Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Air Force One ląduje na Okęciu. Prezydent Stanów Zjednoczonych przybywa do Warszawy, by podpisać traktat zmieniający geostrategiczną sytuację Polski.
W tym samym czasie obie Pierwsze Damy biorą udział w aukcji charytatywnej. Obrazy wybitnej malarki licytują przedstawiciele saudyjskiej rodziny królewskiej, ośmiu biznesmenów z pierwszej pięćdziesiątki najbogatszych ludzi świata oraz Ellaiah, amerykańska gwiazda muzyki pop.
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu. Jego zadaniem jest zabezpieczenie galerii i ochrona gości.
W Pałacu Prezydenckim zapadają ostatnie ustalenia.
Wszystko jest przygotowane do podpisania umów.
Rozpoczyna się aukcja…
1. Wiatr
2. Mróz
3. Upał
4. Mgła
5. Deszcz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Deszcz
© 2020 Marcin Ciszewski
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, skład, eBook:Atelier Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-72-0
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.warbook.pl
Lało.
Lało beznadziejnie, bez końca, bez umiaru, jak tylko może lać w Warszawie w październiku. Deszcz przesiąkał przez ściany i dachy, obezwładniał, odbierał chęć do życia, infekował umysły i ciała. Ziemia zamieniła się w nawilgłą breję, trawniki i parki w nieprzebyte bagna. Kałuże wielkości jezior gromadziły się wokół zapchanych studzienek kanalizacyjnych, jakby naśmiewając się z niemrawych ekip naprawczych.
Stolica europejskiego państwa zastygła w bezruchu w oczekiwaniu kataklizmu.
Tyszkiewicz stał przed lustrem i bez powodzenia próbował zawiązać krawat.
– Wyglądam jak idiota – powiedział.
Wyjściowy mundur nie leżał dobrze. Jakub odkurzył go i wyprasował – nadal nie leżał dobrze. Wypolerował też buty, co w żaden sposób nie poprawiło mu samopoczucia. Nie pamiętał, kiedy ostatnio chodził w mundurze, o wersji wyjściowej nie wspominając. Jutro będzie musiał go użyć, co oczywiście niczego nie zmieni, a samopoczucie pogorszy jeszcze bardziej.
Poczuł na ramionach dłonie Heleny. Na karku czuł jej uśmiech. Wczorajszy wieczór, noc i dzisiejszy poranek były pełne magii. Mogłyby trwać w nieskończoność. I dziwnie kontrastowały z jego nastrojem.
– Mundurek po prostu numer za mały, to wszystko – powiedziała.
– Albo właściciel o numer za duży.
– Chciałam być uprzejma.
Jakub przyjrzał się facetowi w lustrze. Nocowanie w domu i odcięcie się od wieści ze świata posłużyło mu. Spał osiem godzin i nic mu się nie śniło. Dwukrotnie uprawiał seks, po którym nie mógł złapać tchu. Worki pod oczami zbladły, zmarszczki stały się mniej widoczne, niemal zniknęła chorobliwa bladość policzków. Ręce przestały drżeć. Nawet siwizna na skroniach i czoło wyższe niż jeszcze rok temu przestały go drażnić. Być może jutro nie będzie wyglądał jak pacjent OIOM-u.
Być może.
– Wezmę się za siebie – obiecał. – Wkrótce będę miał nadmiar wolnego czasu. Zacznę chodzić na siłownię, biegać, może pojeżdżę na rowerze. Tu czy w Portugalii, gdziekolwiek.
Dłonie Heleny zacisnęły się lekko.
– Nie rób tego – powiedziała.
– Czego? Nie jeździć na rowerze?
– Nie dawaj im satysfakcji.
Zerknął na niemy telewizyjny obraz. Eksperci dyskutowali o jutrzejszym zaprzysiężeniu nowego rządu. Ranne głosowanie w sejmie zajmie kwadrans. Zaprzysiężenie u prezydenta pół godziny. Nazwiska nowych ministrów od dawna nie były tajemnicą. Zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna polityka miały zyskać nowy wymiar. Fala rosła. I nabierała pędu.
– To nie ma sensu – zaprotestował słabo. Spał dobrze, przez cały wieczór rozmawiał z Heleną i bawił się z dziećmi, ale myśleć nie przestał.
– Niech oni cię wyrzucą. Niech zrobią pierwszy krok. Ty nie musisz niczego udowadniać.
Deszcz za oknem był niemal niesłyszalny, niewidoczny, niematerialny, a jednak był, nie dało się od niego uciec.
Przemknęło mu przez głowę, żeby jej powiedzieć wszystko, bez upiększania, postawić ją oko w oko z wymową surowych faktów. Zwolnienie z pracy, nawet w trybie dyscyplinarnym będzie dopiero początkiem kłopotów, opłacenie dobrego adwokata pochłonie fortunę; więzienia uda się uniknąć tylko przy szczęśliwym splocie okoliczności. Niedawna wizyta prokuratora Kalca oraz podinspektora Berdycha, faceta z wydziału wewnętrznego była pierwszym, bardzo konkretnym sygnałem, co nowa władza dla niego szykuje. Zagrożenie traktował poważnie, choć nie przygotował jeszcze precyzyjnej linii obrony. Przekonanie o słuszności podejmowanych działań było argumentem zasługującym tylko na wzruszenie ramion, nigdy nie miał złudzeń. Tak, popyta o cwanego mecenasa, poukładanego z nowym reżimem.
Powinien był to powiedzieć Helenie, ale nie powiedział niczego.
Dociągnął węzeł krawata, jeszcze raz spojrzał w lustro i odwrócił się. Helena trzymała w ręku szklankę soku pomarańczowego. Na kuchennym blacie stał laptop. Jakub wskazał brodą ekran, na którym nieduży, parterowy dom ze zgrabnym gankiem i jasną elewacją pławił się w blasku południowego słońca. Pobliskie morze lśniło czystym szmaragdem. Oferta przyszła wczoraj. Mieli się szybko zdecydować.
– Zadzwonisz do agenta? – zapytał.
– Już dzwoniłam. Jestem z nim umówiona jutro w południe.
– Lecisz do Portugalii? – zdziwił się.
– Wrócę późnym wieczorem. Opiekunka zajmie się dziećmi.
– Masz tę cholerną aukcję.
– W środę. Lester wytrzyma beze mnie dwanaście godzin.
– Służby się wściekną.
– Przeżyję.
Jakub ponownie zerknął na ekran. Poczuł przypływ spokoju i silne pragnienie, by znaleźć się na wybrzeżu oceanu już teraz. Żona, dzieci, woda, słońce, może łódka. W sumie, dlaczego nie? Helena nigdy nie miała problemu z wydawaniem pieniędzy. Przyzwoity używany jacht morski można kupić za osiemdziesiąt tysięcy euro. Podczas ubiegłotygodniowej aukcji jego żona zarobiła trzy razy tyle. Zniknięcie na jakimś atlantyckim zadupiu jego sprawie nie zaszkodzi, a możliwe, że niektórym najbardziej zajadłym pomoże zapomnieć o jego istnieniu. Tak, będzie pływał i uczył Lolka podstaw żeglarstwa.
Naiwne. Ale był w takim nastroju, że chwytał się również naiwności.
Pocałował ją.
– Nie muszę się zwalniać, sami mnie wywalą. Wizyta u nowego ministra potrwa pięć minut – powiedział. – Odbębnisz aukcję i wyniesiemy się na dobre. Pojedziemy samochodem, przez całą Europę. I nie będzie nam się nigdzie spieszyło.
– Na zdjęciach wszystko zawsze ładnie wygląda – zaśmiała się. – Pojadę, obejrzę, zadzwonię do ciebie. Będzie dobrze, kupię ten dom. Wtedy pojedziemy.
Pocałował ją ponownie, tym razem dłużej. Odwzajemniła pocałunek.
Założył gabardynowy płaszcz, ścisnął się w talii pasem. Helena przyjrzała mu się.
– Rasowy pies w stroju galowym – orzekła. – Troszkę przytyty, ale ujdzie.
– No, no – mruknął, po czym zaczął rozpinać guziki.
***
Spotkanie zaplanowane zostało na trzynastą.
Janina Bogucka przyjrzała się zgromadzonym. Wszyscy przybyli punktualnie. Sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Sześciu polityków i osoba, która w żadnej mierze nie uważała się za polityka. Kosztowne, przeważnie szyte na miarę garnitury kontrastowały z czarną garsonką z taniego materiału i znoszonymi czółenkami, których nie zamieniłaby na nic innego. Bogucka miała siedemdziesiątkę na karku, jednak czuła się młodsza niż większość gości.
– Jeszcze wczoraj późnym wieczorem odbyłam kilka rozmów telefonicznych – oświadczyła. Zawsze od razu przechodziła do rzeczy. Nie znosiła pustosłowia. – Nie muszę chyba tłumaczyć, że były bardzo nieprzyjemne. Wywiad tego policjanta narobił dużo złego. Nasi rosyjscy przyjaciele odwołali swojego ambasadora i wszystkich konsulów. Chcą relegować polski personel z Moskwy. Zapowiadają dalsze restrykcje. Mają do nas pretensje. Słuszne.
Pawłowski, szef największej partii zwycięskiej koalicji, człowiek mający w najbliższej przyszłości objąć tekę premiera, poruszył się. Wyglądał na zmarzniętego, choć ogrzewanie w urządzonym z wytworną dyskrecją salonie działało więcej niż poprawnie. Reszta gości siedziała nieruchomo. Na początku spotkania pojawił się kelner: przyjął zamówienia, by potem zniknąć bezszelestnie.
– Jutro zmieni się rząd – powiedział Pawłowski. Był zmęczony ciągnącymi się od wyborów wielogodzinnymi naradami dotyczącymi powyborczej układanki personalnej. Działacze zgłaszali żądania stojące w rosnącej proporcji do ich zaostrzonych wieloletnim oczekiwaniem apetytów. A on nie mógł każdemu z osobna tłumaczyć, że większości decyzji nie jest władny podejmować samodzielnie. – Podważymy bzdury ujawnione przez Tyszkiewicza, ukarzemy winnych, jego samego w pierwszej kolejności. Pozwolimy im na parę lukratywnych przejęć. Wymienimy ambasadora na bardziej przyjaznego.
– Do wynagrodzenia im strat zaraz przejdziemy. – Bogucka skrzywiła się. Pawłowski nie grzeszył ani inteligencją, ani dobrą orientacją w sprawach międzynarodowych. Dlatego zostanie premierem. Zgodziła się na jego kandydaturę, tolerowała go, ale czasem trudno jej było ukryć, jak bardzo ją irytował. – Nie w tym rzecz. Uważają, że nie panujemy nad sytuacją. I mają rację.
– No, jednak nie my rządziliśmy – wtrącił Tokarski. Jego partia przekonująco wygrała wybory, a on sam już wkrótce zostanie ministrem spraw wewnętrznych, człowiekiem obdarzonym największą władzą w kraju. Nie potrafił jednak wykrzesać z siebie entuzjazmu. Dzisiejszy poranek był nawet gorszy od poprzednich. Czas oczywiście robił swoje, powoli, niepostrzeżenie głos, śmiech, nawet wybuchy złości córki stawały się coraz bardziej odległe, matowe, traciły wyrazistość. Mijające lata zacierały szczegóły, ale nie potrafiły stępić bólu. W takie poranki jak dzisiejszy Olga stała mu przed oczami jak żywa. Nie umiał myśleć o niczym innym. Musiał użyć całej siły woli, by skupić się na temacie rozmowy. – Oni mieli jednak znacznie większe możliwości, choćby z racji zwierzchnictwa nad służbami.
– Olku, zwierzchnictwo formalne to jedno, faktyczna władza pozostaje niezmienna – zaoponowała Bogucka. – Przynajmniej powinna pozostawać. My tymczasem nie zapanowaliśmy nad przebiegiem śledztwa w sprawie katastrofy samolotu. Pozwoliliśmy na aresztowanie braci Pieniążków. Dmitrij Tomkin musiał porzucić interesy i wyjeżdżać w pośpiechu. Bardzo wiele osób poczuło się zagrożonych. O to właśnie nasi przyjaciele mają pretensje. O niedotrzymywanie zobowiązań i utratę kontroli.
Tokarski przytaknął. Znał Bogucką bardzo długo. Nie uznawał jej za polityczną mentorkę, niemniej dużo się od niej nauczył.
Spokojny pragmatyzm i umiejętność dostrzeżenia, gdzie leżą prawdziwe interesy. Ostrożność połączona z brutalnością. Zdolność ukrywania prawdziwych zamiarów i celów. Anonimowość. Skuteczność.
Pomyślał, że stąpa po cienkim lodzie. Jego obecni protektorzy mogli z powodzeniem uznawać się za najpotężniejszych na świecie. Ale przecież zawsze coś mogło pójść źle. I on, pionek na wielkiej szachownicy, zostanie poświęcony bez chwili wahania. Po raz kolejny zastanawiał się, po co to wszystko robi. Nie miał wielkich potrzeb materialnych. Był zresztą niezależny finansowo – i samotny. Mógł do końca życia poświęcić się lenistwu. Ale zżerający duszę rak pchał go do działania – nawet jeśli motywy nie były do końca jasne.
– To Holt jest wszystkiemu winien, należałoby wyrzucić go z posady – powiedział Pawłowski. – Trzeba pokazać wszem i wobec, że samodzielne inicjatywy nie będą tolerowane.
Janina Bogucka podniosła do ust szklankę z herbatą – wrzącą, mocną, słodką, w szklance usadowionej w stalowym, inkrustowanym koszyczku. Zawsze taką piła. Od śmierci ojca ubierała się na czarno. To on uczynił ją tym, kim, mimo zmiennych koniunktur, nadal jeszcze była. Choć nie żył od wielu lat, uważała, że nic nie zwalnia jej z okazywania mu szacunku.
– Postąpił nieroztropnie – przyznała. Nie oglądała na żywo wywiadu z Tyszkiewiczem, pochłonięta raczej gaszeniem pożaru spowodowanego aresztowaniem braci Pieniążków. Potem główne tezy wystąpienia streścił jej jeden ze współpracowników. Nadal bolał ją żołądek, uderzony głuchym ciosem gniewu. – Ale nie będziemy go wyrzucać. To w końcu formalnie jego firma, a on jest jednak lojalnym partnerem i wiarygodnym biznesmenem.
– Niech przynajmniej zwolni Sendecką – upierał się premier in spe.
– Nie zrobi tego – odparła Bogucka cierpliwie. – Pokazałby, że nie szanujemy wolności słowa.
Pawłowski skrzywił się z niesmakiem. Bogucka spojrzała na niego ostro.
– Zachowanie pozorów jest ważne – stwierdziła. Jej głos brzmiał surowo. – Mamy do wygrania zbyt wiele rzeczy, by zaniedbywać szczegóły. A widzowie ją lubią. Nie mówiąc o tym, że robi połowę oglądalności stacji. Czy muszę przypominać, że to nasz główny kanał komunikacji z elektoratem?
Tokarski zaśmiał się w duchu. Znał tę mantrę na pamięć; demokracja, europejskie wartości, tolerancja wobec cudzych poglądów, wolność wypowiedzi. Wszystko oczywiście w ściśle określonych ramach nowoczesnego rozumienia tych pojęć.
– Holt zachował się nieodpowiedzialnie, Sendecka jest zwykłą piranią łasą na słupki oglądalności, czyli na kasę – powiedział. – Co nie zmienia faktu, że mamy, co mamy. Musimy zareagować na wersję przedstawioną przez tego… – zawahał się przywołany do porządku spojrzeniem Boguckiej. Znał ją wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie toleruje wulgaryzmów i prostackich sformułowań. Z partyjnego zebrania wyszłaby po minucie, o ile w ogóle by się na nim znalazła. – Przez Tyszkiewicza.
– Weź na siebie policjanta. – Nadal patrzyła na niego uważnie. – My zneutralizujemy jego wersję wydarzeń.
Kiwnął głową. Słuchał na żywo tego nieszczęsnego wywiadu, przeszedł do porządku dziennego nad złożonymi publicznie przeprosinami, po rewelacjach o sobowtórze zaciskał pięści i marzył o momencie, gdy będzie mógł w końcu ruszyć do akcji. Choć przez ostatnie lata nauczył się cierpliwości, żałował, że na skutki przyjdzie jeszcze poczekać.
– Tyszkiewicz zostanie wyeliminowany – obiecał. – Na dobre. Wy macie trudniejsze zadanie.
Bogucka wiedziała o tym lepiej od niego. Cyrk zaczął się jeszcze wczoraj wieczorem, pół godziny po tym nieszczęsnym wywiadzie. Rosjanie zareagowali wściekłym oburzeniem na sugestię udziału w zamachu, głos w telewizji zabrał osobiście prezydent Federacji Rosyjskiej. Stanowczo odrzucił tezę, że w samolocie był sobowtór ministra, i zagroził Polsce daleko idącymi konsekwencjami. Mimo późnej pory sprawa odbiła się szerokim echem w konserwatywnych mediach na całym świecie. Media liberalne zarzuciły obecnemu jeszcze rządowi stosowanie brudnych metod wobec przeciwników politycznych, co dawało pewną osłonę, ale faktów nie zmieniało. Gdy nowy rząd obejmie władzę, przyjdzie popracować nad ukryciem części z nich, a wyeksponowaniem innych. Niemniej bracia Pieniążek zostali aresztowani, a zgromadzony przeciw nim materiał dowodowy wyglądał na niemożliwy do podważenia. Zaufany adwokat przekazał, że obaj przysięgli zachować milczenie, ale takich rzeczy człowiek nigdy nie jest pewny. Rzeczą najpilniejszej wagi będzie przydzielenie do sprawy prokuratora podzielającego poczucie odpowiedzialności nowej władzy za kraj.
– Po wizycie amerykańskiego prezydenta – odparła Bogucka.
Wszyscy podnieśli głowy.
– Słucham? – zapytał Korkuć, prezes mniejszej z koalicyjnych partii, poruszając się niespokojnie. Był zajadłym przeciwnikiem porozumienia z Amerykanami. Chciał spokoju na wszystkich frontach, zwłaszcza na rosyjskim. Za dwa dni miał objąć stanowisko wicepremiera i ministra spraw zagranicznych. Od wielu dni ciężko pracował nad nowym ułożeniem pionków na wewnętrznej szachownicy. Chciał tego, czego chciała Bogucka i stojący za nią ludzie. Dlatego zaszedł wysoko. Na arenie międzynarodowej zamierzał po prostu słuchać wskazówek płynących od sojuszników i przyjaciół i bez dyskusji się do nich stosować.
– Po wizycie Amerykanów – powtórzyła cierpliwie.
– Przecież wizyta miała zostać odwołana – zaprotestował.
– Wizyta się odbędzie i układ zostanie podpisany.
Cisza była tak gęsta, że niemal namacalna. Deszcz ogłosił chwilową przerwę, wiatr zamilkł, uliczka przed domem wyglądała na opustoszałą.
– Nie rozumiem – powiedział Pawłowski. Jego garnitur mienił się w miękkim świetle lamp. Wystylizowana fryzura aż prosiła o kamerę. Miał trzydzieści osiem lat i stał u szczytu kariery. Z dyskretną pomocą Boguckiej tak wielu wrogów przyprawił o polityczną śmierć, że większości nie pamiętał. Niskie ciśnienie i zła pogoda nie robiły na nim wrażenia. Nadal nerwowo zacierał ręce. – Zdecydowana większość naszych wyborców chce szybkiej poprawy stosunków z Brukselą, która jest przeciw układowi. Niemcy są przeciw układowi. Francuzi są przeciw układowi. Żydzi są przeciw układowi. O Rosjanach nie wspomnę.
Bogucka ponownie sięgnęła po szklankę. Mdłe światło wczesnego jesiennego popołudnia oświetlało jej twarz, eksponując starość i zmęczenie. Rozdrażniła ją uwaga o Żydach. Była starej daty. I była Żydówką. Dzisiejsze państwo Izrael wzbudzało w niej niechęć.
– Układowi towarzyszyć będą kontrakty na zakup uzbrojenia o łącznej wartości siedemnastu miliardów dolarów – powiedziała. – To będzie największa transakcja w historii Polski. Amerykanie zobowiązali się do zawarcia transakcji offsetowych w wysokości dziewięćdziesięciu procent tej sumy. Dziewięćdziesiąt procent od siedemnastu miliardów równa się piętnaście trzysta. Oni te pieniądze zainwestują w nasze fabryki. Nasze. Dodatkowo sześć miliardów złotych pochłonie budowa infrastruktury. To my będziemy ją budowali. Będzie bardzo dużo luźnych pieniędzy. Opłaca nam się podpisać.
Luźne pieniądze. Różnica pomiędzy wartością kontraktu a faktycznymi kosztami jego realizacji. Miliardy wpuszczane do niezliczonych fundacji, NGO-sów, stowarzyszeń. Tysiące posad, przepływów i zależności. Wszyscy obecni w tym pomieszczeniu ludzie – z wyjątkiem Boguckiej – zasiadali w zarządach albo radach nadzorczych przynajmniej kilku takich organizacji. Doskonale wiedzieli, jak wielką rolę w ich życiu grają luźne pieniądze.
– Rosjanie… – bąknął Korkuć, przełykając głośno ślinę.
– Rosjanie dali zielone światło.
Tokarski pokręcił głową z podziwem, choć wiedział już o decyzji skądinąd, i to od kilkunastu godzin. Korkuć cmoknął z niedowierzaniem. Pawłowski odstawił filiżankę z niedopitą kawą. Pozostali trzej mężczyźni, ścisły krąg zaufanych, nawet nie ukrywali zaskoczenia.
– W tej sytuacji? – zapytał Tokarski.
– Właśnie w tej – odparła Bogucka. Najlepiej z obecnych wiedziała, że Rosjanie nigdy nie kierowali się stwarzanymi przez siebie pozorami, umieli za to dostrzec prawdziwe korzyści.
– Czego chcą w zamian? – zapytał Pawłowski.
– Trzydziestu procent naszego udziału. W efekcie wyrażą nadzieję, że nowy rząd będzie prowadził rozsądniejszą politykę, stopniowo przywrócą normalne stosunki dyplomatyczne i ograniczą się do formalnego wyrażenia troski o zachowanie równowagi sił – powiedziała spokojnie.
– Nie wierzę, że chodzi o pieniądze – zaoponował Pawłowski. – Nie w tej sytuacji. Pozwalając na układ, stracą twarz. Nie mówiąc o tym, że trzy eskadry F-35 naprawdę zmienią układ sił.
Mój partyjny kolega jest jednak strasznym durniem, pomyślał Tokarski. Bogucka spojrzała na niego. Nikogo nie faworyzowała, ale od dawna miał wrażenie, że z jego zdaniem liczy się najbardziej.
– Przeciwnie, będą mogli podtrzymywać legendę, że zły Zachód chce ich napaść – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Był pełen podziwu dla pragmatyki działania Rosjan. – Będą mogli zwiększyć budżet na zbrojenia. A my im łaskawie dostarczymy pretekstu i jeszcze odpalimy dolę. Zarobią dwadzieścia razy tyle co my. Tak, chodzi przede wszystkim o pieniądze.
Bogucka nieznacznie skłoniła głowę, jakby w uznaniu trafności argumentacji.
– Zyskamy jeszcze jedno – dodała. – Godząc się na układ, na początku kadencji unikniemy otwartej wojny z prezydentem. To da nam dodatkowych parę punktów premii.
Prezydent był z poprzedniego układu. Dopiero za rok stanie do walki o reelekcję. Sondaże nie dawały mu wielkich szans. Jak cały jego obóz polityczny należał do zagorzałych zwolenników traktatu z Amerykanami. Bogucka miała oczywiście rację: Polacy kochali polityczną zgodę, nawet jeśli była całkowitą fikcją i ograniczała się do gry pozorów. I bali się Rosji.
Pawłowski przewidywał szereg trudności, choćby przy gaszeniu oburzenia Niemiec czy Komisji Europejskiej, ale był wystarczająco inteligentny, by zaniechać protestów. Gniew ubranej na czarno kobiety obchodził go bardziej niż gniew Niemiec czy Brukseli. Miał ambicję, by rządzić co najmniej jedną pełną kadencję.
– Racja – mruknął Tokarski.
– No dobrze – powiedziała Bogucka. Wstała. Mężczyźni podnieśli się również. – Nie zatrzymuję. Odpocznijcie, wyśpijcie się. Jutro zaczniemy nowy rozdział w historii tego kraju.
Goście wyszli w milczeniu, pożegnawszy ją uprzejmym skinieniem głowy.
***
Krzeptowski spojrzał na Barbarę Rakoczy, a potem nieco dłużej zatrzymał wzrok na Kice. Siedzieli w maleńkiej knajpce nieopodal siedziby Biura. Była niedziela, kawiarnia wypełniona po brzegi. Mówili cicho, nie zwracali niczyjej uwagi, łagodna muzyka sączyła się w tle.
– Wolałabym go zapytać. – Kika wyglądała na szczerze zmartwioną.
– Nie odbiera telefonów, trudno mu się dziwić, też bym tak zrobił – odparł Krzeptowski, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. – A my mamy robotę.
– Kika ma rację – powiedziała Barbara.
– Wszyscy mamy rację. Jestem waszym szefem. Biorę to na siebie.
Kika pokręciła głową. Doskonale ją rozumiał. Była uporządkowana i lojalna, niedługo wychodziła za mąż, ciężko pracowała na to, żeby nie obawiać się zwolnienia. Nie tak dawno jeszcze ją w tym utwierdzał. Teraz czuł, że musi bronić zasad. Łamać drobne, by zachować te ważniejsze.
– Musimy posprzątać – powtórzył po raz kolejny. – Mamy czas do jutra. Przyjdzie nowy minister, możemy się pakować.
– Chcesz ukrywać dowody?
Westchnął. Tyle lat pracy okazało się daremnych. Czuł coś w rodzaju żalu. Cieszył się, że czuł cokolwiek. Myśl o świeżo usypanym grobie żony krążyła mu po głowie niczym barakuda wokół ofiary. Jeszcze wczoraj umówił się na wizytę u psychiatry. Czytał, że są farmaceutyki, które mogą pomóc. Dziś rano stwierdził, że przez noc motywacja mu nie osłabła; chciał, by życie nie przygniatało go ciężarem ponad siły.
– Chcę usunąć rzeczy, które mogą posłużyć do sformułowania aktu oskarżenia. – Podniósł dłoń, widząc, że Barbara nabiera powietrza w płuca. – Wiecie, jak jest. Fakty można interpretować na różne sposoby.
Kika przyjrzała mu się uważnie. Miała do czynienia z różnym sędziami i różnymi prokuratorami. Jednym przeszkadzały rzeczy, które dla innych były niewartymi uwagi drobiazgami. Prowadziła kilka doskonale udokumentowanych śledztw, które zostały zamiecione pod dywan, bo nie było politycznego zapotrzebowania, by ujrzały światło dzienne, o skazaniu sprawców nie wspominając. Odwrotne sytuacje zdarzały się równie często.
– On wie, że chcesz go chronić? – zapytała. Teraz i Barbara zawiesiła spojrzenie na wychudłej twarzy Krzeptowskiego.
– Nie jego – zaprzeczył. – Nas. Za dużo osiągnęliśmy, żeby jakieś obszczymury mówiły, co jest zgodne z nową wykładnią, a co nie.
Barbara Rakoczy pomyślała, że ma do czynienia z interesującym rodzajem lojalności. Ale nie zaprotestowała. Wierzyła, że Krzeptowski wie, co robi. Kilka dni temu działali wspólnie, a ona, choć najadła się strachu, nie tylko przeżyła, ale miała wrażenie, że udało im się razem coś osiągnąć. Uznała, że może mu zaufać jeszcze raz.
Kika dopiła kawę. Niedawna ulewa na powrót zamieniła się w mżawkę. Chmury krążyły nisko: niebo pochylało się nad ulicami.
– Nie da się posprzątać bez śladu – powiedziała. – Zaczną się jazdy, przesłuchania, uczciwi ludzie dostaną zarzuty.
– Jeśli nie posprzątamy, na Jakubie i na mnie się nie skończy. – Krzeptowskiemu wyraźnie kończyła się cierpliwość.
– To jest karalne – oznajmiła Barbara. – Funkcjonariusz ukrywający czy niszczący dowody… Jezu – westchnęła.
Krzeptowski zamknął oczy. Widział zaciętą, pełną złośliwej satysfakcji twarz Cieńskiego, zwolnionego dyscyplinarnie operatora sekcji bojowej Biura. Facet się mścił, media kupiły jego narrację, riposta Tyszkiewicza we wczorajszym programie Sendeckiej była celna i mocna, ale podzieliła los większości ripost na świecie; okazała się spóźniona. A przecież Cieński był nikim, pionkiem, zaledwie forpocztą ataku. Sendecka, gracz nieporównanie cięższego kalibru, też przecież nie była żadną rozgrywającą.
– Słuchajcie, moje panie – powiedział Krzeptowski. Myśl wyklarowała się w końcu. – Nowi obejmą władzę jutro. Słyszałem z poważnych ust, że jest rozważana koncepcja likwidacji Biura. Jeśli damy im pretekst, zlikwidują je na pewno.
– Chcą zlikwidować Biuro? – Kice nie udało się zapanować nad mimiką. Nigdy nie zajmowała się wysłuchiwaniem czy komentowaniem plotek – zresztą, przez ostatnich kilka tygodni była tak zajęta, że nie miała nawet czasu napić się kawy.
– W jednym z wariantów, tak.
– No ale przecież jednak parę razy okazaliśmy się przydatni – mruknęła Barbara.
– Nie żartujmy. – Krzeptowski podniósł do ust kawałek szarlotki. Od rana czuł głód. W końcu zaczął jeść. – Już sama nazwa ich drażni. Polska nie powinna kojarzyć się z terroryzmem.
– Bzdury – żachnęła się Kika.
– Ty to wiesz, ja to wiem, Barbara to wie. Reszty to nie obchodzi. Pomyślcie o tym. Ja wylecę na pewno. Ale wy może się uchowacie, nawet jeśli Biuro miałoby przetrwać jako fasada.
– Nie chcę pracować w fasadzie – powiedziała Kika.
– Ale to ty zdecydujesz, nie oni.
– On ma rację – odezwała się Barbara. Wstała. – To, co jest u mnie, skopiuję i przekażę ci. Zdecydujesz sam.
Krzeptowski spojrzał na Kikę.
– Niech będzie – oświadczyła. – Choć uważam, że robimy błąd.
***
Korytarz był długi. Kończył się idącą w górę studnią, zapomnianą i wilgotną jak reszta. Pokonanie dystansu zajęło dwóm ubranym w kombinezony miejskiego przedsiębiorstwa kanalizacyjnego mężczyznom blisko kwadrans – przejście w kilku miejscach zwężało się tak bardzo, że musieli zdejmować plecaki i przeciskać się bokiem. Jeden z odcinków okazał się niski; tam szli na czworakach. Na miejsce dotarli pokryci pajęczynami i pasmami pleśni. W świetle zamontowanych na kaskach latarek widzieli wirujące w powietrzu kropelki wilgoci. Był to ich szósty i zarazem ostatni kurs.
Prowadzący podniósł dłoń. Plecaki wylądowały na ziemi. Zawierały ostatnią, liczącą dwadzieścia kilogramów partię materiału wybuchowego, zwój przewodu elektrycznego, zapalniki, detonator oraz odbiornik radiowy. Obaj mężczyźni byli wykwalifikowanymi pirotechnikami. Rozmieszczenie i uzbrojenie ładunków zgromadzonych w stojących pod ścianami dwunastu drewnianych skrzynkach zajęło im kwadrans. Nim ruszyli z powrotem, obserwowani przez zielone światełko diody kontrolnej detonatora, jeden z nich przytknął do ust krótkofalówkę.
– Jesteśmy gotowi – powiedział.
Znajdujący się dwa kilometry dalej mężczyzna, którego współpracownicy znali pod imieniem Adam, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Siedział przy biurku, pod którym karnym szeregiem stały komputery podłączone do miejskiej sieci monitoringu. Na kilku dużych ekranach widział duży fragment śródmieścia Warszawy. Ludzie przechodzili, migały samochody, ciężko toczyły się autobusy. Nie działo się nic odbiegającego od codziennej szarości, rutynowego pośpiechu wielkiego miasta – poza tym, że padało coraz mocniej. Budynek będący głównym przedmiotem jego zainteresowania stał oddzielony barierkami, mimo krążących wokół kilku patroli policji cichy, na razie bezludny. Mały roadster w kolorze jaskrawej zieleni parkował nieopodal wejścia, ale nie zwracał niczyjej uwagi.
Mężczyzna zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Spojrzał na ekran stojącego osobno telewizora. Leciała kolejna powtórka wczorajszego, bijącego rekordy oglądalności politycznego talk-show. Jedna z najpopularniejszych polskich dziennikarek zaciskała usta, wysłuchując rewelacji serwowanych przez dyrektora Biura Zwalczania Terroryzmu CBŚ. Adam mówił po polsku słabo, ale sporo rozumiał.
„Zaraz, zaraz, chwileczkę. Coś się nie zgadza. Powiedział pan, że zamach był inspirowany przez rosyjski wywiad wojskowy…” – mówiła Beata Sendecka. Wyglądała na coraz bardziej skonsternowaną.
Tyszkiewicz uśmiechnął się z ekranu samymi ustami.
„Rosjanom zależy, żeby porozumienie z Amerykanami nie doszło do skutku” – powiedział. „Sprawstwo Marszu Narodowego było dogodne z kilku powodów. Po pierwsze, użyto do zamachu amerykańskich rakiet, które Amerykanie dostarczają na Ukrainę w ramach pomocy wojskowej, łatwo więc oskarżyć USA o wspieranie terroryzmu. Po drugie, polskie kontakty z Ukraińcami zostały przedstawione jako dogadywanie się przeciwko Rosji…”.
Adam wyłączył telewizor. Wczorajsze sensacje nic go nie obchodziły. Miał swoją robotę do wykonania, tu i teraz. Wstał, rozejrzał się po pokoju, zamknął drzwi na klucz, po czym opuścił niczym niewyróżniający się budynek zlokalizowany przy cichej, sennej śródmiejskiej uliczce.
Przy goleniu Tyszkiewicz nawet podśpiewywał pod nosem. Dawno nie czuł się tak zrelaksowany i wypoczęty, co nie powinno mieć miejsca, ale miało i to było dobre. Nie zastanawiał się nad tym. Zjedli śniadanie, przyszła opiekunka, Helena wydała jej kilka poleceń, oznajmiła, że wróci nie później niż o jedenastej wieczorem. Jakub chciał powiedzieć, że on pewnie będzie w domu przed południem, ale zachował tę uwagę dla siebie. Zeszli do garażu. Mimo ulewy droga na lotnisko zajęła tylko nieco ponad pół godziny, Helena nie chciała, by ją odprowadzał. Gdy wysiadła i poszła w stronę terminalu odlotów, szczupła, ruszającą się z gracją, patrzył za nią, aż zniknęła w drzwiach. Poczuł jednocześnie ciepło w sercu i wyrzuty sumienia, niebezpieczną mieszankę, na którą nigdy chyba się nie uodporni.
Do spotkania z ministrem pozostała godzina. Gdy tuż po przebudzeniu włączył telefon, ujrzał dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń. Sześć gniewnych esemesów. Dziennikarze, politycy, dyrektor CBŚ, nawet komendant główny. Większość solidarnie zignorował. Jednego wezwania, wysłanego przez nowego szefa, zignorować nie mógł. Nawet się nie dziwił; głosowanie nad wotum zaufania i zaprzysiężenie rządu poszło ekspresowo, jak nigdy dotąd.
Jechał na Mokotów, nadal myśląc o Helenie, w jakimś pokrzepiającym stanie ducha, dziwnie spokojny. Gdy dotarł na Rakowiecką, gmach ministerstwa, na co dzień ponury i przytłaczający, teraz na dodatek zalany deszczem i owinięty w szarość, wydał mu się niczym monstrualny grobowiec. Nawet jednak ta ponura refleksja nie wybiła Jakuba z nastroju pogodnej zadumy.
Na korytarzu uścisnął dłoń szefa CBŚ, Ślusarskiego. Dyrektor był zmęczony i przygarbiony, ale wyjściowy mundur leżał na nim znacznie lepiej niż na Tyszkiewiczu. Komendant główny pojawił się jak spod ziemi, udawał, że ich nie dostrzega. Przez pięć minut milczeli, nawet nie patrzyli na siebie. W końcu sekretarka zaprosiła wszystkich do gabinetu ministra.
W pomieszczeniu nie zmieniło się nic poza tym, że zniknęła stojąca na biurku fotografia wnuków poprzedniego szefa. Tokarski był rozwiedziony, Tyszkiewicz słyszał plotki, że prowadzi ascetyczne, samotne życie. Na żywo widział go po raz ostatni na pogrzebie córki, kilka lat temu. Od tamtego czasu zaprzysiężony przed dwiema godzinami minister schudł i posiwiał. Rumiana niegdyś twarz pokryła się niezmywalnym, szarym nalotem starości i smutku.
Powitanie było krótkie i formalne.
– Proszę. – Tokarski wskazał ręką fotele ustawione wokół stołu.
Usiedli. Kawa pachniała, to się również nie zmieniło.
– Zanim zaczniemy omawiać najważniejsze zadania, chcę wam coś powiedzieć – zaczął. Głos miał wysoki, chropawy, mówił wolno, jakby zastanawiał się nad każdym słowem. Jakub starał się patrzeć na niego jak na każdego innego człowieka. – Zapewne spodziewacie się zmian. Jasne jest, że najwyższe stanowiska w policji muszą zajmować ludzie, którym będę ufał. Ale na razie niczego nie przesądzam. Muszę wam się przyjrzeć. Zobaczyć w działaniu. Wszyscy mają równy start.
Nie najgorzej, pomyślał Jakub. Spodziewał się raczej pompatycznej mowy pełnej wzniosłych haseł. Facet okazał się zadziwiająco konkretny.
– Waszym głównym, właściwie wyłącznym zadaniem na najbliższych kilka dni jest zabezpieczenie wizyty prezydenta Stanów Zjednoczonych – ciągnął Tokarski. – To i tylko to jest w tej chwili ważne, najważniejsze. Wszystkie inne sprawy mają drugorzędne znaczenie.
– Tak jest – powiedział komendant główny. Jakub starał się ukryć zaskoczenie. Był przekonany, że wizyta zostanie odwołana. Nowy rząd miał zupełnie inne priorytety.
Tokarski po raz pierwszy uważniej przyjrzał się gościom. Siedzieli sztywno, a on patrzył w oczy każdemu po kolei. Przy Jakubie zatrzymał się dłużej. Tyszkiewicz wytrzymał tylko kilka sekund, po czym opuścił wzrok.
Pukanie. Do gabinetu sztywnym krokiem weszli pułkownik Mastalerz, szef Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa, powołanej dwa lata temu agendy będącej następcą zlikwidowanego BOR-u, dyrektor ABW oraz komendant Żandarmerii Wojskowej. Po krótkim powitaniu wszyscy na powrót usiedli.
– Chciałbym omówić przygotowania do wizyty. Proszę o szczegóły – polecił gospodarz.
Szef UZIP-u chrząknął. Wedle starych ustaleń odpowiadał za wszystko. Żandarm patrzył w okno, wyglądał na niezainteresowanego tematem. Podlegał pod innego ministra, co nie znaczyło, że zachowa posadę. Dyrektor ABW, podwładny premiera, był tu z uprzejmości i poczucia obowiązku. Za pół godziny on też odbędzie spotkanie z nowym szefem. Jakub zastanawiał się, w ilu teczkach tkwią wnioski o dymisję. Był gotów się założyć, że we wszystkich.
– Air Force One wyląduje na Okęciu w środę o godzinie piętnastej – powiedział szef Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa. – Lotnisko zostało sprawdzone zarówno przez pirotechników Urzędu, jak i Secret Service. Tu jest raport – przesunął w stronę ministra teczkę wypełnioną zadrukowanymi kartkami, mapami, tabelami, wykresami, zdjęciami. – Na płycie lotniska nie będzie formalnego powitania, tylko protokolarne. Ceremonia potrwa pięć minut. Potem kolumna pojedzie do Pałacu Prezydenckiego, tam odbędzie się formalne przywitanie przez naszego prezydenta, następnie przewidywane jest dwugodzinne spotkanie robocze obu delegacji. Trasa obstawiona przez oddziały prewencji i żandarmerii, punkt dowodzenia będzie zlokalizowany przy…
Jakub poszedł w ślady żandarma i wyłączył się. Każde słowo znał na pamięć. Przygotowania do wizyty ciągnęły się od dwóch miesięcy. Na spotkania na ogół wysyłał Kikę, na kilku naradach musiał stawić się osobiście. Komórka w kieszeni wibrowała. Świat ciągle czegoś od niego chciał. Odczuł nagłą potrzebę, by sięgnąć do teczki, wbrew radom żony położyć na lśniącym blacie trzyzdaniową prośbę o dymisję ze skutkiem natychmiastowym, wyjść bez oglądania się na odpowiedź, pojechać do domu, spakować siebie i Helenę w kilka walizek, zabrać dzieci pod pachę i pojechać do Portugalii, do domu nad morzem, obojętnie, czy ściany będą stały prosto i czy pieprzona elewacja wymaga malowania na inny kolor. Chrzanić pracę, problemy, przyjazd amerykańskiego prezydenta, chrzanić wystawę, obecność bankierów i celebrytów oraz wszystkich kamer świata. Czuł, że Helena telefonicznie poinstruowałaby go, co ma zabrać, udzieliła szeregu rad, wskazówek i poleceń, umówiliby się w konkretnym miejscu, na przykład pod ratuszowym zegarem w tej maleńkiej rybackiej miejscowości, o ile tam jest jakiś ratusz z zegarem, nawet nie miał czasu sprawdzić. Wyjazd był jej pomysłem, cóż poradzić, on tylko przyklasnął, dom miał być początkowo jedynie wakacyjnym azylem, koncepcja szybko się zmieniła, nadal jeszcze nie kupiona nieruchomość szybko przerodziła się w stały punkt odniesienia wyznaczający przyszłość. Pomysł spodobał mu się od razu, gdy wrócił bez życia po tym cholernym wywiadzie, gdy musiał wyłączyć telefon, a sama idea udzielenia wywiadu na żywo swej głównej medialnej oponentce już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu wydała mu się idiotyczna, klasyczny strzał w stopę, szkodzący głównie jemu, a sprawcom najmniej. Co chciał tym załatwić? Sam nie wiedział, prawda była taka, że innego pomysłu nie miał, bezradność przybrała kształt medialnego samobójstwa. Helena wtedy właśnie powiedziała mu o domu na zachodnim portugalskim wybrzeżu, początkowo nie wiedział, o czym jego żona mówi, nie umiał nawet określić przybliżonej lokalizacji tego tajemniczego miejsca. Szybko złapał, o co chodzi, przejrzał kilka wstępnych propozycji i zadumał się głęboko, wpatrzony w bezbrzeżny lazur Atlantyku.
Nowe życie, nowe małżeństwo.
Czy naprawdę powinien teraz składać dymisję?
– Panie podinspektorze?
Ocknął się. Dopiero po chwili zrozumiał, że w pokoju panuje cisza, a pytanie skierowane jest do niego.
– Tak?
– Pytałem o pański zakres zadań.
Jakub mechanicznie sięgnął do aktówki, wyjął cienki plik kartek spiętych zszywaczem. Położył go przed ministrem.
– Przepraszam – powiedział. – Mój zespół zapewni ochronę kontrterrorystyczną wizyty obejmującą przede wszystkim działania wywiadowcze i zapobiegawcze. Uzgodniliśmy również, że sekcja bojowa będzie fizycznie zabezpieczała niektóre punkty wizyty prezydenta jako wsparcie, a podczas aukcji z udziałem Pierwszych Dam przejmie główny ciężar ochrony galerii. Na stronie drugiej ma pan wymienione lokalizacje, wraz z dokładnym harmonogramem działań, rozlokowaniem sekcji, punktami dowodzenia, umiejscowieniem odwodów i tak dalej.
– Niech mnie pan poprawi, jeśli się mylę – powiedział powoli minister, nawet nie zerkając na dokumenty. – Aukcja odbędzie się równolegle z negocjacjami prowadzonymi przez głowy państw, prawda?
– Niemal. Obie Pierwsze Damy spotkają się w Pałacu Prezydenckim. Później mają dla siebie pół godziny. Następnie przejdą do galerii, gdzie zacznie się aukcja. W tym czasie prezydenci pewnie będą już po rozmowach i rozpoczną konferencję prasową.
– Powiedział pan: przejdą? Panie prezydentowe będą szły na piechotę? W tę pogodę?
– To po drugiej stronie ulicy, panie ministrze. UZIP uznał, że tak będzie najwygodniej.
Tokarski przyjrzał się uważniej Tyszkiewiczowi, ale tym razem Jakub nie uciekł wzrokiem.
– Na aukcji będą wystawiane obrazy pańskiej żony, prawda?
– Tak.
– To duży sukces. Ogromny. Być głównym uczestnikiem wydarzenia medialnego transmitowanego na cały świat.
Jakub poczuł, że się czerwieni. Spodziewał się ataku z kilku możliwych stron, z tej – nie. Nowy szef powinien zrównać go z ziemią za przedwczorajsze wystąpienie w telewizji. Na razie prowadził działania oskrzydlające.
– Moja żona pełni w tym przedsięwzięciu tylko rolę dostawcy przedmiotu sprzedaży – powiedział, będąc pewnym, że w jego głosie pobrzmiewa usprawiedliwienie. Czuł się jak idiota. – Oferuje jeden obraz, reszta pochodzi od kolekcjonerów, którzy zgodzili się odsprzedać swoje egzemplarze.
– Pańska żona robi to rzecz jasna bezinteresownie.
Spokojnie, pomyślał Jakub.
– Oczywiście – przytaknął. – Całość dochodu z oferowanego przez nią obrazu pójdzie na fundację onkologiczną Pierwszej Damy.
Jakub widział kątem oka miny pozostałych zgromadzonych. Byli wyraźnie zadowoleni, że uwaga ministra nie koncentruje się na nich.
– No dobrze – westchnął Tokarski. Sprawiał wrażenie człowieka wahającego się, jaką decyzję podjąć. – Czy może mnie pan zapewnić, że obecność pańskiej żony na ochranianej przez pracowników Biura Zwalczania Terroryzmu imprezie nie wpłynie na pańską ocenę sytuacji? Że w razie jakiegoś, choćby hipotetycznego zagrożenia nie będzie pan działał pod wpływem emocji?
– Oczywiście, panie ministrze – odparł, próbując nadać głosowi neutralne brzmienie. – Staram się przede wszystkim trzymać procedur i dokonywać wszechstronnej oceny sytuacji. Nigdy nie działam pochopnie.
Kończąc zdanie, wiedział, że się podłożył. Przecież linia ataku Kalca i Berdycha, z pewnością zgodna z poglądami nowej władzy, szła właśnie dokładnie w tę stronę. Przekraczanie kompetencji, niezgodność działań z przepisami, samowola, brak współdziałania z innymi służbami. Jakub był pewien, że nadzieje się na ripostę. Teraz, pomyślał. Założył nogę na nogę. Opanował go spokój, czuł, jak schodzi z niego napięcie. Skazaniec idący na szafot też podobno czuje ulgę, że skończyło się oczekiwanie.
– Nie muszę chyba objaśniać, że aukcja, chociaż jako impreza towarzysząca nie ma znaczenia politycznego, ma ogromne znaczenie prestiżowe dla naszego kraju i jest jego promocją – powiedział minister, wyraźnie pod adresem pozostałych. – Nie widziałem obrazów pani Berezowiec, słyszałem, że są bardzo ciekawe. Ale to właściwie nieistotne. Wszyscy musicie panowie zrozumieć, że centralnymi postaciami będą obie Pierwsze Damy. I na ich bezpieczeństwie należy się skupić. Wszystko ma pójść gładko, jak po sznurku.
– Oczywiście – odparł Jakub, nadal nie mogąc opanować zaskoczenia. Facet wygłaszał garść truizmów. Po co?
– Jak wspomniałem, obok obu prezydenckich małżonek, na wystawie będą gościć biznesmeni oraz ta gwiazdka…
– Ellaiah – podpowiedział usłużnie Mastalerz. Gwiazdka. Minister określił w ten sposób osobę, która sprzedała na całym świecie miliony płyt, jej kanał na YouTube miał miliony użytkowników i była w stanie zagrać pod rząd trzydzieści stadionowych koncertów, wyprzedanych przez jej promotora w ciągu kilku godzin.
– Tak, właśnie. Osobiście uważam to za lekką paranoję, no, ale moi poprzednicy nie grzeszyli rozsądkiem we wszystkich innych sprawach, dlaczego mieliby okazać się rozsądni w tej? – zapytał retorycznie Tokarski. – Gdyby to ode mnie zależało, aukcja, jeśli w ogóle miałaby się odbyć, byłaby zamknięta, lista gości ściśle limitowana. A tak naprawdę należało z niej zrezygnować. Żona podinspektora Tyszkiewicza mogłaby wylansować się przy innej okazji, z tego, co wiem, nie narzeka na brak pieniędzy ani popularności.
Jakub zgrzytnął zębami.
Oddzieliwszy złośliwości, rozmowa miała zadziwiający przebieg. Całkowicie zgadzał się z opinią ministra, od dwóch miesięcy walczył, by albo z aukcji w ogóle zrezygnować, albo – jeśli już koniecznie musi mieć miejsce – uczynić ją wydarzeniem jak najbardziej kameralnym, ze ściśle limitowanym dostępem. Udało mu się w pewnym zakresie osiągnąć cel. W środę późnym popołudniem w drzwiach niewielkiej śródmiejskiej galerii stanie dwóch saudyjskich książąt, ośmiu biznesmenów z pierwszej setki światowego „Forbesa”, a na dokładkę nieschodząca z okładek kolorowych magazynów gwiazda muzyki pop deklarująca się jako „największa w kosmosie fanka malarstwa tej polskiej malarki”. W sumie jedenaście osób. Niby niewiele, ale Jakub oczyma duszy widział tłum fanów czyhających wokół galerii, by choć z daleka zobaczyć swą idolkę, rzucających się na policyjny kordon i blokujących samochody. Kolejna rzecz: każdy z tych ludzi miał własną ochronę – Saudyjczycy pokaźną, Ellaiah ograniczoną do dwóch napakowanych byków, eksmarines, ale bez których się nie ruszała – i słyszeć nie chciała, by z niej zrezygnować. Podczas długich i nerwowych negocjacji, w których pierwsze skrzypce grał arogancki i wszystko wiedzący najlepiej dupek z Secret Service, Jakub w końcu zagroził gościom wykreśleniem z listy, jeśli nie zgodzą się na warunki dyktowane przez polskie i amerykańskie służby bezpieczeństwa. Stanęło na tym, że ochrona VIP-ów mogła przebywać – nieuzbrojona – w specjalnie oznakowanych samochodach nieopodal budynku mieszczącego galerię, już po wewnętrznej stronie barier i kordonu policji.
– Nasza pani prezydentowa jest zdania, że aukcja charytatywna o takim zasięgu medialnym przyczyni się do wzrostu zainteresowania badaniami prewencyjnymi – odrzekł Jakub, wkładając dużo wysiłku, by zachować spokój. Polska Pierwsza Dama patronowała kilku fundacjom onkologicznym. Tokarski z pewnością dobrze o tym wiedział.
Minister skrzywił się. Pani prezydentowa była żoną swego męża, przeciwnika politycznego, wroga, którego należało unicestwić. Z definicji oboje nie mogą więc czynić niczego wartościowego. Powstrzymał się jednak od komentarza.
– Wrócę do mojego pytania, panie podinspektorze: czy będzie pan potrafił oddzielić sprawy prywatne od zawodowych? – powiedział.
– Nigdy nie mieszałem życia prywatnego z pracą – oświadczył Jakub.
– Słyszałem co innego.
Tyszkiewicz nieco odchylił się na oparciu fotela.
– Od kogo? – zapytał.
– Mam swoje źródła. – Tokarski nie uciekał wzrokiem, przeciwnie, jego spojrzenie było nieruchomo zawieszone na twarzy rozmówcy.
Jakub wiedział, że powinien odpuścić, ale to był właśnie taki moment, w którym bieg wsteczny nieodwołalnie się blokował.
– Proszę podać przykład.
– Mógłbym podać bardzo wiele przykładów. Niech pan nie przeciąga struny.
Teraz był dogodny moment. Jakub sięgnął odruchowo do teczki. Czuł kartkę z dymisją pod palcami. Ale potem pomyślał o Krzeptowskim, Kice, Smotryczu i innych. Pomyślał o czekającej go robocie – już ostatniej. Miał sporo wad, ale nigdy nie zhańbił się ucieczką.
Dłoń wróciła na stół.
– Przepraszam – powiedział Jakub.
Tokarski przyglądał mu się przez moment, jakby oceniając, czy przeprosiny są szczere.
– Dobrze – stwierdził minister. – Na razie dotychczasowe ustalenia nie ulegają zmianie. Dopóki nie postanowię inaczej, szefem zespołu koordynacyjnego pozostaje pułkownik Mastalerz. To na razie tyle. Proszę o kontynuowanie realizacji zadań.
Jakub podniósł się śladem innych, mając nadzieję, że gotuje się tylko wewnętrznie.
– Podinspektora Tyszkiewicza proszę o pozostanie – polecił minister.
A więc jednak.
Mężczyźni opuścili gabinet. Ostatni wychodził Mastalerz. Na pożegnanie obrzucił Jakuba spojrzeniem, w którym było współczucie.
Zostali sami.
– Panie ministrze, myślę, że chyba będzie najprościej, jeśli zrezygnuję – stwierdził Jakub, nie czekając na cios. – Proszę powierzyć moje obowiązki komuś, do kogo pan nie ma tylu pretensji i nie żywi osobistych uraz.
– Już to ustaliliśmy. Na razie zostaje pan na stanowisku – odrzekł Tokarski. Nie zapanował jednak nad cieniem, który przebiegł mu przez twarz. Cios Jakuba był celny i zupełnie niepotrzebnie zaogniał i tak napiętą sytuację. Jego głos stał się wyższy. – Jednak myślę, że przyda się panu pomoc.
– Pomoc?
Minister pochylił się nad interkomem.
– Niech wejdzie nadkomisarz Paskiewicz – polecił.
Nim Tyszkiewicz uświadomił sobie, że zna to nazwisko, że zaledwie kilka dni temu słyszał je od Tolaka, który ostrzegał przed noszącą je osobą, do gabinetu weszła kobieta. Miała około czterdziestki, była niska, o przypominającej kulę bilardową figurze i krótko obciętych włosach nieokreślonego koloru. Twarz przywodziła na myśl księżyc wycięty z żółtego sera. Małe oczy biegały we wszystkie strony.
– Panie ministrze – powiedziała, przyjmując pozycję, która wydawała jej się zapewne postawą zasadniczą. Głos miała piskliwy, załamujący się w wyższych rejestrach.
Tokarski wskazał na Jakuba.
– To podinspektor Tyszkiewicz. Dyrektor Biura Zwalczania Terroryzmu.
Kula bilardowa ruszyła do przodu, wyciągnęła rękę. Jakub wstał, uścisnął zadziwiająco mocną i dużą dłoń. Małe oczy wbijały w niego spojrzenie, które odczuwał w niemal fizyczny sposób.
– Dzień dobry – powiedział.
– Jestem nadkomisarz Hanna Paskiewicz – oznajmiła.
Tyszkiewicz poczuł nagły przypływ irytacji. Wszystko już ułożyli, pomyślał. Lewa ręka ponownie, niemal bez udziału świadomości poszybowała w kierunku teczki. Zatrzymała się w ostatniej chwili. Tokarski jej nie przyjmie, za to upokorzy go przed tą kobietą.
Szczurzyca. Gryzie wszystkich dookoła, przypomniał sobie słowa Tolaka.
Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Paskiewicz zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko. Stała się skupiona, oczy przestały omiatać pomieszczenie, czekała, co dalej.
– Nie ukrywam, że nie mam pełnego zaufania do pańskich kompetencji, podinspektorze – oznajmił Tokarski. Suchy głos, słowa niczym kamienie, tak to zapewne miało wyglądać. – Jednak jak wspomniałem, teraz nie jest właściwy czas na zmiany. Nadkomisarz Paskiewicz jest bardzo kompetentną funkcjonariuszką z wieloletnim doświadczeniem. Dołączy do pańskiego zespołu jako pański zastępca z uprawnieniami dostępu do wszystkich informacji, jakich zażąda. Czy to jasne?
Nawet nie udaje, pomyślał Tyszkiewicz.
Gdy kilka dni później wracał do tego momentu, nie umiał sobie przypomnieć, co nim powodowało. Dorabiał rozmaite teorie, wpadał na pomysły, dobre, bo powzięte post factum, myślał o odpowiedzialności za zespół, o długu wobec Krzeptowskiego, o niedokończonych sprawach – żadne z tych skądinąd słusznych zastrzeżeń nie tłumaczyło motywów. Po prostu nie wiedział. Powinien się wtedy wycofać i jeszcze tego samego popołudnia ruszyć śladem Heleny. Powinien natarczywością i agresją wymusić na Tokarskim zgodę na przyjęcie dymisji, ostatecznie, w razie nader prawdopodobnej odmowy, iść na zwolnienie lekarskie.
Nie zrobił tego, kiwnął natomiast głową, przyjmując do wiadomości zarządzenie przełożonego.
Potem zeszli na dół, przebiegli przez zalany deszczem parking i on wsiadł z tą kobietą do samochodu. Jechali w milczeniu. Zbyt ciasny mundur uciskał i przeszkadzał, dzień i bez tego zrobił się wystarczająco gówniany.
– Jakie ci dał zadanie? – zapytał, gdy znaleźli się na ostatniej prostej przed siedzibą Biura. – Masz patrzeć mi na ręce? Wywęszyć to, czego nie wywęszyli Berdych z Kalcem? Uciąć mi głowę i wysłać Tokarskiemu pocztą?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty. – Piskliwy głosik stał się jeszcze wyższy. – Nic mi nie mówią nazwiska, które pan wymienił.
– U nas w Biurze wszyscy jesteśmy jak rodzina – powiedział serdecznie, bo nagle cała sytuacja zaczęła go bawić. – Nie przywiązujemy znaczenia do tytułów i stopni.
Nie odpowiedziała, w końcu nie zadał żadnego pytania. Może był zbyt agresywny, albo uznała, że jest już zawodowym trupem. Może nawet nie tylko zawodowym.
Zacisnął usta, dodał gazu. Deszcz rozmazywał rzeczywistość.
***
– Kurwa mać, Jasiu – powiedziała Sendecka.
– Co „kurwa mać”. Co „kurwa mać” – zaperzył się Holt. – Mam ochotę pożreć cię na surowo. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ze szkód, których narobiłaś.
– Szkód? – Wzruszyła ramionami Sendecka. Kłóciła się, ale też trochę bała, mimo wszystko. Nie zdarzyło jej się jeszcze widzieć Holta w takim stanie. – Nigdy w historii stacji nie miałeś takiej oglądalności.
– Jezus! – krzyknął, po czym opadł na fotel. Był blady, sprawiał wrażenie człowieka, z którego uszło powietrze. Początkowo tylko wrzeszczał, wykrzykiwał obelgi i oskarżenia, groził nie tylko natychmiastowym zwolnieniem z pracy, ale i podaniem do sądu, zaskarżeniem o milionowe odszkodowanie; ona broniła się wściekle, gdzieś w głębi duszy wiedziała, że oskarżenia o naruszenie wiarygodności i straty nie mają podstaw, firma nigdy nie miała się tak dobrze jak dziś. Dzięki niej, żadnych wątpliwości. On ich również nie miał, stąd wściekłość.
Było coś więcej: nielojalność. Zarobili rubla, ale stracili cnotę. Tego oskarżenia bała się najbardziej. Holt był mistrzem w zarabianiu pieniędzy w taki sposób, by cnoty nie tracić.
Wstała, podeszła, położyła mu dłonie na ramionach. Jak zwykle ładnie pachniała i jak zwykle mu się to podobało, choć dziś wonie roztaczane przez jego najbardziej rozpoznawalną dziennikarkę były ostatnią rzeczą, jaką przyjmował do wiadomości.
– Jasiu – powiedziała miękko. – Powinnam do ciebie zadzwonić, zanim ten nieszczęsny wywiad poszedł w powietrze. To prawda. Ale on mnie tak zagadał… Nie chcę zwalać na innych, wiesz, że to nie w moim stylu. Ale wszystko działo się szybko. On groził, że jeśli się nie zdecyduję, puści wszystko w necie. Nie mogłam przegapić takiej okazji. Popatrz na słupki. Miałam rację.
– Jezus! – jęknął bezradnie. Ona nadal nic nie rozumie, pomyślał. W sobotę, oglądając ten nieszczęsny wywiad, był bliski apopleksji, ale spóźnił się z zablokowaniem emisji, może dlatego, że najbardziej szkodliwa rewelacja była ujawniona późno, niemal pod koniec transmisji. Potem rozpętało się piekło: sobotnia noc i niemal całe niedzielne przedpołudnie wypełnione były nerwowymi telefonami. Musiał przyjąć wiele ciosów, które niemal go zabiły. Padały oskarżenia o sabotaż i działanie na szkodę akcjonariuszy. Padały konkretne groźby, z których wrogie przejęcie stacji było jedną z najłagodniejszych. I był z tym sam, bo tuż po emisji ta pinda zniknęła i wyłączyła telefon. Objawiła się dopiero przed godziną, po prostu stając w drzwiach jego gabinetu. Była cwana i znała go dobrze, wiedziała, że musi mu minąć pierwsza fala gniewu. Ale znała go nie dość dobrze.
– Miałam rację – upierała się.
– Beata – powiedział. Czuł ciepło jej dłoni. Widział jej twarz, starannie umalowaną, zadbaną, mimo wieku nadal atrakcyjną. Wszystko drażniło go niewymownie. Powinien kopnąć ją w tyłek. Bogucka jednak wyraźnie mu zapowiedziała, żeby jej nie zwalniał. Tłumaczyła dlaczego. Wśród towarzystwa, które w rzeczywistości rządziło Polską, najwyraźniej ktoś starannie przemyślał sprawy. Ale to nie znaczy, że nielojalność miała Sendeckiej ujść płazem. – Spieprzyłaś. Informacja, że na pokładzie tego samolotu był sobowtór ruskiego ministra, nigdy nie powinna wyjść na światło dzienne, rozumiesz? Nigdy. Pod żadnym pozorem.
– Wiem – odparła. – Już nie powtórzę tego błędu.
– Nie będziesz miała okazji.
– Słucham? – Cofnęła się.
Holt wstał. Zaczynał być w niedoczasie. Za chwilę miał brać udział w wielkim zebraniu dotyczącym harmonogramu transmisji wizyty amerykańskiego prezydenta. Tuż po ukonstytuowaniu się nowego rządu stacja dostała wyłączność na obsługę medialną wydarzenia, z bezpośrednim dostępem do najważniejszych polityków. Nowe wydarzenia przeganiały stare. Zawsze tak było.
– Uziemiam cię – powiedział. – Na razie do końca roku. Potem zobaczę, co dalej.
– Co to znaczy? – warknęła. Nastrój zmienił jej się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Patrzyła na niego z nienawiścią.
– Twój program zlatuje z anteny – oświadczył. – A ty idziesz do newsroomu. Posiedzisz przy zwykłej ciesiółce, odpoczniesz, przemyślisz pewne sprawy.
– Zdejmujesz z anteny program z dwoma milionami widzów?
– Tak.
– Nie zrobisz tego.
– Nie? – Znowu poczuł przypływ szewskiej pasji. – Ciesz się, że nie wylatujesz z wilczym biletem. Ciesz się, że w ogóle żyjesz.
– Ach tak.
– Właśnie tak.
Cofnęła się jeszcze bardziej. Szare światło dnia padało wprost na twarz. Żaden makijaż nie przykryje jej wieku, pomyślał z satysfakcją.
Przymknął oczy. Oczekiwał wielkiego, odbijającego się echem po całym budynku huku, ale Sendecka zamknęła drzwi znacznie ciszej, niż się spodziewał.
***
Helena oczywiście była na lotnisku za wcześnie i musiała czekać. Odprawa bagażu trwała krótko, kontrola bezpieczeństwa poszła nadzwyczaj sprawnie – i okazało się, że do odlotu pozostała godzina. Kupiła kawę – miała nieprzemijającą słabość do serwowanej w papierowym kubku lury z automatu – i wtedy komórka zadzwoniła po raz pierwszy.
– Cześć, Jonathan – powiedziała.
– Cześć – odpowiedział jej agent. – Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej. Lecę do Portugalii.
– O!
Roześmiała się. Jonathan Lester, angielski dżentelmen w starym stylu, miał dar wyrażana wielu emocji w jednej sylabie. Tym razem dawał do zrozumienia, że jest lekko zaniepokojony.
– Bez obaw – powiedziała. – Dziś wieczorem wracam.
– Ach! – usłyszała, że z ulgą uśmiecha się pod wąsem. – To doskonale. Choć nie ukrywam, że chciałbym jeszcze z tobą przedyskutować kilka spraw.
– Możemy to zrobić przez telefon – odrzekła. – Albo jutro osobiście.
– Okej, okej, możemy pogadać jutro – wycofał się, co upewniło ją, że nie ma nic konkretnego, chciał po prostu sprawdzić, jak się czuła przed tym, co wydarzy się w środę. Oraz, zapewne, czy doszła już do siebie po tym, co działo się w ciągu ostatnich kilku dni. Gdy pytał o wydarzenia ubiegłego tygodnia, zbyła go kilkoma ogólnikami, media jednak przez kilka dni nie mówiły o niczym innym i choć jej udział został zanotowany na głębokim marginesie głównego nurtu wydarzeń, Lester domyślał się, że jego najważniejsza klientka miała kłopoty. W końcu znał ją dobrze. Ich relacje już dawno wyszły poza służbowe ramy. Kiedyś, po kilku szklaneczkach whisky, bąknął, że chciałby, by jego córka była taka jak ona. Helena ucałowała go wtedy w oba policzki. Teraz ofertę pomocy odrzuciła.
Mimo iż ubiegły tydzień omal nie doprowadził do rozpadu jej małżeństwa, nadwyrężył zdrowie, zapewnił kilka bezsennych nocy, była gotowa do jednej z najważniejszych wystaw w życiu. Czuła się za nią osobiście odpowiedzialna. I nie chodziło o splendor, o przyszłe kontrakty, o obecność kamer, tak bardzo pożądaną przez celebrytów na całym świecie. Zależało jej na profesjonalnym sukcesie, na tym, żeby ona, jako przedstawicielka kraju gospodarza, wypadła dobrze – i to było wszystko.
Duża w tym zasługa Lestera, trzymającego rękę na pulsie, bez ustanku przyjmującego korowody rozmaitych ludzi, z rozgrzanym do czerwoności telefonem w ręku, negocjującego, gaszącego pożary, uśmierzającego konflikty, trzymającego twardą ręką asystenta, miniaturowego i nadpobudliwego Marka Farmera, robiącego wokół siebie ogromne zamieszanie, którego donośny głos rozbrzmiewał zewsząd, jakby wypowiadane przez niego słowa powtarzały ukryte w ścianach i suficie głośniki. Szczęściem organizator aukcji był jego przeciwieństwem – Falkowski, małomówny i powściągliwy czterdziestolatek, znał się na swojej pracy, ze stoickim spokojem odpowiadał na pytania policji, UZIP-u oraz kilku innych służb specjalnych, w tym dwóch amerykańskich. Helenę traktował z rewerencjami, dał do zrozumienia, że bardzo ceni jej twórczość, ale na tym skończyły się jego wycieczki poza służbowe relacje – był konkretny, a przy tym elastyczny w spełnianiu krzyżujących się i niejednokrotnie wzajemnie sprzecznych oczekiwań artystki, jej agenta, przedstawicieli prezydenta i służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo.
Helena po raz pierwszy od długiego czasu czuła się dobrze, myśli nie rozbiegały się we wszystkie strony, nie musiała pić pinot noir, by zabrać się za cokolwiek. Gdy obudziła się rano, poczuła się wypoczęta. Stwierdziła, że mąż śpi obok niej – odmiana po ostatnich kilku nocach – poczekała, aż wstanie, zrobiła kawy sobie i jemu, rozmawiali jak ludzie, nawet żartowali. Gdy jechała na lotnisko, Warszawa – mimo szarego nieba i tłukących o chodniki potoków wody – po raz pierwszy od dawna nie doprowadzała jej do pasji.
– Jadę obejrzeć dom – oznajmiła. – Możliwe, że będziesz odwiedzał mnie tam.
– Niezły pomysł – stwierdził nieoczekiwanie Lester. Był świadom, jak odpowiedzialne stanowisko zajmuje Jakub i – przynajmniej z grubsza – jaką rolę będzie pełnił podczas zbliżającej się wizyty amerykańskiego prezydenta. Nie był ślepy, dostrzegał zmęczenie swej podopiecznej i nerwowe napięcie jej męża. – Malować możesz wszędzie, zresztą Portugalia to piękny kraj. Po tym wszystkim niech Jakub weźmie długi urlop, odpoczniecie, nabierzecie sił.
Usłyszała w słuchawce elektroniczne piknięcie.
– Odezwę się jutro rano – powiedziała.
– Cześć.
Odebrała drugie połączenie.
– Dzień dobry, tu podpułkownik Niezgoda – usłyszała w słuchawce męski głos. – Jestem zastępcą szefa Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa.
– Dzień dobry – odparła, przekładając aparat do drugiego ucha. Co za idiotyczna nazwa. Gdy usłyszała ją po raz pierwszy, myślała, że to żart.
– Moim zadaniem jest zapewnienie ochrony Pierwszych Dam Polski i Stanów Zjednoczonych podczas organizowanej przez panią wystawy – oznajmił. – Chciałbym się z panią spotkać.
– Rozmawiałam kilkukrotnie z jednym z pańskich ludzi.
– Wiem. Ale chciałbym pewne kwestie przedyskutować jeszcze raz, osobiście – odrzekł. – Upewnić się, że wszystko gra. Rozumie pani, to impreza o najwyższym statusie bezpieczeństwa.
– Rozumiem – powiedziała. – Jestem w tej chwili na lotnisku. Proponuję jutrzejszy poranek. Jeśli to nie może czekać, na miejscu jest mój agent, Jonathan Lester.
Niezgoda nie protestował. Umówili się na wtorkowy poranek.
Helena dopiła kawę. Głośnik zaanonsował otwarcie jej bramki. Wzięła torbę z laptopem i zajęła miejsce w kolejce.
***
Kula bilardowa okazała się osobą stanowczą i dociekliwą. Tuż po przekroczeniu progu Biura zażądała oprowadzania po wszystkich departamentach. Odrywała ludzi od pracy, zasypywała ich pytaniami; była wścibska i wiedziała, czego dociekać. Tyszkiewicz już po chwili przestał ją lekceważyć: baba najwyraźniej odrobiła lekcje, znała sporo szczegółów dotyczących funkcjonowania firmy, nawet personaliów. Ludzie zareagowali różnie: Smotrycz był nastawiony wrogo, Olbrycht ledwo jej odpowiadał, Wenderlich wykazywał podejrzaną uprzejmość, jedynie Kika zajęła prawdziwie profesjonalne stanowisko. Udzielała obszernych odpowiedzi, była otwarta, ale nie nadskakująca, sypała faktami i danymi. Z początku Jakub żywił przekonanie, że Hannę Paskiewicz będą zajmowały wyłącznie sprawy z przeszłości: Euro dwa dwanaście, Borne Sulinowo, spisek zimowy, losy schwytanych dżihadystów. Pomylił się po raz drugi: owszem, przez kwadrans uwagę nowego zastępcy przykuły sposoby archiwizowania i przechowywania danych z prowadzonych w przeszłości śledztw, ale najbardziej interesowały ją sprawy bieżące, wizyta amerykańskiego prezydenta i przygotowania do niej, lokalizacja stanowisk dowodzenia, rozmieszczenie zasobów Biura, taktyka. Jakub gubił się w domniemaniach, w końcu dał spokój. Sytuacja jakoś się rozwinie; obiecał sobie, że będzie uważny i zareaguje na bieżąco.
Blisko dwie godziny później Hanna Paskiewicz zatrzymała się naprzeciwko otwartych drzwi do jednego z gabinetów. Pod pachą dźwigała gruby plik papierów.
– Musi mnie pan gdzieś ulokować – powiedziała. Zerknęła na ścianę, na której tuż przy futrynie wyraźnie odznaczał się ślad po zdjętej tabliczce. – Ten pokój wygląda na niezajęty. Chciałabym od razu przystąpić do wykonywania obowiązków.
Jakub zawahał się. Do tej pory się nie zastanawiał, gdzie będzie pracował nowy zastępca. Jego gabinet był wystarczająco duży, by zmieścić dodatkowe biurko, ale myśli, że ostatnie dni w firmie spędzi naprzeciwko tej kobiety, nawet do siebie nie dopuszczał. Problem w tym, że pusty pokój należał jeszcze przed sześcioma tygodniami do żony Krzeptowskiego, Jadwigi. Po jej śmierci nikt nawet nie wspomniał, żeby jakoś go na nowo zagospodarować. Jakub uważał ten stan za coś w rodzaju hołdu, głupio, ale tak właśnie myślał, zresztą nie tylko on, podejrzewał, że ludzie rozumowali podobnie. Martwe meble jako dowód pamięci o martwym człowieku. Krzeptowski nie wypowiadał się w tej sprawie, ale Jakub zauważył, że gdy mijał drzwi, zawsze zwalniał kroku.
Teraz do tego spontanicznego sanktuarium miał wtargnąć intruz.
Wahanie trwało zbyt długo. Nadkomisarz Paskiewicz wzięła milczenie Jakuba za zgodę. Weszła do gabinetu, zwaliła papiery na zakurzone biurko, po czym odwróciła się.
– Proszę przydzielić mi komputer i wszelkie kompetencje dostępowe – zapiszczała, patrząc gdzieś ponad jego głową. – Chcę również być informowana o każdej decyzji, jaką pan podejmuje. Każdej. Przed jej podjęciem, nie po.
W komunikacie znajdowało się wszystko, co trzeba: kompleks prowincjuszki, na trwałe wmontowana frustracja spowodowana wrodzoną brzydotą, brak poczucia humoru, awans ponad kompetencje, poczucie siły wynikające z gromowładnego protektora. Jakub westchnął.
– Jak pani sobie to wyobraża, pani nadkomisarz? – zapytał uprzejmie.
– Po prostu. – Wzruszyła ramionami. – Zanim wyda pan jakieś polecenie, konsultuje je pan ze mną.
Był to jaskrawy idiotyzm. Biuro działało w trybie podwyższonej gotowości, za dwa dni przejdzie do fazy realizacyjnej. Uzgadnianie decyzji z zastępcą nie tylko stało w sprzeczności z hierarchią dowodzenia, ale również z operacyjnymi procedurami. Trudno o dyskusje, gdy decydują ułamki sekund.
Polemika oznaczała jednak otwartą wojnę, ciągłe interwencje Tokarskiego, rozproszenie sił.
– Zróbmy tak – powiedział, sam nie wierząc, że to mówi. – Każę wstawić biurko do mojego gabinetu. Będziemy działali wspólnie.
Pokręciła głową.
– Ten pokój jest bardzo dobry – stwierdziła. – Proszę po prostu nie działać bez mojej akceptacji.
Jakub poczuł w żołądku chłód. Może to i lepiej.
Podszedł bliżej.
– Proszę mi pokazać przepis, który nakazuje dyrektorowi Biura uzgadniać swoje decyzje i rozkazy z zastępcą – syknął. – Ma pani taki przepis? Procedurę? No?
Poczerwieniała. Uniosła wojowniczo głowę.
– Tak pan chce pogrywać? – zapytała. Jej głos stał się jeszcze wyższy. – Nie słyszał pan poleceń ministra?
– Po pierwsze, minister Tokarski poprosił, żebym dopuścił panią do wszelkich procedur Biura oraz informacji, co przed chwilą uczyniłem. Tyle i tylko tyle – powiedział, dziwiąc się, że nie krzyczy. – Po drugie, gdyby nawet minister Tokarski wydał mi polecenie, żebym pytał panią, czy mogę założyć w kiblu nową rolkę papieru toaletowego, byłoby to niegodne z prawem. Ja jestem szefem Biura i dopóki mnie nie zwolnią, ja odpowiadam za jego funkcjonowanie. Polecenie ministra nie zwalnia mnie ze stosowania prawa, procedur i przepisów. Czy to jasne?
Szkarłat na twarzy Hanny Paskiewicz nabrał jeszcze większej głębi. Jakub wymyślał sobie w duchu od ostatnich durni. Kula bilardowa energicznym ruchem zamknęła mu drzwi przed nosem.
***
Paskiewicz miała pewne kłopoty z opanowaniem oddechu, ale usilnie nad sobą pracowała. Gdy kilka minut później do gabinetu wszedł małomówny, wyraźnie wrogo nastawiony młody człowiek, który przedstawił się jako Carrie, była już całkiem spokojna. Informatyk położył na biurku wysłużonego laptopa, uruchomił go, zalogował się do systemu, polecił jej wprowadzić swoje hasło, wygłosił krótki wykład na temat procedur dostępowych, po czym zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.
Gdy w końcu została sama, odetchnęła kilkukrotnie, po czym uśmiechnęła się.
– Dobrze – mruknęła.
Sięgnęła do klapy marynarki, pomanipulowała przy niej chwilę, wypięła bezprzewodowy mikrofon, nie większy niż główka od szpilki. Wyjęła z kieszeni cyfrowy rejestrator dźwięku. Wpięła w niego słuchawkę, włożyła ją do ucha. Odszukała ostatni, nagrany przed chwilą plik, przewinęła niemal do końca, wcisnęła przycisk odtwarzania.
Usłyszała głos Tyszkiewicza, czysty i wyraźny.
„Jak pani sobie to wyobraża, pani nadkomisarz?”
A później:
„Po pierwsze, minister Tokarski poprosił, żebym dopuścił panią do wszelkich procedur Biura oraz informacji, co przed chwilą uczyniłem. Tyle i tylko tyle”.
Emocje, gniew, nawet wściekłość. Wyśmienicie. Nie słuchała dalej. Miała, co chciała.
Wpięła na powrót mikrofon, rejestrator włożyła do kieszeni, potem zalogowała się do systemu. Rzeczywiście, czekała ją masa pracy.
***
Jakub wszedł do sekretariatu. Sekretarka oderwała wzrok od ekranu, jakby ją czymś przestraszył. Była zawsze lojalna wobec niego, ale z pewnością chciała zachować posadę. Nie zrobi niczego, co rzuciłoby na nią cień niesubordynacji wobec nowych panów.
– Nadkomisarz Krzeptowski jest? – zapytał Tyszkiewicz.
– Tak. Pytał o pana.
– Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł. A za dziesięć minut chcę widzieć komisarz Kaczkowską i komisarza Smotrycza.
– Oczywiście.
Wszedł do gabinetu. Krople deszczu natarczywie stukały w szyby, niebo było szare, ołowianą, depresyjną szarością. Na ekranie telewizora profesjonalnie zatroskany prezydent miasta odpowiadał na pytania dziennikarzy, którzy chcieli wiedzieć, w jaki sposób stolica obroni się przed ewentualną powodzią. Samorządowiec twierdził stanowczo, że miejskie służby monitorują sytuację na bieżąco, Wisła, mimo wysokiego stanu, nie grozi wylaniem, wały przeciwpowodziowe trzymają się mocno. Nim Jakub przyciszył dźwięk, pomyślał, że powódź w czasie wizyty amerykańskiego prezydenta byłaby interesującym zwieńczeniem jego policyjnej kariery. Kolejny kryzys w akompaniamencie kolejnego paroksyzmu gniewu natury.
Krzeptowski wszedł bez pukania.
– Cześć – powiedział.
Jakub przyjrzał mu się uważnie. Nie potrafił sobie uświadomić, kiedy widzieli się po raz ostatni, a już na pewno nie pamiętał, jak dawno temu rozmawiali jak ludzie.
– Cześć – odparł. – Dobrze wyglądasz.
Krzeptowski skrzywił się.
– Wzajemnie – mruknął. – Co za babsko posadziło dupę w pokoju Jadwigi?
– Pies łańcuchowy Tokarskiego – oświadczył Tyszkiewicz. – Wcisnął mi ją bez pytania o zdanie. Proponowałem, żeby siedziała ze mną, nie chciała, nie jest taka głupia, jak myślałem.
– Wywalam ją na zbity pysk. – Krzeptowski zaczął się odwracać.
– Poczekaj – zaoponował Jakub. – Siadaj, pogadamy.
Krzeptowski zawahał się. Tyszkiewicz był pewien, że kilka dni temu, na pewno przed śmiercią Jadwigi, ale również tuż po niej, wielki góral nie rozmawiałby z nikim, tylko za pomocą złośliwych komentarzy i gróźb pozbyłby się intruza naruszającego przestrzeń jeszcze niedawno należącą do jego żony, traktowaną niemal jak prywatną. Dziś było inaczej, dziś Krzeptowski się zawahał.
A następnie usiadł w fotelu.
– Tokarski na razie zostawił mnie na posadzie – powiedział Jakub. – Myślę, że do zakończenia wizyty Amerykanów. Potem polecę. Ty pewnie też, choć może się mylę.
Krzeptowski wzruszył ramionami. Nie poświęcał uwagi swojej przyszłości, nie zastanawiał się nad nią. Raz tylko przemknęła mu przez głowę myśl, że zmiana otoczenia i trybu życia pomogłaby mu odzyskać równowagę. Miał nawet jakiś cień pomysłu, ale brak mu było sił, by zabrać się za jego doprecyzowanie, o wykonaniu nie wspominając.
– Bardzo dobrze – stwierdził. – Tak czy inaczej przestało mnie to bawić.
– Nie walcz z tą babą. To kleszcz. Wejdzie za skórę i będzie pić krew. Stoją za nią nowi panowie.
– Nieźle.
– Przeżyjmy do czwartku wieczorem. Potem złożymy dymisję.
– Brzmi jak plan.
Jakub wyciągnął dłoń. Krzeptowski uścisnął ją.
Weszła Kika. Zaraz po niej Smotrycz, blady, z trwale zamocowanym na twarzy gniewnym sceptycyzmem.
– Minister narzucił mi tę kobietę – powiedział Jakub bez wstępów. – Będzie się wtrącać i węszyć, może nawet będzie chciała przejąć kontrolę. Macie robić swoje, w drastycznych przypadkach dawajcie znać, spróbuję ją zneutralizować, chociaż nie ukrywam, że od dzisiejszego rana mam niewielkie możliwości manewru.
– Czego ona właściwie chce? – zapytał Smotrycz.
– Mógłbym powiedzieć, że szuka na mnie haków, ale jest coś więcej – odparł Tyszkiewicz po namyśle. – Oficjalna linia nowych panów jest taka, że jesteśmy niepotrzebni. Będą reformować służby, część ludzi wywalą. Słyszałem, że kompetencje BZT ma przejąć abwera.
– Bez jaj – mruknął Krzeptowski.
– Poważnie – powiedział Jakub. – ABW obok kontrwywiadu ma zajmować się kontrterroryzmem, w ogóle chcą jej dać sporo nowych uprawnień. Sekcja szturmowa przejdzie do BOA.
– Goździk się zapłacze – odparła Kika. Nadkomisarz Goździk był szefem samodzielnej sekcji szturmowej w strukturach Biura. Cały służbowy czas – i sporą część prywatnego – poświęcał na podniesienie poziomu wyszkolenia swoich ludzi. Zorganizował wiele tygodniowych kursów i ćwiczeń, na których instruktorami byli doświadczeni operatorzy Jednostki Wojskowej 2305, bardziej znanej pod nazwą GROM. Szukał nowych rozwiązań i bardzo dużo wymagał od swoich podkomendnych. Wykłócał się o dodatkowe środki, posyłał ludzi na zagraniczne staże, nieustannie bombardował Tyszkiewicza żądaniami zakupu coraz to nowych elementów wyposażenia. Goździk był perfekcjonistą, z nieukrywanym poczuciem wyższości patrzącym na policyjnych kolegów po fachu pracujących w Biurze Operacji Antyterrorystycznych. Pomysł, że będzie musiał wraz ze swoimi operatorami wejść w nowe struktury i roztopić się w nich, z pewnością spotka się z gwałtownym oporem.
– Zobaczymy – stwierdził Jakub. Zaczynał dochodzić do wniosku, że nie będzie tracił energii na walkę, której wygranie leży poza zasięgiem możliwości. – Na razie skupiamy się na zadaniu. Jest coś nowego?
– Spokój – odparła Kika. – Żadne rozpracowania nie przyniosły konkretnych rezultatów. Nikt nie chce odstrzelić głowy ani amerykańskiemu prezydentowi, ani nawet naszemu. Każda groźba okazała się fejkiem. Aż mnie to dziwi.
Uśmiechnęli się jak na komendę, nawet Smotrycz.
– Jak idzie współpraca z UZIP-em? – zapytał Jakub. Urząd Zabezpieczenia Instytucji Państwa, mimo blisko dwuletniego istnienia, był nadal firmą w organizacji, z personelem pościąganym z najróżniejszych służb, z mozołem wypracowującą nowe procedury, uczącą się współpracy z innymi. Zaliczali wpadkę za wpadką, mimo to Tyszkiewicz miał nie najgorsze zdanie o pułkowniku Mastalerzu. Facet wcześniej pracował w Agencji Wywiadu i przynajmniej nie miał oporów, by dzielić się informacjami.
Kika kiwnęła głową.
– Gładko – odparła. – Mają urwanie głowy z zabezpieczeniem przejazdu kolumny i samych rozmów w pałacu, ale Niezgoda jest w porządku. Nie udaje kogoś, kim nie jest.
Podpułkownik Niezgoda pełnił funkcję zastępcy dyrektora Urzędu i łącznika do współpracy ze służbami. Jakub kilkukrotnie brał udział w organizowanych przez niego spotkaniach koordynacyjnych. Zdarzało mu się spotykać gorszych.
– Cenne – mruknął Jakub. – Amerykanie?
– Cisza. Nic nie mówią i niczego nie chcą.
Tyszkiewicz pomyślał, że to nie musi wróżyć niczego dobrego, ale powstrzymał się od komentarza. Spojrzał w okno. Chyba nigdy nie widział nieba o barwie ołowiu namalowanego w sepii. Lało nieustannie, bez chwili przerwy na oddech. Ciśnienie spadło do niespotykanego poziomu, powodowało senność, dekoncentrowało. Siedemdziesiąt dwie godziny, pomyślał. Za cztery dni o tej porze będę jechał sto czterdzieści na godzinę albo siedział w jakiejś przydrożnej knajpie za Berlinem i jadł obiad z Heleną i dziećmi.
Na telefonie stacjonarnym zaczęła migać czerwona lampka. Jakub wcisnął przycisk interkomu.
– Szefie, pilne wezwanie do ministra Tokarskiego – usłyszał głos sekretarki. – Teraz. Pan i pierwszy zastępca.
– Dziękuję.
Krzeptowski zaczął się podnosić.
– Zostań – powiedział Jakub. – Pojadę z Paskiewicz. Niech powącha prawdziwą robotę.
Krzeptowski nie dyskutował.
Paskiewicz również. Gdy Jakub oznajmił jej, że jadą do szefa, po prostu założyła płaszcz i była gotowa. Przed drzwiami do budynku Jakub zawahał się. Ściana deszczu odcinała ich od samochodu, choć do przejścia było najwyżej dwadzieścia metrów. Beton parkingu pokrywały wielkie lustra wody marszczonej przez wiatr. Jakub rozłożył parasol i ruszył, właściwie nie oglądając się za siebie. Po dwóch krokach miał przemoczone nogi. Gdy dotarł do samochodu, spodnie były mokre do kolan. Paskiewicz wyglądała nie lepiej, ale nie narzekała. Musieli odczekać pięć minut, nim uruchomiona na całą moc dmuchawa poradziła sobie z zaparowanymi szybami. Wycieraczki były o krok za żywiołem. Wilgoć wciskała się w najmniejszą szczelinę, zdawała się niemalże przenikać przez karoserię.
Na ulicach panował chaos. Warszawscy kierowcy jeżdżą szybko podczas słonecznej pogody, deszcz wyzwala w nich ostrożność ślimaka i nieudolność początkujących. Wszystko odbywa się w zwolnionym tempie, każda reakcja zajmuje wieki. Korki zaczynają się przed siódmą rano i nie maleją do późnych godzin wieczornych. Miasto przypomina zlany wodą garnek z melasą. Dziś przypominało garnek z melasą wrzucony do rwącej rzeki.
– Jak w środę prewencja wyłączy z ruchu trasę przejazdu prezydenckiej kolumny, Warszawa stanie i wybuchnie rewolucja – mruknął Tyszkiewicz, tocząc się z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę.
– To jest absolutnie niemożliwe – odparła kula bilardowa. Jakub obserwował ją kątem oka. Mimo wszystko nie podejrzewał, żeby wzięła uwagę serio, zresztą mógł darować sobie komentarze. Powinien skupić się na najbliższych godzinach i taktyce przetrwania.
– Mówię ogólnie. Wiesz, o co chodzi szefowi? – zapytał.
Hanna Paskiewicz poruszyła się. Zrozumiała…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej