lewów. Udał się do baru i zamówił mocną kawę. Alkohol nigdy go nie zawodził. Na bojowym szlaku swej kariery musiał bowiem nieraz wykazywać się zdolnością picia w taki sposób, aby zachować właściwe proporcje pomiędzy fantazją, brawurą, a rozsądkiem. Był dumny z tej umiejętności. Jego zmysły były teraz wyostrzone, a czas zdawał się płynąć w innym wymiarze. Lawirująca wśród zamówień Ivelina przeszła tuż obok niego. Poczuł jej zapach, jednak wzrok dziewczyny był skoncentrowany na koleżance, która mówiła do niej szybko i niezrozumiale. Ivelina wzięła kolejną tacę i zniknęła za barem. „Mam czas” – pomyślał Patryk – „Dziś mam mnóstwo czasu”. Czuwał niczym wygłodniała sowa, a od twardej powłoki koncentracji odbijał się gwar tłumu i muzyka, którą każdy, poza obsługą, nazajutrz zapomni.

Zjawiła się w końcu z zastawioną pustym szkłem tacą. Spojrzała mu przez chwilę w oczy. Stanęła niedaleko, wystawiając szklanki na ladę. To był dobry moment. Nie idealny, bo żaden idealny nie będzie, ale na tyle właściwy, aby zaimplementować wcześniejsze zamiary. Wstał i podszedł do niej na odległość kilkunastu centymetrów.

– Gospodarz obiecał mi koniak – rzekł z uśmiechem po angielsku.

Ivelina popatrzyła na niego nieco zdziwiona. Zaczęła rozglądać się po sali.

– A kto pana obsługuje? – zapytała.

– Od dzisiejszego obiadu nie chcę, aby ktokolwiek inny obsługiwał mnie niż pani.

– Słucham?

„Taka gafa! Nie potrafię się nawet wysłowić! A tak chcę Tobie zaimponować!”

– Od dzisiejszego obiadu chcę, aby tylko pani mnie obsługiwała – spróbował raz jeszcze.

„Czy ona cię w ogóle pamięta!? Robisz z siebie głupca!”.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie. Spojrzała nerwowo w stronę baru.

– Zaraz panu zamówię – powiedziała pospiesznie.

– O nie! – rzekł stanowczo Patryk. – Ta rakija, którą mi pani dziś po południu podała, była tak smaczna tylko dlatego, że nie spieszyła się pani tak jak teraz. Poczekam, aż nieco się tutaj rozluźni i wtedy zamówię u pani deser.

– Może pan bardzo długo czekać – rzekła dziewczyna. – Mamy dziś dużo gości.

– Na panią mogę czekać, aż nadejdzie zima – powiedział Patryk z uśmiechem.

Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona. Jej źrenice wyraźnie się rozszerzyły. Ta chwila zawisła nad nim ciężko i gdy już zaczynał żałować swych słów, Ivelina podarowała mu szeroki, nieodsłaniający zębów, serdeczny uśmiech. Ten sam, w którym zakochał się dziś po południu. Ten sam, który wyrwał go od rodziny i przywiódł w sam środek oddychającego szaloną nocą i kipiącego seksem kurortu.

– Jak pan chce, to może pan poczekać – powiedziała roześmiana.

Serce zabiło mu mocniej, zwłaszcza że obserwował teraz jej zgrabne nogi, jak oddalały się w stronę zapełnionych turystami stolików. Zamówił kolejną kawę oraz paczkę cienkich papierosów. Dziewczyna jeszcze kilka razy wracała do stolika, odnosząc opróżnione naczynia. Parę razy uśmiechnęła się w jego stronę. Patryk nie wiedział, ile czasu spędził na tym barowym krześle. Nie pamiętał, kiedy tu usiadł, a na bieżąco opróżniana popielniczka nie była mu w stanie pomóc w ustaleniu tych błogo zmarnowanych kwadransów. Ku jego radości tłum w tawernie zdawał się przerzedzać. Co chwila przy jego krzesełku krążyły jakieś kelnerki. Żadna z nich nie była jednak Iveliną. Pełne napięcia oczekiwanie przerwane zostało przez nią samą.

– A gdzie pana żona i syn? – spytała nagle, odrywając zmęczony wzrok Patryka od popielniczki.

Patryk poczuł się zbity z tropu. „Pamięta! Czyli nie jestem dla niej powietrzem!”

– Żona? – zaczął niepewnie. – Ma pani na myśli kobietę, która ze mną dziś jadła? To znaczy moją żonę? Yyyy…

Ivelina patrzyła na niego z rosnącym zdziwieniem.

– Tak, otóż małżeństwo jest bardzo ważne – Patryk wszedł w rolę improwizującego prezesa, który słynął z tego, że w laniu wody nie miał sobie równych – U nas w Polsce mawia się, że mąż jest głową rodziny, a kobieta jej szyją… czy coś takiego. A pani, jak się zdaje, pytała o żonę. Żona czuje się świetnie i panią pozdrawia, to znaczy źle się czuję, gdyż spaliła się na słońcu i ją swędzi. Wszędzie. To znaczy, nie to że wszędzie, tylko na plecach…

Ivelina stoi z nieco przechyloną głową. Ma wrażenie, że musi wziąć jeszcze kilka lekcji angielskiego, ponieważ słyszy słowa, ale nie rozumie ich sensu. Nawet nie zdaje sobie sprawy, że tak samo czuło się już przy Patryku wielu jego byłych pracowników, którzy po zadaniu pytania o podwyżkę otrzymywali tak wymijającą odpowiedź, że sami zaczęli siebie oskarżać o brak koncentracji. Często wypływali z pokoju szefa, unoszeni rwącym strumieniem lanej przez niego wody.

– A jak twój mąż, czy też chłopak? – spytał nagle Patryk. – Nie jest zazdrosny o ciebie?

– Nie jest, bo nie mam chłopaka – odpowiedziała Ivelina z uśmiechem, rozluźniając się ponownie.

– Jestem Patryk Nowowiejski – nasz bohater wstał, wyciągając rękę.

– Ivelina – dziewczyna dała sobie uścisnąć dłoń. – Polak zatem?

– Tak, a ty jesteś stąd? Z Albeny?

– Nie, mieszkam w Warnie, a tu pracuję do połowy września. Czyli co podać? Rakiję?

– Tak, poproszę. Jedną dla mnie i jedną dla ciebie.

– Nie piję podczas pracy – powiedziała dziewczyna, po czym zniknęła za barem.

Po chwili wróciła z tacą pełną napojów. Postawiła przed nim kieliszek rakii i skierowała się w stronę gości siedzących na zewnątrz.

Czas bez Iveliny nieznośnie dłużył się Patrykowi. Dziewczyna co prawda kręciła się w okolicy, ale była pochłonięta innymi zajęciami. Patryk lubił być w centrum uwagi, toteż tego typu sytuacje często go irytowały.

– Czy coś jeszcze podać? – usłyszał głos barmana.

– Nie, dziękuję, będę płacił.

Po uregulowaniu rachunku wstał z krzesła, czując że lekko się chwieje. Chwilę postał w miejscu celem wypatrzenia obiektu swoich westchnień. Ivelina wyrosła przed nim, niosąc kolejną tacę.

– Tym razem ja chcę ciebie obsłużyć – powiedział do niej.

Twarz dziewczyny wyrażała zdziwienie. Patryk atakował dalej:

– O której kończysz pracę? Nie mogę się tak po prostu z tobą pożegnać. Zapraszam cię na szampana na plażę.

– Kończę bardzo późno – odpowiedziała, pospiesznie rozglądając się na boki. – Nie powinieneś wracać do żony i syna?

– Prawdę mówiąc, nie mam do kogo wracać. Żona oświadczyła, że chce rozwodu.

– Och, to bardzo przykre.

– Nie chcę być sam.

– Jestem zajęta, jak widzisz – odparła. – Nie wiem, jak ci pomóc.

– Pójdźmy na spacer, jak już skończysz.

– Dlaczego ja? Masz jeszcze syna.

– Potrzebuję kobiety. Dobrze ci z oczu patrzy.

– Nie żartuj. Wyśpij się. Dobranoc – to powiedziawszy, dziewczyna poszła za bar.

Widząc nieco agresywne spojrzenie barmana, Patryk zdecydował się opuścić tawernę. Gdy znalazł się na zewnątrz, uświadomił sobie, że nie chce już wracać do tego, co ma. Temat Basi wyeksploatował. Wiedział, że od lat żyją obok siebie zamiast ze sobą. Czuł, że nie chce umrzeć według nudnego scenariusza, jaki zgotowało mu życie. „O nie! Patryk Nowowiejski tak łatwo się nie poddaje!” – pomyślał. – „Jestem człowiekiem sukcesu i z podkulonym ogonem nie wrócę do hotelu!”.

Ivelina i Grozdana kończyły zmianę o drugiej nad ranem. Po kilku godzinach podawania posiłków i napitków oraz przejściu łącznie kilkudziesięciu kilometrów w butach na wysokim obcasie, dziewczyny miały ochotę wrócić plażą celem zmoczenia nóg w orzeźwiających wodach Pontu. Jakże wielkie było zdziwienie Iveliny, gdy przy przeciwległym murku zauważyła Patryka trzymającego potężny plik róż – tych narodowych kwiatów Bułgarii. Na oko kwiatów mogło być ze dwa tuziny. Mężczyzna podszedł do dziewczyn, po czym wręczył bukiet Ivelinie.

– To dla mnie? – Ivelina była zaskoczona. – Dziękuję!

– Mogę tu stać codziennie i za każdym razem przynosić ci świeże – powiedział. – Mogę cię jeszcze bardziej zaskakiwać, tylko musimy zacząć od spaceru.

Ivelina powiedziała coś w języku bułgarskim do uśmiechniętej od ucha do ucha Grozdany. Ta odeszła kilka kroków dalej, zapalając cienkiego papierosa.

– To bardzo miłe, Peter…

– Patryk…

– … Patryk, tyle że nic z tego nie będzie. Jesteś uroczy, ale ty masz swoje życie, a ja swoje… Poza tym mieszkamy daleko od siebie.

– Prawdziwe uczucie nie zna granic – powiedział Patryk. – Będę tu stał codziennie z bukietem kwiatów, chyba że powiesz swoim kolegom, żeby obili mi pysk.

Ivelina westchnęła.

– Słuchaj, to bez sensu…

– Wcale tak nie uważam!

– Nie o to chodzi. To bez sensu, żebyś tu wystawał, ponieważ jutro mam wolne i mnie nie będzie.

– Ach…

– Bądź jutro przy hotelu Drużba – powiedziała nagle dziewczyna. – O siedemnastej. Dziękuje za kwiaty. Cześć!

– Ale...

Ivelina, nie odwracając się, podniosła rękę w pożegnalnym geście i niemal uginając się pod ciężarem kwiatów, dołączyła do koleżanki.

Serce Patryka radośnie pompowało zmieszaną z etanolem krew. „Ach, Nadmorska Piękności! Powiedz, że się zauroczyłaś!” Poczuł nagle, że napięcie z niego schodzi. Wypity na prawie pusty żołądek koniak, za którym na nieszczęśliwą misję ratunkową posłano rakiję, dał o sobie znać. Wrócił do hotelu, niosąc w ręku kebaba, a ślady sypiącej się ze środka pekińskiej kapusty zdradzały jego trasę z miejsca zbrodni aż do łóżka Barbary. „Och, kebabie! Nie mów nic mym bliskim! Schowaj się w żołądku razem z koniakiem i rakiją. Jesteśmy wszyscy siebie warci!”

***

Golf „Dwójka” ciął rozświetloną zniżającym się słońcem szosą. Patryk Nowowiejski dawno nie siedział w tak podłym samochodzie. W stosunku do aut tej klasy zwykle podejmował takie czynności, jak: strąbienie, oślepienie, zajechanie drogi, czy też opierdolenie kierowcy. Tego typu działania Patryk wdrażał w dowolnej, losowej konfiguracji. Co też musiało go skłonić, aby w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku podróżować na tylnym siedzeniu tego buraczano-czerwonego gruchota z czterema tubylcami na pokładzie? Nie były to ani pieniądze, ani władza. Powodem była kobieta, którą poznał wczoraj, a o której niczego tak naprawdę nie wiedział. Siedząca obok Ivelina uśmiechała się do niego i co parę minut polewała sobie oraz pasażerom do plastikowych kubków białe wino z kartonu. Nie zapominała o kierowcy. Jechali już czterdziestą minutę i przejechawszy Warnę, cięli dalej na południe.

– Gdzie właściwie jedziemy? – spytał Ivelinę.

Starał się schować głęboko wszelkie oznaki niepokoju, w czym nie pomagał fakt, że dawno już wyjechali poza kurortowe zabudowania.

– Jedziemy do raju – z uśmiechem odpowiedziała Ivelina, a z przednich siedzeń zawtórował jej śmiech współpasażerów, którymi byli niski, krępy brunet o imieniu Kałojan oraz filigranowa, jasna blondynka, przedstawiona Patrykowi jako Gabrieła.

„Jedziemy do raju… powiało islamem” – pomyślał Patryk, po czym wziął głęboki łyk kwaśnawego, ciepłego wina. Pozostało mu tylko oczekiwać na dalszy rozwój wypadków. Jechali drogą zacienioną przez gęsty, niski las liściasty. Po przejechaniu kolejnych piętnastu lub dwudziestu kilometrów skręcili w wąską asfaltową drogę, która lekko się zniżała, biegnąc przez rozległą, lecz małą i niepozorną wieś, którą ze wszystkich stron otaczały pola. Po dokonaniu kolejnego skrętu znaleźli się na gęsto zalesionym terenie, gdzie po przebyciu jednego lub dwóch kilometrów wśród zieleni zaczęły majaczyć zabudowania. Patryk dostrzegł tabliczkę. Jego powierzchowna znajomość cyrylicy pozwoliła mu przeczytać napis: „Kemping Raj”.

„A zatem o takim raju mówiła” – pomyślał.

Jadąc kilkaset metrów zniszczoną asfaltówką, dotarli pod jeszcze bardziej zdewastowany budynek.

– Restauracja „Raj” – oznajmiła mu Ivelina, wskazując na dwupiętrową ruinę.

Patryk stracił resztki apetytu. Budynek wyglądał tak, jakby oberwał zbłąkaną, natowską rakietą, która piętnaście lat temu, zamiast uderzyć w serbską rozgłośnię radiową, postanowiła udać się na wypoczynek nad Morze Czarne. Na koszt pracodawcy.

– Przecież to ruina! – rzekł zniesmaczony Patryk.

– Kiedyś to modna restauracja była. I dancing – poinstruował go Kałojan.

– I tu zamierzamy dziś się bawić? – spytał Patryk. – Nie wziąłem ze sobą lakierków, które byłyby przystosowane do tańczenia na stłuczonym szkle.

– Mówiłam, że Patryk jest fajny! – zaśmiała się Ivelina. – Musimy mu pokazać, jak się bawimy!

Wysiedli. Na dworze panowało przyjemne ciepełko, a temperatura wydawała się Patrykowi idealna, jak zresztą każdego dnia spędzonego w tym kraju. Nie mniejsza niż dwadzieścia pięć i nie wyższa niż jakieś dwadzieścia osiem stopni. Ivelina wcisnęła mu do ręki karton z winem oraz wyjęte z bagażnika koce. Kałojan stał już obok gotowy, dzierżąc w prześwitującej reklamówce butelki oraz jakąś kupę mięs, wpośród której Patryk wyłowił wzrokiem kształt charakterystycznych, cienkich bułgarskich kiełbasek kebabczeta.

Gdy Patryk odwrócił głowę od paskudnej ruiny, jego oczom ukazała się ścieżka prowadząca wśród rzednących drzew, na końcu której majaczyło morze.

– Idziemy na plażę – powiedziała mu Ivelina. – Nasi przyjaciele już tam są.

Skierowali się w stronę morza, a po chwili oczom ich ukazały się wysokie trzciny. Po przejściu około stu metrów Patryk zauważył, że zza trzcin zaczyna wyłaniać się szeroka, piaszczysta plaża, jakiej nie widział w centrum kurortowym. Plaża była wielka i słabo zaludniona. Po lewej stronie, w odległości jakichś siedmiuset metrów, majaczyły klify, które wyznaczały koniec piaszczystego terenu. Po prawej stronie zauważył grupkę kilkunastu osób, które rozpalając kilka małych, podręcznych grilli, raczyły się alkoholem.

– To oni! – powiedziała Ivelina.

Patryk nie został przedstawiony całej grupie i czuł się dziwnie. Nie rozumiał języka bułgarskiego, który, jak się można było spodziewać, był oficjalnym językiem przyjęcia. Nie mógł tym samym błyszczeć towarzysko, do czego był przyzwyczajony na co dzień. Przede wszystkim jednak czuł się stary. Najstarszy w tym składającym się głównie ze studentów towarzystwie. Miał wrażenie, że robią sobie z niego podśmiechujki. Czuł się trochę jak cieć, który ma rozgonić bandę kiboli, taktownie jednak czekając, aż ostatni z imprezowiczów dopowie swoją kwestię. Kwestie się jednak nie kończyły, a Ivelina również zdawała się zapomnieć o jego istnieniu, rozmawiając z nierozróżnialnymi od siebie rówieśnikami płci męskiej. „O, zgrozo! Co ja tu robię?! O, Basiu! Mareczku! Tak was oszukać w samym środku wakacji. Tata się wygłupił!”

Siedział na kocu, sącząc powoli kwaśne wino z kartonu. Momentami rozmyślał, jak się dyskretnie urwać. Kałojan poczęstował go grillowanym mięsem, które smakowało wybornie. Sam pociągał koniak z butelki. Patryk zastanawiał się, czy zanim się rozbiją w drodze powrotnej, to dojadą chociaż do Warny. Do Kałojana podeszła Gabrieła. Zaczęli się kłócić, a w trakcie kłótni dziewczyna pokazała z wyrzutem na trzymaną w ręku Kałojana butelkę. Po krótkiej, choć ekspresywnej wymianie zdań, Gabrieła podeszła bliżej morza i usiadła na brzegu plaży w pozycji z podkulonymi nogami. Kałojan, psiocząc coś po ichniemu, poszedł do grupki mężczyzn celem sięgnięcia po papierosa. Patryk poczuł się w obowiązku pocieszyć Gabriełę.

Podszedł do zasępionej dziewczyny z kartonem wina w ręku.

– Można? – spytał po angielsku.

– Cześć, Patryk – powiedziała Gabrieła. – Siadaj.

Promienie zachodzącego słońca zdawały się tańczyć w jej słomiano–jasnych, prostych, spiętych w kitkę włosach. Gabrieła, ze swoją jasną cerą, niebieskimi oczami, dużym, długim nosem oraz wąskimi ustami, niczym nie wyróżniałaby się na Mazowszu. Patrzyła na niego smutnym wzrokiem. Patryk dopiero teraz stwierdził, że dziewczyna jest naprawdę ładna. Może nie okładkowo ładna, może nie reprezentująca typ wampa, ale po prostu ładna. Nie uciekałby przed nią, zwłaszcza że został wywieziony kilkadziesiąt kilometrów na południe od Albeny, a drogę powrotną wzdłuż morza odcinały mu wbijające się w wodę klify Kamchii oraz pijany, prowypadkowy Kałojan. Gabi, jak na nią mówili, okazała się na tyle ciepłą osobą, że Patryk mógł zapomnieć o chaosie, do którego doprowadziła jego spontaniczna decyzja. Patryk, cierpliwie jak na siebie, słuchał wyżalającej się Gabi, która miała pretensje do pijącego Kałojana.

– Wiesz co? – przerwał Patryk. – Nie martw się transportem. Bierzemy taksówkę i jedziemy z powrotem do Albeny. Ja płacę.

– Naprawdę? – jasne oczy dziewczyny zaświeciły się blaskiem nadziei i wdzięczności.

– Naprawdę, tylko musisz zlokalizować miejscową firmę. Ja nie mam żadnych namiarów na nich.

Dziewczyna wybrała jakiś numer i w ojczystym języku zamówiła usługę.

– Przyjadą z Warny – powiedziała. – Zamówiłam transport za godzinę. Póki co, możemy napić się wina.

– Przyniosę nam nowy karton – powiedział entuzjastycznie Patryk.

– Dobrze, tylko nie mów Kałojanowi o naszych planach – powiedziała Gabi.

„Co za fajna, ciepła dziewczyna” – pomyślał. – „A może by tak z nią się bliżej zaprzyjaźnić? Ivelina nie poświęca mi czasu, więc również jej nie muszę mówić o naszym sekrecie”.

– Idziesz się kąpać? – usłyszał sformułowane w języku angielskim pytanie, które zadane zostało w momencie, gdy sięgał do torby po karton wina.

Wyprostował się, a oczom jego ukazała się Ivelina.

– Ja? Teraz? – spytał zbity z tropu.

Ivelina nic nie odpowiedziała, tylko z uśmiechem na ustach zdjęła z siebie krótkie, jeansowe szorty oraz czerwoną bluzkę, a oczom jego ukazał się strój kąpielowy w kolorze oliwkowej zieleni. Rozległo się wycie i entuzjastyczne oklaski męskiej części towarzystwa

„Kolor taki sam jak jej oczy!” – pomyślał. – „Co za gust!”.

– Ale… ja nie wziąłem kąpielówek – odpowiedział niepewnie.

– Idziesz czy nie?

– Idę.

– Pójdziemy nad klify. Tam możemy popływać bez ubrań.

„Ach, Ivelino! Jaki to zaszczyt będzie zobaczyć cię nago w ciepłych wodach Pontu!”. Serce biło mu mocniej, gdy szli w stronę otulanych zmierzchem klifów. Gdy zbliżali się do nich, Ivelina przyspieszyła i wbiegła do wody. Patryk, niewiele myśląc, zdjął spodenki i koszulę. Miał na sobie białe bokserki firmy Pacifico. Co najwyżej pozbędzie się mokrego dowodu zdrady w morskiej wodzie. Wskoczył za dziewczyną. Kumulująca upał całego dnia woda była ciepła i zachęcała do kąpieli. Ivelina ochlapała go kilkoma słonymi seriami. „Ach, ta figlarna dziewczyna!”. Podpłynął do niej i objął śmiejącą się zalotnie Bułgarkę. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy. Patryk nie wytrzymał i chciał wpić się w jej kipiące młodzieńczym seksem usta. Dziewczyna w mgnieniu oka dokonała zwrotu, po czym zanurkowała na chwilę po to, aby wynurzyć się niebawem w odległości jakichś pięciu metrów od niego. Patryk również udał się w tym kierunku. Dziewczyna zrobiła łuk, kierując się w stronę brzegu. Wyszła na ląd, wyciskając wodę z włosów. Położyła się przy pokaźnych rozmiarów głazie, który najprawdopodobniej spadł kiedyś z górującego nad nimi, zalesionego klifu. Patryk wyszedł z wody i spoczął obok. Wsparty głową na łokciu podziwiał jej perfekcyjne proporcje.

– Czego ty chcesz? – spytała nagle dziewczyna.

– A nie widać?

– Nie widać, jest noc – zaśmiała się figlarnie.

– To teraz zobaczysz – powiedział Patryk, usiłując ponownie zbliżyć swe usta do Iveliny.

– Ja nie lubię poszukiwaczy przygód – powiedziała, odsuwając głowę.

– Ja też nie – powiedział Patryk. – Zamieszkaj ze mną.

– Co? Gdzie?

„Gdzie ja cię ulokuję!? Co ja robię?!”

– Tutaj. Będziemy cały rok pływać w morzu.

– W zimie też? Ty morż jesteś? – spytała bułgarsko–angielską mieszanką.

– Kto?

– Morż? – powtórzyła dziewczyna, ale widząc, że Polak nie rozumie, zaśmiała się do rozpuku.

Śmiech udzielił się również Patrykowi. Spoważnieli dopiero po minucie.

– To pojedź ze mną – rzekł. – Do Warszawy.

Dziewczyna znów zaczęła się śmiać.

– Nie żartuję – Patryk nie dawał za wygraną. – Wiesz, kim ja jestem? Jestem prezesem znanej firmy. Mam liczne kontakty i dobre pieniądze. Po co masz tu w restauracji siedzieć? Kupimy sobie apartament z widokiem na Wisłę.

Dziewczyna tym razem spojrzała na niego z poważnym wyrazem twarzy.

– Przecież ty masz rodzinę! Ja też mam tutaj rodzinę i znajomych.

– Moja rodzina się rozpada! Chciałem coś sobie zrobić na tych wakacjach. Ty, Aniołku, uratowałaś moje życie. Myślisz, że to przypadek?

– Nie mów tak!