Diabelskie szczęście - Kimberly Van Meter - ebook

Diabelskie szczęście ebook

Kimberly Van Meter

3,9

Opis

Rudowłosa kobieta z ustami stworzonymi do pocałunków, z grubym plikiem banknotów w dłoni? I żądaniem, by natychmiast lecieć do Ameryki Południowej? J.T. nie potrafi oprzeć się pokusie. Jego firma czarterowa stoi na skraju bankructwa, taki lot to zrządzenie losu. Dawny pilot wojskowy nie pyta o nic więcej i startuje, zwłaszcza że na pas wjeżdża samochód, z którego padają strzały. Wtedy J.T. uświadamia sobie, że mogą nie wyjść z tej opresji cało i że pożąda tej kobiety jak żadnej dotąd...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
4
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kimberly Van Meter

Diabelskie szczęście

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Halo? Eee… Halo? Jest tam ktoś?

James Carmichael, dla znajomych J.T. Carmichael albo po prostu J.T., ocknął się z letargu, uderzył głową o kadłub turbośmigłowca Beechcraft i puścił niezłą wiązankę. Kac rozsadzał mu mózg, a ostre promienie południowokalifornijskiego słońca raziły niemiłosiernie. Zmrużył oczy.

– Kto pyta? Jeśli wierzyciel, to mnie nie ma.

Rudowłosa długonoga młoda kobieta w wąskiej spódnicy i szpilkach, z twarzą chińskiej lalki, spojrzała na niego znad okularów w ciemnej oprawie.

– Nie jestem wierzycielem, panie… – Zawiesiła głos.

J.T. wyprostował się, wyjął z kieszeni brudną szmatę, wytarł ręce i taksującym spojrzeniem zmierzył intruza. Doszedł do wniosku, że nieznajoma nie kłamie, bo wierzyciele zazwyczaj nie zjawiają się osobiście odebrać dług, a poza tym raczej nie wyglądają tak jak ona. Przynajmniej miał taką nadzieję.

– J.T. Carmichael, współwłaściciel Błękitnych Przestworzy – przedstawił się. – Drugim właścicielem jest mój brat, Teagan. Czym mogę służyć?

Nieznajoma odgarnęła pasma włosów z twarzy i poprawiła okulary.

– Chcę dostać się do Ameryki Południowej. Może mnie pan zabrać?

Ameryka Południowa? Szmat drogi. Ale i spora kasa. Natychmiast pomyślał o wczorajszej kłótni z bratem. Teagan był gotów się poddać, on jeszcze nie chciał rezygnować z marzeń.

Przez głuche dudnienie w głowie J.T. przebijał się głos Teagana: „Liczby nie kłamią”. Mieszanie whisky z tequilą to jednak nie był dobry pomysł, pomyślał. „Jak tak dalej pójdzie, za dwa miesiące zostaniemy bankrutami”.

– Słyszy mnie pan? – W głosie Rudej, jak zaczął w myślach nazywać kobietę, zabrzmiała nuta zniecierpliwienia. – Da pan radę zrobić taki kurs?

Czy da radę? Jasne. Tylko czy powinien? Coś mu tu śmierdziało. Dlaczego wybrała akurat ich? Sądząc z wyglądu, stać ją na lepszego przewoźnika.

Zaraz, zaraz… Czy Teagan nie mówił, że potrzeba cudu, aby utrzymali się na powierzchni? Może właśnie to jest ten cud. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

– Dam radę, oczywiście – odparł, znużonym wzrokiem patrząc na Rudą. – Ale to będzie sporo kosztowało. Niech pani się nie obrazi, że zapytam, czy… Czy ma pani gotówkę?

Uśmiechnęła się ironicznie, jak gdyby spodziewała się takiego pytania. Otworzyła torebkę i wyjęła plik banknotów.

– Wystarczy?

J.T. otworzył szeroko oczy. Babka trzymała w ręce co najmniej pięć patyków. Wyrwał je i włożył sobie pod pachę.

– Niech pani uważa! Czasy są ciężkie, różni się tu kręcą i mogą zobaczyć!

– Jest pan podejrzliwy. To dla mnie nawet dobrze.

– Dobrze? Dlaczego?

– Moja sprawa. Kiedy możemy ruszać?

– Chwileczkę… Muszę znać więcej szczegółów. Nie mogę wystartować i lecieć do Południowej Ameryki, bo jakaś pani machnęła mi forsą przed nosem.

– Nie może pan? Dlaczego?

– Bo nie mogę. Skąd mam wiedzieć, czy pani nie handluje narkotykami i czy nie wdepnę w gówno? Nie mam zamiaru ściągać sobie na głowę policji federalnej.

– Szkoda, bo gdyby pan szybko, sprawnie i po cichu zawiózł mnie na miejsce, dostałby pan jeszcze więcej forsy.

Nie podobał mu się jej ton, ale propozycja stawała się coraz bardziej kusząca.

– Ile?

– Wystarczająco dużo, żeby się opłaciło.

W głowie J.T. znowu odezwał się głos Teagana, tym razem mówiący, by nie pakował się w kłopoty. Ale z drugiej strony zastrzyk gotówki pozwoliłby pokonać rafy i uratowałby Błękitne Przestworza.

– Kiedy chce pani lecieć?

– Zaraz.

Dopiero teraz zobaczył, że Ruda ma z sobą niewielką walizkę na kółkach.

– Chyba pani żartuje.

– Przeciwnie. – Obejrzała się nerwowo za siebie. – Gdybyśmy mogli wystartować w ciągu najbliższych dziesięciu minut, byłoby cudownie.

Dziesięć minut? A formalności? Poza tym on musi się wysikać i wziąć z lodówki kanapkę z klopsem i keczupem.

– Okej… Może zaczniemy od kilku podstawowych faktów. Pani mi powie, jak się nazywa i dokąd lecimy, potem wyznaczę trasę i załatwię pozwolenie na odbycie lotu.

Ruda zmrużyła zielone oczy. Była coraz bardziej zdenerwowana.

– Nie mamy czasu. Musimy starować już.

– Trudno. W lotnictwie obowiązują sztywne procedury. Mogę stracić licencję…

– Niech pan posłucha… – Dalsze słowa zagłuszył nagły pisk opon. Ruda zaklęła pod nosem. – Nie mamy czasu na dyskusje! Ruszamy!

Czarny samochód mknął prosto na nich. J.T. poczuł się naprawdę nieswojo.

– Co jest, do diabła?

Nie bawiła się w wyjaśnienia, tylko wepchnęła go do kabiny.

– Ruszamy! Już! Oni nie przyjechali wymienić przyjaznego uścisku dłoni! Zaręczam.

Patrząc na samochód, J.T. gotów był jej uwierzyć. Chwycił walizkę, wrzucił ją do kabiny, potem pomógł wsiąść właścicielce.

– Nie znoszę, jak Teagan ma rację – mruknął do siebie. Zapiął pas, zatrzasnął drzwi, uruchomił silnik i ruszył po pasie startowym. Samolot nabierał szybkości, gnany odgłosem wystrzałów. – Strzelają do nas!

– Owszem i jeśli zaraz nie wzniesiemy się w powietrze, zamienią nas w kulę ognistą!

– Kim pani jest? – Wcisnął gaz. – Jeśli uszkodzą mi samolot…

– Przestań pan gadać, tylko skup się na starcie! Jak ujdziemy z życiem, to porozmawiamy.

Przyznał jej rację. Słyszał, jak kule uderzają w kadłub. Oczami wyobraźni widział dziury i dziką furię Teagana.

„Kto go teraz od nas kupi?!”.

Poderwał samolot. Maszyna zaczęła nabierać wysokości. Po chwili, dla niego trwającej wieczność, wznieśli się poza zasięg kul. Dopiero teraz ogarnęła go wściekłość. Gdyby chciał zostać zestrzelony, dalej by służył w siłach powietrznych! Już swoje wylatał nad terenami objętymi wojną!

– Może mi pani wytłumaczyć, co to było? – zawołał w stronę pasażerki. – Dlaczego oni strzelali? Kim pani jest? W tej walizce są prochy, tak?

– W zasadzie tak. – Jej lakoniczna odpowiedź go zaskoczyła. Spodziewał się raczej wykrętów.

– Jakie? Hera, metamfa, marycha?

– Nic zabronionego. Leki. Rozczaruję pana, ale to, o co im chodzi, jest całkowicie legalne.

– Mam w to uwierzyć? – zadrwił. – Zmyliła panią moja dziecinna buzia. Widziałem w życiu niejedno i wiem, że aspiryna nie jest warta kulki w łeb. Co jest grane?

– Niech pan posłucha. W dalszym ciągu jestem gotowa zapłacić kupę forsy za dowiezienie mnie do Ameryki Południowej. Tamci zostali na ziemi, więc trzymajmy się kursu.

– Kpi sobie pani? Jakiego kursu? Strzelali do mnie. Ja się w takie rzeczy nie bawię. Słyszy pani? Nie i już. Ląduję na najbliższym lotnisku, zrozumiano? Może pani znajdzie innego frajera. Mnie to już nie interesuje.

– Doprawdy? Z tego, co wiem, Błękitne Przestworza są w poważnych tarapatach. Ten kurs pozwoli wam uniknąć bankructwa.

– Skąd pani ma takie informacje?

Wkurzyło go, że naruszono jego prywatność. Co z tajemnicą bankową?

– Nie żyjemy w próżni. Wystarczy Google i dobrze sformułowane pytanie. Czyżby moje informacje były błędne?

– Nie, ale wtyka pani nos w moje prywatne sprawy.

– Nie mam wrogich zamiarów. Jestem naukowcem i potrzebuję pańskiej pomocy w dostaniu się do Ameryki Południowej. Może mnie pan tam dowieźć?

– Mogę, ale tego nie zrobię – odparł, wciąż myśląc o dziurach w kadłubie i o tym, skąd weźmie forsę na ich załatanie.

Musiała wyczuć jego wahanie, gdyż drążyła dalej.

– Nie mogę powiedzieć, jak ważna jest moja misja. Proszę podać sumę. Zapłacę każde pieniądze. To znaczy moja firma zapłaci. Zależy im na tym, co wiozę.

– Co pani wiezie?

– Żadnych pytań, to część umowy. Bezpieczniej dla pana, jeśli pan nie wie.

– Albo mi pani powie, albo zawracam.

– Pańska firma nie dotrwa do końca miesiąca – odparowała. – Co wtedy? Ma pan szansę odwrócić los, a może nawet rozwinąć skrzydła. Jeśli mnie pan zostawi, firma padnie, bo nie sądzę, żeby znalazł się klient z taką forsą, jaką ja proponuję.

Czy mu się to podobało, czy nie, musiał przyznać, że Ruda ma rację. Czy wczoraj Teagan nie wbijał mu do głowy tego samego?

– O jakich pieniądzach mówimy? – zapytał z ciekawości.

W końcu już znajdują się w powietrzu. Nie taka to fatyga zawieźć ją na miejsce.

– Wystarczy, aby kilka miesięcy, może nawet pół roku, utrzymać się na powierzchni. Moja firma ma bardzo głębokie kieszenie.

Psiakrew. Mocny argument.

– Czyli mam panią tam zawieźć i nie zadawać pytań. To wszystko? Nigdy więcej o pani nie usłyszę i nikt nie będzie mnie ścigał ze spluwą w ręce?

– Właśnie tak.

Nieźle. Może się udać.

Na podjęcie decyzji zostały mu mniej więcej dwie minuty. Na szali leżało być albo nie być Błękitnych Przestworzy. Minęli ostatnie czynne lotnisko.

Klamka zapadła.

– Zgoda. Ale muszę znać przynajmniej pani imię i nazwisko. Chyba że woli pani, żebym się do niej zwracał per paniusiu.

– W porządku. Doktor Hope Larsen. Miło mi pana poznać, panie Carmichael.

– Małe sprostowanie. Panem Carmichaelem był mój ojciec. Skoro zna pani stan mojego konta w banku, to może mnie pani nazywać J.T.

Hope kiwnęła głową.

– Niech będzie J.T. Mów do mnie Hope.

– Doktor? To znaczy, że jesteś lekarką?

– Nie. Naukowcem. Mam doktorat z biologii molekularnej.

A niech to! Pamiętał, że zabroniła mu zadawać pytania, ale kto, do diabła, strzela do naukowca? I w co ta ślicznotka się wplątała?

Zgarnij forsę i morda w kubeł, odezwał się wewnętrzny głos. Dobra rada, jeśli chce wyjść z tej przygody cało.

Spojrzał na wysokościomierz i zaklął.

– Co się dzieje? – Milczał. – J.T.? Coś nie tak?

– Można to tak ująć – odparł i postukał w zegar w nadziei, że to tylko krótkotrwałe zakłócenie. Nie. Igła ciągle opadała. Omiótł wzrokiem pozostałe zegary.

– O co chodzi?

– Zapnij pas – polecił przez zęby. – Paliwo się kończy.

– Co?! – Hope szybko zapięła pas. – Gdzie jesteśmy?

– Gdzieś nad Meksykiem.

I daleko od jakiegokolwiek lotniska.

Uśmiechnął się do siebie ironicznie. Po strzelaninie mu się wydawało, że nic gorszego im się nie przytrafi.

Przypomniała mu się złota zasada Murphy’ego: Jeśli coś może się nie udać – nie uda się na pewno.

– Zaczekaj! Chyba żartujesz. Paliwo się kończy? – Hope nie zdołała opanować paniki. – Zrób coś! – zawołała.

– Jestem otwarty na sugestie, laleczko, ale jeśli nie wymyślisz sposobu, jak załatać dziurę w zbiorniku paliwa, sprawa jest przesądzona.

Krople potu wystąpiły jej na czoło. Palce zacisnęła na siedzeniu fotela.

– Jakie mamy szanse przeżycia katastrofy?

– Nie odpowiem.

Hope zamknęła oczy. Żałowała, że jest ateistką. Pomyślała o swoim bagażu i jego zawartości i wpadła w jeszcze większą panikę. Samolot w szybkim tempie zbliżał się do ziemi.

– Obiecaj, że jeśli zginę, zawieziesz walizkę do Tessara Pharmaceuticals. Nie pozwól jej sobie odebrać. Obiecaj!

– Co ty wygadujesz, kobieto! – wrzasnął. – Usiłuję bezpiecznie wylądować, a ty dyktujesz mi ostatnią wolę? Wiesz, że w samolocie, który zaraz może stanąć w płomieniach, rozmowa o śmierci przynosi nieszczęście? Zamknij się i nie przeszkadzaj mi nas ratować!

Hope nie należała do osób, które łatwo przestraszyć, lecz siedząc w metalowej trumnie spadającej na ziemię, trudno było zachować spokój! Błękitne Przestworza wybrała świadomie i liczyła się z ryzykiem.

Dlaczego nie zdecydowała się na pierwszą klasę?

– Nie chcę umierać, nie chcę umierać… O Boże! Błagam, zrób coś…

– Przygotuj się. Będzie nieprzyjemnie!

Wierzchołki drzew drapały podbrzusze kadłuba. Metal giął się i trzeszczał, gałęzie pękały, liście fruwały, przerażone ptaki wzbijały się w powietrze.

Samolot przechylił się, skrzydłem skosił jedno drzewo, nosem rozbił pień innego w drzazgi i zarył w ziemię.

Potem zapadła ciemność.

Hope poruszyła się, podniosła rękę i dotknęła głowy. Pod palcami poczuła kleistą lepkość, zaraz potem w nozdrza uderzył ją miedziany zapach krwi.

Żyję, pomyślała. To cud.

Odpięła pas i spojrzała na J.T. Leżał na sterach nieruchomo. Ostrożnie przyłożyła mu dłoń do szyi. Jęknął, lecz się nie ocknął. Delikatnie podniosła mu głowę i poklepała po twarzy. Wiedziała, że nie powinna go ruszać, lecz nie było chwili do stracenia. Kabinę wypełniały opary paliwa. Zaraz maszyna stanie w płomieniach.

Hope odpięła pas J.T.

– Musimy wydostać się z wraku. Zbiornik paliwa przecieka. Musimy uciekać. Ocknij się!

Trochę mocniej uderzyła go w policzek. J.T. jęknął i uniósł powieki.

– Co, do diabła…

– Rozbiliśmy się. Żyjemy, ale musimy się stąd ewakuować! – Wyminęła go i szarpnięciem otworzyła drzwi. Osaczyła ją tropikalna wilgoć i tajemnicze odgłosy dżungli.

Z walizką w ręce skoczyła na poszycie. Wysoki obcas jednego z pantofli złamał się i omal nie skręciła nogi.

– To jednak był głupi pomysł – mruknęła pod nosem. Szybko wyjęła z walizki buty do biegania, które zawsze woziła z sobą. Sama walizka zaś na szczęście miała szelki, które zmieniały ją w plecak.

Tymczasem J.T. zdołał wydostać się z fotela, doczołgać do drzwi i zeskoczyć. Z jękiem padł u stóp Hope.

– Chyba złamałem sobie żebro – jęknął.

Usiłował wstać, lecz zachwiał się na nogach. Błyskawicznie wsunęła się mu pod pachę i go objęła.

– Tylko mi nie zemdlej – ostrzegła, lecz J.T. zawisł na niej jak worek ziemniaków. Nie zdołała go utrzymać.

Otarła pot i krew z czoła, chwyciła go za ręce i zaczęła ciągnąć. Byle jak najdalej od wraku. Gdy uznała, że znajdują się w bezpiecznej odległości, puściła go i ciężko dysząc, usiadła na ziemi.

W porządku, co teraz?

Znajdowała się w środku meksykańskiej dżungli z nieprzytomnym pilotem i nie miała pojęcia, jak się stąd wydostać i jak dotrzeć na miejsce przeznaczenia.

Ogarnęło ją dojmujące poczucie bezradności i chociaż nie należała do kobiet, które płaczą, uznała, że kilka łez dobrze jej zrobi, bo nie oszukujmy się…

Sytuacja wygląda na beznadziejną.

Tytuł oryginału: The Flyboy’s Temptation

Pierwsze wydanie: Harlequin Blaze, 2016

Redaktor serii: Ewa Godycka

Opracowanie redakcyjne: Ewa Godycka

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2016 by Kimberly Sheetz

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-2972-2

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.