Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wimbledon lata 20te ubiegłego wieku. Paser, który szantażuje złodziei i donosi na policję. Nikt nie wie, kim on jest. Wiele osób go poszukuje, wielu chętnie dokonałoby zemsty, wielu chciałoby opisać jego historię…. Wreszcie i sam Scotland Yard traci cierpliwość do donosiciela. Zaczynają się łowy….
Londyński świat gentlemanów i złodziei sprzed 100 lat, wartka akcja, brytyjskie dialogi, niespodziewane zakończenie.
Takie były kiedyś kryminały!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału The Squeaker
Copyright © 2026, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8241-165-2
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zasoby wykorzystane na okładce: dobe stock (©Tanatphong, ©firoj, ©keenan, ©Sahinur, ©Abdul Rahim)
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
[email protected]@gmail.com
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Nie była to noc mogąca zachęcić do wałęsania się po Putney Common. Wicher smagał ulice deszczem i śniegiem, a lodowate zimno wnikało przez zwilgotniałe rękawice. Było tak ciemno, że mimo ulicznych latarń, palących się w pewnych odstępach, Larry Graeme zmuszony był posługiwać się kieszonkową latarką elektryczną, ilekroć przy skrzyżowaniu ulic miał przejść na drugą stronę, inaczej potknąłby się o kamienie.
Długi gumowy płaszcz i kalosze zabezpieczały go poniekąd przed deszczem, lecz duży parasol był raczej przeszkodą niż osłoną. Gdy w pewnej chwili wiatr zatańczył z nim młynka, Larry wyprostował go i zamknął. „Trochę deszczu w twarz doskonale wpływa na cerę”, powiedział sobie z humorem.
Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka na przegubie ręki. Brakowało już tylko kilka minut do wpół do jedenastej, a „Wielki” był zawsze punktualny. Podły, ale punktualny. Larry już poprzednio robił interesy z „Wielkim” i poprzysięgał sobie, że się to więcej nie powtórzy. Obniżał ceny w sposób niemożliwy, lecz rozporządzał gotówką i ryzyko było minimalne. Tym razem musi jednak zapłacić pełną cenę – wartość brylantów pani van Rissik była dokładnie znana, więc usuwała wszelkie „gdyby” i „ale”. Gazety przepełnione były opisami tego rabunku; asekurowani podali w dokładnych cyfrach wartość poszczególnych klejnotów i nie podlegało najmniejszej wątpliwości, ile kosztowałyby w normalnej sprzedaży. Tak wielka transakcja skłoniła Larry’ego do zwykle przezeń praktykowanego anonsu:
Na Putney Common (w drodze do Wimbledon) zgubiono we czwartek o 10.30 małą, żółtą torebkę, zawierającą pięć listów, które posiadają wartość jedynie dla właściciela.
„Żółta torebka z pięcioma listami” oznaczała dla „Wielkiego” zawiadomienie, że są do nabycia klejnoty. „Brązowa torebka” oznaczała futra, „biała torebka” uwiadamiała, że anonsujący ma banknoty, które pragnie puścić w kurs. A „pięć listów” oznajmiało, że wartość przedmiotu zaofiarowanego wyraża się w liczbie pięciocyfrowej.
I oto zbliżała się 10.30 w czwartek wieczór i Larry stał przy Richmond Street, wyczekując przybycia „Wielkiego”. Niesione wiatrem, dobiegły do jego uszu dźwięki kościelnego zegara, wybijającego połowę godziny.
– Punktualnie! – mruknął czekający.
Bo oto w głębi ulicy pojawiły się dwa słabe światła, coraz mocniejsze w miarę zbliżania się auta. Nagle rozbłysły oślepiającą jasnością, a czekający na skraju drogi stanął w pełnym kręgu jasności.
Auto zwolniło, struga wody spływająca z daszku bluznęła tuż obok czekającego i pojazd stanął. A z głębi ciemnego wnętrza odezwał się nieco gniewny głos.
– I co?
– Dobry wieczór panu.
Larry wytężył wzrok, aby ujrzeć siedzącego w aucie. Domyślał się, że posłużenie się latarką kieszonkową byłoby nie tylko mocno niegrzeczne, lecz także bezowocne. „Wielki” najprawdopodobniej miał twarz zasłoniętą. Ale...
Ręka spoczywająca na brzeżku drzwiczek była bez rękawiczki, a środkowy palec miał złamany paznokieć i podwójną białą bliznę wzdłuż pierwszego stawu. Nagle ręka się cofnęła, jakby jej właściciel zauważył badawcze spojrzenie Larry’ego.
– Mam coś do sprzedania, dobry towar. Czytał pan w gazetach?
– Van Rissikowskie?
– Właśnie. Warte trzydzieści dwa tysiące funtów – sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów. A wszystko łatwe do sprzedania. Pani Rissik lokowała wszystkie pieniądze w kamieniach, ale nie w jakiejś tam francuskiej tandecie, co to wygląda ładnie, a nie posiada wartości. Moja najniższa cena to pięć tysięcy...
– Tysiąc dwieście – brzmiała stanowcza odpowiedź. – Daję o dwieście więcej, niż zamierzałem.
Larry głęboko odsapnął przez nos.
– Jestem człowiekiem rozsądnym... – zaczął.
– Czy ma pan towar przy sobie?
– Nie mam go przy sobie. – Silne zaakcentowanie zdradziło człowiekowi w aucie, że Larry kłamie. – I wcale go nie przyniosę, dopóki pan nie zechce ze mną rozmawiać po kupiecku. Pewien gość w Maida Vale dawał mi trzy tysiące i dołożyłby jeszcze tysiąc. Ale wolałem zrobić interes z panem, mniejsze ryzyko. Wszak pan rozumie?
– Podniosę na tysiąc pięćset, ale to już moje ostatnie słowo – rzekł siedzący w aucie. – Mam pieniądze przy sobie i jeśli pan ma rozum, to się zgodzi.
Larry potrząsnął głową.
– Nie chcę panu dłużej zabierać czasu – rzekł uprzejmie.
– Więc pan nie sprzeda?
– Obaj tracimy czas – rzekł Larry, lecz zanim dokończył, auto już odjechało, a zanim zdążył odczytać numer, czerwone światła znikły w mroku burzliwej nocy.
Larry ponownie zapalił cygaro i skierował się ku swojemu autu, które pozostawił na placu.
– Shylock przewróci się dziś w grobie – rzekł głośno do siebie.
Niespełna tydzień później Larry Graeme wychodził z restauracji Fiesole przy Oxford Street; patrząc na niego, nikt by nie przypuszczał, że jest kimś innym, niż można było wnosić z jego wyglądu. A wyglądał na eleganckiego mężczyznę w średnim wieku, mieszkańca Londynu, który zna się na dobrym jedzeniu i umie cenić wszelkie wygody życia. Kwiatek w butonierce zdawał się świadczyć o dobrym humorze, a miał wszelkie powody, by czuć się dobrze, gdyż klejnoty pani van Rissik sprzedał korzystnie, a nikt w całym ogromnym Londynie nie wiedział o sprawie, gdyż Larry pracował na własną rękę.
Gdy tak stał na chodniku, czekając na taksówkę, zbliżył się doń rosły, tęgi, dobrze zbudowany mężczyzna i przyjaźnie ujął go za ramię.
– Witaj, Larry!
Szary osad popiołu na końcu cygara Larry’ego spadł nagle bez żadnej widocznej przyczyny, była to jedyna oznaka nagłego wzburzenia.
– Dzień dobry, inspektorze! – odrzekł z uprzejmym uśmiechem. – Cieszę się, że pana widzę!
W rzeczywistości nie był wcale ucieszony, ale sytuacja wymagała kurtuazji. Szybkie spojrzenie ujawniło mu bowiem obecność trzech innych panów, kolegów inspektora policji, Elforda. Wobec tego z filozoficznym spokojem przyjął swój los, wsiadł do samochodu w towarzystwie trzech detektywów, palił cygaro i rozmawiał z zupełnym spokojem, aż do chwili, gdy auto wjechało wąską bramą na dziedziniec policji i tu się zatrzymało.
Przesłuchanie przedwstępne trwało niedługo. Larry Graeme w milczeniu, z bladym uśmiechem na śniadej twarzy wysłuchał odczytanego mu oskarżenia, po czym rzekł:
– Mieszkam w Claybury Mansions, pod numerem dziewięćdziesiątym ósmym. Byłbym zobowiązany, gdyby mi stamtąd przywieziono jakieś inne ubranie, bo nie chciałbym stanąć przed sędzią w tym stroju starszego kelnera. Panie Elford, czy nie mógłbym pomówić z tym Barrabalem, o którym tak wiele słyszałem? Powiadają, że jest bardzo surowy, a istnieje jeden czy dwóch ludzi, którym życzyłbym, by się z nim zetknęli nieco bliżej.
Elford oświadczył, że nie ma szansy skomunikowania się z tajemniczym urzędnikiem policji. Gdy jednak stalowe drzwi zamknęły się za Larrym, przeszedł do głównego gmachu i zastał naczelnego inspektora Barrabala w jego biurze z fajką w zębach, głęboko zadumanego nad jakimiś dokumentami, które nadesłano z wydziału spraw tajnych.
– Zatrzymałem Larry’ego, panie naczelniku – rzekł Elford. – Pragnąłby z panem pomówić. Powiedziałem mu wprawdzie, że nie sądzę, by pan sobie tego życzył, ale pan przecież wie, jacy oni są.
Barrabal rozsiadł się wygodniej na krześle i zmarszczył brwi.
– Ach tak, pytał o mnie? Widzę, że staję się znaną figurą – rzekł na pół z wyrzutem, a Elford parsknął śmiechem.
Całą policję kryminalną bawiło, że inspektor Barrabal, który w ręce sprawiedliwości wydał tylu ludzi, nigdy nie stawał w roli świadka i był prawie nieznany, do tego stopnia, że nawet reporterzy specjalizujący się w sprawach kryminalnych znali go jedynie z nazwiska. Od ośmiu lat siedzi stale w podłużnej sali na trzecim piętrze pośród stosów akt, badając je, porównując rozmaite dokumenty, które odsłoniły niejeden występek sprawcy, unikającego światła dziennego. On to swego czasu odkrył system Holendra Gooma, bigamisty i mordercy, chociaż nigdy nie zetknął się z nim osobiście. Anons w jakiejś gazecie londyńskiej, podający do wiadomości stratę poniesioną, w zestawieniu z pewnym ustępem obskurnego pisma niemieckiego, sprowadził na braci Laned dożywotnie więzienie, pomimo że byli to najzręczniejsi i najostrożniejsi z gwałcicieli, jakich nosiła ziemia.
– Odwiedzę naszego przyjaciela – rzekł wreszcie i udał się do ciemnej kaźni, by pomówić z posępnym Larry Graeme, który w swym wizytowym garniturze i przywiędłym kwiatem w butonierce wyglądał nieco dziwacznie na tle obecnego otoczenia.
Larry, który znał wielu policjantów zarówno w Anglii, jak w Ameryce, przywitał go z wymuszonym uśmiechem.
– Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać, panie naczelniku – rzekł żywo. – Zatrzymał mnie pan z towarem, więc nie będzie pan miał żadnego kłopotu, w moim kufrze w hotelu Shelton znajdzie pan dość materiału dowodowego, by mnie zasądzić dziesięć razy. Nadmierne zaufanie było zawsze moją słabością.
Barrabal nie odpowiadał, czekając na nieuniknione pytanie.
– Kto mnie zadenuncjował, panie naczelniku? To jedno tylko chciałbym wiedzieć, po czym możecie mnie zamknąć nawet przy odgłosie trąb i bębnów. Chcę tylko wiedzieć, kto był donosicielem, który mnie wsypał?
Barrabal wciąż jeszcze milczał.
– Znam tylko trzech takich – Larry wyliczał ich na palcach – ale nie chcę wymieniać nazwisk. Jeden to nabywca tych rzeczy, ale ten jest całkiem pewny. Drugi jest na mnie wściekły, ale on przebywa obecnie we Francji. Trzeci to ten ze złamanym paznokciem, co mi ofiarowywał tysiąc pięćset za towar wartości dwunastu tysięcy, ale on nie mógł mnie znać.
– Wsypuj pan – podsunął Barrabal. – Kim jest ten ze złamanym paznokciem?
Larry uśmiechnął się szyderczo.
– Denuncjować mogą ci, którym to sprawia przyjemność – rzekł – ale ja jestem za mało gruboskórny do tego rzemiosła. Zadam panu naczelnikowi pewne głupie pytanie, wiem o tym. Nigdy się nie zdarzyło, by policjant zdradził donosiciela?
Wyczekująco patrzył na Barrabala, który przytaknął ruchem głowy.
– Sądzisz, że zdradził cię jeden z owych trzech paserów – rzekł. – Wymień ich nazwiska, a daję słowo, że jeśli podasz właściwe, to potwierdzę.
Larry spojrzał nań bystro i potrząsnął głową.
– Panie Barrabal, nie mogę wydać dwóch, by przychwycić jednego. Pan to wie najlepiej.
Policjant w zadumie muskał swój czarny wąsik.
– Dałem panu możliwość ratowania się – rzekł wreszcie. – Może tu jeszcze przyjdę rano, zanim pana przeprowadzą do więzienia śledczego. Postąpiłbyś rozsądnie, wymieniając mi w zaufaniu owe trzy nazwiska.
– Namyślę się w ciągu nocy – rzekł Larry.
Barrabal wrócił powoli do swego biura, otworzył schowek i wyjął z niego stalowe pudełko. Otworzył je. Zawierało dużą ilość papierów, były to maszynopisy, na niektórych widniało tylko kilka wierszy, inne obejmowały długie sprawozdania. Wszystkie pisane były na tej samej maszynie, a każdy był „donosem”. Gdzieś w Londynie przebywał paser na wielką skalę: człowiek mający swych ajentów we wszystkich dzielnicach, maczający rękę w każdej zbrodni; a te skrawki papieru stanowiły zemstę, gdy jakiś londyński złodziej sprzedał swoją zdobycz komuś innemu.
Policjant sięgnął po leżący na wierzchu papier, był to ostatni donos.
Klejnoty pani van Rissik skradł Larry Graeme. Wkręcił się do jej domu jako lokaj mający pomagać na jednym z wielkich przyjęć. Sprzedał klejnoty Moropulosowi, Grekowi z Brukseli, z wyjątkiem gwiazdy brylantowej, którą znajdzie pan w jego kufrze w hotelu Shelton. Moropulos nie chciał jej nabyć, gdyż brylanty mają blask czerwonawy, więc są łatwo rozpoznawalne.
P. S. Gwiazda ukryta jest w drugim dnie kufra.
Bez podpisu. Papier taki sam, jak przy wszystkich poprzednich donosach.
Inspektor Barrabal znów pogładził jedwabisty wąs i półprzymrużonymi oczami wpatrywał się w papier.
– Donosicielu – szepnął – już ja cię znajdę!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
