Diabeł w opałach - Anna Kiesewetter - ebook

Diabeł w opałach ebook

Anna Kiesewetter

0,0

Opis

Książka „Diabeł w opałach” autorstwa Anny Kiesewetter stara się ukazać ostatnie dzieje Polski w dość specyficzny sposób, przez pryzmat historii jednej rodziny, gdzie znane powszechnie fakty rozpatrywane są z zupełnie innej niż do tej pory perspektywy. Jeżeli pominiemy styl i swoistą narrację, zawarte w niej konkluzje mogą wręcz stanowić przyczynek do naukowych badań, choć pozornie sama forma i sposób ich przedstawiania mogą wywołać złudzenie, że zostały one oparte na niczym nie potwierdzonej fikcji. Zatem powieść jest i zarazem nie jest zabawą w ustawianie faktów w ten sposób, w jaki układa się puzzle. I do końca nie wiadomo, czy złożony w tej sposób obraz przedstawia puszystego kota, czy średniowieczną budowlę.



Anna Kiesewtter urodziła się 4 września 1946 roku w Łodzi. Studiowała w Paryżu, Warszawie i Łodzi, gdzie ukończyła studia. Pracowała kolejno: jako konsultant literacki w Teatrze Nowym w Łodzi w latach 1974 – 1989, w tym podczas dyrekcji Kazimierza Dejmka; w latach 1989 – 2004 w Łódzkim Domu Kultury, gdzie samodzielnie prowadziła jednocześnie Bibliotekę Naukową i Klub Unesco; oraz w latach 2004 – 2008 była redaktorem naczelnym czasopisma „W kręgu literatury”.

Autorka ma na swoim koncie pracę dla takich kabaretów, jak STS, „U Bena” oraz „Kpiarz”. W różnych periodykach ukazało się około 100 felietonów. Anna Kiesewetter specjalizowała się też w piosence aktorskiej i literackiej. Ponadto zostały wystawione niektóre jej sztuki teatralne, a także przez jakiś czas współpracowała z Teatrem Polskiego Radia.

Anna Kiesewtter wydała do tej pory cztery powieści: „Ostatni wywiad z Tatą”, „Upalne lato wielkiego miasta czyli rzecz o Łodzi”, „Opowieści celtyckie” oraz ostatnio „Krajobraz romantyczny z księżycem w tle”. Ukazał się też tomik jej poezji, zebranej pod tytułem „Zaułek Upadłych Aniołów”, zawierający wiersze z lat 1968 – 1978.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Diabeł w opałach

Anna Kiesewetter

© Copyright by

Anna Kiesewetter & e-bookowo

Grafika na okładce: Marek Łukaszewicz

Projekt okładki:

Marek Łukaszewicz

 

ISBN 978-83-7859-256-3

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

A może tak zacząć od środka? Nie od początku, nie od końca, jak to zwykle bywa, ale w samym środku opowieści? Zwykle kiedy się zaczyna lato, nadlatują jaskółki. Kot siada na parapecie i patrzy na nie mniej więcej tak, jak ja oglądam telewizję. O ile w niej leci coś wyjątkowo interesującego.

A może tym razem nie zastanawiać się, nie ustalać ram, ale spisywać wszystko, co aktualnie przyjdzie do głowy? Wiem, wiem, to już było. Napisano całe opasłe tomy o akcie tworzenia. Wizualizacja. Interpretacja. Intelektualizacja problemu. Przypomina mi to trochę monolog o stu pięćdziesięciu snopach, jaki napisałam dla pewnego aktora w czasie jednego popołudnia i jednej nocy. Nie romantycznej, broń Boże, choć może takiej by wszyscy oczekiwali. Siedzieliśmy w trójkę przy wielkim stole zasłanym obrusem,nad którym wisiała secesyjna lampa. Piliśmy nie szampana, ale cierpką herbatę plujkę, sypaną i zalewaną, na którą trzeba było czekać całe godziny, żeby opadła na dno. Życie można było stracić czekając, aż te wirujące badyle na tyle nasiąkną, że będzie można pociągnąć pierwszy łyk nie bojąc się, że coś nam się przyklei do podniebienia. Więc tak siedzieliśmy w trójkę przy tym potwornie drobnomieszczańskim stole i ciągnęliśmy cienką herbatkę, zagryzając ją wyciągniętymi z kąta kanapkami. Oczywiście z żółtym serem, bo żółty ser można było dostać w nieograniczonej ilości, oczywiście bez konkretnej nazwy. Żółty ser o nazwie „żółty ser” produkcji żółtego sera.

Ale ja nie o tym. Usiedliśmy wokół stołu i zastanawialiśmy się, jaki można napisać monolog dla naszego aktora. Aktor łypał spod okularów, to znad szkieł, bo miał luźne oprawki i ciągle zjeżdżały mu na koniec nosa. I wtedy oczami wyobraźni zobaczyłam esencję, co ja mówię, kwintesencję profesorskiego potwora, pochylonego nad katedrą tuż nad głowami przerażonych studentów. Sięgnęłam po słownik wyrazów obcych i zaczęło się: „Jeżeli weźmiemy snopek z dwudziestego siódmego pola i przestawimy na pole sześćdziesiąte trzecie, to a posteriori snopek z sześćdziesiątego trzeciego trzeba będzie umieścić...” Tu daję trzy kropki, albowiem dwaj moi przyjaciele już siedzieli i skrupulatnie spisywali wszystko, co powiedziałam. W tamtych czasach nie byli jednymi, co tak skrupulatnie spisywali, więc się specjalnie nie zdziwiłam. Tak powstał monolog o stu pięćdziesięciu snopkach, który wyciskał łzy z oczu zebranych widzów i to z pewnością nie ze wzruszenia, ani z żalu. Obraz tego aktora, który nieustannie poprawiał okulary zjeżdżające mu na koniec nosa, zapamiętałam do dziś.

Tak zaczyna się ta straszna i mrożąca krew w żyłach historia i nie będzie to wcale przesadą, jeżeli powiem, że towarzyszyła mi przez całe życie i długo przed tym, zanim zadziwiłam świat swoim pierwszym ukazaniem się publicznym. Tak więc zaczynam nie od początku, ani nie od końca, tylko właśnie w samym środku tej niekończącej się opowieści, bowiem przekonałam się nie raz, że wszystko, cokolwiek powiem, może być użyte przeciwko mnie i to nie jest wcale zapowiedź żadnego kryminału, ani innej powieści detektywistycznej, bo lud nasz wesoły to w sobie ma, że jego poszczególni reprezentanci zupełnie są wyprani z poczucia humoru i po tym można poznać wszystkich, którzy od frontu, bądź kuchennymi drzwiami starają się dopchać do polityki. Tak było zawsze i obawiam się, że jeszcze długo tak będzie, dopóki coś, co wywołuje atak niepohamowanej wesołości, opatrzone odpowiednimi stemplami i podpisami wędrować będzie jako nota dyplomatyczna do kolejnej ambasady. I znów moja wyobraźnia nie daje mi spokoju, bowiem za jej pośrednictwem widzę zdumienie kolejnego MSZ-tu, który taką notę musi przyjąć i opatrzyć odpowiednimi komentarzami.

Jeżeli jeszcze ciągle co biedni urzędnicy siedzą dalej na swoich krzesłach, to tylko dlatego, że jakoś im się udało podnieść z uprzątniętej, wypranej i wypastowanej podłogi. Nie muszę zresztą dodawać, że oficjalne przeprosiny ukazały się w czasopiśmie określanym jako twór satyryczny nie tylko na naszym rynku. Co zresztą nie zmieniło niczego, bo następny wybuch powszechnej wesołości miał takie same następstwa i tak do dzisiejszego dnia krążą po całym świecie noty dyplomatyczne z przeprosinami, co zajmuje czas politykom i da im dożywotnie zajęcie pewnie do końca świata. A to jest, jakby na to nie spojrzeć, dobre parę miliardów lat.

Kiedy siedzę tu sobie, na samym początku lata, za szybą szybują jaskółki, a kot je ogląda oblizując się nieznacznie, tak sobie myślę, że wszystko, co mi się przydarzyło w życiu, można by sprowadzić do tego monologu o stu pięćdziesięciu snopkach, który wygłaszał aktor, wciąż poprawiając zsuwające się z nosa okulary. I tak właśnie zaczęłam od środka i wcale nie mam zamiaru tej historii mrożącej krew w żyłach opowiadać chronologicznie, żeby ktoś nie pomyślał, że znów mam się z czego tłumaczyć i żebym nie musiała osobiście służyć za następną notę dyplomatyczną, która będzie krążyć i krążyć w całym wszechświecie, bo przecież wiemy, że nie jesteśmy sami i jeśli do nas dołączą politycy z innych części galaktyki, takich not dyplomatycznych może być więcej i więcej, aż nikt nie będzie się już zajmował niczym innym, ustaną wojny, zamrze gospodarka, zaś tylko będą wzrastać ceny papieru, zwyżkując niepomiernie na każdej takiej międzygalaktycznej giełdzie. I tak to będzie trwało i trwało po wsze czasy, bo trudno się spodziewać, aby w którymś momencie społeczności międzygalaktyczne wreszcie wybrały sobie polityka na tyle obdarzonego poczuciem humoru, aby się przynajmniej zdziwił. Ale że nie grozi nam taki kataklizm ani dziś ani jutro, ani nawet za tysiąc lat, więc spokojnie oglądam wraz z kotem szybujące po niebie jaskółki i chyba to jest zajęcie bardziej absorbujące wyobraźnię i myśli kociego filozofa, niż wysłuchiwanie kolejnego dnia monotonnie powtarzających się wiadomości, które wygłasza spiker z trudem hamując ziewanie. Patrzę na szybę, za którą rozpościera się widnokrąg i w tym momencie wolę muchę rozciapcianą przez mojego kota, której zwłoki prędzej czy później będę musiała usunąć, dając początek tej piekielnie zawiłe i strasznej opowieści.

***

Urodziłam się. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W rodzinie, jakby to powiedzieć, nieco surrealistycznej. Ojciec artysta, mama miała w zwyczaju wyciągać z niebytu niedoszłych nieboszczyków, którzy potem, z czystej niekonsekwencji po prostu dawali się zastrzelić. I siostra, fiźnięta nieco, co to wszystko traktowała akurat odwrotnie, niż należało. A zatem ponieważ nie wiedziała niczego, twierdziła, że wie wszystko. I to było prawdziwym utrapieniem.

Urodziłam się w rodzinie z dość niezwykłymi tradycjami. Mając zniemczone nazwisko, mieliśmy niezwykłe powiązania z Polską, ale pochodzimy z Irlandii, którą opuściliśmy gdzieś między jedenastym a trzynastym wiekiem naszej ery. Dość powiedzieć, że niemieccy naukowcy do dziś zastanawiają się, skąd się to nazwisko wzięło, a nikt z nas nie ma zamiaru ich informować. Po co im psuć zabawę? Niech sobie dalej twierdzą, że jesteśmy niewiadomego pochodzenia. I z naszego powodu urządzają sobie świetną rozrywkę podczas kolejnych sesji naukowych. My też.

Zrodziliśmy się z niebytu na Półwyspie Niedźwiedzim w południowo-zachodniej Irlandii. Niestety z naszej siedziby rodowej pozostała tylko brama z umieszczonym na niej aniołem grającym na irlandzkiej harfie. Legenda głosi, że anioł ten schodzi nocami z bramy i straszy niewinnych ludzi, co, jak wiemy, jest codzienną praktyką wszystkich aniołów.

Tłukliśmy się od samego początku ze wszystkimi. Najpierw obrywali od nas Anglicy, ale i że Herkules dupa, musieliśmy stamtąd nawiewać. I tak tłukliśmy się w kolejnych wojnach, co zresztą wcale nie przynosiło nam jakiś konkretnych korzyści poza tym, że w naszych genach płynie krew całej zjednoczonej Europy. No tak, nie praliśmy tylko Szwajcarów, choć i co do tego nie mam całkowitej pewności. Ale załóżmy, że akurat Szwajcarzy nie muszą się nas obawiać. Każda wojna, każde powstanie narodowe kończyło się nieśmiertelną papierową torbą, z czystą parą gaci na zmianę. Tak że za każdym razem musieliśmy wszystko zaczynać od zera, na mnie ta chlubna tradycja miała się skończyć, ale wyszło jak zwykle, o czym w dalszej części mojego opowiadania.

Nie wiem, kiedy dokładnie, ale w pewnym momencie mieliśmy dość tego ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, a azylu udzieliła nam niebaczna co ich czeka, maleńka i jakże naiwna Saksonia.

Teraz tłukliśmy się oficjalnie to z Prusakami, to ze Szwedami, zresztą za każdym razem z każdym, co nam się nawinął pod rękę. A ponieważ praliśmy raczej wrogów, a nie przyjaciół tego maleńkiego księstewka, każdy przejawiał zadowolenie, że wykonujemy za nich tę najgorszą robotę. Ale mieliśmy to nieszczęście, że z Augustem Mocnym Sasem przyjechaliśmy do Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i że nam się tutaj spodobało. Też banda Celtów, tylko my z importu. Parę lat siedzieliśmy spokojnie, nawet udało nam się załapać na niewielki zameczek zwany Olszynką Grochowską, w której z dumą prowadziliśmy życie spokojne a dostatnie. Aż do czasu, kiedy nam tę upragnioną Ziemię Obiecaną ktoś nie pokroił w charakterze tortu na trzy części. To nas trochę zdenerwowało, a że, jak mówi przysłowie, lepiej się zderzyć z rozpędzoną lokomotywą, niż ze wściekłym Irlandczykiem, natychmiast zaczęliśmy się prać z kim się dało, a że nie mieliśmy daleko od rodzinnej siedziby do najbliższego pola bitwy, świadczy o tym sama nazwa tego pożal się Boże mająteczku. Olszynka Grochowska zamieniła się na kupę gruzu, a my znowu wylądowaliśmy z torbą (papierową oczywiście) i parą gaci. I znów musieliśmy nawiewać przed przeważającą siłą, jaką w tym wypadku była Rosja. A że wówczas najmniej pytań zadawali Austriacy, wylądowaliśmy w zaborze austriackim, ale niestety nikt tym razem nie chciał korzystać z naszych skłonności do nieustającej rozróby, tak że zmuszeni byliśmy zacząć pracować.

Oczywiście zajęliśmy się tym, co najbardziej do nas pasowało, to znaczy staliśmy się artystami. Zresztą na miejscu naszego, pożal się Boże, mająteczku, ktoś nam postawił więzienie, więc w razie czego możemy się starać o prywatną celę, co nas nie bardzo urządza, jako że bywali wśród nas artyści, bywali naukowcy, ale nie znalazł by się nikt z takiego menu. Nie było ani jednego kryminalisty. Zresztą artyści w owym czasie byli już dość podejrzaną profesją, co nam zupełnie wystarczało.

Mój pradziadek, o którym wiem najwięcej, miał tendencję do produkowania zamiast pieniędzy niezliczonej ilości dzieci, tak że nawet mój ojciec mimo usilnych starań nie był w stanie doliczyć się, kto z kim i dlaczego. Jedno charakteryzowało tę tak liczną populację: wszyscy byli rudzi. Co pradziadek zabrał się do roboty, wychodziło mu coś rudego, co nie jest znowu takim ewenementem wśród Irlandczyków. I tak dziadek (też rudy) zajął się pisaniem zabawnych skeczów i złośliwych wierszyków, co miałam okazję przy okazji odkryć.

Cytując dziadka, cała tajna policja Imperium Rosyjskiego wysyłała listy gończe za przestępcami, politycznymi oczywiście, co do których mieli jedynie pewność, że są ryży i

mają szwabskie nazwisko. Ale wobec wprost niezwykłej pracowitości mojego pradziadka, można było znaleźć niejednego osobnika mającego takie cechy. A prababcia, mimo tak licznych zajęć, zdołała dożyć wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, po czym spoczęła na Powązkach u boku swojego prawowitego męża, gdzie potem zresztą zawitał mój dziadek, kiedy wreszcie mógł o sobie powiedzieć, że dane mu było choć raz solidnie odpocząć. Na co wcześniej nie mógł sobie pozwolić.

Liczne rodzeństwo mojego dziadka zajęło z góry upatrzone pozycje, wdając się w parantele nie mające nic wspólnego ze statusem robotniczo– chłopskim, tak cenionym w pewnym ściśle określonym czasie historycznym. Zresztą historia była przekleństwem mojej rodziny i niby diabeł mieszała nieustannie w tym kotle. Niejeden wychodził na tym jak Zabłocki na mydle. Tyle tylko, że zawsze udawało się z tą historią jakoś wygrać w ten czy inny sposób. W każdym razie próby mojego ojca, by jakoś ujarzmić masową produkcję dzieci przez mojego pradziadka spełzły na niczym i jeżeli zjawi się ktoś absolutnie obcy, ale będzie rudy i będzie miał coś wspólnego ze sztuką, powitam go jako najbliższą memu sercu rodzinę.

***

Oj, nie wiedzieli biedni Saksończycy, jaką krzywdę sobie robią ściągając sobie na łeb Irlandczyków. Oj, nie wiedzieli zaborcy, co ich czeka, kiedy się weźmie do roboty ta ruda czereda wyprodukowana przez mojego pradziadka. Oj, nie wiedzieli Polacy, jak się wszystkim możemy dać we znaki, nie wyłączając ich samych. A zawołanie w herbie „Semper fidelis” tylko zapowiadało dalsze, nie dające się przewidzieć w skutkach kłopoty. Tu miejsce, żebym zaczęła opowiadać o swoim dziadku. Skoro uznaliśmy tę nieszczęsną krainę za swoją ojczyznę, już nikt się nas nie mógł pozbyć. A wielu by chciało, zważywszy na dalsze losy mojej rodziny.

Dziadek, jak wszystko co wyszło spod ręki pradziadka, urodził się rudy i taki pozostał do końca swoich dni. A zaczął pięknie. Grzecznie. Uprzejmie. Łagodnie. Kto to słyszy, pewnie już mu włosy dęba stają. A mianowicie mój dziadek najpierw zaliczył rosyjską, imperialistyczną (a nie radziecką, co sądzą niektórzy) szkołę paziów, potem ukończył ekonomię na uniwersytecie w Petersburgu, a następnie zajął się tym, co moja rodzina lubiła robić najbardziej: mianowicie zafundował sobie swoją własną, prywatną rewolucję 1905 roku. Dziadka złapali (reszta nawiała) i wywieźli na Sybir. O nieszczęsny Sybirze! Po jakimś czasie mój osobisty dziadek stwierdził, że to wcale niezły przypadek, skoro na północy znajdowały się największe na świecie złoża złota i platyny. Zmobilizował więc tak zwaną Polonię (bynajmniej nie amerykańską) i tak długo usiłował przerobić tę krainę na drugą Kanadę, aż go z tego Sybiru wyrzucono, dając mu nakaz osiedlenia się w Lublinie (byle z dala od Warszawy, Krakowa, Poznania i innych takich ośrodków, gdzie cały czas by stanowił zagrożenie dla układu sił międzynarodowych w Europie). Dziadek chwalił sobie to nie całkiem dobrowolne wygnanie. Sprzedał dwa miliony książeczek do nabożeństwa, potem za uzyskane w ten sposób pieniądze zaczął wydawać Młodą Polskę pod zaborem rosyjskim, upodobawszy sobie szczególnie Boya i Przybyszewskiego. Pewnie w tym momencie w Watykanie powstała piekielna awantura, bowiem w grobach zaczęli się przewracać ci, którzy mu wydali zgodę na tak zbożne dzieło.

Jeszcze będąc w Rosji mój dziadek poślubił pewną Polkę, której historia nie odbiegała zanadto od reszty mojej rodziny. Albowiem dziadek mojej babki był oficerem wojsk napoleońskich, co się zawłóczył pod Moskwę, a wróciwszy stamtąd nie do końca w jednym kawałku, zdążył się jeszcze zakochać i ożenić w pewnym majątku tuż obok granicy. Zresztą w owym czasie w ogóle granice to było pojęcie względne, zaś moja babka na chrzcie otrzymała czysto słowiańskie imię Eleonore i została (nomen omen) nauczycielka języka francuskiego, a nawet namówiła moją ciotkę do ukończenia Sorbony.

Po poślubieniu z wielką pompą mojego dziadka, szybko na świat wydała geniusza, co się tak zadurzył w fizyce, że pewnie zostałby drugim Einsteinem, gdyby się nie zakochał w pewnej kurtyzanie (jak to ładnie brzmi, prawda?) i ta ostatnia go nie wykończyła. Dziadek bardzo cierpiał, kiedy ze świata odchodził jego pierworodny, co skutkowało tym, że natychmiast pojawiła się następna latorośl, córka po prababci Irena, tej prababci, co to się w niej wszyscy kochali, a szczególnie romantyczni kompozytorzy po kolei. Żeby się ustrzec od popełnionego błędu, już w naukach humanistycznych została ta jego córka wykształcona.

Co prawda nie było nigdy sławnych kurtyzan rodzaju męskiego, ale przecież nigdy nic nie wiadomo, skoro świat się tak szybko zmienia.

Dziadek nie zaprzestał wydawania Przybyszewskiego i Boya za pieniądze uzyskane z Watykanu (choć pośrednio), ale zatęskniło mu się za jakąś rozróbą, co go skłoniło do przyjęcia roli emisariusza i pracy na kolei. To pozwalało mu poruszać się w dowolnym kierunku nie wzbudzając podejrzeń. I tak mój ojciec przyszedł na świat w Sosnowcu, dużym węźle kolejowym akurat na pograniczu wszystkich trzech zaborów. I to nie przypadek, że mojego ojca zawsze „nóżki bolały”, kiedy przechodzili z dziadkiem koło cukierni Mentzla, gdzie spotykała się cała śmietanka wszystkich możliwych spiskowców.

Dziadek tak długo organizował Śląsk, aż wreszcie ten stanął do walki. Nie wiadomo dlaczego zupełnie nie zauważył nie tylko, że pierwsza wojna światowa się zaczęła, ale że się skończyła, co zważywszy na liczne zajęcia mojego dziadka było zupełnie normalne.

Po wybuchu Drugiej Rzeczypospolitej dziadek mógł wreszcie wrócić do Warszawy, gdzie wynajął mieszkanie na Kruczej. Oczywiście wyremontował je (łącznie ze stropem, za pomocą którego mógł nieoczekiwanie wpaść do sąsiadów), po czym obraził się na właściciela i przeniósł w Aleje Jerozolimskie, co dawało mu lepszą pozycję towarzyską.

Zaraz po przyjeździe do Warszawy otworzył wraz ze swoim bratem księgarnię na Placu Trzech Krzyży, którą prowadził aż do momentu, kiedy stwierdził, że nikt się już nie interesuje ani Młodą Polską, ani dotychczasowymi rozróbami mojego dziadka. Przyjął więc zupełnie neutralną i niezaangażowaną politycznie posadę głównego księgowego na Kolei Warszawskiej i uczestniczył w powstawaniu PKP. Tam pozostał do trzydziestego ósmego roku (tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej), by wreszcie przenieść się do świata swoich przodków, niekoniecznie złączonego z życiem. Został pochowany w grobie pradziadka i prababki na Powązkach, gdzie (zupełnie nie wiem dlaczego) leży teraz ktoś inny. A że nie znam ani nazwiska ani pochodzenia tej osoby, mogę przyjąć, że to ktoś z rodziny.

Dziadek miał opinię osoby spokojnej aż do obrzydliwości, wręcz ciapowatej, co w pełni potwierdza jego życiorys. Ale że lepiej strzelał i prał się na pięści niż wbijał gwoździe, ludzie z otoczenia brali go za kogoś, kto zupełnie niczego nie potrafi zrobić, co było nieprawdą, jak widać na przykładzie mojego ojca. Do końca życia dziadka odwiedzały liczne indywidua, których nazwiska zdobią teraz różne ulice, szczególnie krakowskie. A że dziadek miał szczery uśmiech dla wszystkich przyjaciół, nie raz wpadał do niego to ten, to inny z pierwszych stron gazet. A właściwie nie gazet, co encyklopedii. To tyle o moim dziadku.

***

Teraz czas na mojego ojca. Jako jego nieodłączna córka nie wiedziałam o nim niczego poza tym, że zawsze o dwunastej w południe zaczynał się wreszcie ubierać (na co sygnałem był hejnał z Wieży Mariackiej), zaś o dwunastej w nocy (nigdy o godzinę wcześniej ani później) szukał swojego żółtego ołówka, jakby nie miał pięćdziesięciu innych. Ołówek ten stanowił dumę mojego ojca. Przywieziony z Czech, automatyczny, z wymienianym grafitem.

Cała rodzina rzucała się na poszukiwanie owego cennego przedmiotu, który miał to do siebie, że znikał zawsze o godzinie raczej kojarzącej się z duchami, a nie poważną pracą twórczą poważnego artysty. Po prostu p wybiciu odpowiedniej godziny, mój ojciec wchodził do pokoju i oświadczał wszem i wobec: – Kto tym razem wziął mój żółty ołówek?

Ponieważ nigdy nie było chętnych do podprowadzenia tego zaiste jedynego w swoim rodzaju skarbu, znajdował się bardzo szybko to pod nutami, a to w jakimś równie nieprzewidywalnym miejscu, po czym ojciec nakładał tłumik na struny fortepianu (inaczej albo by wszyscy sąsiedzi z nami zwariowali, albo by nam kazali opuścić to niezwykle wygodne mieszkanie), zamykał się w swoim pokoju i zaczynał pisać. Tłumik zresztą zamówiła moja mama u jakiegoś wybitnego specjalisty, ponieważ z góry wiedziała, jakie będą skutki nie używania tegoż, nawet jeżeli mieszkaliśmy w domu starej daty, gdzie ściany były na tyle grube, by nikt nikomu nie zakłócał tak potrzebnego odpoczynku. Zapewniam, że bez owego tłumika ojciec skutecznie i tak by go nie zakłócał.

O moim ojcu można by powiedzieć ogólnie, że robił więcej niż mówił, co było bardzo charakterystyczne dla całej mojej rodziny. I im bardziej się zastanawiam, co tak właściwie towarzyszyło mojemu ojcu w ciągu jego długiego życia, to odpowiedź nasuwa się tylko jedna: wiem, że nic nie wiem.

Nie raz brałam ojca na spytki, otrzymywałam wyczerpującą odpowiedź, tylko nie na ten akurat temat, o który pytałam. Czasami starałam się go podpuścić, wtedy uśmiechał się łagodnie i mówił „dziecko” takim tonem, że każda następna próba wydawała mi się nie tylko zbędna, ale wręcz zapowiadała, że wyjdę na idiotkę. A jakoś mało mi zależało, żeby wychodzić na idiotkę i to w oczach własnego ojca.

Skończył Gimnazjum Górskiego, które w swoim czasie uchodziło za przybytek najwyższej rangi i wychodzili z niego jeżeli nie geniusze, to cała kadra naukowa powojennej Polski.

Jakoś tak się stawało, że nikt z absolwentów tej dość elitarnej szkoły nie kończył wyłącznie na maturze, ale z największym prawdopodobieństwem zasilał szeregi wyższych uczelni w Polsce.

Ojciec miał do wyboru dwie drogi życiowe: mógł zostać malarzem albo muzykiem. Dlaczego wybrał to drugie, nie wiem, podobno miała w tym udział wielce urodziwa ciocia, śpiewaczka wagnerowska, która potem wyszła za mąż za któregoś z kolei Zamoyskiego i jeszcze zdołała spłodzić kilkoro dzieci. Tych od cioci Maryli, jak zwykł mawiać mój tata. Tak że wkrótce po ukończeniu „Górala” mój ojciec rozpoczął studia. A studiował i studiował i końca temu nie było. A moja mama czekała i czekała, aż się wreszcie mój ojciec ustatkuje, żeby założyć z nią rodzinę. Jakby tego było mało, mój ojciec zajął się jeszcze dalszym kształceniem ustawicznym, co zaowocowało początkiem sławy o znaczeniu międzynarodowym. Miał zostać światowej klasy dyrygentem, został... kompozytorem.

Zawsze w tej rodzinie diabeł zwany historią musiał dużo namieszać.

Co mój ojciec robił przed wojną, mniej więcej wiem, ale i tu zaczęły się pojawiać znaki zapytania, na które nigdy nie miałam otrzymać odpowiedzi. A przynajmniej odpowiedź zupełnie nie na temat, co było charakterystyczne dla całej naszej rodziny.

Na przykład: dlaczego mój ojciec wycinał sobie wyrostek robaczkowy w szpitalu wojskowym, gdzie poznał moją mamę? Może nie do końca znałam przeszłość mojego dziadka (rudego zresztą) i nie do końca wiedziałam, co tak naprawdę robił? Dlaczego po oświadczeniu się mojej mamie ojciec zabrał ja na bal... oficerski, skoro uparcie twierdził, że w wojsku dosłużył się raptem starszego szeregowca, co nie jest równoznaczne z żadną funkcją wojskową, chyba że z mięsem armatnim? Dlaczego po wojnie mój ojciec był w stanie z pamięci odtworzyć w całości „Marsz generalski”, w czasie którego prezydent RP wręczał nominacje, skoro w realu nie miał najmniejszej okazji, żeby w takiej okoliczności w ogóle brać udział? Dlaczego wiedział, że jest to „Marsz generalski”, a nie „Powitalny”, jak go z uporem godnym lepszej sprawy po wojnie nazywano? Dlaczego prawykonanie jego pierwszej symfonii odbyło się w Sztokholmie, a nie w Warszawie, nie w Polsce i to przy udziale notabli oraz pary królewskiej, skoro, jak powiedział, ta pierwsza symfonia była „taka sobie” i że nie uważa jej za szczyt swoich możliwości? To, że tę pierwszą symfonię wziął potem Wajda, jako tło muzyczne do „Człowieka z marmuru”, musiało serdecznie zadziwić wszystkich Szwedów, jak sobie porównali daty i wyszło im, że już w latach trzydziestych w Polsce panował komunizm? Ale niestety każdy, kto miał do czynienia z moim ojcem prędzej czy później wychodził na idiotę i każdy prędzej czy później musiał się z tym pogodzić.

Mama pochodziła z rodziny wprost wymarzonej dla mojej. Nie dość, że celowała w surrealistycznym humorze, to jeszcze jej ojciec był pułkownikiem Wojska Polskiego i dzielnie sobie zginął w bitwie pod Tczewem idąc na odsiecz Westerplatte.

Tak że marnowałby niewątpliwie czas ten, kto by się chciał tak naprawę o mojej rodzinie czegoś konkretnego dowiedzieć. Bo wszelkie próby zdobycia jakiejkolwiek wiedzy na ten temat spełzały na niczym, a domyślanie się tylko prowadziło do niepotrzebnych komplikacji.

W każdym razie moi rodzice dobrali się idealnie. Byli oboje tak samo bez sensu i kompletnie nieprzewidywalni. Tak że mając surrealistyczną rodzinę, surrealistycznych przodków i surrealistyczne sytuacje życiowe, nie mogłam na tym wyjść gorzej. I byłoby to tragiczne, gdyby nie było takie śmieszne, a co z tego wynikało, postaram się opowiedzieć później.

***

Wielkimi