Dekada przełomu. Polska lewica opozycyjna 1968-1980 - Michał Siermiński - ebook

Dekada przełomu. Polska lewica opozycyjna 1968-1980 ebook

Michał Siermiński

0,0

Opis

Historia ewolucji intelektualnej i politycznej lewicowego nurtu opozycji demokratycznej w PRL reprezentowanego przez postacie takie jak Jacek Kuroń, Adam Michnik, Leszek Kołakowski. Analizując ich teksty, wypowiedzi i książki autor dowodzi, że już w latach 1968-1980 porzucili oni orientację socjalistyczną i koncepcje demokracji robotnoczej, przesuwając się na pozycje narodowego paternalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor serii: Przemysław Wielgosz

Redakcja:Zbigniew Marcin Kowalewski

Recenzenci:dr hab. prof. UW Tadeusz Klementewiczdr hab. Michał Kozłowski

Korekta:Wojciech Górnaś / redaktornia.com

Projekt i skład: Krzysztof Ignasiak / bekarty.pl

Projekt okładki inspirowany motywem grafiki Czesława Bieleckiego pt. „Kardiogram” z 1980 r.

Publikacja dofinansowana przez Instytut Filozofii Wydziału Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego

© Michał Siermiński & Instytut Wydawniczy Książka i Prasa 2016

ISBN 978-83-65304-36-0

Instytut Wydawniczy Książka i Prasa ul. Twarda 60, 00‍-818 Warszawa tel. 22‍-624‍-17‍-27 [email protected]‍-diplomatique.pl

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Książkę dedykuję moim Rodzicom,Elżbiecie i Markowi Siermińskim

Wstęp/

Środowisko skupione w latach sześćdziesiątych wokół Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego – tworzone przez kilkudziesięciu młodych ludzi, przede wszystkim studentów Uniwersytetu Warszawskiego, od pewnego momentu określanych jako „komandosi” – to w historii peerelowskiej inteligencji ostatnia znacząca formacja lewicowo-radykalna1. Najważniejszym i najobszerniejszym manifestem politycznym powstałym w tym kręgu był słynny List otwarty do partii, napisany w połowie lat sześćdziesiątych przez ideowych liderów buntującej się młodzieży, Kuronia i Modzelewskiego. Wkrótce po napisaniu Listu i próbie jego kolportażu obydwaj autorzy zostali aresztowani. Wbrew intencjom władzy nie doprowadziło to jednak do dezintegracji skupionego wokół nich środowiska; wręcz przeciwnie – represje karne jeszcze bardziej skonsolidowały i zradykalizowały grupę: teraz solidaryzowała się ona z zatrzymanymi, organizowała zbiórki pieniędzy dla ich rodzin i przy różnych okazjach demonstrowała w ich obronie, na przykład śpiewając Międzynarodówkę przed salą rozpraw, w której zapadał wyrok skazujący Kuronia i Modzelewskiego na kilka lat pozbawienia wolności. W późniejszym okresie, gdy autorzy Listu przebywali już w więzieniach, na nieformalnego lidera „komandosów” coraz wyraźniej wyrastał Adam Michnik – już wcześniej bardzo zaangażowany politycznie student historii, dawniej aktywny członek prowadzonego przez Kuronia „czerwonego” Hufca Walterowskiego, a na początku lat sześćdziesiątych, jako licealista, jeden z głównych inicjatorów klubu „raczkujących rewizjonistów”2.

Wbrew pozorom, dokładne określenie tożsamości ideowej, która nadawała grupie „komandosów” specyficzną spójność, nie jest łatwym zadaniem. Nie dokonując nadmiernych uproszczeń, nie można bowiem powiedzieć, że owa tożsamość była ufundowana na rewolucyjnym i napisanym marksistowskim językiem manifeście Kuronia i Modzelewskiego. List bez wątpienia był jednym z najważniejszych punktów odniesienia przy ideowych debatach radykalnych studentów, jego autorów zaś wydawała się otaczać szczególna aura, charakterystyczna dla wszystkich żywych legend – „komandosi” podziwiali Kuronia i Modzelewskiego za odwagę, niezłomność oraz śmiałość, które pozwoliły im przedstawić radykalną krytykę sprzeczności systemu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej w postaci zwartej analizy, a tym samym przenieść krytyczną dyskusję lewicy na znacznie wyższy, nieznany dotąd poziom3. Z drugiej strony, grupa na pewno nie składała się z bezkrytycznych wyznawców Listu, mało kto akceptował  w s z y s t k i e  zawarte w nim rozpoznania, niektórzy „komandosi” zaś, jak na przykład Michnik, wprost krytykowali Kuronia i Modzelewskiego za pewne „uproszczenia”, na przykład jednoznacznie negatywną ocenę demokracji parlamentarnej4. W dodatku sami autorzy po wyjściu z więzienia w 1967 roku dostrzegli konieczność uzupełnienia i poszerzenia swoich dawnych analiz. Nie chodzi jednak wyłącznie o różny stopień akceptacji poszczególnych tez zawartych w Liście: kilkudziesięcioosobowa grupa „komandosów” nie stanowiła także środowiska całkiem jednolitego pod względem pochodzenia społecznego czy wyznawanego światopoglądu (na przykład religijnego). Mimo to Jerzy Eisler w klasycznej pracy Polski rok 1968 wskazuje pewne cechy dystynktywne, pozwalające odróżnić „komandosów” od innych grup zaangażowanych politycznie studentów. Jak pisze, w ich przypadku:

Od różnic światopoglądowych ważniejsze wydawały się […] poglądy jednoznacznie lewicowe. „Komandosi”, uważani przez komunistyczną władzę za elementy antysocjalistyczne, w rzeczywistości byli […] przeważnie zbuntowanymi młodymi komunistami, posługującymi się lewicową frazeologią i chętnie odwołującymi się do tradycyjnych wartości socjalistycznych, takich jak wolność, równość czy sprawiedliwość społeczna5.

Tym, co nadawało grupie specyficzną jedność, była gotowość do manifestowania radykalnych poglądów politycznych: „komandosi” otwarcie oskarżali ustrój, że nie spełnia własnych obietnic, kontestowali więc system z wyraźnie lewicowych pozycji ideologicznych. Bunt ten był buntem w imię niezrealizowanych ideałów Października ’56, był walką o „prawdziwy” czy też „autentyczny” socjalizm – nawet jeśli poszczególni przedstawiciele interesującego nas środowiska rozumieli te hasła nieco inaczej6. W tym sensie można powiedzieć, że młodzież skupiona wokół Kuronia i Modzelewskiego wpisuje się w najbardziej radykalne tradycje polskiego rewizjonizmu.

Definitywny koniec tej lewicowo-radykalnej formacji ideowej nastąpił na początku 1968 roku, w następstwie fali represji, z którą spotkały się zainicjowane przez „komandosów” i szybko ogarniające cały kraj protesty studenckie. Wobec tego Marzec ’68 wyznacza w historii polskiej lewicy łatwą do wskazania cezurę, oddzielającą przeszłość od przyszłości. Tak postawioną tezę można nieco złagodzić, wskazując, że już na początku drugiej połowy lat sześćdziesiątych u niektórych lewicowych radykałów można obserwować najpierwsze oznaki ideowych przewartościowań, czekających interesujące nas środowisko w kolejnym dziesięcioleciu – wymieńmy choćby początkowe symptomy wyczerpywania się programu rewolucyjnego czy pojawienie się u niektórych „komandosów” zainteresowania „sprawą narodową”7. Jednak nawet jeśli zgodzimy się, że proces przemian „komandosów” rozpoczął się już w latach sześćdziesiątych, to starając się zinterpretować jego ówczesny kierunek przez pryzmat znanych nam późniejszych losów środowisk postrewizjonistycznych – wstępujemy na niepewny grunt. W rzeczywistości wydaje się, że przeobrażenia młodych radykałów – nawet jeśli zostały już zainicjowane – nie przybrały jeszcze w latach sześćdziesiątych żadnego ściśle określonego kierunku. Nie przybrały, ponieważ nie zdążyły przybrać. Wszystko bowiem przerwał „szok”, który nastąpił w Marcu ’68.

MARCOWY „SZOK”

Słowo „szok” nie padło tu przypadkowo. Uczestnicy i animatorzy studenckich protestów bardzo często używają go w swoich wspomnieniach spisywanych w kolejnych latach po Marcu ’68. Każdy, kto próbuje zrozumieć specyfikę wstrząsu, jakim dla „komandosów” okazały się wydarzenia z początku 1968 roku, skazany jest na pracę z materiałami, które w zdecydowanej większości powstawały już w latach siedemdziesiątych (i późniejszych). Dariusz Gawin twierdzi, że dopiero po jakimś czasie, gdy emocje związane z traumatycznymi zajściami opadły, mogła się rozpocząć zasadnicza „praca pamięci”, nadająca gwałtownemu doświadczeniu pewne znaczenie, osadzająca je w określonej strukturze interpretacji8. W dalszej części będzie nas interesował  n i e   r z e c z y w i s t y  przebieg czy sens wydarzeń z 1968 roku, ale raczej sposób, w jaki utrwaliły się one w zbiorowej pamięci byłych rewizjonistów. Jaka „prawda” o Marcu ’68 wyłania się z ich dyskursów?

Marcowy „szok” wydaje się zawierać dwa wzajemnie powiązane, choć możliwe do oddzielenia komponenty. We wspomnieniach spisywanych w kolejnych latach często powracają opisy bezwzględnego postępowania „komunistycznej” władzy – a więc brutalnych ataków bojówek posyłanych przeciwko studentom czy zakrojonej na szeroką skalę kampanii antyinteligenckiej, nacjonalistycznej, antysemickiej, prowadzonej w prasie, telewizji i innych środkach przekazu9. Dyskursywny obraz agresywnych kampanii i okrutnej pacyfikacji wieców uzupełniają wspomnienia podszytych antysemityzmem przesłuchań i śledztw, a także surowych wyroków, które wkrótce spadły na inicjatorów i uczestników studenckich wystąpień, nieodwracalnie zmieniając trajektorie życia niejednej i niejednego z nich. Co charakterystyczne, we wspomnieniach całe to instrumentarium, którym posłużyły się władze, by zdusić ferment w środowiskach młodych inteligentów, jest często kojarzone z metodami typowymi dla reżimów faszystowskich. Postawa „komunistycznych” władz nie stanowi jednak jedynego elementu marcowego „szoku”. W retrospekcjach osób zaangażowanych w interesujące nas wydarzenia pojawia się bowiem również poczucie izolacji, osamotnienia, a niekiedy wręcz wrogości ze strony reszty społeczeństwa. Na ten ważny aspekt późniejszych dyskursów inteligencji zwraca uwagę Piotr Osęka w swoim studium My, ludzie z Marca. Autoportret pokolenia ’68, w którym – na podstawie kilkudziesięciu relacji autobiograficznych – analizuje zbiorową pamięć uczestników (nie tylko tych radykalnie lewicowych) marcowych wydarzeń. Osęka zauważa, że z perspektywy czysto subiektywnej młodzi kontestatorzy w dużym stopniu rozczarowali się, szukając kontaktów z robotnikami – wyraźnie zawiedli się ich obojętnością czy biernością. Było to w ocenie autora jedno z najważniejszych doświadczeń marcowego pokolenia – doświadczenie w dużym stopniu formacyjne, które w kolejnych latach zaciążyło na jego dalszych losach:

Większość wspomnień Marca to opowieści o wielkiej nadziei i wielkim rozczarowaniu, w którym pobrzmiewają insurekcyjne mity. Marzenie o sojuszu studentów z robotnikami jest inspirowane bez wątpienia pamięcią Października, ale w dalszym planie widzimy topos powstania styczniowego: sen o wspólnym zrywie szlachty i chłopów przeciwko zaborcom. „Ludzie z Marca” mieli świadomość, że bunt uniwersytetów nie ma szans, jeśli nie dołączą do niego fabryki. I jednocześnie czuli, że przegrywają z partią walkę o robotnicze poparcie10.

W pamięci sporej części młodej inteligencji zapisał się obraz marcowych mas, które „nie chcą rewolucji” i pozostają bierne, skazując studentów na beznadziejną walkę z „totalitarną” władzą. Również we wspomnieniach Jacka Kuronia – nieco starszego od ludzi z pokolenia interesującego Osękę – zachowały się interesujące fragmenty, które świadczą o rezygnacji i rozczarowaniu postawą reszty społeczeństwa. Kuroń – który choć 8 marca 1968 roku nie brał udziału w wiecu na Uniwersytecie Warszawskim, szybko trafił do aresztu – w swojej autobiografii przedstawił obraz ponurych chwil oczekiwania na proces. W latach osiemdziesiątych tak rekonstruował swoje więzienne wątpliwości i rozterki:

Cała prasa jest poświęcona tylko jednemu: „wybrykom chuliganów”. A widać, że to jest obejmujący cały kraj bunt studentów, który budzi niesłychaną nienawiść władz i ludzi sterujących środkami masowego przekazu. Czuje się wyraźnie, że stało się coś bardzo wielkiego. Ale nie jest to bunt społeczeństwa. Przeciwnie, społeczeństwo, a przynajmniej jego znaczna część, stanęło po stronie władz11.

W innym fragmencie Kuroń przyznawał również, że właśnie w więzieniu po Marcu ’68 uświadomił sobie, że wywoływanie niepokojów społecznych w Polsce zawsze grozi uruchomieniem fali antysemityzmu12. Z pewnością nie był w tym poczuciu osamotniony; jak przekonują nas inne wspomnienia, dla kontestatorów z lat sześćdziesiątych marcowy wstrząs wiązał się bowiem z odkryciem nie tylko obojętności społeczeństwa, ale także jego podatności na antysemicką czy antyinteligencką demagogię władzy. Przekonanie, że obskurancka propaganda nie spotyka się z żadnym społecznym protestem, a co więcej, nienawistne hasła trafiają w resentymenty wielu „zwykłych ludzi”, wywoływało wrażenie wrogości i antyinteligenckiego nastawienia mas. Właściwie niektóre ustępy poświęcone wydarzeniom Marca ’68, pisane w latach siedemdziesiątych, ewokują obraz ogólnospołecznego pogromu, dokonującego się w szczególności na inteligencji pochodzenia żydowskiego. Wydaje się, że tak właśnie jest w przypadku wspomnień Adama Michnika, spisanych w 1973 roku:

Prawdziwym wstrząsem był dla mnie 1968 rok. […] Momenty kryzysu systemu ujawniają fragmentarycznie  r z e c z y w i s t y   o b r a z   ś w i a d o m o ś c i   s p o ł e c z n e j.  […] Kryzys 1968 roku ujawnił fragmentaryczny zarys tego, co w polskiej myśli wsteczne, tępe, szowinistyczne, nasycone ksenofobią. Była to – wedle celnego określenia Władysława Bieńkowskiego – „rewolucja obskurantyzmu”. Można, naturalnie, powtarzać nadal, że to nie naród, że to tylko straszni komuniści, te rządzące potwory, podzielili się na głosy i – jak w epoce stalinowskich procesów – donośnym rykiem żądali: „krwi!”. Taki pogląd jest – moim zdaniem – braniem złudzeń i życzeń za rzeczywistość. […] [W] 1968 roku antyinteligencki i antysemicki pogrom dokonywał się przy – mniej lub bardziej  c z y n n e j  – akceptacji niemałej części społeczeństwa13.

„Mniej lub bardziej  c z y n n a  akceptacja”, o której wspomina autor, oznaczała w jego oczach coś więcej niż brak sprzeciwu czy bierne przyzwolenie mas na postępowanie „totalitarnej” władzy. W latach siedemdziesiątych Michnik dochodził do wniosku, że panujący w Polsce system zdołał wejść w symbiotyczną relację z wciąż obecną i żywą w polskim społeczeństwie tradycyjną ideologią endecką i – wykorzystując ten osobliwy splot nacjonalizmu i „komunizmu” – uzyskać pewną społeczną legitymację swoich faszystowskich działań. Taki właśnie wydaje się sens następującego rozumowania: „Komunizm wytworzył w Polsce swoją specyficzną podkulturę, której rdzeniem był tradycyjny nacjonalizm”14. Władzy w 1968 roku nie udało się wyzyskać jej do końca (co, jak można się domyślić, oznaczałoby ustanowienie reżimu faszystowskiego) ze względu na zależność polityczną od Związku Radzieckiego, a więc brak pełnej swobody wyboru dokładnego charakteru ustroju panującego w Polsce. Jednak to właśnie owa „podkultura”, zdaniem Michnika, tłumaczy, dlaczego wystarczyły „liczne aluzje w prasie i stugębna plota, by w ubeckim opryszku niemała część opinii ujrzała bohatera narodowego, patriotę niepodległościowca”15.

Być może w latach siedemdziesiątych przekonanie Michnika o istnieniu zagrożenia ze strony polskiego nacjonalizmu, rozbudzanego przez „totalitarną” władzę, szło dalej niż w przypadku większości dawnych rewizjonistów. Nie ulega jednak wątpliwości, że – w związku ze specyficzną pamięcią o Marcu ’68 – kwestia podatności społeczeństwa polskiego na nacjonalistyczną czy antysemicką propagandę, którą reżim może posłużyć się jako skutecznym narzędziem sprawowania władzy, stała się ważnym parametrem określającym poglądy i postawy całej polskiej lewicy opozycyjnej.

ZMIERZCH REWIZJONIZMU

Wielki wstrząs, który po 1968 roku utrwalił się w zbiorowej pamięci lewicowo-radykalnej inteligencji, pozwala dziś o wiele lepiej rozumieć jej dalsze losy. Pozostając chwilowo na dużym poziomie ogólności, możemy powiedzieć, że w okolicach przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mit Października ’56 – na którym ufundowana była formacja polityczna polskiego rewizjonizmu – ustąpił miejsca nowemu mitowi, osnutemu wokół specyficznie zapamiętanych wydarzeń Marca ’68. To w dużym stopniu na nim w późniejszym okresie została zbudowana zupełnie odmieniona tożsamość ideowa polskiej lewicy16.

W autobiografii Jacka Kuronia – a więc współautora najbardziej radykalnego manifestu polskiego rewizjonizmu oraz najważniejszego „wychowawcy” środowiska „komandosów” – zachował się fragment opisujący zbiorowy nastrój lewicy tuż po marcu 1968 roku:

W […] 1968 roku nasze nadzieje trafił szlag. […] Mieliśmy poczucie, że nasza słabość w marcu wynikała właśnie z naszego ideowego samookreślenia, które odpychało od nas wielu potencjalnych sojuszników. Zrozumieliśmy, że front walki przeciw totalitaryzmowi w imię wolności i demokracji przebiega w poprzek podziału na lewicę i prawicę. Inaczej mówiąc, nasze poczucie ideowej przynależności, a tym samym tożsamości, nie może mieć związku z tym podziałem […]. Trzeba więc było niemal od nowa dokonać samookreślenia ideowo-politycznego […]17.

Rzeczywiście, nigdy później radykalnie lewicowy rewizjonizm – postulujący skierowanie „realnego socjalizmu” na tory realizacji idei „prawdziwego komunizmu” – nie miał istotnego znaczenia jako program polityczny zmierzający do przekształcenia polskiego systemu. Zmiana „ideowo-politycznego samookreślenia”, o której wspomina Kuroń w powyższym cytacie, miała jednak jeszcze szerszy charakter: do przeszłości gwałtownie i kategorycznie odszedł bowiem marksizm jako taki – nie tylko w postaci konkretnej ideologii, na której po Październiku ’56 wspierał się polski rewizjonizm, ale również jako holistyczna teoria społeczna czy nawet zasób narzędzi teoretycznych pozwalający myśleć o dalszych praktykach opozycyjnych. W dyskursach polskiej lewicy z lat siedemdziesiątych będziemy wręcz coraz częściej obserwować jednoznacznie krytyczne obrachunki z tradycją polityczną i teoretyczną wywodzącą się z pism Marksa – przedmiotem skrupulatnych dociekań nakierowanych na jej dyskredytację staną się związki marksizmu z rosyjskim bolszewizmem, represjami czasów stalinizmu, ale również – paradoksalnie – z rzeczywistością Polski czasów Gierka, przedstawianą konsekwentnie jako „totalitarna”. W skrajnych przypadkach pojawią się wyraźne sugestie, że teoria Marksa sama w sobie – a nie tylko w swoich XX-wiecznych realizacjach – może być potencjalnie „totalitarna”.

Definitywne porzucenie marksizmu, połączone z całkowitym postponowaniem związanego z nim dziedzictwa teoretycznego, sprawiło, że odejście od dawnych sposobów myślenia musiało okazać się kategoryczne. Najoczywistszym symptomem rozstania z przeszłością będzie zmiana samego języka: dla przykładu w latach siedemdziesiątych zniknie dawniej kluczowe przeciwstawienie „postępu” i „reakcji”, w jego miejscu zaś pojawi się nowa opozycja organizująca lewicowy dyskurs – opozycja „demokracji” i „totalitaryzmu”18. Z całą pewnością nie chodzi jednak wyłącznie o przemiany w warstwie lewicowego wokabularza. Na głębszym poziomie, pod taflą językowych transfiguracji, będziemy obserwować postępujący rozkład całej struktury teoretycznej, na której opierała się dotychczasowa krytyka systemu.

Jeszcze w Liście otwartym do partii Kuroń i Modzelewski – przytaczając mnóstwo szczegółowych analiz socjologicznych i ekonomicznych – dowodzili, że podstawową sprzecznością trawiącą polskie społeczeństwo jest wyzysk klasy robotniczej przez rządzącą biurokrację. Z diagnozowanego konfliktu interesów tych dwóch klas wynikał podstawowy postulat autorów: rewolucyjne przekształcenie dotychczasowych stosunków produkcji, prowadzące do ustanowienia ustroju opartego na autentycznej demokracji robotniczej. Jak zobaczymy, w latach siedemdziesiątych realia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej będą analizowane i krytykowane w zupełnie inny sposób. Byli rewizjoniści nie tylko odrzucą typowe dla marksizmu kategorie analityczne i postulaty – w ich dyskursach przestaną pojawiać się określenia takie jak: „stosunki produkcji”, „wyzysk”, „antagonistyczne interesy klasowe”, zniknie także myślenie o rewolucji jako metodzie systemowej zmiany – ale w ogóle zrezygnują z jakiejkolwiek, także niemarksowskiej, analizy stosunków społecznych czy materialnych sprzeczności systemu. W opozycyjnych tekstach przestaną pojawiać się konkretne dane dotyczące sytuacji ekonomicznej Polski, wszystko zaś, co tyczyć się będzie ogólnej kondycji ustroju, zostanie sprowadzone do krytyki, niemal zupełnie wyzutej z elementów konstruktywnych: będzie mowa o wszechobejmującym kryzysie społecznym, o zapaści gospodarczej, o niedoborach żywności i tym podobnych sprawach, jednak lewica przestanie się zajmować pozytywnymi projektami gospodarczymi, które mogłyby stanowić rozwiązanie diagnozowanych problemów. W ósmej dekadzie XX wieku – a więc po kategorycznym odrzuceniu form ustrojowych opartych na  a u t e n t y c z n y m  samorządzie robotniczym, ale jeszcze przed otwartym zwróceniem się w stronę gospodarczego liberalizmu – interesujące nas środowiska nie wyartykułują żadnej spójnej i kompletnej alternatywy systemowej. W debatach nad ustrojem przyszłej, wolnej od „komunizmu” Polski – czasami wyraźnie wykraczających poza szeroko rozumianą „lewicowość” – mowa będzie, co prawda, o konieczności szukania kompromisów między różnymi formami organizacji społeczeństwa, ale nie będą przedstawiane żadne konkretne rozwiązania. Co więcej, w debatach tych, coraz częściej będą się pojawiać – wciąż jeszcze dosyć mgliste, ale z reguły afirmatywne – odwołania do porządku liberalnej demokracji na wzór kapitalistycznego Zachodu.

W środowiskach polskiej lewicy o rewizjonistycznych korzeniach to swoiste „wycofanie rozumu” nie było – jak się zdaje – całkiem przypadkowe. W latach siedemdziesiątych w pustym miejscu po definitywnie i gwałtownie odrzuconym marksizmie – spójnej i całościowej teorii będącej dotychczas jednym z podstawowych narzędzi opisu świata społecznego – nie pojawił się żaden koherentny zbiór idei, który pozwalałby, choćby w sposób zgoła niemarksowski, konkretnie i systemowo myśleć o przezwyciężaniu problemów „realnego socjalizmu”. Przez całą interesującą nas dekadę lewica sprawiała wrażenie środowiska „rozbrojonego” teoretycznie: byli rewizjoniści, krytykując polską rzeczywistość i myśląc o przyszłej Polsce, posługiwali się właściwie jedynie skleconą naprędce eklektyczną mieszaniną różnego rodzaju tradycji i idei politycznych. Co więcej, ich dyskurs teoretyczno-polityczny niekiedy wyraźnie osuwał się w sferę etyczną: rozważaniom o duszącym Polaków „totalitaryzmie”, „sowietyzacji” polskiego społeczeństwa czy narodowym upodleniu towarzyszyły płomienne wezwania do moralnego oporu przeciwko kłamstwu, szerzenia prawdy czy do „życia w godności”.

Znamienne, że nawet wydarzenia z Grudnia ’70 i pierwszych miesięcy 1971 roku – a więc bezprecedensowa kapitulacja władzy w obliczu wielkich walk robotniczych – w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na proces zbiorowego i definitywnego odchodzenia od marksizmu. Jak pisze Zbigniew Marcin Kowalewski: „To niezwykły paradoks – przecież wielkie walki klasowe z reguły wywierają ożywczy wpływ programowy i polityczny na środowiska lewicowe”19. W ocenie cytowanego autora Grudzień ’70 był tak ogromnym wstrząsem, że mimo – w istocie bardzo względnego – rozładowania napięcia przez Edwarda Gierka, nowego przywódcę PZPR, powinien był zaowocować przynajmniej rozwojem środowisk rewolucyjnych i powstaniem opozycji lewicowo-radykalnej, jeśli nie od razu pojawieniem się chociażby zalążka partii rewolucyjnej. Tymczasem – zauważa Kowalewski – nic takiego się nie stało. Nie chodzi tylko o to, że trzy lata po „marcowym szoku” opozycyjne kręgi inteligencji o radykalnie rewizjonistycznych korzeniach – wciąż rozbite – pozostały bierne wobec walk robotniczych z przełomu 1970 i 1971 roku20. Jak zobaczymy, również w kolejnych latach w dyskursach polskiej lewicy wydarzenia z Wybrzeża będą traktowane po prostu jako kolejne wystąpienie społeczeństwa przeciwko „totalitarnej” władzy i nikt nie będzie myślał o nich w sposób, który jeszcze kilka lat temu wydawałby się oczywisty: jako o momencie, gdy klasa robotnicza wystąpiła w postaci świadomego politycznego podmiotu, wypracowała nową formę walki (strajk okupacyjny) i nowe formy organizacji (szczeciński komitet strajkowy przekształcony w niezależną komisję robotniczą), a także – to najbardziej istotne – zmusiła biurokratyczną władzę do dialogu, w którym przemawiała  w ł a s n y m  głosem. Z interesującego nas punktu widzenia ciekawy okazuje się pewien fragment wspomnień Kuronia z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Dawny lider środowisk zbuntowanej młodzieży pisał, że teoretyczne rozważania, które snuł w więzieniu po Marcu ’68 – wychodzące od psychologii konkretnych indywiduów i w ten sposób tłumaczące całokształt stosunków społecznych – wyprowadziły go daleko poza marksizm i sprawiły, że definitywnie porzucił ten sposób myślenia. W tym kontekście wspominał: „Akurat wtedy zaczął się Grudzień ’70. Wielki bunt robotniczy. Pomyślałem sobie: wszystko na opak, jak przestałem być marksistą, to właśnie ta filozofia zaczyna się sprawdzać”21. Mimo tej refleksji, a także kolejnych wielkich wystąpień polskich robotników w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, Kuroń – podobnie jak reszta dawnych radykałów – przez dziesięciolecia, które upłynęły od „marcowego szoku”, nie wrócił już do marksizmu. Ewolucja interesującego nas środowiska, jak zobaczymy, potoczyła się w zupełnie innym kierunku…

Radykalne odcięcie się od tradycji marksistowskiej, pociągające za sobą wszystkie opisane powyżej konsekwencje, stanowi właściwie punkt wyjścia ewolucji środowisk postrewizjonistycznych. Jeśli uwzględnimy fakt, że w samej partii w „dekadzie Gierka” dało się obserwować daleko posunięte odstępowanie od dotychczas panującej ideologii „komunistycznej”22, to możemy powiedzieć, że w latach siedemdziesiątych w Polsce właściwie nie było już marksistów – i nie będzie to duże uproszczenie.

W środowiskach polskiej inteligencji lewicowej to Leszek Kołakowski – którego po 1968 roku w Polsce już nie było – wykonał zdecydowanie największą pracę teoretyczną na rzecz całkowitego zdezawuowania teorii wywodzącej się z pisma Marksa i Engelsa. Co więcej, Kołakowski nie tylko definitywnie pogrzebał marksizm i wszystko, co z marksizmem związane, ale również – włączając do swojego światopoglądu wiele liberalno-konserwatywnych elementów – wykonywał pierwsze kroki wyraźnie prowadzące poza „lewicowość” jako taką. Odwoływanie się do poglądów autora Obecności mitu przy analizowaniu przemian środowisk radykalnej lewicy po Marcu ’68 może budzić pewne wątpliwości. Kołakowski już w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych coraz wyraźniej odcinał się bowiem od tradycji marksistowskiej, był jak najdalszy od postaw rewolucyjnych, a pożądaną ewolucję systemu „realnego socjalizmu” widział w jego liberalizacji23. Znał poglądy Kuronia i Modzelewskiego – i choć na procesie w 1965 roku wystąpił w roli męża zaufania drugiego z nich – oceniał je krytycznie jako nadmiernie radykalne24. W latach sześćdziesiątych z pewnością nie można uważać go już za rewizjonistę-radykała na wzór autorów Listu, czy nawet młodszych od nich „komandosów”, mniej jednoznacznie określonych ideowo.

A jednak jego postać wydaje się w ewolucji interesującego nas środowiska niezwykle istotna. Przed Marcem ’68 Kołakowski jako znany publicysta i ideolog „lewicy październikowej” wydawał się bowiem intelektualnym symbolem rewolucji z 1956 roku, jak widzieliśmy, jednego z fundamentalnych punktów odniesienia dla rewizjonizmu lat sześćdziesiątych25. Jego książki i artykuły cieszyły się w środowisku „komandosów” dużą popularnością – nawet jeśli poglądy ich autora wydawały się dalekie od lewicowego radykalizmu26. Gdy w październiku 1966 roku na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego organizowano spotkanie z okazji dziesiątej rocznicy polskiego Października, wytypowanie Kołakowskiego na głównego prelegenta było w środowisku „komandosów” bezsporne. Adam Michnik, pomysłodawca spotkania, wspominał: „Zaproszenie Kołakowskiego było oczywiste i naturalne jako najwybitniejszego intelektualisty symbolizującego demokratyczną myśl Października i bardzo krytycznego wobec polityki władz, a przy tym odważnego i mądrego”27.

W następnej dekadzie, gdy postrewizjoniści wyraźnie odcięli się od dawnego radykalizmu, autorytet polskiego filozofa, który na emigracji stopniowo stawał się coraz bardziej liberalny gospodarczo i konserwatywny światopoglądowo, jeszcze wzrósł. Nie jest przypadkiem, że w 1977 roku to właśnie Kołakowski został oficjalnym przedstawicielem środowisk KOR-owskich za granicą (w późniejszym okresie wyznaczono go również na osobę odpowiedzialną za kontakty Komitetu z Międzynarodówką Socjalistyczną)28. Jego poglądy zawarte w książkach i tekstach zamieszczanych w londyńskim „Aneksie” czy paryskiej „Kulturze” wywierały bardzo istotny wpływ na lewicę, która po Marcu ’68 formułowała w Polsce programy dalszych praktyk opozycyjnych. Pozostaje to faktem, nawet jeśli zgodzimy się, że byli rewizjoniści, którzy pozostali w kraju, przed powstaniem „Solidarności” nie wykraczali poza szeroko rozumianą tożsamość lewicową tak daleko jak autor Głównych nurtów marksizmu. Najbardziej znaczące i formacyjne wątki emigracyjnej twórczości Kołakowskiego zostaną przedstawione w rozdziale pierwszym.

Dotychczas w gruncie rzeczy nie wykroczyliśmy poza banalną konstatację, którą można streścić następująco: dla interesujących nas środowisk Marzec ’68 oznaczał ostateczne załamanie się programu radykalnego rewizjonizmu i – szerzej – definitywny kres marksizmu jako przedmiotu odniesień politycznych czy teoretycznych. Dlaczego jednak odcięcie się od dawnego programu było tak powszechne i kategoryczne? Dlaczego marksizm musiał bezpowrotnie odejść do przeszłości również jako zasób narzędzi teoretycznych, pozwalających planować przyszłe praktyki opozycyjne? Dlaczego – wreszcie – jego całkowite porzucenie było, jak okazało się z perspektywy czasu, pierwszym krokiem prowadzącym poza „lewicowość” jako taką? Wydaje się, że każda próba odpowiedzi na te pytania – przynajmniej w pierwszym podejściu – prowadzi nas z powrotem do podwójnej natury marcowego „szoku”.

Wydarzenia Marca ’68 – oglądane z perspektywy lewicowych radykałów – zdawały się ostatecznym potwierdzeniem „prawdziwej”, to jest faszystowskiej istoty „komunistycznego” reżimu. Rewizjonizm, nawet w swojej najbardziej rewolucyjnej i antysystemowej wersji wyrażonej w Liście, przynajmniej do pewnego stopnia zakładał „dialektyczne” rozumienie historii „realnego socjalizmu”. Oznaczało to, że panujący w Polsce ustrój, mimo że wydawał się w swojej postaci z lat sześćdziesiątych zdegenerowany i domagał się rewolucyjnego sprowadzenia go na „właściwą” ścieżkę, jako formacja historyczna sytuował się jednak pomiędzy kapitalizmem a „prawdziwym komunizmem”, tym samym zaś reprezentował kolejne ogniwo w dziejowym łańcuchu postępu. Kategoryczność zerwania z radykalnym rewizjonizmem polegała w pierwszym rzędzie na zakwestionowaniu tego „dialektycznego” schematu. Władza nazywająca samą siebie „komunistyczną” – rozpętując antysemicką nagonkę i posyłając przeciwko demonstrującym studentom nawet nie czołgi, lecz bojówki – sama pokazała, że nie jest reakcyjnym blokiem „apostatów wspólnej wiary”, uzurpującym sobie władzę polityczną i blokującym postępowe przemiany, ale dyktaturą mrocznych sił „ciemnogrodu”, złowieszczych faszystów. Również system jako taki nie mógł być dłużej postrzegany jako kolejny krok na wiecznej drodze postępu, lecz, jako całość, zaczął ucieleśniać zawsze tożsame ze sobą „radykalne zło historii”29. Wszystko to znalazło odzwierciedlenie w pojęciu „totalitaryzmu”, które począwszy od lat siedemdziesiątych zaczęło wręcz organizować opozycyjny dyskurs lewicy. Systemu „totalitarnego” nie można poprawiać czy też sprowadzać na „właściwą” ścieżkę – radykalne zło, które ów system reprezentuje, można zwalczyć jedynie poprzez jego całkowitą anihilację. Był to kategoryczny kres rewizjonistycznych marzeń o postępie i „prawdziwym komunizmie”.

W oczach byłych rewizjonistów wydarzenia Marca ’68 wydawały się odsłaniać jeszcze inną „prawdę” – tę o postawach polskiego społeczeństwa, obojętnego, a nawet wrogiego w stosunku do lewicowej inteligencji i jej buntu. Trudno nie odnieść wrażenia, że wspomnienie mas, które „nie chciały rewolucji” i skazały radykalną inteligencję na samotną walkę, a w konsekwencji pewną klęskę, zaciążyło na kategoryczności rozstania z marksizmem, rozumianym również jako teoria pozwalająca planować dalsze praktyki społecznego oporu. Takie rozumienie postaw społeczeństwa z 1968 roku mogło się rozwijać przynajmniej w dwóch kierunkach. Po pierwsze, mogło skutkować przeświadczeniem, że marksizm, rozumiany jako rewolucyjna teoria zmiany społecznej – niezależnie od tego, jak bardzo chcieliby tego „oświeceni” inteligenci-radykałowie – nie może znaleźć w polskim kontekście zastosowania. Przecież reminiscencje Marca ’68 ewokowały obraz mas, których nacjonalistyczne emocje i resentymenty z łatwością zagospodarowuje „totalitarna” władza i które wyraźnie widzą siebie jako „narodowy blok”. Skoro ideologia wywodząca się od Marksa okazała się w Polsce „ciałem obcym”, jedyna alternatywna droga była następująca: należy nabrać krytycznego dystansu wobec adaptowalności marksistowskiej „wiary” i – z konieczności – uwzględnić „sprawę narodową” w dalszych strategiach opozycyjnych. Po drugie, poczucie izolacji i osamotnienia, które zapisało się w pomarcowej pamięci byłych radykałów, mogło wydawać się nie tyle źródłem wątpliwości co do użyteczności marksizmu w realiach PRL, ile świadectwem jego ostatecznej klęski. W tym przypadku postawy mas jawiły się po prostu jako empiryczny dowód tego, że w istocie to naród, a nie klasa robotnicza w marksistowskim sensie, jest najważniejszym i najbardziej  r z e c z y w i s t y m  podmiotem społecznym. Takie widzenie sprawy – jak można podejrzewać, zwłaszcza u ludzi, którzy już przed Marcem ’68 zdradzali pewne zainteresowanie kwestią narodowej identyfikacji – pociągało za sobą bardzo głębokie przemiany ideowe, które wyrażały się w  a u t e n t y c z n y m  przewartościowaniu stosunku do problematyki związanej z „kwestią narodową”, a w przypadkach skrajnych, choć nie szczególnie rzadkich, w postawieniu jej w dyskursywnym centrum.

Lata siedemdziesiąte, jak wielokrotnie przekonamy się na kolejnych stronach, przyniosły jednak jeszcze głębsze przemiany ideowe, których żadną miarą nie da się sprowadzić do tego, o czym mówiliśmy dotychczas. Po Marcu ’68 w środowiskach polskiej lewicy wyraźnie uobecniły się bowiem pewne, dobrze ugruntowane w historii polskiej inteligencji „postępowej” czy „radykalnej”, formy działania, myślenia, a nade wszystko osobliwej zbiorowej „samowiedzy”. To właśnie moment, w którym wskazane do tej pory przewartościowania – a zatem definitywne odrzucenie marksizmu i zauważenie znaczenia problematyki narodowej – sprzęgły się z owymi formami, był decydujący dla wywrócenia całej dotychczasowej logiki myślenia o inteligencji, jej pozycji oraz roli społecznej (na przykład w ramach dalszych praktyk opozycyjnych). W rezultacie byli rewizjoniści wkroczyli na krętą ścieżkę, która określiła kierunek i dynamikę ich dalszej ewolucji i w dłuższej perspektywie wyprowadziła ich daleko poza horyzont zakreślający granicę ich dawnej tożsamości, a nawet szeroko rozumianej „lewicowości”. Skoro tak, nim wrócimy do głównego toku wywodu, musimy uważnie przyjrzeć się niektórym tendencjom obserwowanym w historii polskiej inteligencji, a następnie osadzić interesujące nas przemiany w ich kontekście.

DŁUGA GENEALOGIA

Nie chodzi tu, rzecz jasna, o rozpatrywanie problemu „długiej genealogii” polskiej inteligencji w jego całej złożoności. Odłóżmy na bok spory i kontrowersje związane ze względną homogenicznością czy transhistoryczną ciągłością tej warstwy społecznej30. Dla naszych potrzeb wystarczy skupić uwagę na pewnych postawach wzorcowych, obserwowanych w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku w środowiskach tych polskich inteligentów, którzy angażowali się w kontestowanie systemu społeczno-politycznego i podnosili hasła narodowe (inteligencji „postępowej” doby pozytywizmu czy inteligencji „radykalnej”, to jest socjalistyczno-niepodległościowej, przełomu wieków). Takie zawężenie pola historycznych poszukiwań nie jest całkiem arbitralne. Po pierwsze, okres rozciągający się między upadkiem powstania styczniowego i Wielką Wojną można uznać za „złoty wiek” polskiej „arystokracji umysłowej” – zwłaszcza w zaborze rosyjskim „był to czas, kiedy świadomość własna inteligencji jako warstwy odrębnej, homogenicznej i realizującej własne odrębne cele ugruntowała się na skalę wcześniej niespotykaną […]”31. Po drugie – a jest to dla nas wzgląd niepomiernie ważniejszy – to właśnie przede wszystkim ten okres działania polskich „społeczników” czy „radykałów” stał się w latach siedemdziesiątych przedmiotem licznych i wprost artykułowanych odniesień opozycyjnej lewicy inteligenckiej. Do tego drugiego aspektu przyjdzie nam jeszcze wielokrotnie powracać.

Postszlachecka genealogia istotnej części polskiej inteligencji drugiej połowy XIX wieku sprzyjała rozwojowi postaw elitarystycznych32. Reprezentanci tej warstwy społecznej postrzegali samych siebie jako grupę wyraźnie odrębną od reszty społeczeństwa, jako jego autonomiczną część. Takie widzenie swojej pozycji możliwe było przede wszystkim dzięki uznaniu inteligentów za ludzi, którzy mają monopol na specyficzny typ orientacji aksjologicznej i są jedynymi depozytariuszami „narodowych wartości”. Rzecz jasna, przekonanie o własnej wyjątkowości napełniało poczuciem dumy z przynależności do „warstwy myślącej”, a także wiarą w moc wpływania na rzeczywistość społeczną33. Inteligencja, zajęta snuciem opowieści o „narodowej wspólnocie”, zawsze umieszczała się w jej centrum, w roli przywódców całego społeczeństwa. W tym sensie reprodukowany przez nią kanon „narodowej kultury” sprzyjał – niekiedy wyraźnie wbrew deklaracjom twórców – nieskończonemu odtwarzaniu binarnego podziału na „oświecone” elity i „ciemny” lud34. Widać to bardzo wyraźnie, gdy przyjrzymy się inteligenckiej autopercpecji, to jest zbiorowym wyobrażeniom i przekonaniom, które „arystokracja umysłowa” żywiła na swój własny temat. Magdalena Micińska w swojej klasycznej pracy Inteligencja na rozdrożach 1864–1918 przedstawia rodzaj „autostereotypu polskich elit umysłowych drugiej połowy XIX wieku”. W autoportretach malowanych przez warstwę inteligencką nie brakuje patetycznych słów i bujnych metafor:

W odniesieniu do całej warstwy i jej zasłużonych reprezentantów mnożą się określenia typu „mózg i serce” kraju, „kwiat społeczeństwa”, „wielki zbiornik sił żywotnych narodu”, tytani, którzy „myślą dla narodu”, „naturalni przywódcy społeczeństwa”, ludzie „idący w pierwszych szeregach społeczeństwa polskiego”, „strażnicy czystości ideałów narodowych”, „gwiazdy”, „pochodnie przyświecające nieustannie poczciwym pracom ludzkim”, „pochodnie naszej wiedzy, naszego umysłowego dorobku”, „kapłani nauki”, „kapłani świątyni duchowej narodu”, „siewcy”…35.

W przytoczonych przez Micińską określeniach widać nie tylko przeświadczenie o własnej wyjątkowości. Inteligencja – przekonana o cywilizacyjnym i materialnym zapóźnieniu reszty społeczeństwa – czuła się odpowiedzialna za losy państwa i narodu, za teraźniejszość i przyszłość ludzi żyjących w nędzy, niewykształconych, pełnych irracjonalnych uprzedzeń i lęków36. Mając pewien „szlachetny” pomysł na „wspólnotę”, chciała wychować zgodnie z nim pozostałą, „nieoświeconą” część społeczeństwa. Innymi słowy, „postępowi” przedstawiciele warstw „oświeconych” nie zamykali się w „inteligenckich gettach”37, ale aspirowali do tego, by z pochodnią wartości zstępować do ludowej „otchłani”. Jak zauważa Andrzej Walicki, w Polsce przynależność do inteligencji zakłada pewien komponent etyczny, wymagający świadomego poświęcania się dla dobra publicznego. Polskie elity umysłowe są przekonane, że mają do spełnienia misję wobec społeczeństwa, której heroiczną realizację postrzegają jako swój patriotyczny obowiązek38. Na przełomie wieków owa misja mogła być wcielana w życie poprzez pomnażanie sił duchowych narodu, pracę wychowawczo-oświatową, moralną edukację czy wskazywanie wzorców codziennych zachowań – a wszystko to miało chronić społeczeństwo przed narodową deprywacją czy dezintegracją39. Taka postawa poczytywana była przez inteligencję jako manifest jej samopoświęcenia: gotowości do rezygnacji z dóbr doczesnych i osobistego szczęścia – a z tego rodziło się nierzadko oczekiwanie wdzięczności od „ludu”, który niekoniecznie wydawał się zasługiwać na darowaną mu ofiarność. Jak zauważają Wiktor Marzec i Kamil Śmiechowski, przekonanie inteligencji o jej misjonarskich powinnościach wobec „ludu” sprawiało, że relacja między tymi dwoma grupami nie była wolna od protekcjonalizmu czy wręcz paternalizmu. „Lud” mógł być akceptowany jako część „narodu”, ale jego podporządkowana pozycja była niczym aksjomat40. Wiele elementów składających się na zarysowane powyżej postawy wzorcowe i tendencje można łatwo skojarzyć z oświatowo-wychowawczą działalnością społecznikowską drugiej połowy XIX wieku, a szczególnie z programem warszawskiego pozytywizmu41. „Lud” w oczach pozytywistów wydawał się uśpiony, pasywny, uległy czy pozbawiony politycznej siły i podmiotowości, ale również – przynajmniej w pewnym stopniu – receptywny, to jest podatny na zaszczepiane wartości i starania mające na celu wznoszenie go na wyższy poziom cywilizacyjny. Walka o przywrócenie polskiej państwowości i narodową niepodległość polegała w tym ujęciu na odbudowie sił materialnych i duchowych „narodu” – poprzez uświadomienie mu jego zacofania, niewoli i nędzy – a nie na zbrojnej insurekcji, jak w dobie romantyzmu. W tym sensie nadzieje na niepodległość odsuwane były przez pozytywistów w nieokreśloną i daleką przyszłość42. Nie zmienia to jednak faktu, że w rzeczywistości myśleli oni o sobie w sposób na wskroś romantyczny, uznając swoją cierpliwą pracę wychowawczą z „ludem” za dopełnienie „piorunowych czynów”, nawet jeśli wykorzystywane środki były teraz inne43.

W końcu XIX wieku działalność społeczno-polityczną podjęły nowe środowiska polskiej inteligencji, przynajmniej częściowo dystansujące się od programu organiczników. W ich przypadku istotna nowość polegała na odkryciu znaczenia polityki opartej na upodmiotowionych masach. W ten sposób pierwsi ideolodzy socjalizmu i nacjonalizmu stanęli do wyścigu o polityczną wyobraźnię „ludu”44. Mimo że z czysto teoretycznego punktu widzenia podmiotem dziejów dla socjalistów jest właśnie „lud” (klasa robotnicza), któremu jakkolwiek definiowane elity powinny ustąpić miejsca, pierwsi polscy wyznawcy socjalistycznej doktryny, a także pionierzy działalności lewicowych partii politycznych, należeli do inteligencji, nierzadko o ziemiańsko-szlacheckiej genealogii45. Ten fakt sam w sobie niczego oczywiście nie przesądza, ale stanowi zachętę do pewnej podejrzliwości, szczególnie w stosunku do tych inteligenckich „radykałów”, którzy otwarcie deklarowali chęć połączenia kwestii wyzwolenia świata pracy z kluczową dla elit „sprawą narodową”. Czy przynajmniej niektóre nurty polskiego socjalizmu niepodległościowego – wbrew głoszonym deklaracjom – nie reprodukowały paternalistycznych tendencji obserwowanych w środowiskach pozytywistów?

Inteligencja jest silna, gdy „lud” jest słaby, lecz gdy „lud” jest słaby, inteligencja jest bezsilna. Tak można opisać podstawową sprzeczność rozdzierającą umysły wszystkich tych socjalistów niepodległościowych, którzy pragnęli instrumentalnie wyzyskać gniew i „siłę uderzeniową” mas na rzecz „narodowej sprawy”. Stosunek do „ludu” był w ich przypadku ambiwalentny. Z jednej strony inteligenci bali się mas jako groźnego i destrukcyjnego żywiołu, mogącego wymknąć się spod kontroli, z drugiej zaś zdawali sobie sprawę, że realizacja interesów ich warstwy jest możliwa tylko poprzez wejście z owym żywiołem w pewien sojusz. Rozwiązaniem tej kwadratury koła w przypadku niepodległościowego socjalizmu mogła być rewolucja społeczna; pod jednym wszakże warunkiem: rewolucja ta musiała odbyć się pod inteligenckim kierownictwem, a ograniczona do niezbędnego minimum emancypacja „ludu” nie mogła przerodzić się w „ludowładztwo”. W tym przypadku myślenie o społecznym „wybuchu” łączyło uznanie dla siły powstających mas z wyraźnym akcentowaniem znaczenia „grupy inicjującej”, która wszczyna rewolucję i później trzyma ją w ryzach. Rzecz jasna, to instrumentalne myślenie o „przewrocie społecznym” bywało przykrywane wzniosłymi deklaracjami – na przykład dyskursem o „wyzwoleniu klasy robotniczej” – były to jednak wyłącznie ideologiczne zasłony skrywające prawdziwe stawki oczekiwania na społeczny „wybuch”.

Na wskazane powyżej tendencje, które dochodziły do głosu w obozie niepodległościowych „radykałów”, zwracał uwagę Jan Wacław Machajski, w młodości sam przez krótki czas związany z „socjalizmem narodowym” pod ideowym przywództwem Bolesława Limanowskiego46. Późniejsza myśl Machajskiego – wyrosła w dużym stopniu z krytyki polskiego socjalizmu – zakładała, że masom niepotrzebni są „Prometeusze”, którzy w rzeczywistości „przechwytują autonomiczny i twórczy opór podporządkowanych, pacyfikują go i kanalizują, by posłużył ustanowieniu inteligenckiego panowania”47. Już na wczesnym etapie życia Machajski w mariażu socjalizmu ze sprawą niepodległości dostrzegł jedynie mechanizm panowania – zobaczył, że artykulacja jedności narodowej, zasłaniającej dramatyczne nierówności, służy jedynie przywódczym aspiracjom elit48. W tym duchu w ostatnim dziesięcioleciu XIX i na początku XX wieku krytykował program Polskiej Partii Socjalistycznej, który postulat niepodległej Polski przedstawiał jako żądanie proletariatu49. Jak przekonywał, polityka PPS służy tylko pobudzeniu mas i wciągnięciu ich do walki, z której zwycięsko wyjdą jedynie inteligenckie elity:

To oni, usunąwszy złowrogi reżim, obejmą władzę i korzystać będą z politycznej wolności. Dlatego z takim lękiem odnoszą się do spontanicznych, niekontrolowanych erupcji strajków ekonomicznych. Miejsce roszczeń płacowych ma zająć ideał polityczny – obalenie caratu, wolność obywatelska, […] niepodległe państwo. Tylko dla takiego ideału […] robotnicy mogą, a nawet powinni przelać krew50.

Z ostrą krytyką niepodległościowego programu PPS w podobnym czasie wystąpiła również Róża Luksemburg51. Polska rewolucjonistka zwracała uwagę, że „socjalpatrioci” – tak w pismach z przełomu XIX i XX wieku określała socjalistów zgrupowanych w PPS – rekrutowali się głównie z drobnomieszczańskiej, patriotycznie usposobionej inteligencji52. Ten fakt – przekonywała Luksemburg – pozwalał zrozumieć, czyje naprawdę interesy, pod przykrywką marksistowskiej frazeologii, reprezentował program narodowo zorientowanego socjalizmu:

Dążności socjalpatriotów są […] pod względem swego charakteru społecznego niczym innym, jak nieświadomym wyrazem drobnomieszczańskiego utopizmu. Formalnie kierunek ten […] przysięga na Marksa i Engelsa, mówi o interesach klasowych, o walce klasowej […]. Ale spod tej rewolucyjnej powłoki wygląda reakcyjne szydło drobnomieszczaństwa, […] interes warstwy, która sama jest zbyt bezsilna, aby pod własnym sztandarem walczyć o swoje interesy53.

Nie chodzi o to, by bardzo radykalną krytykę Machajskiego czy Luksemburg – zaangażowanych przecież w bieżące polityczne spory i zdecydowanie odrzucających program niepodległościowy – brać za dobrą monetę i traktować jako wierny historyczny opis PPS-owskich sposobów myślenia i praktyk. Polski socjalizm niepodległościowy był najprawdopodobniej bardziej złożoną formacją ideową, niż chcieli to widzieć przywoływani powyżej autorzy. Nie zmienia to faktu, że również w szeregach PPS – niezależnie od socjalistycznych deklaracji przywódców tej partii – pojawiały się tendencje do instrumentalnego myślenia o masach i wyraźnego uprzywilejowywania inteligenckich elit. Ogromna wartość pism Machajskiego i Luksemburg polega na tym, że dzięki ich krytyce stajemy się na owe tendencje bardziej wyczuleni. Warto przypomnieć, że pewne obiekcje do kierunku obieranego przez ówcześnie najważniejszą polską partię lewicową dobiegały również z wnętrza obozu niepodległościowego socjalizmu. W 1905 roku Kazimierz Kelles-Krauz, broniąc w PPS poglądu, że „niepodległość Polski jest dla proletariatu”, przestrzegał przecież przed tymi, którzy uważali, że to „proletariat jest dla niepodległości”. Jak wiemy, w tę właśnie stronę, wraz ze swoim otoczeniem, poszedł w następnych latach Józef Piłsudski, przyszły marszałek Polski. Stąd ogromna łatwość, z jaką piłsudczycy wysiedli później z czerwonego tramwaju54.

Tomasz Zarycki twierdzi, że w historii polskiej inteligencji kluczowy był 1918 rok: to właśnie w tym czasie „myślące elity” miały uzyskać dominującą pozycję w polskim społeczeństwie. Na ten uprzywilejowany status – przekonuje Zarycki – inteligencja ciężko pracowała przez poprzedzające odzyskanie niepodległości dziesięciolecia55. Przedstawione powyżej postawy wzorcowe czy tendencje obserwowane w środowiskach pozytywistycznych „postępowców” czy niepodległościowo-socjalistycznych „radykałów” interesowały nas właśnie jako ważne elementy składowe żmudnego i powolnego procesu budowania inteligenckiej hegemonii. Przywoływana już Micińska relacjonuje treść apelu Do inteligencji polskiej (z 1918 roku) Wacława Sieroszewskiego, polskiego literata, działacza niepodległościowego związanego z ruchem socjalistycznym, od początku osoby z ideowego kręgu Piłsudskiego, w trakcie I wojny światowej bojownika Legionów Polskich. W apelu mowa jest o odradzaniu się niepodległej Polski:

Dla inteligencji polskiej był to moment triumfu: oto zrealizował się wielki ideał, głoszony przez nią od przeszło stulecia, i to zrealizował się w znacznej mierze dzięki jej wysiłkom, dzięki ofierze jej myśli, pracy i krwi. W nowej Polsce to jej więc powinna przypaść rola najważniejsza, rola przewodnika całego narodu, siły zwierzchniej, która będzie służyć, ale i władać, będzie podsycać zapał i koić spory, będzie bezustannie pracować dla dobra odzyskanej ojczyzny, ale doczeka się wreszcie zasłużonego uznania56.

Można przypuszczać, że u zarania niepodległej Polski – komentuje treść apelu Micińska – podobne przeświadczenia podzielało wielu przedstawicieli polskiej inteligencji57.

Po Marcu ’68 najważniejsi przedstawiciele opozycyjnej lewicy, również ci o rewizjonistycznych korzeniach – szukając historycznych inspiracji, a także określając swoje nowe rodowody ideowe – odwoływali się do inteligenckiego dziedzictwa końca XIX i początków XX wieku. Szczególnie sytuacja w zaborze rosyjskim – brak państwowej suwerenności, represyjna polityka caratu, nasilająca się rusyfikacja czy cenzura prewencyjna – wydawała się stanowić podatny grunt do szukania historycznych analogii. Lata siedemdziesiąte to w środowiskach polskiej inteligencji powszechny wręcz zwrot ku tradycji i wzorcom elit z zaboru rosyjskiego. Znamienny jest na przykład fakt, że organizowane od 1977 roku przez opozycję wykłady w prywatnych mieszkaniach przybrały historyczną nazwę „Uniwersytetu Latającego”, nawiązującą do słynnej nieformalnej instytucji oświatowej z Kongresówki przełomu wieków. Również Towarzystwo Kursów Naukowych – niezależne stowarzyszenie edukacyjne powstałe w 1978 roku – w oczywisty sposób sięgało tradycji elit z początku XX wieku. W latach siedemdziesiątych w działalność oświatową angażowali się także ludzie, którzy w poprzedniej dekadzie związani byli ze środowiskami radykalnej lewicy – Kuroń i Michnik prowadzili nieformalne wykłady w prywatnych mieszkaniach, obydwaj też znaleźli się w grupie członków KSS „KOR”, która sygnowała deklarację powstaniaTKN. W interesujących nas środowiskach najczęściej artykułowanym punktem odniesienia stał się jednak dorobek polskiego socjalizmu niepodległościowego. Dla Kuronia, wychowanego w domu, w którym bardzo silne były tradycje Polskiej Partii Socjalistycznej, to właśnie przede wszystkim ideały PPS – jak sam je streszczał: niepodległość, demokracja, socjalizm – wydawały się po Marcu ’68 najważniejszym ideowym drogowskazem58. W jeszcze większym stopniu niż Kuroń do tradycji niepodległościowego socjalizmu i PPS nawiązywał Michnik. Jak zobaczymy w rozdziale trzecim, w jego przypadku najważniejszą historyczną inspiracją stał się Józef Piłsudski z wczesnego, niepodległościowo-socjalistycznego okresu swojej działalności. Zjawisko sięgania do tradycji PPS miało jednak dużo szerszy zasięg. Również powstały w 1976 roku Komitet Obrony Robotników – którego wielu członków i członkiń wywodziło się z niepodległościowego nurtu polskiego socjalizmu i w przeszłości działało w PPS – wydawał się jako całość grawitować w stronę tych samych tradycji co Michnik i Kuroń. Wspomnijmy, że założony w 1977 roku przez grupę młodych współpracowników KOR-u dwutygodnik „Robotnik” świadomie nawiązywał nazwą do pisma historycznie związanego z Polską Partią Socjalistyczną, którego drugim redaktorem naczelnym był Piłsudski59.

Chodzi jednak o coś więcej niż umyślne nawiązania, deklaracje ideowego powinowactwa czy podejmowanie analogicznych działań. Jak zobaczymy, temu w pełni uświadomionemu poczuciu kontynuacji dzieła elit z przełomu XIX i XX wieku towarzyszyły również pewne niezamierzone i niekiedy wymykające się świadomości homologie. Wiele wskazuje na to, że inteligenckie dziedzictwo można było restytuować jedynie z całym dobrodziejstwem inwentarza: a więc także z osobliwymi wzorcami myślenia o pozycji i roli „warstw oświeconych”, pełnymi łatwych do wyczucia komponentów elitarystycznych i paternalistycznych, jak również ze specyficznymi aspiracjami do instrumentalizowania siły mas społecznych. A jeśli tak, to dyskursy lewicowej opozycji z lat siedemdziesiątych, podobnie jak tradycję elit z czasów zaborów, można i należy analizować również w kontekście procesu budowania inteligenckiej dominacji.

NOWY ETOS

Nawet jeśli odejście od marksizmu mogło być zrazu wynikiem rozczarowania czy wręcz rezygnacji związanych z krytyczną oceną postawy polskiego społeczeństwa w Marcu ’68, wydaje się, że bardzo szybko stało się również fragmentem – a zarazem warunkiem koniecznym – generalnej zmiany sposobu widzenia roli i znaczenia poszczególnych aktorów społecznych (przede wszystkim w dalszych praktykach oporu). Jeszcze w Liście otwartym do partii jako jedyną odpowiedź na wszystkie sprzeczności trawiące Polskę wskazywano  a u t e n t y c z n ą  rewolucję proletariacką, wszczynaną przez klasę robotniczą i mającą prowadzić do ustanowienia jej  „h e g e m o n i i”60. Kuroń i Modzelewski pisali:

Aby klasa robotnicza zdolna była do odegrania  p r z e w o d n i e j  roli, musi ona mieć świadomość swego odrębnego interesu, ująć go w formę programu politycznego i zorganizować  s i ę,  jako klasa walcząca o władzę, we własną partię, lub własne partie polityczne61.

Zadanie sformułowania rewolucyjnego programu, propagowania go w społeczeństwie i tworzenia proletariackich partii przypadało, zdaniem autorów, „awangardzie ruchu mas robotniczych”62. Co prawda w Liście nigdzie nie ma mowy, by środowiska inteligenckie nie mogły stać się częścią tej „awangardy” i włączyć się w walkę o realizację interesów proletariatu, jest jednak jasne, że działalność programotwórcza i zorganizowanie  s i ę  do przejęcia władzy to – w oczach autorów – zadania stojące w głównej mierze przed klasą robotniczą63. Wobec tego rola inteligencji wydaje się jedynie służebna, a wręcz drugoplanowa. Już w przygotowanej wcześniej broszurze stanowiącej pierwowzór Listu (skonfiskowanej przez SB w listopadzie 1964 roku) autorzy wyraźnie zastrzegali, że program rewolucyjny musi powstać „przy udziale jak największej części klasy robotniczej”64, i dlatego postulowali „tworzenie kółek robotniczych, które by dyskutowały […] i stanowiły zalążek ruchu”65. Znamienne, że Kuroń i Modzelewski krytykowali również „lewicę październikową” – „namiastkę politycznej awangardy” z 1956 roku, złożoną z naturalnych przywódców opinii środowisk robotniczych, młodzieżowych i inteligenckich – za to, że nie wyodrębniła się ona z „ogólnospołecznego frontu antystalinowskiego jako ruch specyficznie proletariacki”66, skutkiem czego przekształciła się w „lewicowy dodatek do rządzącej liberalnej biurokracji”67.

Jak widzimy, dla Kuronia i Modzelewskiego jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych było oczywiste, że zarówno w trakcie rewolucji, jak i po jej zakończeniu to klasa robotnicza, a nie opozycyjna inteligencja, odgrywać ma przewodnią rolę w społeczeństwie. To przekonanie łączyło się w ich przypadku z wiarą w siłę i  n a t u r a l n i e  postępowy charakter rewolucyjnego żywiołu robotniczego68. To prawda, w jednym z fragmentów Listu autorzy zwracali uwagę, że pewne „grupy czy prądy prawicowe”, nawiązujące do „dawnej, reakcyjnej symboliki ideologicznej”69 – przede wszystkim zaś hierarchia Kościoła katolickiego i propagowana przez nią ideologia – mają w polskim kontekście duże znaczenie, a znienawidzony przez społeczeństwo system stwarza dogodne warunki do ich dalszego rozprzestrzeniania. Natychmiast zaznaczali jednak, że owe prądy i grupy nie mają szans w konfrontacji z rewolucyjnym programem, wyrażającym  r z e c z y w i s t e  interesy mas społecznych:

Program klasy robotniczej nie posługuje się mglistymi symbolami, lecz realiami społecznymi: w swej krytyce i radykalizmie swych postulatów program ten dystansuje wszelkie frazesy nacjonalistyczne i klerykalne, zwraca się przeciw samej istocie dyktatury biurokratycznej i odpowiada interesom mas. Ma więc wszelkie szanse zwycięstwa w walce o poparcie mas70.

Kuroń i Modzelewski w latach sześćdziesiątych wydają się w ogóle nie brać pod uwagę tego, że rządząca biurokracja mogłaby – wykorzystując hasła nacjonalistyczne czy klerykalne – zagwarantować sobie społeczną legitymację do dalszego sprawowania władzy71. Jak przekonują, dla władzy istnieje tylko jeden sposób, żeby zapewnić sobie poparcie i „rząd dusz”: musiałaby zagwarantować społeczeństwu możliwość realizacji tego, co poszczególne środowiska uważają za „minimum pomyślności” – poprawę materialnych i duchowych warunków życia, szansę awansu, perspektywy dalszego rozwoju72. To jednak, w warunkach ogólnospołecznego kryzysu systemu, nie jest możliwe, dlatego nieunikniona jest rewolucja robotnicza wywracająca dotychczasowy porządek i w sposób  n a t u r a l n y  prowadząca do „prawdziwego socjalizmu”.

Jak widać, autorzy Listu byli jak najdalsi od aspiracji „dobrodusznych” inteligentów-socjalistów, sytuujących się niejako „na zewnątrz” robotniczych mas i tworzących program „odgórnej” emancypacji społeczeństwa, który proletariat może przyjąć bądź odrzucić. W ich ujęciu rewolucyjna teoria, z definicji zawsze postępowa, wyrastała wprost z  r z e c z y w i s t e g o  rozwoju ruchu robotniczego i jego walk, a zatem pytanie o jej zgodność z aspiracjami mas było pozbawione sensu73. Kuroń i Modzelewski wydawali się sądzić, że ich działalność sprzyja (nawet jeśli skromnie) artykulacji  r z e c z y w i s t y c h  dążeń proletariatu a tym samym czyni ich  w s p ó ł u c z e s t n i k a m i  robotniczego ze swej natury procesu rewolucyjnego74.

Na marginesie warto zwrócić uwagę, że to, co dotychczas powiedzieliśmy o Liście, łatwo można skojarzyć z niektórymi wątkami przewijającymi się przez pisma Róży Luksemburg. Antyelitarystyczną w swym duchu koncepcję mas polskiej marksistki najlepiej streszcza cytat z tekstu Sprawa robotnicza: „Wszędzie i zawsze siłą burzącą stare rządy i budującą nowe są tylko masy ludowe”75. Rzeczywiście, charakterystyka mas w pismach Luksemburg jest jednoznacznie pozytywna, autorka mówi wręcz o właściwej im „mądrości” oraz „żywiołowości”, co łączy się z krytyką roszczeń „talmudycznie medytujących inteligentów”. Masy w jej teorii zdolne są uchwycić dziejowe konieczności i skutecznie działać bez „świadomości” wnoszonej do ruchu robotniczego „z zewnątrz”76. Co ciekawe, niektórzy autorzy zwracają również uwagę na powinowactwo, które miałoby łączyć List Kuronia i Modzelewskiego z pismami Jana Wacława Machajskiego – wspomnianego już radykalnego krytyka roszczeń socjalistycznej inteligencji do przewodzenia masom robotniczym77.

W jednej ze swoich książek Andrzej Friszke pisał, że w latach siedemdziesiątych polska lewica nie odwoływała się już do Listu Kuronia i Modzelewskiego, a wręcz starała się wymazać całą związaną z nim tradycję myślenia:

List otwarty, który w latach sześćdziesiątych był dokumentem kluczowym – punktem dojścia w krytyce systemu […] – w następnym dziesięcioleciu nie budził już ciekawości. Należał do zamkniętego etapu; wobec użytego w nim języka i sposobu wartościowania zjawisk zdystansowali się także jego autorzy. List otwarty nie został wydany w okresie KOR czy „Solidarności”, choć nie byłoby to trudne. Nikt nie odwoływał się do jego tez, ani w sposób pozytywny, ani negatywny78.

Wydaje się, że odesłanie Listu do zamkniętej przeszłości, a nawet pewne zakłopotanie związane z faktem jego powstania, wiązało się nie tylko z definitywnym odrzuceniem rewizjonizmu, ale również z ustanowieniem całkowicie nowej logiki myślenia o znaczeniu i roli inteligencji w dalszych praktykach opozycyjnych. W tekstach, które byli rewizjoniści pisali po Marcu ’68, bez trudu odnajdujemy wiele elementów przywodzących na myśl tradycję myślenia, działania i „samowiedzy” właściwą polskiej inteligencji „postępowej” czy „radykalnej” z przełomu XIX i XX wieku. Jak się przekonamy, możliwe jest wręcz odczytanie dyskursów lewicy z lat siedemdziesiątych jako kolejnych prób narracji o „wspólnocie” i pewnym szczególnym miejscu w jej centrum, z góry zarezerwowanym dla opozycyjnej inteligencji. Warunkiem możliwości rozwijania tego rodzaju narracji jest dyskursywna detronizacja klasy robotniczej – dotychczas najważniejszego rodzaju kolektywnej podmiotowości, który jeszcze w latach sześćdziesiątych niejako z definicji miał w akcie rewolucji ustanawiać  p r o l e t a r i a c k ą communitas. Wydaje się, że jest to ważne uzupełnienie kontekstu, w którym w latach siedemdziesiątych dokonywało się rozstanie z marksizmem, a więc systemem teoretycznym opierającym się na wyróżnionej pozycji klasy robotniczej.

W dalszej części przyjrzymy się dwóm ważnym komponentom dyskursów pomarcowej lewicy, w których – w sposobie opisu „wspólnoty”, a szczególnie miejsca opozycyjnej inteligencji w jej obrębie – najwyraźniej ujawnia się jej całkowicie odmieniony sposób myślenia. Z jednej strony chodzi o nową teorię organizacji praktyk „antytotalitarnego” oporu, gdzie interesującą nas „wspólnotą” będzie społeczeństwo rozumiane jako wielki podmiot sprzeciwiający się władzy, z drugiej zaś o nową wizję „wspólnoty narodowej”.

Jaki program społecznego oporu wyłania się z lewicowych dyskursów z lat siedemdziesiątych? Wciąż to wystąpienia społeczne – a zwłaszcza wystąpienia robotników – uważane będą za jedyny skuteczny sposób nacisku na władzę. Jednak w latach siedemdziesiątych stosunek inteligencji do mas będzie już cechowała pewna ambiwalencja. Z jednej strony wielkie i żywiołowe wystąpienia robotnicze budzić będą coraz wyraźniejsze obawy. Stąd w latach siedemdziesiątych nad rewolucją społeczną, wcześniej organizującą dyskurs inteligencji radykalnie lewicowej, będzie roztaczana wyjątkowo negatywna aura skojarzeniowa: zniknie język zdradzający wyczekiwanie, ufność i nadzieję, pojawią się zaś fragmenty o groźbie niekontrolowanych „wybuchów” czy zagrożeniu „eksplozją” społecznego gniewu. Z drugiej strony tym antyrewolucyjnym passusom w sposób paradoksalny towarzyszyć będzie utyskiwanie na bierność polskiego społeczeństwa, na powszechny konformizm czy uległość wobec gierkowskiej wersji „totalitaryzmu”. Wydaje się, że jest to ważna sprzeczność rozdzierająca nowe programy opozycyjne: z jednej strony chodzi o to, by społecznego oporu nigdy nie było za dużo (widmo rewolucji), z drugiej zaś o to by nie było go również za mało (widmo konformizmu). W związku z tymi dwoma biegunowymi warunkami opór mas stanie się przedmiotem gorliwej troski inteligenckiej lewicy, która obsadzi się w roli „administratorów” społecznego niezadowolenia. Co ważne, relacja pomiędzy opozycyjną inteligencją i owymi masami – pod przykrywką pojęć takich jak „samoorganizujące się ruchy społeczne” – będzie często nosić silne znamiona paternalizmu. W rzeczywistości bowiem to w dużym stopniu inteligencji – przynajmniej w jej własnych oczach – przypadnie rola inicjatorów i koordynatorów społecznych ruchów oporu. Nawet jeśli utrzyma się przeświadczenie o zasadniczym znaczeniu pracowników wielkich zakładów przemysłowych dla prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa, masy robotnicze przestaną być postrzegane jako wyróżniona kolektywna podmiotowość, na wzór marksowskiej klasy robotniczej. Nie będzie to oczywiście wykluczało szczerej dbałości, by wypełniano postulaty pracowników najemnych (ograniczone wszakże do rewindykacji o charakterze płacowym czy socjalnym), czy też ogólnej troski o robotników rozumianych jako odrębna grupa społeczna. Troska ta będzie wręcz oczywista, gdy żądło „totalitarnej” władzy zostanie skierowane wprost w środowiska robotnicze, jak stało się po czerwcu 1976 roku. Jednak dbałość o los robotników będzie tożsama z dbałością o los każdego współobywatela, każdego pojedynczego bliźniego. Byli rewizjoniści będą dalej określać się jako lewica, a wręcz twierdzić (w każdym razie duża ich część), że „demokratyczny socjalizm” jest jedyną alternatywą dla porządku socjalizmu „totalitarnego”. Niekiedy będzie to wynikało ze szczerego moralnego odruchu wobec robotników, innym razem okaże się kwestią „zdrowego rozsądku”, który będzie wydawał się wskazywać, że restauracja kapitalizmu w Polsce nie jest już możliwa. Co jednak najistotniejsze, program oparty na haśle „demokratycznego socjalizmu” nie będzie miał nic wspólnego ze społeczną rewolucją, ustanawiającą rzeczywiste „ludowładztwo”, a zatem ustrój, w którym to zorganizowane masy, wolne od kurateli jakichkolwiek elit, rządzą się same. W efekcie postulat  a u t e n t y c z n e j  demokracji robotniczej w państwie raz na zawsze zniknie z dyskursów interesujących nas środowisk. Nic dziwnego, teraz ich podstawową stawką będzie zagwarantowanie, by z „totalitaryzmu” zrodziło się – stopniowo, ewolucyjnie – niepodległe państwo z ustrojem demokracji parlamentarnej, a nie anarchiczny chaos wynikły z rewolucji mas podejrzewanych o niezdolność do ukonstytuowania nowego porządku. W przededniu powstania „Solidarności” – na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – w obliczu narastającego kryzysu społecznego postulowany reformizm zacznie wręcz w niektórych przypadkach ciążyć w stronę współpracy z „totalitarną” władzą, co zostanie uznane za jedyny sposób zapobiegnięcia niekontrolowanemu „wybuchowi” coraz bardziej radykalizującego się społeczeństwa.

Wszystkie te komponenty obecne w dyskursach lewicowej inteligencji już w latach siedemdziesiątych, a więc na długo przed transformacją ustrojową, nosiły silne znamiona typowo inteligenckiego paternalizmu i instrumentalnego podejścia do społeczeństwa, a zwłaszcza do mas robotniczych. Wiele spośród owych komponentów stało się częścią składową etosu środowisk skupionych najpierw w Komitecie Obrony Robotników, a następnie, od 1977 roku, w Komitecie Samoobrony Społecznej „KOR”. Szczególnie cennym materiałem obserwacyjnym okazują się tu teksty i wypowiedzi Jacka Kuronia – największego bodaj radykała lat sześćdziesiątych, który w kolejnej dekadzie stał się jednym z głównych animatorów KOR-u i twórcą najbardziej znaczącej strategii dalszych praktyk opozycyjnych. W rozdziale drugim z pomarcowych programów Kuronia wyłuskamy te elementy, w których najwyraźniej objawia się nowy paradygmat myślenia o inteligencji lewicowej i jej roli.

W