Delhi. Stolica ze złota i snu - Rana Dasgupta - ebook

Delhi. Stolica ze złota i snu ebook

Rana Dasgupta

4,1

Opis

Po wprowadzeniu otwartej gospodarki rynkowej w Indiach zapanował chaos niszczenia i tworzenia: slumsy i targowiska były burzone, a na ich miejscu wyrastały centra handlowe i apartamentowce, powstawały oszałamiające fortuny, młodzi ludzie robili zawrotne kariery, a luksus był na wyciągnięcie ręki. Ale transformacja dała też początek ogromnym nierównościom społecznym, a przemoc na ulicach osiągnęła niespotykaną dotąd skalę.

Rana Dasgupta pisze o współczesnym Delhi z liryzmem i empatią, wsłuchując się w głosy jego mieszkańców: miliarderów i biurokratów, handlarzy narkotyków i przedsiębiorców, mieszkańców slumsów i pracowników międzynarodowych korporacji. Są pokoleniem na zakręcie, a ich historie składają się na obraz miasta i społeczeństwa pogrążonego w wirze transformacji.

"Delhi" to literacki portret jednego z najszybciej rozwijających się współcześnie miast, ale to także opowieść o tym, co być może czeka nas wszystkich; to błyskotliwa analiza rozwoju i przyszłości globalnego kapitalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 650

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
5
10
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

Ewa Winnicka Angole

Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen

Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę

Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod redakcją Agnieszki Wójcińskiej

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

W serii ukażą się m.in.:

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Rana Dasgupta

Delhi

Stolica ze złota i snu

Przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Capital. A Portrait of Delhi in the Twenty-First Century

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt układu typograficznego i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Hindustan Times Pictures / Getty Images

Copyright © by Rana Dasgupta, 2014

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016

Copyright © for the Polish translation by Barbara Kopeć-Umiastowska, 2016

Copyright © for the maps by Jamie White

Redakcja Małgorzata Pasicka-Siekanka / m&m manufaktura

Korekta Renata Arkuszewska / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-264-6

dla nienarodzonych

Księżycu z Alabamy

mówimy Ci goodbye.

Tułamy się bez mamy, więc na pociechę forsę nam daj!

Kurt Weill i Bertold Brecht, Rozkwit i upadek miasta Mahagonny (1930)

Nota do czytelnika

Ta książka nie mogłaby powstać, gdyby nie wspaniałomyślność pewnej liczby mieszkańców Delhi, którzy zgodzili się porozmawiać ze mną o swoim życiu, myślach i doświadczeniach. Rozmowy te miały często charakter bardzo osobisty, dlatego zmieniłem imiona postaci (z wyjątkiem osób publicznych) oraz, w pewnych przypadkach, rozmaite konkretne szczegóły. Ludzie ci niekiedy sporo ryzykowali, spotykając się ze mną, więc proszę, by czytelnicy uszanowali ich szczerość i nie próbowali ich rozpoznać bądź ujawniać ich tożsamości, jeśli jest im znana.

W miejscu – i w świecie – gdzie ocena zdolności intelektual­nych człowieka w dużej mierze zależy od biegłości, z jaką posługuje się on językiem angielskim, postanowiłem, że wszyscy bohaterowie mojej książki będą mówili taką samą, standardową angielszczyzną, aby ich bardzo różny stosunek do tego języka nie urósł do rangi problemu. W rzeczywistości dla wielu z tych osób angielski był drugim lub trzecim językiem, a ich wymowa znacznie odbiegała od standardowej; inne w ogóle nie mówiły po angielsku i rozmawiały ze mną w hindi (korzystałem wtedy z pomocy tłumacza).

Duże kwoty pieniędzy w Indiach powszechnie określane są terminami „lakh” lub „kror”. Lakh to sto tysięcy rupii (INR), czyli mniej więcej dwa tysiące dolarów amerykańskich; kror to sto lakhów, czyli dziesięć milionów rupii albo dwieście tysięcy dolarów. Postanowiłem zachować te określenia, gdyż oddają one smak indyjskich dyskusji o finansach.

Istnieją na świecie miejsca, gdzie bungalow oznacza domek skromny, parterowy, wręcz niepoważny. Na terenach byłych kolonii brytyjskich jest wprost przeciwnie, bungalowy to wolno stojące rezydencje, często przestronne i okazałe, jakie Korona Brytyjska budowała dla swoich urzędników. Tak nadal rozumie się to określenie we współczesnym Delhi[1] – jego brytyjskie centrum składa się z takich właśnie domów – i w takim sensie stosowane jest w niniejszej książce.

Delhi to opowieść o członkach awansującej, zamożnej części miejskiej ludności Indii, którzy uważają się za głównych sprawców – i beneficjentów – globalizacji. Upowszechniło się nazywanie ich „nową indyjską klasą średnią” i ja również używam tego sformułowania.

Jednakże, chociaż styl życia tych ludzi nosi pewne podobieństwo do amerykańskich czy europejskich klas średnich, określenie to w warunkach indyjskich brzmi cokolwiek niezręcznie. W chwili gdy piszę te słowa, rodziny, których dochód przekracza pięćset tysięcy rupii (dziesięć tysięcy dolarów) rocznie, stanowią niecałe dziesięć procent populacji, co oznacza, że w Indiach rekwizyty i idee klasy średniej są w gruncie rzeczy atrybutem elit. Ponieważ jednak restrukturyzacja gospodarki Indii koncentrowała się wokół mocy nabywczej owej powstającej dopiero klasy, a wynikłe stąd konflikty o ziemię i zasoby naturalne okazały się druzgocące dla biedoty wiejskiej – w większości zarabiającej góra po pięćset dolarów rocznie – ważne jest, aby nie stracić z oczu faktu, że interesy indyjskich klas średnich nie są ani podrzędne, ani niewinne. Właściwie lepiej pasuje tu słowo „burżuazja”, którego również czasem używam. Z drugiej strony wiele osób utożsamia się z pojęciem „klasa średnia” ze względu na jego konstruktywny wydźwięk, kojarzący się z pracowitością i pożytkiem społecznym, gdyż za wszelką cenę pragną się odróżnić od innej, jeszcze węższej elity – magnatów z kręgów biznesu i polityki – w większości postrzeganej jako samolubna, nieodpowiedzialna i fundamentalnie szkodliwa. To niezwykle istotne rozróżnienie, którego przestrzegam, pisząc, jak jest ogólnie przyjęte, odpowiednio „klasa średnia” i „elita” – chociaż klasa średnia w gruncie rzeczy wcale nie jest średnia.

Pejzaż

Marzec to najładniejszy miesiąc – gęste krzewy uroczynu, frangipani, strategicznie posadzone wzdłuż murów, obsypane są prześlicznym kwieciem, którego barwa przyjemnie harmonizuje z mundurami strażników, ruchem ręki wskazujących mi drogę.

Dzień się kończy. Władzę przejmują kwiaty wieczoru, w powietrzu płyną fale zapachów. Szklany pałac przede mną jarzy się pod aksamitnym niebem jak wielkie żółte akwarium.

Zgodnie z poleceniami parkuję samochód i dalej idę pieszo po podświetlonej ścieżce. Na każdym zakręcie czeka na mnie strażnik, który kieruje mnie do następnego. Przekazują mnie, jeden drugiemu, za pomocą radiotelefonów; komunikaty przeraźliwie trzeszczą w słuchawkach. Docieram do budynku.

Dom przypomina dwie stacje kosmiczne, szklaną na górze, kamienną na dole. Szklana część unosi się nad ziemią jak lśniący most donikąd, pod jej brzuchem, niczym światła lądowania, połyskują latarnie.

Wszystko jest przeraźliwie nieskazitelne. Narożniki są równe i ostre. Z ozdobnych bordiur przy ścieżce nie wymyka się ani ziarnko żwiru.

Strażnik każe mi przejść przez budynek do basenu na tyłach. Wskazuje oświetlony reflektorem korytarz. Przesuwne drzwi są półprzymknięte; wchodzę w otwartą połowę i – czy okrzyki strażników dobiegły mnie przedtem czy potem? – wpadam na taflę pancernego szkła, tak czystą i pozbawioną refleksów, że mimo iż właśnie się od niej odbiłem i zgięty wpół trzymam się za stłuczony nos, nadal nie jestem w stanie jej dostrzec.

Strażnicy się śmieją. Jeden podbiega, żeby pomóc gościowi idiocie. Radzi mi, bym nie wchodził przez szkło, lecz przez drzwi – zwyczajne drzwi, nic w nich przesuwnego. Pokazuje, jak drzwi działają, żebym znów nie zrobił sobie krzywdy.

Wchodzę do środka. Przede mną rozciąga się ogromny hol, urządzony jak w luksusowym hotelu. Z wysokiego stropu zwisają aksamitne abażury w neonowych barwach. Tu i ówdzie, wokół stolików z kryształu, tłoczą się stadka designerskich kanap. Ściany pokrywają ogromne olejne płótna przedstawiające żywiołową pornografię w wersji soft, znaną z reklam klubów tanecznych z didżejem. Z głośników ukrytych w głębi budynku sączy się lounge music.

Wynurzam się z domostwa na jego tyłach, gdzie wszystko tonie w tajemniczej, erotycznej błękitnej poświacie, jaka nocami spowija prywatne baseny. Służba prowadzi mnie do fotela ustawionego nad samą wodą. Przede mną pojawia się szklanka i zapieczętowana butelka wody.

– Sir przyjdzie do pana za chwilę.

W mieście eufemizmów to się nazywa „farma”.

Oczywiście, nikt tu nie jest naprawdę farmerem. Ale kiedy w latach siedemdziesiątych XX wieku delhijska elita zaczęła zajmować obszary na południe od miasta pod budowę prywatnych posiadłości, cały ten pas ziemi był – w świetle przepisów – przeznaczony na cele rolnicze, a więc nowi właściciele w paroksyzmie przyzwoitości (przynajmniej w odniesieniu do nazw, jeśli nie do realiów) nazwali swoje pałace farmami. To fakt szczególnie znaczący, gdyż wiele pierwszych farm zbudowali ci sami politycy i urzędnicy, którzy niegdyś owe przepisy tworzyli – ludzie surowi i poprawni, dla których nieadekwatne dobieranie nazw stanowiło obrazę powagi urzędu.

Od tamtej pory upłynęło kilka dziesięcioleci i farm na południe od Delhi zdecydowanie przybyło; co więcej, kilkakrotnie przechodziły one z rąk do rąk, aż w końcu uprawomocniły swoje istnienie, jak to się zawsze dzieje z grabieżą ziemi, gdy upłynie wystarczająco dużo czasu. Stały się symbolem stylu życia członków dobrze skoligaconych i majętnych sfer tego miasta – ludzi, których zdumiewające przyjęcia, kolekcje samochodów, ogrody pełne rzeźb i skocznej australijskiej zwierzyny byłyby nie do pomyślenia w mniej fantastycznej scenerii. Elita Delhi pławi się w pastoralnym spokoju, co jest rzeczą wyjątkową, niespotykaną w żadnej innej indyjskiej metropolii. To wręcz osobliwe, w jakim stopniu delhijscy bogacze, ludzie miasta w pełnym tego słowa znaczeniu, którzy dorobili się majątków, niezmordowanie przemierzając niezliczone korytarze władzy i szlifując salony klubów stolicy, gotowi są wyrzec się wszystkiego, co metropolitarne. Inaczej niż bogaci mieszkańcy Nowego Jorku czy Mumbaju, nie marzą oni o apartamentach z olśniewającym widokiem na miasto, któremu zawdzięczają swoje fortuny. Nie pociąga ich heroiczna energia ulic i chodników, zgiełk i zamęt wielkich metropolii XIX i XX wieku. Nie; bogacze z Delhi lubią się budzić z widokiem na puste, wypielęgnowane trawniki, ciągnące się aż po zwieńczone drutem kolczastym ogrodzenie.

Współczesne Delhi narodziło się bowiem z katastrofy, jaką był podział Indii, ze zniszczeń, które kazały indyjskiej kulturze zwrócić się ku bezpieczeństwu i samowystarczalności. Posiadłości, w których najbogatsi obywatele tego kraju znajdują kryjówkę przed społeczeństwem, to jedynie najbardziej ekstrawagancki przejaw powszechnego izolacjonistycznego etosu. Bądź co bądź, Delhi jest pionierem zarządzanych przez korporacje i grodzonych indyjskich miast prywatnych, których mieszkańcy są gruntownie odcięci od strumienia życia. Gurgaon, przedmieście Delhi założone przez koncern DLF w latach dziewięćdziesiątych i największe takie miasto w Azji, obecnie znajduje naśladowców w całym kraju. Jeszcze trzydzieści lat temu ciągnęły się tu pola; dzisiejsze potężne apartamentowce i stalowe wieże są niczym sceneria gry komputerowej, dziejącej się w jakiejś nadnaturalnej przyszłości. Gurgaon nawet nie udaje, że jest przestrzenią publiczną – na przykład biedni, których mnóstwo sprząta tutejsze mieszkania i biura i ich pilnuje, nie mogą tu mieszkać. Mieszkać w Gurgaon to mieszkać w dzielnicy strzeżonej przez kamery i uzbrojonych ochroniarzy, dzielnicy, której rezydenci płacą korporacji za obsługę swoich podstawowych potrzeb: wywózkę śmieci, dostarczanie wody, a nawet – jako że państwowe elektrownie często zawodzą – generowanie prądu. Propozycja ogromnie atrakcyjna dla osób, którym korporacja wydaje się płodniejszą formą organizacji społecznej aniżeli państwo i które poszukują enklaw funkcjonalnego, postpublicznego życia.

Miejsce, w którym teraz popijam wodę z butelki, winno być otoczone najwyższą czcią. Przez ponad tysiąc lat tu właśnie wiodło życie wiele kobiet i mężczyzn. Z fotela przy basenie widzę w oddali strzelisty słup Kutb Minar, triumfalnej wieży wzniesionej przed wiekami przez azjatyckich najeźdźców po podboju Delhi. Jej żłobkowana kolumna od ośmiu stuleci kłuje wieczorne niebo; po dziś dzień jest to jedyny twór rąk ludzkich, który rości sobie słuszne prawo do tych niebieskich przestworzy.

Na tym wypieszczonym osiedlu dołożono starań, by jak najszczelniej zacementować każdy skrawek gołej ziemi. Lecz na poboczach okolicznych dróg, w pobliskich lasach i zaroślach, z upartej przeszłości wciąż prą ku górze kunsztowne groby, pałace, meczety – i kiedy tak czekam w mroczniejącym zmierzchu, czuję, jak spod skorupy dwudziestowiecznego asfaltu wynurzają się duchy tych, którzy przez stulecia na tej ziemi wypasali bydło, zbierali plony, czcili swoich bogów, budowali osady, układali pieśni, skarżyli się władcom, chowali umarłych. Tu właśnie, gdzie dziś biegną równe, nieme ścieżki, na tym piachu, zamkniętym pod szmaragdem trawy.

Z głębin chlorowanego basenu wypływa coś jeszcze: wspomnienie pewnego snu. Niedaleko stąd znajduje się miejsce, gdzie przed ośmiuset laty spał głębokim snem sułtan Iltutmiś. Nagle wrota jego snu rozwarły się i w progu ukazał się prorok Mahomet na swoim niebiańskim wierzchowcu Al-Buraku o skrzydłach ze stali. Al-Burak zmieniał się w oczach: był to kobietą, to mężczyzną, to znów koniem, a jego mocarne skrzydła wzbijały potężny wiatr. Gdy jeździec i rumak odwrócili się i odeszli, sułtan ruszył za nimi, jakby pchany przemożną siłą. Wtem Al-Burak przystanął i uderzył kopytem w ziemię. Z piachu trysnęła woda.

I wrota komnaty snu się zatrzasnęły.

Rano sułtan udał się w miejsce wskazane we śnie i ujrzawszy na ziemi znak – ślad potężnego kopyta Al-Buraka – polecił tam zbudować nowy zbiornik. Niebawem powstało tam wspaniałe jezioro, na którego środku zbudowano meczet, dokąd można było dopłynąć łodzią. Nad wodą stanęły bajeczne pałace, przy brzegu wyrosło ogromne obozowisko dla muzyków, którzy zabawiali zbierający się lud. Poddani dziękowali niebu za tak cudowne i przemyślne dzieła swojego władcy.

Iltutmiś zbudował w pobliżu głęboką na pięć pięter studnię schodkową, otoczoną tarasami z kolumnadą, gdzie mieszkańcy miasta spotykali się nad wodą na spacerach i rozmowach. Dwieście lat później wykopano tuż obok kolejną studnię, jeszcze wspanialszą i bardziej pojemną. Wkrótce sława tego miejsca, tak skwarnego latem, rozniosła się szeroko wśród podróżnych, nigdy bowiem nie brakło tu wody.

Tę obfitość oba zbiorniki zawdzięczały położeniu u podnóża gór Arawali, starego górskiego pasma, którego sękaty grzbiet przecina Indie od stanu Gudźarat niemal do granic Delhi. Długie kamieniste zbocze tworzy naturalny kanał, którym spływa ze szczytów woda deszczowa; co więcej, choć obecnie tutejszy krajobraz to głównie pustynne zarośla, to studnie zostały wykopane w lesie, gdzie gleba, gęsto przerośnięta korzeniami drzew, nie ulegała erozji i nie zamulała systemu wodnego – przeciwnie, las trzymał wodę jak gąbka, a nawet ją filtrował. Przez ponad sześć stuleci studnie dostarczały wody całej społeczności. Jeszcze w latach sześćdziesiątych bawili się tutaj miejscowi chłopcy, nurkując na łeb na szyję, aby wyłowić z dna wrzucane monety.

Teraz po zbiornikach zostały tylko suche kratery, dziury w ziemi, pełne odpadków, plastikowych toreb i martwych gołębi.

Nie dość, że przez dziesięciolecia coraz intensywniejszej zabudowy – liczba ludności stłoczonej na tym spalonym słońcem kawałku świata zbliża się do dwudziestu milionów – gwałtownie opadł poziom wód gruntowych; rzecz w tym, że studnie stanowiły część delikatnego i rozległego układu naczyń włosowatych, który został poszatkowany przez nadbudowę współczesnego życia. Nieskończona asfaltowa skorupa uniemożliwia wodzie przenikanie do podziemnych kanalików, których liczba, wskutek zniknięcia lasów, i tak wciąż się zmniejsza. Przemysłowe sy­stemy odwadniające odprowadzają wodę z jej starożytnych koryt. Betonowe drogi powstrzymują odwieczne procesy przesączania.

Trzask rwanej tkanki wodnej właściwie nie dociera do współczesnego ucha. Narzucone naturze zmiany tak bardzo wrosły w nasze życie, że trudno nam docenić wielkość tamtych, obcych naszemu myśleniu urządzeń, których pozbyliśmy się jakby mimochodem. Zaprogramowano nas, byśmy uważali przed­nowoczesną inżynierię za infantylną, abyśmy ze sceptycyzmem podchodzili do fantasmagorii średniowiecznych władców. Tylko widok kobiet, które w naszym nowoczesnym mieście zbierają wodę dla swoich rodzin z kapiących rur i kałuż na jezdni, zmusza nas jeszcze, byśmy wspomnieli majestat dawnych snów i wielkich dzieł, podejmowanych dla ich realizacji.

Czy to historia sprawia, że siedzenie nad tym basenem wydaje mi się tak głęboko właściwe? Bądź co bądź, baseny od wieków są zbawieniem Delhi. W naszej zabobonnej epoce, w której woda jest kwestią wiary, a nie nauki, w której dawne zbiorniki wyschły i zapomniano, jak się je buduje, w której lokatorzy mieszkań nie mają pojęcia, skąd się bierze woda, w której wszyscy rozpaczliwie pompują z głębi ziemi, co się da i dopóki się da, ten spokojny, brzemienny w znaczenia basen ma w sobie cudowną, zachwycającą dekadencję.

Rakesh[2] wybiega i wita się ze mną. Nie znaliśmy się wcześniej. Jego wdzięk działa natychmiast; ten człowiek wchodzi w kontakt od razu i bez reszty, nic nie ukrywa. Mówiąc, patrzy mi prosto w oczy i często przemyca do rozmowy moje imię. Zamawia dla mnie wino, po czym upewnia się, że mi smakuje. Takie maniery wśród biznesmenów delhijskich, mistrzów perswazji, to rzecz de rigueur, niemniej jednak sprawiają mi przyjemność.

– Szczerze mówiąc – uśmiecha się Rakesh – dość długo próbowałem cię unikać. Nigdy nie opowiadam, kim jestem ani czym się zajmuję. Nie robię nic, żeby świat się o tym dowiedział. Jeśli coś robię, robię to dla siebie, dla swojej rodziny i dla przyjaciół. Dla nikogo więcej. Mam gdzieś, co ludzie myślą.

Przynoszą dwa talerze rozmaitych zakąsek, po jednym dla każdego z nas.

– Ale potem gadałem z Mickeyem i kiedy wspomniałem o tobie, powiedział, że jesteś w porządku. Więc postanowiłem opowiedzieć ci swoją historię.

Zdumiewa mnie, jak nieformalne stosunki panują w zamożnych delhijskich domach. Drzwi są szczelnie zamknięte, dopóki się nie otworzą – ale wtedy otwiera się wszystko. Ktoś przychodzący z polecenia znajomego automatycznie staje się „bro” – taki slang. To etos klanowy – czasem uroczy, czasem wkurzający – podstawa funkcjonowania dużej części miasta.

Należy dodać, że w naszych inkluzywnych czasach coraz częściej dopuszcza się mówienie per „bro” do kobiet.

– Nigdy nie lubiłem Ameryki – ciągnie Rakesh. – Nawet tam nie studiowałem, skończyłem studia w Anglii. No i miałem w Ang­lii rodzinę, a w Ameryce czułem się bardzo samotny. W ogóle kultura amerykańska mi się nie podoba. Jest zbyt oportunistyczna. Za mało w niej kultury. Kiedy zrobiłem licencjat z biznesu, miałem wrócić do kraju i dołączyć do ojca. Ale nie chciało mi się wracać. Tak się szczęśliwie złożyło, że bliski przyjaciel naszej rodziny miał firmę odzieżową w Amsterdamie. Całkiem inna branża niż to, co robił mój tata i co teraz robię ja. Spędziłem u niego dwa lata na stażu.

Rakesh z czułością mówi o swojej przeszłości. W oddali, po marmurowych ścieżkach ogrodu, przechadza się jego żona, prowadząc za rączkę maleńkiego synka.

– Wtedy do Amsterdamu przyjechał mój ojciec, żeby namówić mnie do powrotu. W Amsterdamie czułem się bardzo dobrze, ale mniej więcej udało mu się mnie przekonać. No dobra, nie mniej więcej, tylko całkiem. Więc zatrudniłem się u ojca w biznesie samochodowym. Ale pomyślałem: „Ja przecież nic nie wiem o biznesie samochodowym”. I powiedziałem sobie, że najlepiej się wszystkiego nauczę, jeśli wyprodukuję coś własnymi rękami. I tak zrobiłem: przez dokładnie rok i cztery miesiące pracowałem na hali produkcyjnej jako, kurwa, monter. Moja decyzja, całkowicie moja. Bo to był jedyny sposób, żeby się czegoś nauczyć.

Dziewięć miesięcy spędziłem w Japonii. W miejscowości Hamamatsu, około półtorej godziny drogi od Tokio, gdzie mieści się zarząd Suzuki. Mówię ci, to było moje… bez tego nigdy bym nie zdobył takiej wiedzy. Znaczy, gdybym tego nie zrobił, to dzisiaj siedziałby tu z tobą ktoś inny. Człowieku, niesamowite: wstawałem o piątej rano, mój pokój był taki mały, że nie mieściła się deska do prasowania. Wiesz, jacy Japończycy są wymagający, jeśli chodzi o dyscyplinę.

Firma, która mnie zatrudniła, właśnie zaczęła współpracować z firmą taty. Przecudowny układ, bo zaraz po moim przyjeździe (a zazwyczaj Japończycy są bardzo powściągliwi i w ogóle) prezes mnie usynowił. Postawił moje biurko obok swojego. Pracują w open space’ach, żadnych przegród, i wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, ta firma była warta trzysta milionów dolarów. Ale biurko służyło mi tylko do pisania wieczornych sprawozdań. Całe dnie spędzałem w zakładzie, w magazynie i tak dalej.

Rodzina Rakesha od stu dwudziestu pięciu lat zajmuje się hand­lem biżuterią na terenie północnych Indii. Rakesh wywodzi się ze społeczności kupców, dla których biznes jest czymś znacznie więcej niż tylko źródłem utrzymania; to etos, sposób życia, tożsamość społeczna. Jego przodkowie współtworzyli sieci handlowe, oplatające nie tylko subkontynent indyjski, lecz także szlaki prowadzące na zachód, do Afryki i Arabii, oraz na wschód, do Chin. Spoiwem tych sieci były specyficzne praktyki handlowe, wymyślone, by przeciwdziałać nadszarpnięciom zaufania, do których przyczyniał się udział w handlu bardzo różnych społeczności, religii i języków, jak również charakter samego handlu kosztownościami. Dobra, którymi obracano, miały wszak niezwykle wysoką wartość, toteż każdy etap dostawy klejnotów wiązał się z problemem kredytowania – odbiorcy zazwyczaj nie mogli od ręki zapłacić za otrzymany towar. Cały system ponadnarodowych transakcji mógł działać tylko dlatego, że kupcy byli skłonni powierzać sobie nawzajem niezwykle cenne towary, chociaż nie dostawali w zamian niczego z wyjątkiem obietnicy przyszłej zapłaty. Kłopot był oczywisty: jak zyskać pewność, że ktoś, komu udzieliło się tak wysokiego kredytu, jeszcze się kiedykolwiek pokaże?

Oczywiście, uchylającym się od zapłaty groziły surowe kary; cała kupiecka społeczność starała się pilnować, by tacy ludzie płacili za swoje wykroczenia – a przynajmniej, by nigdy już nie handlowali na danym terenie. Ponadto kupcy szczodrze inwestowali w swoją reputację, gdyż przekładało się to bezpośrednio na szanse zrobienia dobrego interesu. Żyli w przepychu, aby cały świat widział, że są w dobrej kondycji finansowej. Dawali spore sumy na meczety, świątynie i na biednych; angażowali poetów, aby ci opiewali ich bogactwo i uczciwość; podczas negocjacji demonstracyjnie obnosili się ze zranioną dumą: „Ja?Ja miałbym zrobić coś takiego? Tak mnie osądzasz? Bardzo mnie krzywdzisz”.

Przede wszystkim jednak różnymi drogami poszerzali związki czysto komercyjne o inne formy współzależności, aby utrudnić lub wręcz uniemożliwić kontrahentom oszustwo. Przywiązywali ich do siebie za pomocą podarunków, przysług i gościny oraz koligacenia rodzin. Wytwarzała się swoista zażyłość, o której mówiło się językiem przyjaźni lub wręcz braterstwa; w rzeczy samej, była to więź głęboka i szlachetna – chyba że coś w interesach poszło nie tak. W kupieckiej rodzinie właściwie nie istniało inne życie: wszyscy domownicy mieli działać na rzecz wspierania i rozwoju firmy, dostarczać, we właściwej chwili, zaufanych wspólników i dziedziców; nawet stosunki przyjacielskie i towarzyskie nigdy nie były całkiem niezależne od planu umacniania związków niezbędnych dla handlu.

W epoce nowoczesnej etos kupieckich rodzin tej części świata uległ modyfikacji, ale nie został wyrugowany. Uderza fakt, że wiele z nich inspirowało się sposobem działania korporacji japońskich, które w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku odegrały tak znaczącą rolę w rozwoju przemysłu Indii. Funkcjonują one – mimo swojego ogromu – zgodnie z zasadami gościnności i lojalności, jakie delhijscy biznesmeni są w stanie zrozumieć i uszanować. Korporacje amerykańskie – przeciwnie: choć ewidentnie dynamiczne, na poziomie międzyludzkim wydają się przy japońskich nieprzyjemnie oziębłe i małoduszne. Jeśli współczesny indyjski biznes czasem robi wrażenie dzikiej dżungli kolesiostwa i nepotyzmu, jest to w dużej mierze spadek po dawnych, szacownych tradycjach dalekich sieci handlowych, które to tradycje, choć usunięte w cień przez rzekomo uniwersalne korporacje, nadal kształtują kulturę biznesową w Indiach.

– Mój ojciec porzucił branżę biżuteryjną i wraz ze swoim bratem założył firmę handlującą tkaninami, którą z powodzeniem prowadzili we dwóch do 1993 roku. Rozeszli się w przyjaźni: „Ty masz syna, ja mam syna; niech każdy idzie swoją drogą”. Przyzwoicie, prawda? No więc wtedy tata wszedł w nowy biznes i zaczął produkować siedzenia samochodowe. Potem wziął się do lusterek. Potem, w 1999 roku, weszliśmy w plastiki i pojechałem na staż do Japonii. Moim zadaniem było zorganizowanie działu plastików i podsufitek.

– Co to jest podsufitka?

– To, co masz na suficie auta. Niby tkanina, ale nie tkanina. To gruby kompozyt, poliuretan; nie tka się go, ale robi się z nim mnóstwo rzeczy: składa się, sprasowuje i tnie wycinarką wodną, a potem wykańcza. To nie jest prosta rzecz.

Rok 2005 był przełomowy. Przedtem mieliśmy tylko jednego klienta, Maruti Suzuki, i szukaliśmy strategii rozszerzenia działalności. Nadarzyła się okazja, żeby nabyć fabrykę części metalowych, joint venture firmy Suzuki. Musisz wiedzieć, że kiedy Suzuki weszło do Indii, nie istniała tu sieć dostawców, musieli stworzyć ją sami. W tym celu musieli stworzyć dla ludzi motywację. Żeby stworzyć motywację, założyli firmy na zasadzie joint venture i jedną z takich firm było właśnie przedsiębiorstwo mojego taty. Drugą była fabryka, którą potem pozyskaliśmy, produkująca zbiorniki paliwa, układy wydechowe, zawieszenia, osie. Dzięki temu udało nam się rozszerzyć bazę klientów i teraz zaopatrujemy pięć albo sześć dużych firm samochodowych.

Tymczasem zapadła ciemność i wnętrze budynku, widoczne przez panoramiczne okna, płonie od świateł. Rakesh wskazuje potężnego mężczyznę w kwiecie wieku przechodzącego przez salon – to jego ojciec. W domu mieszkają trzy pokolenia; rodziny kupieckie są bardzo przywiązane do tradycji.

– Obecnie jesteśmy warci dwa tysiące sześćset krorów, a ja zamierzam podwoić tę sumę w ciągu najbliższych czterech lat. To przeszło miliard dolarów. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? Dotarcie do punktu, gdzie jesteśmy, zajęło nam szesnaście lat, a ja zamierzam zrobić to samo w cztery lata. Część finansowania uzyskamy dzięki strategicznym nabytkom, resztę przez organiczny rozwój. Wszystko to jasno wyłożyłem w swoim średnioterminowym planie.

Spodziewam się, że za dwa lata trzydzieści procent dochodów będzie pochodzić spoza Indii. Teraz to około pięciu procent. Rynek rośnie tak szybko, że nie musimy szukać. Jednak wciąż pracujemy nad zbudowaniem solidnej bazy, bez której nie da się wejść na rynek światowy. Niełatwo jest się zglobalizować. Codziennie przychodzą jakieś propozycje, ale wiesz, nic łatwiejszego, jak z nich skorzystać, a potem wylądować w gównie. Zrobimy to, kiedy będziemy gotowi. Planujemy różne nabytki na Bliskim Wschodzie i w Europie, ale dopiero wtedy, kiedy będziemy pewni, że to naprawdę ma sens.

– Kto jest właścicielem waszej firmy?

– Z biegiem czasu firma całkiem się sprofesjonalizowała, mamy zarząd, radę nadzorczą i tak dalej. Ale kwestie własnościowe są jasne. Dział metalowy w stu procentach należy do mnie. Dział wnętrz do mojego taty. Plan jest taki, żebym za dwa lata objął również cały dział wnętrz. Powiedziałem ojcu wprost, że nie chcę żadnych dwuznaczności ani zamieszania. Nikt oprócz mnie nie wchodzi do interesu. Poza tym mogą robić, co im się podoba.

Nad basenem pojawia się człowiek, którego Rakesh przedstawia jako swojego szwagra. Mężczyzna ma na sobie szpiczaste buty, czystą koszulę i mnóstwo złota. Jest gotów spędzić z nami trochę czasu. Pachnie wodą kolońską, która tłumi nawet zapach kwiatów. Przez okno widzę jadalnię, gdzie kelnerzy w liberiach stawiają dwanaście nakryć na długim białym stole. Pojawiają się inne osoby, podawane są drinki. Wygląda to na cowieczorny rytuał; odnoszę wrażenie, że wielu ludzi ma zwyczaj przychodzić tu pod koniec dnia.

– W Indiach na szczęście mamy mocne fundamenty. Tym, co ściąga nas w dół, są infrastruktura i edukacja. Gdyby nie ludzie, którzy rządzą krajem, mielibyśmy wykształcone dzieci i zbudowane drogi. Co za korupcja! Znasz tych inspektorów od zanieczyszczeń? Oni nas szantażują. Mam dziewiętnaście działów produkcji. Ale nawet jeśli w każdym będę w stu procentach przestrzegał przepisów ochrony środowiska, to i tak mnie wyjebią. To poważna sprawa. Bardzo poważna. Zapieczętują firmę i jestem trup.

Bo ja muszę obsługiwać klientów na bieżąco. Bez przestojów. A rezerw mam tylko na trzy, cztery godziny. Wiesz, do ilu aut dostarczam części? No, spróbuj zgadnąć. Tak na oko. Każdego dnia. Okej, powiem ci. Obsługuję pięć i pół tysiąca samochodów dziennie. Możesz sobie wyobrazić, jaki jest łańcuch dostaw, granice opłacalności, koszty materiałowe… Branża samochodowa uczy działać z najwyższą precyzją. Nie wolno spieprzyć żadnej części auta, bo przez to ktoś może zginąć. Trzeba być dokładnym. Nie mogę powiedzieć klientom, że spełnię ich wymagania w 99,9 procent. Jeśli wadliwe części pójdą w świat i ktoś złoży reklamację, całą moją grupę diabli wezmą.

– Jak się tego wszystkiego nauczyłeś? – pytam.

– Prawie wszystkiego dowiedziałem się w Suzuki. Ta firma to dla mnie najlepsze przedsiębiorstwo na świecie. Nie ma wątpliwości. Popatrz tylko, jakie mają systemy, jakie procesy, jakich ludzi. Jak współpracują z dostawcami. Nie mówią: „Spieprzyłeś coś, no to spieprzaj”. Jeśli coś spieprzyłeś, ale chętnie się uczysz, jeśli masz takie nastawienie, że owszem, rozumiesz, zrobiłeś błąd, ale jesteś otwarty, powiedzą: „Będziemy cię uczyć i zostaniemy z tobą do końca życia”. To ich podejście. Japońskie podejście.

Rakesh zerka na znajomych, którzy wciąż zjawiają się wewnątrz domu i czasem wyglądają do nas na taras, pytając, co słychać. Czasem ktoś z obsługi przychodzi ustalić logistykę, niemniej po każdej takiej przerwie Rakesh podejmuje rozmowę dokładnie tam, gdzie ją urwał. Wyobrażam go sobie przy pracy, jak sprawnie i w skupieniu przechodzi od jednego zadania do drugiego.

Powinien jednak dołączyć do gości. Wstajemy. Dom przypomina teatr reality: okno to oświetlona scena, na której występują postacie w najrozmaitszych kostiumach. Na jednym końcu rozparci na miękkich kanapach znajomi beztrosko machają nogami we włoskim obuwiu, na drugim kelner w białym uniformie umieszcza świeże kwiaty na wodach marmurowej fontanny. Nad jego głową płoną ogromne kandelabry z błękitnego szkła Murano.

– Prowadzę dwa życia – zamyśla się Rakesh, wpatrzony w ten widok. – Jestem właścicielem firmy samochodowej, ale mam również agencję nieruchomości. Przez cały dzień chodzę, kurwa, w mundurze. Prowadzę politykę otwartych drzwi: masz pojęcie, co to znaczy w koncernie wartym dwa tysiące sześćset krorów? Ale to, co tu oglądasz, pochodzi z zysków wygenerowanych przez handel nieruchomościami, nie przez samochody. Od bardzo dawna inwestujemy w nieruchomości, częściowo dzięki majątkowi ze spadku, częściowo dzięki kapitalnym lokatom mojego taty, z których kilka niebywale się opłaciło. Dwa życia. W ogóle ich nie mieszam.

Rakesh jest bardzo dumny ze swojego domu i zanim wyjdę, chce mi pokazać najładniejsze wnętrza. Niewątpliwym źródłem inspiracji musiały być dlań pobyty w pięciogwiazdkowych hotelach. Oglądam gabinet masażu i pokój do chilloutu po masażu. Gabinet kosmetyczny. Restaurację teppanyaki.

– Od początku wiedziałem, że przy stole w jadalni chcę mieć jakąś wodę, dlatego kazałem zbudować tę fontannę. – Chodzi szybkim krokiem, pokazując palcem detale i obsesyjnie skupiając się na drobnych usterkach. Zjadliwie wypowiada się na temat architekta; rozstali się w niezgodzie, najwyraźniej dlatego, że architekt ośmielił się mieć własne pomysły. – Czasem chciałoby się, żeby ktoś zrozumiał, co ci siedzi w głowie, i po prostu to wydobył. – Na wypadek gdybym nie docenił należycie jego wizji, pospiesznie wyjaśnia, że to nie jest jeszcze ostateczna wersja. Trzeba zainstalować wentylację w palarni cygar. I nie skończyli robić spa.

Na widok Rakesha jakiś mężczyzna podrywa się z kanapy. Podają sobie ręce.

– To mój artysta – wyjaśnia mi Rakesh. – Wciąż zawraca mi głowę, ale poza tym jest w porządku.

„Artysta” przyszedł pokazać Rakeshowi zaprojektowane przez siebie zaproszenie na przyjęcie. Rakesh podsuwa mi pod nos gruby, mięsisty kartonik drukowany w gęste srebrne esy-floresy.

– To moja wielka impreza. Urządzam ją co roku.

– Tutaj?

– W tym domu? Ale skąd! Roznieśliby mi chałupę. Przyjęcie odbędzie się na innej farmie, po drugiej stronie drogi. Zaszalejemy!

Rozmowa o przyjęciach wyraźnie go podnieca, wypił kilka kieliszków wina i kiedy odprowadza mnie do auta, jest w zabawowym nastroju. Wzrosło mu libido; podniecony szuka czegoś w telefonie, po czym podsuwa mi fotografię.

– Tak wyglądałem, kiedy byłem w Londynie. Zobacz te niebieskie soczewki kontaktowe. Zobacz, ile miałem włosów.

To szalenie zmysłowe zdjęcie… sprzed piętnastu lat.

– No wiesz, kurwa, teraz jestem żonaty, podróżuję, dużo jem… A życie jest bardzo stresujące. Straszna presja. Zawsze mam jak najgorsze zdanie o sobie samym i swojej firmie. Pewnie uważasz, że niemało osiągnąłem, ale moje ambicje sięgają znacznie dalej. Problem, kurwa, w tym, że nie mogę ani na chwilę się rozluźnić. Na ogół pracuję po dwanaście, trzynaście godzin na dobę przez sześć dni w tygodniu. Relaksuję się tylko przy masażu. W niektóre weekendy robię sobie wolne, ale nawet na plaży jestem spięty.

Docieramy do drzwi wejściowych. Jeśli po moim zderzeniu ze szkłem zostały na nim jakieś smugi, to zostały już starannie wytarte.

– Rana, ostatecznie liczą się tylko wartości. W dzisiejszych czasach rodzice nie mają chwili czasu dla swoich dzieci i obsypują je pieniędzmi. I te dzieci nie mają żadnych wartości. Wydają kupę kasy na badziewie i nic z tego nie wynika. Pieniądze to jedyna rzecz, którą znają. Ale od pieniędzy nie stajesz się większy. To tylko znaczy, że Bóg był dla ciebie bardziej życzliwy. Wszyscy ciężko pracują.Każdy ciężko pracuje, taki poganiacz bawołów, no wiesz, on też pracuje bardzo ciężko. Więc czemu on jest tam, a ja tutaj? To wszystko dzięki Bogu. Trzeba to uszanować. Zostałeś wybrany, Bóg był dla ciebie dobry… ale jeśli nie dzielisz się bogactwem, to co z niego za pożytek? Kocham rodziców, kocham rodzinę, wszystko bym dla nich zrobił. Zrobiłbym wszystko dla Mickeya. Gdyby przyszedł i powiedział: „Wynoś się z domu, chcę się tu wprowadzić”, zrobiłbym to dla niego.

Mickey to człowiek, który nas sobie przedstawił, potentat na rynku nieruchomości, mężczyzna młodszy i bogatszy od Rakesha. Pytam, jak się poznali.

– No wiesz, po moim powrocie z Japonii oprócz siedzeń samochodowych zaczęliśmy robić także fotele do teatrów i sal widowiskowych, no wiesz, multitekstury, te rzeczy. Mickey budował wtedy swoją pierwszą galerię handlową z kinem, do którego miałem dostarczyć fotele, więc poszedłem do niego do biura spotkać się z jego ludźmi. I kiedy już schodziłem po schodach, spotkałem go wchodzącego na górę. Zapytał, kim jestem, i przez jakieś pół minuty zaistniała między nami niebywała chemia. Więc tamtego roku posłałem mu zaproszenie na swoje przyjęcie, ale moja durna ochrona zapomniała go wpisać na listę i odprawili go spod bramy. Wiesz, że nawet nic nie powiedział? Człowieku, ta godność i pokora, to było coś zdumiewającego. Więc kolejnego roku znów go zaprosiłem. I tamto przyjęcie naprawdę nas złączyło. Przez jeden wieczór staliśmy się sobie bardzo bliscy i tak jest od tamtej pory.

Na zewnątrz zapadła już noc.

– Ale prawda jest taka – mówi Rakesh – że w tym świecie złoczyńców można przesadzić z dobrocią. Ludzie zaczynają uważać, że im się należy. Jestem miły. Nie jestem bezwzględny, słowo daję, nie jestem bezwzględny. To pewnie moja wada. Powinienem być bezwzględny.

I dodaje gwoli wyjaśnienia:

– Przychodzimy nadzy na ten świat i nadzy, kurwa, odchodzimy.

Idę przez parking, który tymczasem zapełnił się sportowymi samochodami znajomych Rakesha. Księżyc jasno świeci. Wsiadam do auta i ruszam do bramy, ochroniarze wskazują mi drogę. Mijam potężne generatory, które zaopatrują posiadłość w energię. Wartownia. Wreszcie brama się otwiera i wyjeżdżam na drogę. Jadę opustoszałymi uliczkami wśród wysokich murów, kluczę wśród farm, aż wreszcie docieram do zgiełkliwej drogi głównej i kieruję się z powrotem do centrum.

W Delhi ulica jest miejscem, z którego ludzie wywodzą swoje wyobrażenie o tymmieściejakocałości. To miasto segregowane, podzielone, miasto hierarchii i zależności klanowych, gdzie tylko nieliczni członkowie różnych warstw społecznych mogą się cieszyć poczuciem, że różnice społeczne zostały zatarte, gdzie nie ma przestrzeni naprawdę demokratycznych. Dziwaczna nomenklatura adresów zamieszkania, w większości pochodząca z czasów, gdy miasto podlegało administracji brytyjskiej, z całą jej fasadowością i paranoidalnym skupieniem na kwestiach bezpieczeństwaifasady, sporo mówi o oczekiwaniach mieszkańców wobec tego, co uważają za swój dom: żyjąwosiedlachizespołachmieszkaniowych położonych w odpowiednichkwartałach, które z kolei są częściami składowymisektorów,enklawikolonii. W bogatych dzielnicach wstępu na zastrzeżone tereny bronią nieupoważnionym bramki i strażnicy; nie inaczej wygląda życie towarzyskie. Delhi to nie Mumbaj, gdzie ludzie chętnie nawiązują rozmowę z obcym w barze lub restauracji; tutaj trzeba najpierw zostać przedstawionym. Zanim ktoś wpuści nas do domu, chce wiedzieć, kim jesteśmy, toteż rozmowy polegają tu głównie na wtrącaniu znaczących nazwisk i adresów: żeby zaistnieć w towarzystwie, trzeba ogłosić, jakie się ma koneksje i stosunki. Na górnych szczeblach drabiny społecznej żądza segregacji w przestrzeniach publicznych zaspokajana jest za pomocą metki z ceną – zdarzają się całkiem nijakie kluby, pod którymi goście tłoczą się w kolejkach, żeby zapłacić dwadzieścia tysięcy rupii (czterysta dolarów) za wstęp.

Nawet wężowo kręte delhijskie metro nie potrafi zbliżyć ludzi do siebie; chociaż zapewnia dwa miliony trzysta tysięcy przejazdów dziennie, nie korzystają z niego ani najbiedniejsi, ani najbogatsi. Mieszkaniec Delhi może doznać wielkomiejskiego objawienia – ujrzeć swoją metropolię w pełnej krasie – tylko na takich wezbranych, roztrąbionych, zadymionych arteriach jak ta, którą jadę i którą wraz ze mną muszą się poruszać prawie wszyscy.

Pierwsza rzecz, jaka rzuca się tu w oczy, to brak jakichkolwiek ustępstw na rzecz pieszych. Delhi bywa czasem porównywane z Los Angeles, a to dzięki szerokim trasom, niemal autostradom, zbudowanym w ciągu ostatnich piętnastu lat z lekceważeniem wszelkiego ruchu oprócz samochodowego, więc poruszanie się tu na piechotę bywa wręcz fantastycznie żmudne. Członkowie klasy średniej, którzy przybywają do Delhi z innych miast, na początku próbują tutaj chodzić pieszo, ale nawet zanim przejęci delhijczycy zdążą ich ostrzec, jak niestosowne jest to zachowanie dla osób o ich pozycji, rychło sami się przekonują, że chodniki w Delhi – jeśli istnieją – to czysta kpina. Wystarczy wyprawa chybotliwym trotuarem, który znienacka się urywa; mrożąca krew w żyłach wspinaczka po wielkich kupach gruzu; rajd przez cuchnące jeziorka, które da się pokonać, tylko rzucając kilka cegieł; szaleńczy bieg przez ośmiopasmową jezdnię – a człowiek szybko dojrzewa do kupna samochodu. Z tego też powodu na Delhi przypada nieproporcjonalnie duża część aut, których sprzedaż w Indiach kwitnie – a boom ten, przy okazji, podsyca ambitne plany Rakesha. W ciasnym Mumbaju, którego rozciągnięte nad zatoką dzielnice są znakomicie obsługiwane przez pociągi, nabycie auta na dłuższą metę się nie opłaca; lecz na szerokich, promieniście rozchodzących się alejach Delhi nic nie sprawdza się tak dobrze jak własny pojazd, dlatego też stolica, gdzie jeszcze w latach osiemdziesiątych numery samochodów były czterocyfrowe, teraz dławi się w straszliwym ścisku.

Klasa średnia zatem ogląda miejskie widowisko głównie zza szyb samochodu. Lecz gdyby jakiś malarz chciał namalować tę burżuazyjną perspektywę w stylu, powiedzmy, dziewiętnastowiecznych artystów, którzy przedstawiali Paryż nowoczesnych, wielkomiejskich bulwarów, nie byłby to wizerunek intymny i gładki. Inaczej niż u impresjonistów, nie byłoby tu skupienia na szczegółach gestu i stroju, cierpliwie oddanej gry kawiarnianych świateł na twarzach przechodniów, pochwycenia niemal niedostrzegalnych interakcji, jakie zachodzą w miejscach publicznych między osobami całkiem sobie obcymi. Nie, byłby to stroboskopowy ciąg luźnych migawek: smuga okładki „Vogue’a” lub „Autocar” w rękach sprzedawcy gazet, który przemyka wśród aut na czerwonym świetle; rozwiane włosy kobiety z dzieckiem na tylnym siedzeniu pędzącego motocykla; jedyne oko bezpańskiego psa zastygłe w świetle reflektorów; lśniące instrumenty orkiestry weselnej – i wirujący weselny orszak, i niemożliwie biały koń pana młodego; uszminkowane usta eunuchów przyciskających twarze do szyby; ludzki kształt skulony pod kocem na pasie dzielącym jezdnie autostrady; głowa w sąsiednim aucie, przez chwilę pasiasta, gdy czyjeś światła porażą nas w lusterku wstecznym – i mnóstwo przelotnych impresji innych, bezkształt­nych postaci, ludzkich i zwierzęcych, których tożsamości nie sposób ustalić.

Takie jest moje pole widzenia podczas jazdy. Światła aut, zawsze długie i zawsze oślepiające, nieustannie krzyżują się i wirują; wśród nich, jak powidoki, odciskają się na siatkówce ciemne sylwetki ludzkie, niewidoczne na tle nocy. Wszyscy bez przerwy trąbią; ruch uliczny nie jest strumieniem, który nas unosi, ale dżunglą, przez którą trzeba się przedzierać. Kierowcy jadą, jakby mieli cały świat przeciwko sobie, i tak jest w rzeczy samej: każda okazja, którą przegapią, każda przestrzeń, której od razu nie zajmą całą kubaturą pojazdu, natychmiast zostanie opanowana przez kogoś innego. Widać to tutaj, na czerwonym świetle, gdzie wszyscy łypią wokół, upewniając się, czy nikt nie czyha, by odebrać im przewagę. Czasami ktoś na przedzie – jakżeby inaczej – pędem przejedzie przez skrzyżowanie, za nic sobie mając boczny ruch; to ci, którzy chcą podkreślić, jak dalece są wolni od wszelkich ograniczeń: sygnalizacja jest dla plebsu. Pozostali suną czujnie przed siebie, cal po calu, próbując anektować jak najwięcej terenu i przy okazji przeszkodzić autom obok, by ich nie wyprzedziły przy zmianie świateł. Cała masa stopniowo posuwa się naprzód i przesącza na skrzyżowanie.

Czekanie na światłach to nie jest czas pusty. Przeciwnie. To czas zawieszenia broni, stężenie największego lęku przed bit­wą. Kierowcami targa niepokój. Zapalają papierosy, przeklinają, stukają w kierownicę, bezsilnie trąbią. Czekanie jest natężone i nieznośne.

Wreszcie światło zmienia się na zielone. I wówczas stojącym z przodu samochodom – rozdygotanym, nieposkromionym, niepowstrzymanym – gasną silniki.

Z tyłu rozlega się wściekły jęk klaksonów – „przecież jest zielone światło, ktoś coś obiecał i nie dotrzymał słowa, to okropne, zawsze wiedzieliśmy, że świat to jedno wielkie oszustwo…” – aż w końcu martwe maszyny wracają do życia i cała horda się oddala.

Osobliwy rodzaj tremy.

Wiozłem kiedyś psychologa z Izraela, który bardzo się zaniepokoił tym spektaklem. „Unas był Holokaust – powiedział – alemy się tak nie zachowujemy. Mamy to za sobą. A tu widzę behawior niewolników. Jakby walczyli o przetrwanie. Czy oni się boją, że czegoś nie dostaną? Dlaczego?”

W innych miastach Indii tak się nie jeździ. Ale w Delhi o wiele częściej niż, dajmy na to, w Bangalurze czy Mumbaju ludzie przyjmują, że świat został zaprogramowany tak, by im wszystkiego odmawiać; dlatego, aby żyć naprawdę, muszą nieustannie uciekać się do kombinowania, manipulacji i łamania reguł. Każdy, ja również, daje tu łapówki i załatwia różne rzeczy przez znajomości – wizę, prawo jazdy, szybkie rozstrzygnięcie sprawy w sądzie, miejsce w szkole, zaproszenie na bankiet – jeśli więc to miasto ma wyraźną obsesję na punkcie statusu, to są po temu powody, gdyż władza, bogactwo i kontakty oznaczają nieporównanie łatwiejsze i lepsze życie. W efekcie, zamiast prowadzić szkoły i szpitale, dyrektorzy szkół i szpitali marnują cenny czas na śledzenie długich spisów ważnych osobników i ich fagasów, którzy domagają się preferencyjnego traktowania, co wprowadza w tych instytucjach taki sam zamęt, jaki panuje na ulicach. Ale nikt nie chce być pyłkiem w anonimowej masie, osobą, której nic się nie udaje. Można by mniemać, że w mieście o tak głęboko ugruntowanych nierównościach jak Delhi zrodzą się jakieś tęsknoty demokratyczne. Ale gdzie tam, fantazje Delhi mają charakter feudalny. Ludzie o minimalnej sile społecznego przebicia zazdroszczą tym, którzy posiadają jej odrobinę więcej, i mają nadzieję, że pewnego dnia oni również będą mogli poczuć się zwolnieni z przestrzegania prawa i obyczaju. Wystarczy tylko spojrzeć na reklamy wokół, na cały ten bełkot, gdzie kultura masowa miesza się z wielkopańskimi ciągotami: oto jakiś łatwo dostępny produkt ma zmienić nas w kogoś, kto już nigdy nie będzie musiał znosić ograniczeń, które bronią wstępu pozostałym.

Przywilej rządzi również na drogach. Nie wszyscy są równi w przepychankach o prawo do poruszania się autem. Owszem, trudno ocenić pozycję ludzi ukrytych za przyciemnionymi szybami limuzyn, ale w naszej nowej epoce, gdy dawne, mniej ostentacyjne symbole statusu zostały zastąpione jednym – za to pojemnym – kryterium ceny, przewagę mają po prostu pojazdy najdroższe. Mercedesy w ścisku błyskają światłami na maruti – i maruti potulnie usuwają się z drogi. Szoferzy dźwiękoszczelnych bmw trąbieniem przepędzają wszystkich na trasie, a ich pasażerowie nawet tego nie słyszą. Kanarkowe hummery, omijając korki, wdzierają się przez zapory na puste buspasy i nielegalnie wyprzedzają pospólstwo tłoczące się na jezdni obok, podczas gdy drogówka patrzy w drugą stronę, bo jaki gliniarz będzie ryzykował życiem, by zakwestionować przywilej jakiegoś bogatego gnojka? Ale i w tym rankingu marek pierwszeństwo osiąga się przede wszystkim siłą: jakiś człowiek wysiada ze swojego hyundaia i z całych sił kopie w drzwi maruti, za którym musiał się wlec; kilku chłopaków wypada z mercedesa i rzuca się w pościg za kierowcą auta marki Tata – miał czelność skląć ich przez okno – chwytają go i biją po twarzy jak niegrzeczne dziecko. Nic dziwnego, że nikt nie jeździ samochodem tańszym, jeśli stać go na droższy. Inwestycja w najlepszy możliwy wehikuł przynosi całkiem konkretne dywidendy.

Nietrudno odgadnąć, gdzie w tym wszystkim plasuje się cała reszta ludności. Samochody, choć wściekle agresywne, obsługują niecałe dwadzieścia procent użytkowników dróg. Większość mieszkańców podróżuje autorikszami, autobusami i skuterami, ale pozostaje jeszcze znaczna część miejskich wędrowców, którzy przemierzają tłoczne ulice na rowerach lub pieszo. W dużej mierze są to przedstawiciele najniższych szczebli drabiny ekonomicznej, a pojazdy mechaniczne są dla nich dość bezlitosne; dlatego właśnie oni najczęściej padają ofiarą śmiertelnych wypadków, których liczba w Delhi jest porażająca. Choć bowiem stłuczki zdarzają się bez przerwy, najczęściej prędkość pojazdów jest za mała, by ich pasażerom stała się poważna krzywda – za to zupełnie wystarczająca, by ciężko uszkodzić ludzi, których bezbronne ciała staną na drodze całego tego żelastwa.

Ale istnieją także niezliczone tysiące mieszkańców Delhi, dla których ulice miasta to nie tylko szlaki komunikacyjne, lecz także dom i dla których rozpędzone auta zawsze są zbyt blisko.

O tej porze już widać, jak układają się na nocny spoczynek w wybranych miejscach. Są wśród nich rzesze uchodźców z deweloperskich osiedli, ludzie o względnie ustabilizowanym życiu przegnani z własnych domów przez indyjski boom na nowe fabryki i prywatne dzielnice. Są robotnicy i religijni pielgrzymi, którzy przybyli do stolicy załatwić jakieś sprawy i którzy niebawem ją opuszczą. I są wyzuci ze wszystkiego nędzarze, tak bezradni, że nie są nawet w stanie zbudować sobie na noc schronienia. Śpią tutaj, na ulicy, raz po raz rażeni smugami świateł, kryjąc głowy pod koce.

Podwyższony pas dzielący ruchliwe jezdnie ma szerokość mniej więcej dwóch leżących blisko siebie osób i nie robi wrażenia pożądanego miejsca spoczynku. Ale nieprzerwany ruch uliczny po jego obu stronach sprawia, że nie podchodzą tu psy i inne uciążliwe zwierzęta. Oczywiście, strumień samochodów nie powstrzymuje gorąca, zimna ani komarów – tym, którzy pozostają trzeźwi, noc, w najlepszym razie, przyniesie tylko półsen. To rodzaj snu, w którym nigdy nie wolno utracić czujności; w końcu biedaka też można okraść, a nawet doświadczona uliczna „spaczka” może stoczyć się na jezdnię. A jeśli nie ona, to któreś z jej dzieci – są takie ruchliwe, kiedy śnią.

Rikszarze śpią na swoich pojazdach. To swego rodzaju izolacja, niemniej również dodatkowe problemy. Wprawdzie kanapa rikszy rowerowej jest wygodniejsza niż asfalt, ale mieści się na niej jedynie ludzki tułów, toteż śpiący kierowcy splatają kończyny w najprzedziwniejsze gimnastyczne układy. Dostrzegam nogi sterczące spomiędzy prętów balustrady oraz stopy podwieszone na drzewie.

Te masy wędrowców składują dobytek wśród urządzeń miasta. O tej porze wszędzie widać sylwetki ludzi, którzy wdrapują się na cudze dachy, aby zabrać tobołki z posłaniem, rzucone tam o świcie. Prawie na każdej gałęzi, prawie w każdej wnęce tkwią wciśnięte tam kłęby ubrań i plastikowe butelki, należące do mieszkańców delhijskich ulic. Z każdej krawędzi zwisają płócienne worki. Na czubkach drzew, uwiązane, kołyszą się plandeki i bambusowe tyczki z rozebranych schronień, czekających, aż ktoś znów je odbuduje.

Dla wielusettysięcznych rzesz ludzkich bez dachu nad głową zewnętrzna powłoka miasta odgrywa rolę ogromnej sypialni, łazienki i szafy, co jeszcze potęguje wrażenie ogólnego śmietnika. Lecz niechlujne szczegóły – gryzmoły na murach zostawione przez koczujących ludzi, kawałki sznurków wiszące na gwoździach, koce powiewające na płotach – to jeszcze dość malowniczy element krajobrazu tej ruchliwej arterii. Równie niechlujne, lecz o wiele smutniejsze są przedsięwzięcia włodarzy miasta. Na przykład ulica, którą jadę, była niedawno poszerzana, ale podczas robót zerwano fasady budynków po obu jej stronach i od wielu miesięcy cały ten odcinek wygląda jak strefa wojny. Nieprzyjemne wrażenie jest tym silniejsze, że w odsłoniętych pomieszczeniach życie toczy się nadal, na oczach każdego, kto tędy przejeżdża. Nawet na górnych piętrach, gdzie upadek z odciętej podłogi grozi śmiercią, wciąż palą się światła, przy ścianach stoją biurka, urzędnicy telefonują, zatykając uszy, żeby coś usłyszeć w zgiełku samochodów. Kalendarze na ścianach trzepoczą w wirach powietrza wzniecanych przez ciężarówki, wiatraki na sufitach mielą uliczne spaliny.

Na zewnątrz, niczym spalone zapałki, sterczą z rumowiska nagie drzewa.

Przejeżdżam pod łuszczącym się wiaduktem, jednym z wielu na obwodnicach Delhi, prowadzących to w dół, to w górę, niczym kolejka w wesołym miasteczku. Nie wydaje się, by te rozsiane z rzadka megality stanowiły jakiś spójny system; na każdym wiadukcie obowiązują inne zasady ruchu i każdy różni się od pozostałych. Każdy z nich postawiła inna firma budowlana, według innego projektu, z innego typu cegły, z innym oświetleniem, każdy został wykończony w inne ozdobne zawijasy. Odcinki jezdni między nimi w sposób dowolny poszerzają się i zwężają, co skutkuje typowym w tym mieście, nierównym rytmem jazdy – przyspieszenia i zwolnienia, przypływy i odpływy. Dwie estakady kończą się w tym samym punkcie, jakby nic o sobie nie wiedziały, kierując strumienie rozpędzonych pojazdów wprost w splątany supeł drogowy, z którego trzeba się wyrywać przez dwadzieścia minut.

Choć niedawno zbudowane, wyszczerbione wiadukty już teraz wyglądają staro, jak zresztą duża część delhijskiej infrastruktury. Przeprowadzona kosztem wielu miliardów dolarów niedawna modernizacja Delhi, którą z wielkim trudem zakończono w przededniu Igrzysk Wspólnoty Narodów w 2010 roku, dzisiaj jest zaledwie bladym wspomnieniem; nowe ekrany dzielące jezdnie głównych arterii w wielu miejscach legły w gruzach, blokując ruch, walą się zardzewiałe dachy stadionów, po spękanych parkingach hula wiatr. Drzewa, posadzone tutaj tysiącami, by złagodzić kanciastość tej masy betonu, dawno uschły, jakby nikt nie planował, że przeżyją imprezę. Czas w Delhi to makabra; błyskawicznie topnieje, sprawiając, że przystanki autobusowe natychmiast przeciekają, a bloki mieszkalne kruszą się jeszcze przed zasiedleniem. To czas, który robi wyrwy w oddanych przed miesiącem drogach, byle jak zbudowanych, aby tylko wytrzymały do otwarcia. To czas, który momentalnie czyni zbędnymi wielkie aleje, wytyczone na skroś dzielnic slumsów, gdyż supernowoczesne tereny sportowe, do których prowadzą, stoją i niszczeją zamknięte na kłódkę. Żyć tutaj oznacza egzystować w czasie, w którym wszystko jest stare, nawet gdy jest nowe; w którym wszystko, zanim na dobre powstanie, już się rozpada i ginie na rzecz rozkładu i przestarzałości.

Nic nie trwa wiecznie i wszystko przemija na naszych oczach; przed tym ogólnym prawem trudno uchronić nawet duszę. Być może dlatego nieskazitelnie utrzymana posiadłość Rakesha robi takie wrażenie. W kontekście Delhi jej wygląd ma wymiar wręcz egzystencjalny, jakby każda grudka żwiru zmieciona przez ogrodników ze ścieżki była próbą stawienia czoła powszechnej nietrwałości.

Skręcam do serca brytyjskiego Delhi, gdzie nadal mieści się siedziba władz miasta, dzięki czemu dzielnica pozostała nietknięta przez rozbiórki i przebudowy, które rozpanoszyły się gdzie indziej. Nade mną górują pyszne korony drzew, ruch uliczny płynie swobodnym strumieniem. Obok, ciężko i miarowo, stąpają dwa słonie. Od czasu do czasu przystają i obrywają jakąś gałąź, którą następnie żują w zamyśleniu, wracając do domu po całodziennym trudzie. Reflektory aut oświetlają tylko ich kolana; z mroku wyłaniają się potężne, krzywe nogi, wyżej majaczą wielkie garby grzbietów, gdzie drzemie poganiacz.

Na widok tych zwierząt zawsze czuję przypływ miłości do Delhi. Stwarzają wrażenie nieprawdopodobnie olbrzymich nawet na tle tej wielkiej metropolii – tak olbrzymich, że wydają się chłonąć cały zgiełk miasta, by niczym las deszczowy usunąć truciznę z jego atmosfery.

Za słoniami toczy się ciężko potężna cysterna na wodę. Spore obszary miasta, niekoniecznie najbiedniejsze, są pozbawione wodociągów i muszą raz po raz uzupełniać wodę w ten pracochłonny i kosztowny sposób. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się trafić na cysternę, która by nie przeciekała w katastrofalnym tempie. To zakrawa wręcz na czarny humor: w mieście, gdzie woda jest tak cenna, jej dysponent, czyli komunalne przedsiębiorstwo wodociągowe, jawnie wylewa połowę w kurz ulicy.

Również spod brzucha tej cysterny, zardzewiałej i powgniatanej, leją się w kilku miejscach strugi wody. By było jeszcze śmieszniej, obsługa nie zamknęła wlotu i za każdym razem, gdy pojazd hamuje, z otworu chlusta potężna fala.

Stajemy teraz na czerwonym świetle.

Czerwone i żółte światło pali się naraz – czerwone ciągłe, żółte migające. Widywałem już ciągłe żółte w zestawie z migającym zielonym, czerwone i zielone jednocześnie oraz żółte migające we wszystkich kierunkach. Język rozszerzonej w ten sposób sygnalizacji można by nawet uznać za radośnie odświętny, gdyby nie fakt, że wziął się z niemożności i smutku – z bezradności władz, nieumiejących zapobiec pladze nocnych kierowców, którzy nie bacząc na kolor świateł, jeżdżą przez skrzyżowania z szaleńczą prędkością, co dla nich i osób postronnych często kończy się śmiercią. Tradycyjne czerwone światło jest najwyraźniej zbyt statyczne, zbyt passé, aby zatamować współczesny pęd do życia, pieniędzy i alkoholu. Postanowiono więc wprowadzić coś świeżego i pełnego werwy. Być może światła błyskające w rozmaitych kolorach akurat kogoś uratują – jeśli się nie zatrzyma, to przynajmniej chwilę się zawaha.

Niekiedy słabnąca moc sygnalizacji uzyskuje wsparcie w postaci ostrzeżeń: „Nie jechać na czerwonym świetle. Ruch tylko, kiedy światło jest zielone”.

Na bruku piętrzą się zardzewiałe szczątki poprzednich pokoleń sygnalizatorów.

Wśród stojących samochodów krąży żebrak z obciętymi rękami; oczywiście, nie może wziąć pieniędzy, więc podsuwa kieszeń każdemu, kto chce okazać szczodrość. Zastanawiam się, jak człowiek bez rąk może jeść. Zastanawiam się, jak rozpina spodnie.

Ogromne skrzyżowanie bombardują światła neonów. Jezdnie rozdzielone są trójkątnymi wysepkami, na których, ciało przy ciele, śpią ludzie. Mija mnie wielki klimatyzowany autokar, pełen europejskich turystów emerytów, czytających przewodniki – albo również pogrążonych we śnie.

Zewsząd patrzą wielkie billboardy. Jeden z nich reklamuje nowe deweloperskie osiedle o nazwie Cape Town. Przedstawia wygenerowane komputerowo obrazki słonecznych mieszkań, ładnie zaparkowanych bmw, ślicznych klombów i bogatych, szczęśliwych, roześmianych jasnoskórych ludzi nad basenem. Dziesięć lat temu takie osiedle nosiłoby nazwę jakiegoś miejsca w Ameryce. Jednak tymczasem delhijscy konsumenci liznęli trochę świata i zdali sobie sprawę, że amerykańskie przedmieścia są zbyt otwarte i demokratyczne jak na ich gust. W poszukiwaniu splendoru zwracają się teraz ku Republice Południowej Afryki, Rosji i Dubajowi, gdzie wszystko jest bardziej pod kontrolą.

Inny billboard, reklamujący galerię handlową, ukazuje mężczyznę, który pęka z konsumenckiej uciechy, gdyż może przymierzyć mnóstwo różnych strojów. Slogan głosi: „Zmiana wierci dziurę w brzuchu”. Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, co znaczą te słowa. Po czterdziestominutowej jeździe przez podziurawione miasto natychmiast przychodzą mi na myśl wiertła – i gigantyczne perforacje, jakie powstały w świadomości Delhi w okresie przemian. Ale potem zdaję sobie sprawę, że tematem reklamy, metaforycznie, jestnuda. W wielomilionowej metropolii, aż kipiącej od imperialnych ambicji i błyskawicznych milionerów, gdzie ludzie, którzy piętnaście lat temu nie mieli pojęcia, jak wygląda kuchenka mikrofalowa, teraz jeżdżą lamborghini, największe zagrożenie najwyraźniej stanowi splin.

Pod billboardami piętrzy się wielka kupa śmieci. Wśród foliowych toreb i gnijących odpadków węszą świnie. Zerkam na niewyraźny napis powyżej: „Ekskrementom nie ma granic”. Zdumiony, przecieram oczy. Tym razem czytam: „Eksperymentom nie ma granic”.

Chyba jestem zmęczony.

Zmiana świateł. Cysterna z wodą rusza ociężale, jej zad zalewa kolejna fala i ciurkiem spływa na jezdnię. Skręcam w czeluść pod kolejnym wiaduktem; wiszą tu sznury z bielizną, dorośli śpią, a dzieci bawią się patykami. To ostatnia prosta, zaraz będę w domu.

Nagle sąsiednie samochody zaczynają hamować i skręcać; strumień aut przede mną się rozdziela i na drodze ukazuje się młodzieniec w łachmanach. Zwalniam, czekając, aż się odsunie. Ale on ani drgnie, tylko unosi dłoń, spoglądając na mnie wyniośle. Hamuję. Samochód zatrzymuje się kilkanaście centymetrów od niego. Patrzymy sobie w oczy. Chłopiec ma około szesnastu lat i dziko rozczochrane włosy. Jego szyję zdobią niezliczone girlandy ze srebrnej lamety z wizerunkami wcieleń boskiej mocy – Kali, Durgi, Śiwy. Jest ich tak wiele, że szyja chłopca nurza się w strzępkach srebra, które sięgają mu wyżej uszu i zasłaniają pół twarzy.

Na jego piersi, na smyczach, zwisają magnetyczne karty wstępu – owe karty z cyfrowymi zdjęciami, dzięki którym pracownicy korporacji zyskują wstęp do swoich biur. Młodzieniec ma ich chyba ze trzydzieści; to klucze do nowych globalnych sieci.

Jest to strategia, która od dawna dobrze służy mieszkańcom tej mocno splądrowanej części świata. Trzymaj się starych bogów, lecz nie lekceważ nowych.

Chłopiec wpatruje się we mnie, chwyta jedną z kart magnetycznych i podtyka mi ją pod nos władczym gestem: „Pojedziesz, kiedy ci pozwolę”. Nie odrywa ode mnie wzroku, jego spojrzenie płonie, jest wspaniały. Gapimy się na siebie przez jakiś czas: długo patrzy mi w oczy, upewniając się, że akceptuję jego władzę. W końcu, zadowolony, odchodzi pomiędzy sznury rozpędzonych pojazdów. Obserwuję, jak się oddala, zdejmuję stopę z hamulca i ruszam do domu.

Jeden

O indyjskich miastach mówi się, że wiek XIX należał do Kalkuty, którą wyznaczyli na stolicę Brytyjczycy, wiek XX – do Bombaju[3], centrum korporacji i kinematografii, lecz wiek XXI będzie należał do ośrodka politycznego – czyli Delhi.

Przed rokiem 1911, kiedy Brytyjczycy niespodziewanie przenieśli siedzibę władzy do Delhi, stolicą Indii była leżąca w Bengalu Kalkuta. Przez dziesiątki lat interakcji z urzędnikami imperium wytworzyła się tam zanglicyzowana klasa średnia, która dostarczała fachowców i kancelistów na potrzeby brytyjskiej administracji kolonialnej. Jednym z takich fachowców był ojciec mojego ojca, z zawodu księgowy, zatrudniony w różnych brytyjskich przedsiębiorstwach na terenie północnych Indii.

W 1947 roku, gdy nastąpił Podział [Partition], a z wschodnich i zachodnich terytoriów brytyjskich utworzono dwa suwerenne państwa: Indie oraz Pakistan (Zachodni i Wschodni)[4], mój dziadek pracował na stanowisku głównego księgowego w towarzystwie ubezpieczeń Commercial Union Assurance w mieście Lahaur. Stamtąd pochodzą najwcześniejsze wspomnienia mojego ojca. Są to wspomnienia przyjemne – rodzina była zamożna, miasto harmonijne. Ojciec z czułością przypomina sobie tętniącą życiem szkołę, gdzie razem uczyli się muzułmanie, hindusi i sikhowie, oraz jej eleganckiego muzułmańskiego dyrektora. Jednak zanim skończył dziesięć lat, stało się oczywiste, że machinacje polityków wkrótce położą kres tej spokojnej egzystencji. Nadchodził Podział. Allauddin Khan, komendant główny policji w Lahaur i brydżowy partner mojego dziadka, postanowił zatroszczyć się o bezpieczeństwo swojego hinduskiego przyjaciela i przysłał samochód, który miał zawieźć naszą rodzinę na stację. Co więcej, Khan polecił policjantom, by wsiedli do pociągu i strzegli mojej rodziny aż do Amritsaru po drugiej stronie przewidywanej granicy. Prawdopodobnie uratowało to mojej rodzinie życie: wkrótce wybuchły zamieszki, podczas których budynek, w którym mieszkali, został do­szczętnie ­spalony, a ­gospodarz hindus wraz z rodziną – zamordowany.

Rodzina ojca wróciła do Bengalu, gdzie przeprowadzano podział na wschodzie, i znalazła się jakby po drugiej stronie lustra. Po dziś dzień ojciec pamięta nierzeczywisty widok ciał zarżniętych muzułmanów, ułożonych na ulicach Kalkuty niczym trofea łowieckie.

Po tych przeżyciach w moim dziadku wyraźnie coś pękło. Zmarkotniał i zamknął się w sobie. Znalazł inną, dobrze płatną pracę, ale zaraz ją rzucił z jakiegoś ideowego powodu. Nagle rodzina z dziewięciorgiem dzieci została bez środków do życia. Odcięto prąd. Nie starczało na jedzenie i świece. Dziadek zadłużył się u lichwiarzy, żeby zapłacić rachunki, a gdy ci przysłali zbirów, by odzyskać pieniądze, mój trzynastoletni ojciec wybiegł na ulicę i wybłagał u nich prolongatę. Dziadek nie przyjmował nic do wiadomości: zamknięty w pokoju palił papierosy i czytał angielskie powieści szpiegowskie.

Krewni i znajomi zaczęli unikać naszej rodziny. Mój ojciec, chcąc ocalić swoich bliskich od śmierci głodowej, znalazł pracę jako domokrążny sprzedawca oleju jadalnego.

Przede wszystkim sprzedawał go ludziom, których znał. Pewnego dnia zapukał do drzwi jednej z ciotek, która widząc, jaki jest chudy, zaprosiła go na obiad. Stamtąd poszedł z towarem do drugiej ciotki, która również zaproponowała mu posiłek. Nie mając pewności, kiedy znów uda mu się coś zjeść, ojciec przyjął zaproszenie i usiadł do stołu. Tymczasem jednak zjawiła się z wizytą pierwsza ciotka i zobaczyła, że ojciec objada się po raz drugi. Jeszcze dziś, po sześćdziesięciu latach, ojciec opowiada tę historię, drżąc z upokorzenia, że przyłapano go na takiej desperacji.

W końcu jednak sprawy przyjęły lepszy obrót. Dziadek dostał posadę głównego księgowego w brytyjskiej fabryce ciągników w Delhi. Cała rodzina przeprowadziła się do stolicy i zamieszkała w dzielnicy zwanej Karol Bagh, na terenie dawnego ogrodu (bagh) Mogołów. Na początku XX wieku osiedliła się tam ludność, którą wypędzono z okolicznych wiosek, gdy Brytyjczycy budowali swoje miasto, później zaś – licznie przybyli uciekinierzy z terenów objętych Podziałem. Jednak w latach pięćdziesiątych nadal była to spokojna, pełna bujnej zieleni okolica; ojciec pamięta parki i senne ulice, którymi chodził do szkoły. „Delhi było piękne – mówi. – Pożyczałem rower i jeździłem po całym mieście wielkimi, pustymi drogami”.

W epoce, gdy w każdej drobnomieszczańskiej rodzinie za ideał uchodziło jedno miejsce pracy przez całe życie, dziadek utrzymał swoją posadę dokładnie przez rok. Zazdrosny o swojego przełożonego, Szkota, nazwiskiem McPherson, postanowił poskarżyć się na niego dyrektorowi generalnemu w Kalkucie. Wykorzystując swoje stanowisko głównego księgowego, wymusił na kasjerze, by ten zakupił mu bilet pierwszej klasy z podręcznego funduszu firmy, po czym udał się do Kalkuty w poszukiwaniu satysfakcji. Został natychmiast zwolniony.

Dziadek był anglofilem. Jego koronna teoria na temat wychowania dzieci brzmiała: „Muszą mówić po angielsku”. Wymagał, by rozmawiano po angielsku przy stole, a będąc w podróży, kreślił do dzieci listy wytworną angielszczyzną i ozdobnym charakterem pisma. Ale po ucieczce z Lahaur stosunki z brytyjskimi firmami musiały stać się dla niego głęboko i intymnie bolesne: w każdym razie rozpamiętując rozmaite zniewagi, prawdziwe bądź urojone, raz po raz wpadał we wściekłość, co wprawiało otoczenie w niemałą konsternację. Rodzina, ponownie zubożała, wróciła do Kalkuty. Kolejne posady pojawiały się i znikały. Pewnego razu szef Anglik poprosił dziadka, żeby ten nie palił w biurze; dziadek odebrał to jako antyindyjski afront i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Babcia, pochodząca z zamożnej rodziny, niemal oszalała przez te lata głodu, lęku i upokorzeń, kiedy dzieci musiały się uczyć na klatce schodowej, przy świetle, które życzliwy sikhijski gospodarz zostawiał zapalone właśnie w tym celu. Bez końca wspominała przeszłość w Lahaur, dawne życie, dostatnie i szczęśliwe.

Tak przedstawiała się sytuacja w chwili, gdy mój ojciec wpadł na pomysł ratowania rodziny. Pojawiła się możliwość wyjazdu do Niemiec, które oferowały wszystkim chętnym do pracy gastarbei­terom tani przejazd i gwarancję zatrudnienia. Ojciec uznał, że wykorzysta tę szansę jako sposób dostania się na studia w Anglii; po powrocie – myślał – nigdy już nie zazna bezrobocia i głodu.

Kiedy miał wyjechać, jego ojciec anglofil przez kilka tygodni stał na balkonie i dumnie obwieszczał przechodniom: „Mój syn jedzie do Anglii!”.

Ojciec wsiadł na statek w Bombaju, po czym – w rejsie przez Morze Arabskie i Kanał Sueski na Morze Śródziemne – spędził chyba dwa najbardziej beztroskie tygodnie w swoim życiu. Na ląd zszedł w Genui, skąd pojechał pociągiem do Stuttgartu, gdzie przepracował rok w papierni jako robotnik niewykwalifikowany. W 1962 roku znalazł się w Londynie. Zaczął studiować księgowość i jednocześnie podjął pracę w kolejach brytyjskich. Kiedy za pierwszą wypłatę kupił swojemu ojcu w prezencie wieczne pióro Parkera, dostał następujące podziękowanie: „Mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że pióro, które mi przysłałeś, jest najsłynniejszym piórem w całych Indiach. Widział je chyba każdy, kto nie jest ślepcem, przynajmniej w Kalkucie”.

Kiedyś poszedł obejrzeć pokój do wynajęcia w domu żydowskiego małżeństwa we wschodnim Londynie. Żona była uciekinierką z hitlerowskich Niemiec, jedyną osobą z rodziny ocalałą z obozów śmierci. Ojciec im się spodobał, a oni jemu. Ale drugi pokój zajmował już inny lokator, biały mężczyzna z Afryki Południowej, który na wieść, że ojciec zamierza się wprowadzić, wpadł w histerię. Przerażony, wziął gospodynię na bok: „Ja nie mogę mieszkać z kolorowym!”. „To może się pan dzisiaj wynieść” – odparła i wyrzuciła go. Mój ojciec mieszkał u tych ludzi wiele lat.