Deeply - Ava Reed - ebook + książka

Deeply ebook

Reed Ava

4,4

Opis

Przekraczanie własnych ograniczeń i zaczynanie wszystkiego od nowa nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli strach potrafi paraliżować każdy krok. Jednak dwudziestojednoletnia Zoey próbuje udowodnić sobie, że jest to możliwe. Dlatego decyduje się na powrót do miasta, w którym doświadczyła największej traumy swojego życia. Przyjeżdża do Seattle, wprowadza się do mieszkania starszego brata, gdzie mieszka już kilka osób, i zaczyna studiować na pobliskiej uczelni.
Jednym z jej współlokatorów jest Dylan – przystojny, męski, łagodny i wzbudzający zaufanie młody mężczyzna. Zoey nie wie jednak, że został on – podobnie jak ona – ciężko doświadczony przez los i że – w przeciwieństwie do niej – nie jest jeszcze gotowy, żeby wyjść z ukrycia i przyznać się do swoich ułomności.
Czy tych dwoje odnajdzie do siebie drogę? Czy przyjaźń i wzajemna sympatia wystarczą, żeby przestać się bać i stworzyć związek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (69 ocen)
39
22
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karoolka

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy tom ❤️ Bardzo polecam!
20
nagardakiw

Dobrze spędzony czas

Polecam
10
MajAntek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Budująca.
10
angi_black

Dobrze spędzony czas

Zakończenie tej niesamowitej trylogii było świetne. Bardzo polubiłam historię Dylana i Zoey. Tu autorka bardzo skupiła się na dawnych przeżyciach z przeszłości bohaterów i fajnie ich poprowadziła, chcieli być ze sobą ale bali się reakcji drugiej strony. W tej części nikt się nie chował i nie bał się zaryzykować. Jestem bardzo oczarowana tą częścią. Polecam 😊
00
JestemOla
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Baardzo mi się podobała. Długo zwlekałam z przeczytaniem jej, bo w 2 poprzednich częściach Dylan i Zoey mnie nie zainteresowali. Teraz żałuję, że zabrałam się za nią tak późno. Nadal podtrzymuję, że niektóre wymiany zdań były nienaturalne, ale mimo tego czytało się dobrze i szybko <333
00

Popularność




Tytuł oryginału: Deeply

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Marta Stochmiałek, Marta Tojza

Skład i łamanie: Robert Majcher

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2021 by Bastei Lübbe AG, Köln

Ilustracja na okładce © 2020 by Rhett Podersoo

Projekt okładki © Andrea Janas – andreajanas.com

Zdjęcie autorki © Ava Reed

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-093-7

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Przedmowa i ostrzeżenie o niepożądanych skutkach

W Deeplyporuszane są tematy, które mogą wywołać niepożądane zachowania.

Jeśli chodzi o Zoey, książka porusza temat zmuszania do czynności seksualnych/gwałtu.

(Spojler) W przypadku Dylana ważną rolę odgrywają problem amputacji kończyny i protezowania oraz trauma powypadkowa. Oboje znajdują się już jednak w fazie zdrowienia, ewentualnie mają już tę fazę za sobą.

Podobnie jak wMadly, chcę Wam kolejny raz przypomnieć, że Wasze uczucia są ważne. Jeśli źle się czujecie, czytając o wyżej wymienionych problemach, posłuchajcie samych siebie. Uczucia są po to, żeby je czuć. Należą do Was i nikt nie powinien umniejszać ich znaczenia.

Krótka myśl na początek: gdyby chodziły Wam po głowie zdania typu: „Dlaczego on/ona nie powiedział(a) czegoś od razu…”, „Ja bym postąpił(a) inaczej…”, „Jak dla mnie okazała się za słaba…”, „Dobrze daje sobie z tym radę, to nierealistyczne”, spróbujcie się nad nimi chwilę zastanowić. Każdy człowiek reaguje inaczej i każda sytuacja jest inna. I dopóki sami nie znajdziecie się w podobnym położeniu, nie będziecie wiedzieli, jak byście się zachowali. W każdym razie nie tak naprawdę.

Niezależnie od tego, czy jesteśmy silne, czy słabe, wszystkie jesteśmy po prostu kobietami. To samo dotyczy mężczyzn. I są jeszcze decyzje. I prawo do ich podejmowania, jeśli tylko możemy i chcemy je podjąć. Zdania przytoczone powyżej jedynie szufladkują innych ludzi. A najczęściej szufladkowane są w ten sposób kobiety, i to przez inne kobiety. A my później musimy się z tych szufladek wyzwolić.

Bo co tak naprawdę oznacza być silną?

Playlista Zoey i Dylana

Harry Styles – Falling

Shawn Mendes – Use Somebody (Spotify Studios)

Fink – Looking too closely

Tom Walker – Leavea Light On (acoustic)

Nea – Some say

Kaleo – Way Down We Go (Stripped)

Harry Styles – Girl Crush

Jaymes Young – Stone

WILDES – Bare

Tender – Smoke

Sinéad Harnett – Unconditional (acoustic)

Abi Ocia – Running

Jessie Ware – Say You Love Me

Dan Owen – Stay Awake with Me (acoustic)

Hozier – Almost

Vance Joy – We’re Going Home

Isak Danielson – Power

Florence + The Machine – Stand By Me

Maren Morris ft. Hozier – The Bones

Beyoncé – If I Werea Boy

4 Non Blondes – What’s Up?

Tina Turner – What’s Love Got to Do with It

Imagine Dragons – Birds

Lewis Capaldi – Bruises

Mozart – Sonata fortepianowa nr 11

„Czasami dobre rzeczy rozpadają się, robiąc miejsce rzeczom lepszym”.

– Marilyn Monroe

Prolog

Czasami trzeba odpuścić.

Zoey

Dylan zasnął krótko po tym, jak wjechaliśmy na międzystanową. Wprawdzie miarowo oddycha i jednocześnie lekko chrapie, ale nawet we śnie wygląda na zaniepokojonego.

Martwi się.

Na szczęście poprosiłam go wcześniej, żeby wpisał w nawigację adres docelowy, inaczej już bym się zgubiła. Jeszcze przed wyjazdem wyglądał na wykończonego, już wtedy pomyślałam, że pewnie zaśnie w trakcie jazdy. Może przyłożyłam też do tego rękę, bo kawa była tylko rodzajem placebo, nie zawierała kofeiny. Nie chciałam go rozbudzać, kiedy tak wyraźnie potrzebował odpoczynku.

Kilka minut temu zjechałam z autostrady. Minęliśmy już Bellingham i teraz jadę po starej, niezbyt dobrze wyasfaltowanej drodze, otoczonej niezliczoną ilością nagich drzew. Wszędzie tylko pola i las, gdzieniegdzie widać pojedyncze domy i farmy. Wreszcie docieramy pod odpowiedni adres, podjeżdżam pod dom oznaczony numerem cztery i parkuję na skraju ulicy. Jest tu jeszcze kilka innych domów, ale całość sprawia raczej wrażenie jakiegoś opustoszałego siedliska na końcu świata, a nie przedmieścia Bellingham. Do tej pory zauważyłam tylko stację benzynową na początku ulicy i skromny kiosk. Zastanawiam się, jakie inne sklepiki znajdują się w tej okolicy i co jeszcze jest tu do odkrycia.

Przez chwilę nie wychodzę z samochodu i rozglądam się wokół. Przy ulicy zauważam ciemnoczerwoną skrzynkę na listy, na której z przodu, odrapanymi literami, zapisane jest nazwisko Anderson.

Droga do domu nie jest najnowsza, niektóre płyty są popękane, a trawnik najlepsze lata ma już za sobą. Mimo to jest tu naprawdę ładnie. Odludnie, ale ładnie. Drewniany dom jest staroświecki, lecz przytulny, weranda wygląda jak marzenie, chociaż nie jest zbyt przestronna. A przynajmniej tak mi się wydaje z tej perspektywy.

Nie spiesząc się, chłonę wszystko dookoła, dopiero później kieruję wzrok z powrotem na Dylana, który nadal twardo śpi. Mimo że najchętniej bym go nie budziła, nadszedł czas, żeby właśnie to zrobić. Z pewnością chce jak najszybciej sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Po długiej jeździe jestem wykończona, ale cieszę się, że nie musiał sam prowadzić.

– Dylan? – zwracam się do niego nieśmiało i oczywiście o wiele za cicho. Nie chcę go przestraszyć, ale jakoś muszę go obudzić, więc decyduję się jednak podnieść głos. Niestety to też nie przynosi efektu.

Ostrożnie kładę dłoń na jego ramieniu i potrząsam nim. Wpierw delikatnie, potem coraz mocniej.

– Dylan, dojechaliśmy – powtarzam i jeszcze raz szarpię go za ramię.

Powoli się budzi, chrząka i przeciera oczy, wreszcie otwiera je, mrugnąwszy parę razy.

– Wszystko w porządku? – Jego zaspany, zachrypnięty głos sprawia, że mimowolnie muszę się uśmiechnąć.

– Tak, wszystko okej. Jesteśmy u ciebie w domu. Właśnie zaparkowałam.

– Naprawdę spałem? I to przez całą drogę? Cholera. Dlaczego nie obudziłaś mnie wcześniej? – Podnosi się i uważnie mi się przygląda.

– Nie było takiej potrzeby. Dałam sobie radę, a ty wyglądałeś, jakbyś koniecznie potrzebował trochę odpoczynku.

– Dzisiaj w nocy fatalnie spałem. I w efekcie zdecydowanie za krótko. Więc… dzięki. – Kładzie dłoń na mojej, która nadal, czego nie byłam świadoma, spoczywa na jego ramieniu.

– Nie ma za co – mamroczę pod nosem, zatapiając się w jego oczach i jego spojrzeniu, a moje zdradzieckie serce bije dużo za głośno i za szybko. Nagle wnętrze samochodu wydaje mi się zdecydowanie za małe.

– Zoey, ja…

– Powinniśmy wysiąść – przerywam mu i cofam się, a w piersiach czuję nagle bolesny skurcz i mam wrażenie, że brakuje mi powietrza.

„Nie!”, krzyczy głos w mojej głowie. „Nie, nie mogę teraz tego słuchać. To nie jest właściwy moment, to nie jest właściwy czas”. Przechodzi mi przez myśl, że może nigdy nie będzie odpowiedniego, ale to ignoruję.

Tylko by bolało.

Rozdział 1

Nawet ludzie, którzy cię kochają, mogą cię zranić i utrudnić ci życie. Zwłaszcza oni.

Zoey

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

Pomijając fakt, że w poniedziałek zaczyna się semestr, to i tak byłoby już za późno, żeby się nad tym zastanawiać, ale nie mówię tego na głos. W ciągu ostatnich dni mama tak często mnie o to pytała, że nie mogę już tego słuchać i wymaga to ode mnie dużo samozaparcia, żeby w tej chwili nie jęknąć z frustracji, przewracając jednocześnie wymownie oczami. Oczywiście ma dobre intencje, jak zawsze. Wiem to i kocham ją. Ale z jakiegoś powodu te ustawiczne pytania, które zadaje mi od kilku tygodni, odbierają mi powietrze i mam wrażenie, że się duszę.

Zamiast odpowiedzieć jej coś w nerwach, czego później bym żałowała, siadam na swojej leciwej już walizce, zdmuchuję kosmyk włosów z czoła i próbuję usilnie zaciągnąć suwak, nie gubiąc przy okazji połowy moich rzeczy. To trzecia próba, do tej pory zawsze czegoś zapominałam. Za każdym razem walizka zamyka się z coraz większym trudem. Jeśli będę musiała zamykać ją po raz czwarty, i to o dziewiątej rano, nie tylko grozi mi załamanie nerwowe, ale też spóźnię się na pociąg.

– Tak, mamo. Jestem pewna. I to od czasu, kiedy zdecydowałam się zdawać na Harbor Hill – odpowiadam z naciskiem, ale z twarzy mojej matki nie znika zatroskanie. To jednak bez znaczenia. Mam konkretne plany i nie zmienię ich tylko dlatego, że powodują niestrawność u moich rodziców.

Z wysiłkiem udaje mi się uśmiechnąć, a ona odwzajemnia się tym samym.

– Nie znikam z tego świata, a w przerwie semestralnej przyjadę was odwiedzić. Obiecuję. To już w maju.

– Do tego czasu to my cię odwiedzimy, Zoey.

A przecież zostałam w domu tak długo jedynie ze względu na rodziców. Gdyby nie oni, wyjechałabym do Seattle już kilka dni temu, żeby mieć czas na aklimatyzację.

– Z pewnością. Czas szybko leci, zobaczysz.

– Nieważne, co się stanie, pamiętaj o jednym: uważaj na siebie – mówi zdecydowanym tonem. Gdyby to były słowa na papierze, napisałaby je permanentnym markerem wielkimi literami, podkreśliła i wyróżniła tłustym drukiem. A na końcu opatrzyła wykrzyknikiem.

– Będę ostrożna. – Opuszczam głowę, żeby nie dostrzegła, jak zaciskam usta. Nie chcę dać po sobie poznać, że to jedno zdanie tak mnie zraniło, ale jest to trudniejsze, niż myślałam.

Mama troszczy się o mnie i zrobiłaby wszystko, żeby cofnąć czas. Nie jest jedyna. Ale kiedy tak dobitnie mówi, że mam na siebie uważać – i to zawsze,i dobrze na siebie uważać –wydaje się, że wtedy tego nie robiłam albo nie próbowałam. Jak gdyby to była moja wina i jakbym nie zadbała wystarczająco o swoje bezpieczeństwo. To brzmi tak: wszystko to mogłoby się nie wydarzyć, gdybym tylko była ostrożniejsza. Że wtedy nikt nie mógłby mi tego zrobić. Ale mama nie potrafi czytać w myślach i nie wie, jak jej słowa mnie ranią.

– I że to musi być akurat Seattle. Akurat to miasto… – Jej głos wyrywa mnie z zamyślenia. Zaciskam mocno oczy, po czym podnoszę wzrok, przełykając ślinę. A raczej nie ślinę, ale kolejną odpowiedź na słowa mamy.

Podenerwowana mruczę coś pod nosem. Przez walizkę, która za skarby świata nie chce ze mną współpracować, i przez mamę, przede wszystkim przez nią.

Przeprowadzam się do Seattle, bo miasto to nie kojarzy mi się już z odwiecznym lękiem i bólem, a jest jedynie kolejnym krokiem naprzód. To dla mnie uzdrowienie, a zarazem koniec i nowy początek. Nie mam zamiaru dłużej uciekać od mojej przyszłości i tego miasta. I będę na siebie uważać, zawsze to robiłam. Nie jestem już małym dzieckiem i na pewno nie dawną Zoey. Mama najwyraźniej nie chce tego przyjąć do wiadomości, niezależnie, ile razy jej to tłumaczę. Nie potrafi uwolnić się od przeszłości, chociaż jest zbyt bolesna, żeby się jej dłużej trzymać. Mam nadzieję, że któregoś dnia to zrozumie, tak samo jak moją decyzję. Szczególnie tę, żeby nie dać się przez nią zatrzymać.

Kiedy kilka miesięcy temu odwiedziłam Coopera, nie załamałam się. Ani ta noc przed kilkoma laty, ani to miasto mnie nie złamały. One mnie tylko zmieniły.

Dam radę.

– No i co tam u was? Wszystko w porządku? – Tata staje koło mamy w drzwiach, podczas gdy ja ostatnim pociągnięciem domykam zamek i wierzchem dłoni ocieram czoło. Nareszcie.

– Oczywiście – odpowiada mama. – Tylko nadal nie mogę uwierzyć, że nasza córka wyprowadza się i zaczyna studia.

– Przynajmniej wyprowadza się do żeńskiego akademika. – Tata przyciąga mamę i delikatnie całuje ją w czoło. Jest święcie przekonany, że będą tam na mnie uważać, w końcu w akademiku obowiązują pewne reguły, a cały teren należy do uniwersytetu. Myślę, że wypiera fakt, że niebezpieczeństwa w prawdziwym życiu żądzą się innymi prawami, ale gdyby tego nie robił, nigdy by mnie tam nie puścił. Więc może to nawet lepiej.

Jednocześnie jego słowa wywołują na mojej twarzy rumieniec, a mnie ogarniają wyrzuty sumienia.

Tak, okłamałam rodziców. Po tym, jak dostałam się na Harbor Hill, a rodzice dali mi wolny dostęp do mojego konta oszczędnościowego, powiedziałam im, że zamieszkam w akademiku. Myśleli więc, że zaoszczędzone przez nich i przeze mnie pieniądze są w dobrych rękach i że zasilą budżet małej, ale bezpiecznej żeńskiej wspólnoty na kampusie, a nie wynajmowanego mieszkania, które zajmuje już dwóch facetów. Jeden, którego nie lubią, i jeden, którego nie znają.

Gdyby więc wiedzieli, że nowe meble i cała reszta potrzebnych mi rzeczy jadą do ich syna wyrzutka i innego męskiego współlokatora, pewnie nie puściliby mnie albo przed wyjazdem zgotowaliby mi piekło. To nie było wcale takie łatwe przekonać ich, żeby pozwolili mi jechać samej – bo oczywiście chcieli mnie tam zawieźć – ale po kilkudniowych dyskusjach w końcu ulegli. Meble pojadą wynajętym transportem bezpośrednio do nowego mieszkania, resztę rzeczy zawiozę sama. Nie tylko ze względu na moje postanowienia, cele i marzenia, ale też z powodu całej tej sprawy z mieszkaniem.

Dlatego teraz milczę. To jeszcze nie czas, żeby poruszać ten temat. Nie jestem tchórzem, ale nie jestem również głupia.

Słowa mojego ojca jednoznacznie odnosiły się do mojego brata. Jedne z niezliczonych, które padły w ostatnich latach, i to mimo że przecież nigdy o nim nie rozmawiają. Nie wprost. Nie naprawdę. Nie mieści mi się w głowie, że nadal nie mogą mu wybaczyć, nie mówiąc już o tym, że nie wypowiadają jego imienia. A przecież tak naprawdę nie ma tu nic do wybaczania. Ani z mojej strony, ani z żadnej innej.

Niedługo minie pięć lat. I czy tego chcą, czy nie, Seattle nie ma tu nic do rzeczy. Cooper nie ponosi winy za to, co się wtedy stało, tak samo jak ja albo oni.

Mimo to nie chcę znowu odgrzewać tego tematu, kłócić się z nimi ani sprawiać im przykrości, tak samo jak nie chce tego Coop. Próbowałam wszystkiego, przez lata powtarzałam i powtarzałam, sprowadziłam tu nawet Milly, ale moi rodzice zabarykadowali się w swoich sztywnych przekonaniach i wreszcie musiałam uznać, że nie mam już na nich wpływu. Tata i mama noszą ten ból nieprzerwanie z sobą, jakby wrósł w nich, a oni nie byli gotowi, żeby o nim zapomnieć – ale muszą zrozumieć, że ja już jestem. Że muszę być. Jeśli nadal będę unikać tego miasta, które naprawdę lubię, zawsze będzie istnieć coś, co mnie powstrzymuje. Co wzbudza we mnie strach.

A do tego nie mogę dopuścić. Nie zrezygnuję z siebie dla niczego i nikogo i odważę się spojrzeć strachowi w oczy, nieważne, jak byłby obezwładniający. Tamta noc mnie tego nie pozbawiła, mimo że nie od razu to zrozumiałam. W przyszłości również nie dam sobie tego odebrać.

Nie, nie dopuszczę do tego…

Wstaję, rozglądam się i po raz pierwszy od czasu, kiedy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na wydział psychologii w Harbor Hill, robi mi się ciężko na sercu. Mam nadzieję, że nowe łóżko okaże się równie wygodne jak moje stare z wyleżanym materacem, inaczej będzie mi go brakować, tak samo jak niebieskiej tapety przedstawiającej niebo i chmury, zdobiącej ścianę nad nim. I jeszcze prostego drewnianego biurka, na którym od spodu Cooper, Mason i ja wyryliśmy nasze imiona i rysowaliśmy dziwaczne komiksy, których teraz żadne z nas nie potrafiłoby już odszyfrować. Albo puszystego, kolorowego dywanu w kształcie koła zakrywającego rysy na podłodze. Na koniec tęsknić będę pewnie nawet za upałem, który w gorące letnie dni otacza cię tu i przytłacza, i za skosem nad łóżkiem, w który przez te wszystkie lata o wiele za często uderzałam głową. Albo za Cooperem, kiedy spał w moim pokoju, żeby mama i tata nie zorientowali się, że za późno wrócił do domu. Wspinał się wtedy po olbrzymiej pergoli na dach garażu, a stamtąd wchodził przez okno do mojego pokoju. Jego znajdował się po drugiej stronie domu, koło sypialni rodziców, nie miał więc możliwości, żeby niezauważenie do niego wejść lub z niego wyjść. Dlatego używał mojego. Ciągle zostawiał na podłodze resztki bluszczu i innego zielska, kiedy wracał w nocy… Od tego pamiętnego dnia, który wszystko zmienił, rodzice nigdy już nie weszli do jego pokoju.

Mason i Cooper niezliczoną ilość razy siedzieli ze mną przed telewizorem albo opowiadali mi wymyślone historie. Mase często tu bywał. Jest dla mnie jak drugi starszy brat.

Te stare wspomnienia uderzyły we mnie jak fale w skaliste wybrzeże, a ja wciągnęłam ich zapach, bo czuć w nim było bezpieczeństwo. Bo na chwilę dał mi zapomnieć, że nie jest już tak jak dawniej.

Cooper nie gra już w futbol – niedługo kończy studia na wydziale sztuk pięknych i historii sztuki. Wreszcie robi to, co kocha. Tata nie jest już z niego dumny, a mama usilnie dba o to, żebym nie zapomniała przypadkiem tego, o czym tak bardzo chciałabym nie pamiętać. Mason nie przychodzi już w odwiedziny, a ja mieszkam tu teraz jakby całkiem sama. Przez ostatnie lata brakowało mi brata i myślę, że tęskniłam za nim nie tylko z powodu jego fizycznej nieobecności, ale też z powodu świadomości, że moim rodzicom go nie brakowało. Bo w mojej samotności też byłam tu sama.

– Zoey? – Aż podskakuję, kiedy ojciec kładzie mi dłoń na ramieniu. Mrugam zaskoczona.

– Przepraszam, zamyśliłam się. Co mówiłeś?

– Pytałem, kiedy mamy odwieźć cię na pociąg i czy wszystko w porządku z meblami? Dojadą jutro, prawda? – Tata uśmiecha się ciepło, a mnie napływają łzy do oczu. Cooper wygląda jak jego młodsza wersja, ma tylko trochę więcej włosów, brodę i jest o głowę wyższy. Ciemnobrązowe włosy, wyraziste rysy, brązowe oczy, podobna budowa ciała. Po ojcu widać, że wcześniej uprawiał dużo sportu. Że dużo się śmiał i że po prostu żył pełnią życia. Z głębokimi zmarszczkami wokół oczu jest mu do twarzy.

A teraz? Najchętniej nakrzyczałabym na ojca za to, że traktuje mnie jak najcenniejszy skarb świata, a mojego brata jak kogoś, kto wszystko zniszczył. Marzenia, plany i – według niego – również całe moje życie.

Głośno chrząkam. Postanawiam wziąć się w garść.

– Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, to tak. W najgorszym wypadku przyjadą w poniedziałek, ogarnę to jakoś.

– Cieszę się, że zostałaś tu tak długo, ale czy tych kilka dni wystarczy, żebyś się tam zaaklimatyzowała, skarbie? – Mama wchodzi. Ma na sobie dzisiaj stylową szarą wełnianą sukienkę i ciemną szminkę na ustach. Już od dawna uważam, że przypomina trochę Grace Kelly.

– Nie martw się tyle. Dam sobie radę. A gdyby coś było nie tak, zadzwonię. – Tym razem udaje mi się przywołać na twarz szeroki, szczery uśmiech. Tata kiwa głową i klepie mnie po ramieniu.

– Dobrze. To dobrze.

– Poza tym… – zaczynam i od razu zagryzam dolną wargę.

Cisza wypełnia pokój. Do momentu, kiedy wzdycham, nabieram powietrza i kończę zdanie, którego nigdy nie chciałam zacząć.

– Lane też tam jest. Tak samo jak Mason. Nie będę sama. I poznam nowych przyjaciół.

Nagle mama poważnieje i przenosi wzrok na ojca, który cofa rękę i lekko odwraca twarz. Zagryza zęby, widzę to dokładnie, a ciepło i uprzejmość, jakie jeszcze chwilę temu biły z jego twarzy, bezpowrotnie zniknęły. Teraz widać na niej cierpienie i ból, a moje całe ciało napina się w oczekiwaniu na słowa: te, które zawsze przychodzą.

„Nie powinnaś go widywać. On wszystko tylko psuje. Już wtedy cię nie przypilnował, nie było go i tak samo nie będzie go teraz. To wszystko jego wina! Nie chcę więcej słyszeć jego imienia – nigdy więcej”.

Ale czekam na darmo. W końcu tata chwyta jedynie w milczeniu moją walizkę i, mimo że ma kółka, podnosi ją.

– Powinniśmy już jechać, inaczej Zoey spóźni się na pociąg. Czekam na was na dole przy samochodzie.

Wychodzi z pokoju, a ja staję przed mamą, rozmasowując sobie ramiona, i nie wiem, jak się zachować.

– Twój tata ma rację, powinnyśmy już iść.

– Mamo?

– Tak?

– Nie chciałam o tym mówić. Ale… to przecież mój brat – szepczę, ale łamie mi się głos. „To mój brat”, chcę krzyczeć na cały głos. „Wasz syn”.

„Niszczycie więcej, niż wam się wydaje”.

– Wiem – odpowiada miękko, jakby głośno i wyraźnie usłyszała moje niewypowiedziane myśli. – Wiem… – I wtedy również wychodzi, a ja nie mogę się już dłużej powstrzymywać i zalewam się łzami.

Rozdział 2

Nie wiemy, co przyniesie przyszłość. Nieważne, jak dokładnie ją zaplanujemy, jak bardzo będziemy chcieli ją nagiąć: zawsze znajdzie sposób, żeby nas zaskoczyć. Pozytywnie albo negatywnie. Najlepszym tego dowodem jest nasza przeszłość…

Zoey

Mój sweter jest kompletnie przepocony. Na dworze było za zimno, a w samochodzie za gorąco, poza tym byłam za bardzo wzburzona rozmową z rodzicami i pożegnaniem, które po niej nastąpiło. Było dołujące, ale jednocześnie wyzwalające.

Nie wiem dlaczego, ale w drodze na pociąg, na który rzeczywiście prawie bym się spóźniła, po raz pierwszy poczułam rosnący niepokój. Być może dlatego, że moi rodzice mogą mieć rację w tym, co powtarzają mi od tygodni: że nie dojrzałam jeszcze do tego, że może rzeczywiście to miasto i studia to będzie dla mnie po prostu za dużo. A najbardziej boję się tego, że kiedy zamieszkam u Coopera, relacje między nami nie będą już takie jak wcześniej. Że to zdarzenie, do którego nigdy nie powinno dojść, nas od siebie oddaliło.

Nie chcę, żeby mój brat znowu czuł się gorzej tylko dlatego, że zamieszkam teraz w pokoju obok. Na chwilę zalewa mnie fala lęków i wyrzutów sumienia, bo to Mase był tym, który ostatecznie przekonał Coopera, żeby zgodził się na moją przeprowadzkę. Na samym początku mój brat chciał trzymać mnie od siebie, Seattle i studiów z daleka. Już w zeszłym roku, kiedy przypadkowo wspomniałam mu o tym pomyśle przy śniadaniu z Andie i June, nie był nim zachwycony.

Ale w końcu udało się im wszystkim sprawić, że zmienił zdanie. Coop po prostu już taki jest. Martwi się o mnie, tak samo jak rodzice, a przecież wcale nie musi. Na szczęście, przynajmniej ostatnio, trochę wyluzował, co naprawdę wyszło nam na dobre.

Na moją twarz zakrada się uśmiech.

Cieszę się na spotkanie z Cooperem i innymi. Szczególnie z Mase’em, którego niestety nie miałam okazji zobaczyć podczas mojego ostatniego pobytu.

Mój brat przysłał mi nawet ostatnio zdjęcia Dylana, żebym wiedziała, jak wygląda, zanim się wprowadzę. Ale były rozmyte, nieostre i za małe. Chociaż mój brat tak dobrze rysuje i ma oko do ładnych rzeczy, w fotografowaniu jest naprawdę kiepski.

Pierwsze, co przyszło mi na myśl, kiedy oglądałam zdjęcia Dylana, to to, że nie jest do nich podobny. To dobrze.Wpierw mi ulżyło, ale później na dwa dni złapałam porządnego doła. Nie jest do nich podobny – do twarzy, które widziałam nie tylko tamtej nocy, ale które od tego czasu prześladują mnie w niezliczonej liczbie sennych koszmarów. I wstyd mi było, że oceniałam człowieka według takiego kryterium. Że to tak głęboko we mnie siedzi. Że jest tak silnie we mnie zakorzenione, że nie potrafię tego ani zdusić, ani kontrolować.

Zaczynają drżeć mi palce, zacieram więc dłonie i skupiam się na tym, co widać za ogromnym oknem. Krajobraz przemyka szybko za szybą. W Portland przed kilkoma dniami padał nawet śnieg. Teraz na zewnątrz wciąż jest zimno, ale po lodzie i śniegu ani śladu. Na niebie zbierają się ciemne chmury i piętrzą na horyzoncie jak szczyty gór. Ale nawet ten fascynujący widok nie jest w stanie odciągnąć mnie od prześladujących myśli i trosk, nie mówiąc już o tym, żebym się całkiem uspokoiła.

Znowu zaczynam się pocić.

Chyba nadszedł czas, żeby posłuchać muzyki, wtedy poczuję się lepiej. Muzyka pomaga. Od tego zdarzenia rzadko udaje mi się wytrzymać dłużej w całkowitej ciszy, nie rozmawiając z kimś albo czegoś nie robiąc. Na szczęście przynajmniej w nocy już sobie z nią radzę. To jakiś postęp.

Sięgam palcami do wielkiego plecaka leżącego koło mnie i wyciągam komórkę. Naciskam guzik z boku, żeby włączyć wyświetlacz i…

Niski poziom baterii. Podłącz ładowarkę.

Kurczę. Nie ma nawet trzech procent. Jak to się mogło stać? I gdzie jest ładowarka? Sięgam ponownie do plecaka i gruntownie przetrząsam jego zawartość. Książka, słuchawki, kanapka zrobiona przez mamę, woda, bilet… ale gdzie jest ten cholerny kabel?

Mój wzrok pada na wielką walizkę, która zakleszczyła się między siedzeniem obok a siedzeniem przed nim. O nie. Jeśli jest tam, to za żadne skarby nie podejmę się próby jej znalezienia, bo zaryzykuję tym otwarcie wrót do piekieł. Albo wrót do moich majtek – zależnie od tego, czy z eksplodującej walizki wylecą najpierw demony, czy moja bielizna.

– Dzień dobry, bilety do kontroli – oznajmia konduktor, a ja posłusznie wypełniam jego polecenie. W tym samym czasie do moich uszu dochodzi okropny dźwięk, który aż za dobrze znam. Zanim konduktorowi udaje się skasować i oddać mi bilet, a mnie mu podziękować i ponownie rzucić okiem na komórkę, wiem już dokładnie, co się stało.

Rozładowała się bateria, a ekran jest kompletnie czarny. Mrucząc coś niepochlebnego pod nosem, pakuję ją z powrotem do torby. Nie tylko nie będę mogła posłuchać muzyki, ale dodatkowo jeszcze nie będę mogła zadzwonić do Coopera, żeby poinformować go, kiedy dokładnie przyjeżdżam. Nie żebym tego już nie zrobiła, ale zawsze lepiej byłoby mieć jakieś zabezpieczenie. Teraz może będę musiała wziąć taksówkę, co też nie byłoby problemem. Przecież nic mi się nie stanie… nic mi się nie stanie!

Zamykam oczy i myślę o słowach Milly: „Przyszłość tylko częściowo leży w twoich rękach, a na przeszłość w ogóle nie masz wpływu. Ale na tu i teraz ten wpływ masz. Weź głęboki wdech. Zacznij liczyć do tyłu, Zoey. Od dowolnej liczby poniżej dziesięciu. I po każdej liczbie masz powiedzieć sobie coś pozytywnego, coś dobrego. Pomyśl te zdania albo powiedz je na głos, żeby usłyszały je twoja dusza i ciało, żeby powstała łączność. Żebyś je zrozumiała”.

Cztery…

Już po wszystkim.

Trzy…

Przeżyłam to i nie popełniłam żadnego błędu.

Dwa…

To nie była moja wina.

Jeden…

Mogę oddychać. Jestem wolna.

Niecałe dziesięć oddechów później czuję, jak mantra spowija moje ciało, otulając je jak kołdra, a ja się uspokajam. To naprawdę działa. To jest naprawdę dobre. I nie ma w tym nic złego, że ciągle to sobie powtarzam.

Przyjechałam! Witaj, Seattle.

Zadowolona, że wreszcie wysiadłam z pociągu i dotarłam do celu, przeciągam się zamaszyście, po czym zakładam plecak i chwytam za rączkę walizki.

Kierowana odruchem, chcę znowu spojrzeć na komórkę, ale baterie nie ładują się za sprawą czarodziejskiej różdżki, więc telefon leży ciągle dobrze schowany na dnie plecaka, z ciemnym jak smoła wyświetlaczem. Mogę tylko mieć nadzieję, że ładowarka rzeczywiście znajduje się w walizce, inaczej będę musiała jutro rano kupić sobie nową. Nieważne, jak długo się nad tym zastanawiam, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy i gdzie ją spakowałam. Tym bardziej że jeszcze nigdy coś tak małego nie kosztowało mnie tyle nerwów.

Kiedy opuszczam peron, wielki zegar na dworcu pokazuje czternastą dziesięć. Pociąg miał małe opóźnienie i Coop czeka pewnie na mnie przed głównym wejściem.

Pośpiesznie toruję sobie drogę, przeciskam się między podróżnymi, aż w końcu przechodzę przez główne drzwi i wychodzę z dworca. Uderza mnie zimne miejskie powietrze. Z przyjemnością wciągam je głęboko do płuc. Przy wydechu przed moimi ustami tworzą się małe chmurki, które zaraz jednak rozpływają się w powietrzu. Przechodzą mnie dreszcze, naciągam więc mocniej kaptur, aż zakrywa mi twarz. Potem szybko zapinam kurtkę, chociaż jeszcze przed chwilą było mi za ciepło, ale tu na zewnątrz jest dużo zimniej niż w pociągu, do tego porządnie leje. Kiedy patrzę na jezdnie i chodniki, dochodzę do wniosku, że musi tak padać już od kilku godzin. Woda nie spływa dobrze, brud i błoto gromadzą się gdzieniegdzie w kałużach, rowach i nierównościach podłoża. Mimo to idę dalej. Oddalam się od budynku dworca, który chronił mnie przed deszczem, i od razu czuję, jak krople wody wnikają w moje dżinsy, kompletnie je przemaczając. Rozglądam się za bratem, ale nigdzie go nie widzę. Chwilę później nie mogę się powstrzymać i jeszcze raz się odwracam. Kieruję wzrok na wieżę zegarową, której czerwonobrązowe cegły pną się w górę, rozdzierając ciemnoszare niebo. Na twarz spadają mi niezliczone krople deszczu, łaskocząc mnie w nos. Chociaż Portland z pewnością nie jest jakąś wioską, Seattle ma jednak zupełnie inną atmosferę niż moje rodzinne miasto. Może czuję się tu nawet bardziej swojsko niż w domu. Może było już tak zawsze – mimo…

– No i popatrz, kogo tu mamy. – Znam ten głos. Mimowolnie uśmiecham się szeroko, aż czuję ból w policzkach, i obracam się. – Moja przyszywana siostra. – Mase również się uśmiecha, wyciągając w moim kierunku wolną dłoń: w drugiej trzyma akurat duży czarny parasol. Odstawiam walizkę, żeby go objąć.

– Ej, nie tak namiętnie! – wydaje z siebie jęk, a ja czuję jego śmiech na swoim policzku.

Po raz pierwszy ogarnia mnie uczucie, że dotarłam do domu.

Ostrożnie odsuwam się od niego i patrzę badawczo na jego twarz.

– No, braciszku? – żartuję. – Dobrze wyglądasz. – To się akurat zgadza. Nie tylko wygląda fantastycznie, jak zawsze, ale do tego robi wrażenie szczęśliwego i zadowolonego.

– Poczuję się lepiej, kiedy wyciągnę moje nowe buty z tego bajora, a ciebie odwiozę do domu. Chodźmy. Dawaj, brzdącu.

– Hej! Brzdącem to byłam dawno temu. – Mase przezywał mnie tak, kiedy byliśmy mali, a ja rzeczywiście byłam niska i drobna. Ale od tego czasu minęły wieki.

Wyraźnie rozbawiony, chwyta moją walizkę i otacza nas dwoje parasolem.

– Na zawsze zostaniesz dla mnie brzdącem. Przykro mi.

– Wcale nie jest ci przykro.

– Masz mnie. Ale ponieważ to ja cię odbieram i zawożę do Coopera, musisz to jakoś wytrzymać.

– Gdzie on właściwie jest? – Ponownie się rozglądam, po czym biorę Masona pod rękę, a on prowadzi nas na drugą stronę dworca, gdzie zaparkował auto. Rozpoznaję je już z daleka. Elegancki sportowy samochód, którego nie powstydziłby się James Bond, z ciemną karoserią i błyszczącymi w deszczu chromowanymi felgami.

– Próbował się z tobą skontaktować, żeby ci powiedzieć, że nie da rady cię odebrać. Jadąc tu, też chciałem się dodzwonić, ale włączała się tylko poczta głosowa. Wszystko w porządku z twoim telefonem?

– Padła mi bateria. Chyba nie podłączyłam jej na noc, a ładowarka przepadła gdzieś w czeluściach tej walizy. – Wskazuję od niechcenia na monstrum u boku Masona.

– Rozumiem. Za kilka minut dotrzemy na miejsce i będziesz mogła wszystko wypakować.

– Był bardzo zdenerwowany? – To, że mój brat nie mógł się ze mną skontaktować, z pewnością dobrze na niego nie podziałało.

– W skali od jednego do dziesięciu?

– Dwanaście? – zgaduję, a Mase wykrzywia twarz w grymasie.

– Można tak powiedzieć. Ale dzielnie się trzymał. Na oko dałbym mu tylko ósemkę, ale znamy go. Uwierz mi, przeżyje. Nasze duże dziecko. – Wybucham śmiechem. – No, jesteśmy na miejscu. Otwiera auto i podchodzi do bagażnika. – Cholera, ale to ciężkie. – Podnosi walizkę, podczas gdy ja trzymam parasol.

– Potrzebujesz większego wozu, z dużo większym bagażnikiem. Rodzinnego kombi.

Zamyka bagażnik i śmieje się.

– Wiesz coś, czego ja nie wiem? Dlaczego miałbym potrzebować większego samochodu?

– Może niedługo pojawi się jakaś mała June albo mały Mason, albo od razu dwójka. Czy to nie byłoby piękne? – Myślałam, że przestraszy się moich słów, ale on tylko śmieje się dalej i przez jedną sekundę wygląda nawet, jakby ta myśl mu się spodobała.

– Kocham ten wóz. Sama wiesz. Jeśli kiedyś zajdzie potrzeba, kupię sobie drugi, a ten wstawię do garażu. Będzie czekał na czasy, kiedy kombi pójdzie w odstawkę.

– To chyba dobry plan.

Mase mruga do mnie okiem, przytrzymując mi drzwi – jak zwykle dżentelmen w każdym calu. Następnie chowa parasol, strzepnąwszy z niego kilkakrotnie wodę, i sam wsiada do środka. Kilka kropel zebrało się na jego srebrzystoszarym płaszczu, poza tym widać, że wyszedł z ulewy całkowicie bez szwanku. Z uśmiechem zaciera parę razy ręce, po czym zapina pas i przekręca kluczyk w stacyjce. Rozbrzmiewa ryk silnika, a ja wsuwam plecak pod siedzenie i ściągam wreszcie mokry kaptur z głowy.

– Ale, chwila! Co ja widzę!

Nerwowo przeczesuję palcami włosy.

– O co ci chodzi?

– Pasuje ci. Rodzice dostali zawału? A może zaliczyli wylew? – Uderzam go pięścią w ramię.

– Po trochu to i to – przyznaję, podczas gdy Mason rusza z parkingu, a wycieraczki odgarniają wodę z szyby. Podkręcam trochę ogrzewanie i z pełnym rozkoszy westchnieniem zapadam się w fotelu.

– Wierzę. Chcę być przy tym, gdy zobaczy to Cooper.

– To tylko włosy, Mase. Nie użyłam nawet porządnej farby, to jedynie siwa płukanka.

– Mnie nie musisz się tłumaczyć, ale znasz swego brata. Dla niego nigdy nie będziesz dorosła.

– Jeśli przeżył awarię mojej komórki, to przeżyje też to. A tak na marginesie, nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego nie mógł mnie dzisiaj sam odebrać. I czy June i Andie też będą na miejscu?

– Sama zobaczysz.

– Jesteś tajemniczy.

– Znasz mnie, brzdącu. – W udawanej rozpaczy potrząsam głową, ale Mase mówi dalej: – A co do June i Andie, niestety nie. Dzisiaj jest piątek i obie muszą dłużej zostać na uczelni z powodu jakiegoś cholernego wakacyjnego kursu z marketingu. W przeciwnym wypadku June na pewno siedziałaby teraz w pokoju Andie i czekała na ciebie. Ale obie cię pozdrawiają. Musisz powiedzieć June, że przekazałem ci od niej pozdrowienia, zagroziła, że zrobi mi krzywdę, jeśli o tym zapomnę.

– Ona ma na ciebie dobry wpływ, wiesz?

Jego twarz przybiera wyraz rozmarzenia. Naprawdę wpadł po uszy.

– Wiem.

– Mimo to wielka szkoda – odpowiadam z rozczarowaniem w głosie, większym, niżbym siebie o to podejrzewała, słuchając jednocześnie deszczu, który bezustannie dudni w karoserię.

– Zobaczysz się z nią potem, najpóźniej w niedzielę, jestem tego pewien. June i ja mamy wprawdzie jakieś plany, a Andie musi pracować, ale na pewno zarezerwuje sobie trochę czasu dla ciebie. Może zresztą wcale jej nie ma w rozpisce na niedzielę. Możesz też wpaść do klubu i tam ją odwiedzić.

W żadnym wypadku. Na to nie jestem jeszcze gotowa – a może jednak? Ale na razie postanawiam zachować to dla siebie.

Zamiast tego odwzajemniam jego uśmiech, a nasze spojrzenia na moment się spotykają.

– Tylko jeżeli chcesz, żeby z mojego powodu Cooper również osiwiał…

Rozdział 3

Nagle w twoim życiu otwiera się nowy rozdział – a ty nawet tego nie zauważasz.

Dylan

– Jasna cholera, niech to diabli, co za gówno. – Cooper zaciska szczęki, ale mimo to udaje mu się kląć nad wyraz głośno i wyraźnie. Jak dla mnie to prawdziwa sztuka. Skarpeta siedzi przy nim i solidarnie zaczyna wyć.

Kocham tego zwierzaka.

– Naprawdę nie masz zdolności do majsterkowania, co? Jak udało ci się wtedy skręcić łóżko Andie, że tak długo się trzyma?

– Śmieszne, naprawdę śmieszne – przyznaje z cichym pomrukiem, rozcierając sobie jednocześnie rękę, w którą dopiero co walnął młotkiem. Na moje oko niewiele brakowało, a trafiłby w gwóźdź.

Siedzę i głaszczę Skarpetę po głowie. Pies dyszy, a z rozdziawionego pyska zwisa mu język. Wygląda, jakby miał z Coopera niezłą polewkę.

Uśmiecham się i rozglądam po pokoju. Biurko już stoi, a jeżeli Coop zdoła wbić jeszcze ostatni gwóźdź w tylną ściankę, nie łamiąc sobie przy okazji jakiejś części ciała, szafa też niedługo będzie gotowa. Krzesło do biurka jest nadal nieodpakowane, tak samo jak wielki materac na łóżko. Wygląda na to, że przyszła kolej na stelaż łóżka. Sprawdzam jeszcze raz instrukcję, żeby od razu móc się do tego zabrać.

– Powinieneś przyłożyć zimny okład – zwracam się do Coopera, jednocześnie próbując zrozumieć dziwaczne obrazki widniejące na instrukcji. Nawet praktykanta nie podejrzewałbym o taką fuszerkę. Jeśli zbudujemy to według tych wskazówek, efekt naszej pracy będzie bardziej przypominał dzieło Picassa niż łóżko…

– Już w porządku. – Z rozmachem większym, niż potrzeba, Coop wbija w drewno ostatni gwóźdź, a w jego oczach pojawia się coś na kształt satysfakcji. – Zoey mówiła, że meble przyjadą dopiero jutro. Mieliśmy szczęście, że byliśmy na miejscu, inaczej zostawiliby wszystko przed garażem na deszczu, a to byłoby niezłe świństwo.

– Mieli pozwolenie na pozostawienie przesyłki?

– Dobre pytanie. Jeśli nie, zabraliby ją z powrotem, a potem musielibyśmy odbierać wszystko z jakiegoś magazynu. To nie byłoby lepsze rozwiązanie.

– Przy Andie zrobiła się z ciebie niezła gaduła. – Z uśmiechem przeczesuję sobie palcami brodę.

– Z tobą jest podobnie. Potrafisz teraz nawet poprowadzić normalną rozmowę. Jestem pod wrażeniem.

– Potrafię też zrobić chili!

– Przeszedłeś też niełatwą drogę. Wliczając makaron z serem, umiesz ugotować już całe dwa dania, i to bez nieprzewidzianych efektów w postaci zgonu któregoś z biesiadników. – Bije mi brawo, a ja wybucham śmiechem. Wcale tak bardzo się nie myli. Od kiedy Mason się wyprowadził i razem z June zniknęli z pola widzenia, co drugą niedzielę Andie i ja wspólnie coś gotowaliśmy. Poznałem przy tym kilka nowych dań i co nieco się nauczyłem. Chili według przepisu jej mamy jest fantastyczne i opanowałem je już do tego stopnia, że nie jest za mdłe, nie przywiera i nie wypala wnętrzności. Co prawda trochę mi to zajęło. Raz zrobiłem je takie ostre, że Coop po jednej łyżce musiał wypić całą butelkę mleka, a i tak na końcu płakał jak dziecko, co wyraźnie rozbawiło Masona, który odwiedził nas wtedy razem z June i na swoje szczęście nie zdążył jeszcze spróbować. June zachowała się jak zwykle. Wyzwała wszystkich od prostaków i tchórzy, po czym zjadła całe trzy łyżki, aż wreszcie jęcząc i zalewając się łzami, stwierdziła, że jeśli ktoś natychmiast nie usunie z niej operacyjnie mojego chili, będzie zmuszona własnoręcznie wyrwać sobie wnętrzności.

Andie poklepała mnie wtedy tylko po ramieniu i zamówiła pizzę. To był jeden z najlepszych wieczorów od dawna. I chociaż nie jestem urodzonym kucharzem, nieźle się wtedy bawiłem. Niestety, teraz Andie jest tak zawalona pracą i nauką, że nie udaje się nam umówić na wspólne gotowanie. Nie zapominajmy o Cooperze, który też chciałby spędzić trochę czasu ze swoją dziewczyną.

– Znowu pijesz do mojego chili?

– Nie wiem, o czym mówisz. Zajmijmy się lepiej łóżkiem.

Rozbawiony potrząsam głową i pomagam mu zmontować ramę. I to bez tej kretyńskiej instrukcji.

Niecałe pół godziny później praca jest skończona, a meble stoją gotowe na podłodze. Teraz wystarczy już tylko przesunąć na bok łóżko.

– Na trzy – mówi Coop i zaczyna odliczanie. Razem podnosimy mebel i kierujemy się w stronę ściany. W to samo miejsce, w którym wcześniej stało łóżko Masona.

– Skąd możesz wiedzieć, że będzie chciała, żeby tu stało?

– Będzie zadowolona, a jeśli nie, mogę je zawsze przestawić. Zresztą na tyle, na ile ją znam, da radę to zrobić również sama. Kiedy byliśmy młodsi, raz na rok przemeblowywała cały swój pokój, bo nudziło jej się stare ustawienie. I robiła to bez niczyjej pomocy.

– Brzmi ciekawie.

– Raczej denerwująco. Zaczynała zawsze wieczorem i kończyła w nocy, budząc przy okazji wszystkich w domu.

– Mam cię trochę pożałować? – odpowiadam żartem. Coop próbuje pokazać mi środkowy palec i tym samym utrzymać przez chwilę ramę łóżka jedną dłonią. W efekcie łóżko zaczyna się kołysać, wybijając nas z rytmu. Przede wszystkim dzięki determinacji Coopera, któremu udaje się jednak wykonać zamierzony gest.

Próbuję jakoś utrzymać ramę i odzyskać równowagę. Niestety w tym samym momencie ostry kant z rozmachem trafia mnie w miejsce pod kolanem. Zaciskam zęby, bo – mimo zabezpieczenia pod protezą – trochę skóry dostaje się między drewno a karbon, a samo uderzenie trafia w nerw. Kurwa.

Bez nadmiernego grymasu, ale za to w nienaturalnej pozycji, stawiam ramę łóżka dokładnie w tym miejscu, gdzie ustaliliśmy, a następnie razem z Cooperem układamy na niej stelaż i nowy materac. Całą siłą woli zmuszam się, żeby nie zacząć masować nogi, chociaż to mogłoby trochę uśmierzyć ból.

Kiedy wszystko jest skończone, Skarpeta wskakuje na łóżko i siada z błogą miną na samym środku.

– Kiepski z ciebie pomocnik – informuje go jasno i bez niedomówień Cooper, na co Skarpeta od razu przechyla głowę na bok. Jakby doskonale rozumiał jego słowa.

Biorę go z łóżka na ręce i drapię za uszami.

– Nie słuchaj tego ponuraka. Jest tylko zazdrosny, bo nie jest taki słodki jak ty.

Cooper mruczy coś pod nosem, ale zanim zdążę coś sensownego odpowiedzieć, dochodzi do nas brzęk kluczy i ciche głosy w korytarzu. Chwilę później słychać trzaśnięcie frontowych drzwi.

Mase i Zoey już są.

Stawiam Skarpetę na podłodze, a on od razu wybiega z pokoju, merdając ogonem. Najprawdopodobniej, żeby przywitać Masona.

– Cześć, mały. – Słyszę jego głos oraz towarzyszącą mu serię dźwięków oznaczających pełnię zachwytu w wykonaniu jakiejś kobiety. To pewnie Zoey. Ten pies potrafi okręcić sobie każdego wokół łapy. Nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka dni również w tym pokoju czekało na niego posłanie.

Kiedy odwracam się do Coopera i patrzę mu w twarz, dostrzegam na niej najprzeróżniejsze uczucia. Można z nich wyczytać, że z jednej strony za skarby świata nie chciał, żeby Zoey tu się wprowadziła, z drugiej zaś był tym zachwycony i nie mógł się tego doczekać.

Kilka miesięcy temu przegapiłem wizytę Zoey, pojechałem wtedy do babci, bo potrzebowała mojej pomocy. Nie jest już najmłodsza, chociaż niechętnie się do tego przyznaje i jeszcze mniej chętnie o tym słucha. Właśnie wtedy Zoey oznajmiła bratu, że ma zamiar przeprowadzić się do Seattle, kiedy tylko dostanie pozytywną odpowiedź z Harbor Hill.

Myślę, że na początku to do Coopera nie docierało. Ale najpóźniej kilka dni po wyprowadzce Masona, kiedy opróżniono jego pokój, a Andie wpadła na pomysł, że mogłaby w nim zamieszkać Zoey, pojął to w całej rozciągłości.

Nie znam wszystkich szczegółów ani całej historii, ale nie jestem kompletnym idiotą. Wiem, co się stało, dlaczego Coop chodził na terapię, i że zdarzyło się to tutaj. W tym mieście. Więcej nie muszę wiedzieć…

To całkowicie wystarcza, żebym mógł w pełni zrozumieć, dlaczego Cooper był taki rozdarty – pomiędzy pragnieniem, żeby mieć przy sobie siostrę, a nieodpartą potrzebą, żeby otoczyć to miasto wysokim murem, przez który nigdy nie mogłaby się tu dostać.

Kroki stają się głośniejsze i w tej samej sekundzie, kiedy Cooper rozciąga usta w uśmiechu, a ja odwracam się w stronę wejścia, najpierw wbiega Skarpeta, a za nim wchodzi Zoey. Mason zostaje w tyle, opierając się ramieniem o framugę drzwi. Zoey od razu rzuca się bratu na szyję i całuje go w policzek na powitanie, dopiero wtedy nieznacznie kiwa do mnie głową, czemu towarzyszy subtelne „hej”. Ma przyjemny głos.

Pozdrawiam ją w odpowiedzi, ale sekundę później cała moja uwaga skupia się znowu na psie, który z otwartą mordą podskakuje u mego boku. Ponownie biorę go na ręce, skąd ma na wszystko dobry widok, i zaczynam go głaskać. Ten mały gówniarz jest zdecydowanie za bardzo rozpieszczony. Podkreślam to za każdym razem, ale June twierdzi, że to ja jestem częścią problemu. Nie mam pojęcia, co miałoby to oznaczać…

Nie chcę być nieuprzejmy, ale w tym momencie swobodne traktowanie Zoey przychodzi mi trudniej niż zwykle. To jeden z powodów, dla których wolę teraz patrzeć na Skarpetę niż na nią. Klnę w duchu i jestem na siebie zły, że nie potrafię być bardziej przyjazny i otwarty, ale widzę ją po raz pierwszy i oczekiwałem, że… Nie mam pojęcia, czego oczekiwałem. Że będzie to po niej widać? To brzmi tak idiotycznie, że aż boli.

– Nie odbierałaś telefonu, to kosztowało mnie z dziesięć lat mojego życia, zdajesz sobie z tego sprawę? – Podnoszę wzrok i zauważam, że Zoey nabiera powietrza, żeby odpowiedzieć, ale Coop ma już najwidoczniej nowy problem. – O mój Boże, co się stało z twoimi włosami? – pyta zirytowany, a może nawet roztrzęsiony, co sprawia, że i ja zaczynam jej się przyglądać. Ma włosy koloru jasnego srebra – można by też było go nazwać po prostu siwym – które spadają jej jedwabistymi pasmami na ramiona.

– Starzeję się – odpowiada ze śmiechem, ale Coop w przerażeniu zasłania usta dłonią, co potęguje jeszcze jej rozbawienie. – Miałeś rację, to dla niego rzeczywiście duży szok – zwraca się do Masona, który kiwa głową, rozglądając się jednocześnie po swoim starym pokoju.

– Widzę, że ani trochę nie jest wam przykro, że się wyprowadziłem – przerywa, zmieniając temat i odrywając mnie od bezładnych myśli o przeszłości Zoey, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Już dawno nie byłem taki spięty – i nadal boli mnie noga. „Dzięki, Cooper”.

Nie tylko mnie słowa Masona odrywają od fryzury Zoey.

– Wreszcie mam tu spokój – mówi Cooper, choć wszyscy wiedzą, że wcale tak nie myśli i że obaj mocno przeżyli ostatnie tygodnie. Są jak stare małżeństwo, które ktoś rozdzielił.

– Co dzień rano stał w twoim pokoju, a Andie musiała go pocieszać – dorzucam i z zadowoleniem obserwuję, jak na twarzy Coopera miejsce szoku zajmuje wściekłość.

– Co za bzdura – mruczy, ale Mase już się śmieje.

– Nie martw się, z nim było podobnie. – Wskazuję od niechcenia na Masona, który natychmiast zastyga w milczeniu.

– Czyżby dzwoniła do ciebie June? Zaprzeczam wszystkiemu! Coś mi wtedy tylko wpadło do oka…

Teraz wszyscy wybuchamy śmiechem – a jejśmiech wydaje się najgłośniejszy. Czuję, jak przejmuje nade mną kontrolę. A ponieważ dzielą nas teraz niecałe trzy metry, pierwszy raz pozwalam sobie, żeby przyjrzeć się nie tylko jej włosom.

Ma może jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a kiedy odwzajemnia moje spojrzenie, w jej oczach dostrzegam jednocześnie bezdenną głębię i otwartość. Nie odwraca wzroku, tylko patrzy na mnie bez skrępowania. Jak gdyby wiedziała, że właśnie dokładnie jej się przyglądałem.

„Ma przepiękne oczy”, przelatuje mi przez głowę i muszę przełknąć ślinę, bo ta myśl jest całkiem nieoczekiwana. Piękne i wyjątkowe oczy. Jedno jest brązowe, jak u Coopera. Ta sama barwa i to samo ciepło. Ale drugie wygląda, jakby wpadło w głębiny morza, gdzie przybrało kolor zimnego błękitu.

Mam świadomość, że Coop i Mase nadal ze sobą rozmawiają, wbijając sobie nawzajem szpilki, podczas gdy Zoey z zaciekawieniem mi się przygląda, tak samo jak ja jej. Tylko że teraz, w przeciwieństwie do chwili wcześniej, nie mogę już oderwać od niej oczu. Patrzę na jej wąski nos, delikatnie opaloną skórę, wydatny podbródek i jasne włosy, które wszystko to okalają jak rama obrazu. A na koniec mój wzrok wędruje znowu do jej oczu. I pozostaje tam, jak mucha, która nie może się uwolnić z sieci pająka…

Ale w sekundzie, kiedy Skarpeta zaczyna nagle ujadać koło mojej nogi, wzdrygam się i odwracam wzrok. Jednocześnie przenoszę bez zastanowienia ciężar ciała na drugą nogę i muszę się mocno skoncentrować, żeby nie dać po sobie poznać, jak mnie boli.

Chrząkam. Gdyby ból i pies nie przywołali mnie do porządku, możliwe, że na końcu spaliłbym jeszcze buraka. I to bez powodu.

„Cholera, to przecież młodsza siostra Coopera!”, powtarzam sobie.

– Przepraszam was, Skarpeta musi wyjść na dwór. – Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale mały dziwnie unosi nogę.

Pospiesznie kiwam do wszystkich głową i ruszam do drzwi.

– Dzięki za pomoc, naprawdę to doceniam – mówi Coop.

– Nie ma za co. – Żegnam się z Masonem, który przepuszcza mnie w drzwiach i klepie przy okazji po ramieniu, szybko wychodzę i znikam razem z psem w moim pokoju.

Zaraz pójdę z nim się przejść, to nie było żadne kłamstwo, ale wpierw muszę na chwilę usiąść. Potrzebuję kilku sekund.

Skarpeta siada na swoim posłaniu i przygląda mi się z zainteresowaniem. Ja również siadam na swoim, z wykrzywioną bólem twarzą, odchylam głowę do tyłu, zamykam oczy i oddycham głęboko, czekając, aż ból w nodze ustąpi.

W pokoju jest trochę mrocznie, zaciągnięte zasłony wpuszczają niewiele światła, a na zewnątrz też nie jest zbyt jasno. Słyszę, jak krople deszczu uderzają w szybę. Monotonnie, w kojącym rytmie. Uwielbiam ten dźwięk, zwłaszcza zimą. Sprowadza mnie na ziemię i pozwala się uspokoić oraz lepiej uporządkować myśli.

Niestety teraz to się nie udaje, a ból nie ustępuje.

Coop nieźle przyłożył mi tym kantem łóżka. Mocniej i bardziej pechowo, niż mi się wcześniej wydawało. Cholerne gówno. Na szczęście prawie już skończyliśmy i dzięki psu, któremu należą się za to podziękowania, mogłem się urwać bez wymyślania jakiejś dennej wymówki. Chociaż muszę przyznać, że przy Zoey na chwilę całkiem zapomniałem o bólu.

Otwieram oczy, prostuję plecy i rozpinam dżinsy. Suwak wydaje cichy pomruk, a po chwili spod spodni wysuwają się moje ciemne bokserki. Wyciągam najpierw prawą, a potem, dużo ostrożniej, lewą nogę.

Dżinsy, szeleszcząc, lądują na podłodze, a ja zsuwam na dół osłonę. Wolno i ostrożnie, na początku z kolana, a potem z protezy, którą wreszcie mogę zdjąć i odłożyć na bok. Z ulgą opieram ją o łóżko i masuję bolący, pulsujący kikut, na który nadal naciągnięty jest liner. Cicho klnąc pod nosem przez zaciśnięte zęby, unoszę najpierw lekko pończochę, po czym zsuwam ją na dół, żeby lepiej zobaczyć, ile szkód wyrządziło uderzenie.

Nie muszę długo przyglądać się mojemu kolanu i kikutowi poniżej, żeby wiedzieć, że skończy się prawdopodobnie na siniaku. Przynajmniej na razie miejsce jest porządnie zaczerwienione. To nie jest nic nowego. Tak samo jak bóle – nieważne, czy prawdziwe, czy urojone. Minęło już sporo czasu od wypadku i operacji, ale nie ma to znaczenia. Bóle zostaną. Przynajmniej w moim wypadku.

Masuję palcami skórę i mięśnie, przejeżdżam nimi po bliznach i zagłębieniach, aż odnoszę wrażenie, że czuję się na tyle dobrze, że mogę znowu założyć protezę.

Ale nie tę, którą miałem przed chwilą. Już kilka tygodni temu zauważyłem, że nie leży zbyt dobrze, ma za dużo luzu i nie przywiera już idealnie do nogi. Ogólnie rzecz biorąc, swoje najlepsze czasy ma za sobą, widać po niej zużycie materiału i po trzech latach przyszedł chyba czas na jej wymianę.

Mocno odbijam się od łóżka i kieruję się – na wpół idąc, na wpół skacząc – do wielkiej skrzyni naprzeciwko, omijając po drodze Skarpetę. Zamek cyfrowy pewnie na pierwszy rzut oka wygląda głupio, ale daje mi poczucie bezpieczeństwa. Może też poczucie kontroli, kto wie. Przede wszystkim jednak mogę dzięki niemu spać spokojnie, tak samo jak dzięki zamkowi w drzwiach.

Reszta nie ma o niczym pojęcia. Ani Cooper, ani Mason, a już na pewno nie June i Andie, które znam o wiele krócej. Oczywiście to moi przyjaciele i jestem pewien, że zrozumieliby moją sytuację, nie śmialiby się ani nie odwalili jakiejś głupoty, w końcu każde z nich ma swoje problemy, ale… Potrząsam głową. To za poważna sprawa. Czasami nawet dla mnie. Nawet gdyby nie mieli takich intencji, nie sądzę, żeby nadal patrzyli na mnie w ten sam sposób co teraz.

A ja nie chcę już litości. Nie chcę więcej tych spojrzeń, szeptów, tego całego użalania się nad biednym Dylanem. Gdyby znali zaledwie ułamek tej historii, gdyby usłyszeli, że to był wypadek, już wtedy zaczęliby mnie żałować. Gdyby poznali całą prawdę, czuliby więcej niż litość. Nie zrozumieliby mnie, a tego naprawdę nie chcę. Dlatego wyprowadziłem się i zostawiłem babcię samą, chociaż łamało mi się serce. Mogłem dostać miejsce w college’u także gdzieś bliżej domu, ale nie na kierunku, o którym marzyłem od czasów rehabilitacji i który chciałem studiować. Dlatego jestem tutaj.

Wściekły podnoszę klapę skrzyni, aż opada na przeciwległą ścianę, i przyglądam się jej zawartości. Nie ma tu żadnych pamiątek, hantli ani sprzętu do futbolu. Tego ostatniego dawno się pozbyłem. Tu leżą moje nogi. To brzmi jak dowcip, ale nim nie jest. Oczywiście nie ma tu wszystkich moich nóg, ale na samym spodzie znajduje się moja pierwsza proteza. Pewnie nigdy nie będę w stanie jej wyrzucić. Na niej leżą późniejsze modele, a na samej górze moje aktualne protezy, które umożliwiają mi codzienne funkcjonowanie oraz uprawianie sportu z Elliottem. Różne nasadki, przyrządy, no i oczywiście moje stopy. Obok znajdują się pończochy, linery, kremy i inne potrzebne akcesoria.

Wyciągam protezę z polichlorku winylu, powleczoną warstwą karbonu i zaopatrzoną w ruchomą stopę z amortyzatorem. Delikatnie gładzę ją palcami. To jedna z protez, które zostały dopasowane do muskulatury moich nóg, żeby nie dało się zauważyć różnicy między jedną a drugą. To znaczy, że łydka w protezie jest tak samo gruba jak ta w zdrowej nodze. Wieloletnie uprawianie sportu, granie w futbol i ćwiczenia fitness – które nadal staram się wykonywać – sprawiły, że moja prawa noga raczej nie przypomina szczudła. I proteza, która wygląda jak zapałka, na bank byłaby widoczna pod dżinsami albo spodniami od dresu.

Trzymając w ręce nową nogę, skaczę z powrotem i siadam na łóżku. Najpierw nakładam liner, tak żeby nie została nigdzie wolna przestrzeń. Raz popełniłem ten błąd i cierpiałem potem piekielne męki. Nabawiłem się pęcherzy i otarć naskórka. Z czasem człowiek nabiera wprawy, zakładanie idzie szybciej i wiadomo, co robić, żeby nic takiego się więcej nie wydarzyło. Następnie wkładam protezę i sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu.

– No, teraz jest chyba trochę lepiej, co mały? – mówię, patrząc jednocześnie na Skarpetę, który przekręcił się na plecy i przygląda mi się ze zwisającym językiem.

Wstaję i robię kilka kroków, żeby zobaczyć, czy proteza dobrze siedzi i czy mogę przenieść na nią cały swój ciężar.

Cooper rąbnął mnie kantem łóżka naprawdę w najmniej odpowiednim miejscu. Abstrahując od bólów fantomowych, które towarzyszą mi dziś od samego ranka i co jakiś czas się wzmagają, utrudniając funkcjonowanie, teraz dodatkowo mam jeszcze na kikucie otartą skórę. Oczywiście na wszystko istnieje lekarstwo, bo ból to ból i czasami jest nie do wytrzymania, ale staram się nie używać chemii. Nie, to nieprawda. Staram się dawać sobie radę z minimalną ilością chemii. To bardziej odpowiada prawdzie. Nie chcę się uzależnić i każdego dnia czegoś brać. I chcę też wiedzieć, że mogę wytrzymać bez leków. Przynajmniej większość czasu. Ale czasami nawet ja muszę skapitulować.

Mimo krótkiej przerwy i zmiany protezy myśl, że będę musiał ją dalej nosić, pójść na spacer, a później zajrzeć jeszcze do Elliotta po nasz nowy plan treningowy, sprawia, że na czoło występuje mi pot, a w brzuchu czuję bolesne skurcze.

Dlatego nie zamykam od razu skrzyni, tylko sięgam wpierw po leżące w niej tabletki przeciwbólowe. Po prawej stronie. „To by było na tyle, jeśli chodzi o moje unikanie chemii…”

Niech to szlag.

Z tabletkami w ręce czuję się fatalnie, jakbym był czemuś winien. Czuję się słaby. Ale nieważne, połykam je i w końcu zamykam skrzynię. Głośniej i mocniej, niż miałem zamiar.

To nie jest tak, że wstydzę się mojej sztucznej nogi. Wcześniej tak było ciągle, ale dzisiaj? Nie. Mimo to wydaje mi się, że jest za późno na wyjaśnienia. Ten pociąg już odjechał. Przeprowadziłem się do Seattle, poznałem Masona i Coopera i nic im nie powiedziałem. Oni sami niczego nie zauważyli, a ja dalej nic nie mówiłem. Dzisiaj, po ponad trzech latach, wydaje się to już po prostu niemożliwe.

I szczerze? Nie ma to dla mnie znaczenia.

– Chodź, mały. Idziemy na spacer.

Rozdział 4

Początki są jak narkotyk. Odurzają i dają szansę na coś nowego. Czy może być coś piękniejszego?

Zoey

Chociaż Dylan wyszedł już z pokoju i pożegnaliśmy się z Masonem, który tymczasem pojechał do domu, mój brat wpatruje się we mnie nadal, jakbym co najmniej połknęła przed chwilą żywą żabę.

– Lane! To nawet nie jest prawdziwa farba – powtarzam pół żartem, pół serio, bo bawi mnie, że od mojego przyjazdu nie może pogodzić się z faktem, że moje włosy pierwszy raz w życiu zmieniły kolor.

Prycha pod nosem.

– Po prostu wyglądasz inaczej. I przestań zwracać się do mnie Lane, wtedy zawsze mi się wydaje, że coś przeskrobałem.

– Może przeskrobałeś. – Wargi Coopera lekko drżą, widać, że walczy ze sobą, żeby się nie uśmiechnąć. I dobrze. Wiem bowiem doskonale, że w rzeczywistości chodzi tu o coś zupełnie innego. Nikt poza naszymi rodzicami i ludźmi, którzy go dobrze nie znają, nie zwraca się do niego w ten sposób. I wydaje mi się, że mój brat nie chce, żeby mu o tym przypominać… nie chce myśleć o naszych rodzicach. Dlatego się nie poddaję i próbuję kolejnego kiepskiego żartu. – Wierz w to albo nie, każdy wygląda inaczej, kiedy ufarbuje sobie włosy.

Muszę przyznać, że nigdy nie byłam laską, która godzinami układałaby sobie fryzurę albo czuła niepohamowaną potrzebę, żeby z gładkich pasm zrobić loki czy z ciepłego brązu wyczarować nowy odcień. Ale jakieś trzy tygodnie temu, w moje urodziny, pierwszego stycznia, uznałam to za konieczne. Kiedy ktoś rodzi się zaraz po Bożym Narodzeniu czy sylwestrze i tak nigdy nie ma prawdziwych urodzin. To był mój prezent dla samej siebie. Sygnał startowy na nowy początek. Nowy rozdział w życiu. Nie chciałam wyglądać jak dawna Zoey i jako dawna Zoey tu przyjeżdżać. Nie chciałam zabierać ze sobą zbyt dużej jej części w miejsce, gdzie została zraniona. Zamiast tego chciałam uformować ją na nowo. A nowa Zoey musiała też inaczej wyglądać.

Stąd wzięły się jasne, trochę krótsze włosy i wszystkie nowe ciuchy w mojej walizce, która nadal stoi przy wejściu. Nie żebym chciała zatracić swoje dawne „ja” albo je od siebie odepchnąć. Jest przecież częścią mnie. Ale nie jest już wszystkim, czym jestem i czym chcę być.

– Co ty nie powiesz. Dzięki, że wyjaśniłaś mi, jak to działa. – Usta Coopera drżą zdradziecko, aż w końcu wypowiada następne słowa. – Dlaczego nie mogliśmy się do ciebie wcześniej dodzwonić? Martwiłem się.

Już przy moim przyjeździe zadał mi to pytanie, ale z jakiegoś powodu nie podjęłam tematu. Teraz ponownie go porusza. Niemal od niechcenia, ale oboje wiemy, że to nieprawda.

– Przepraszam, rozładowała mi się bateria. Ładowarka albo została w domu, albo jest gdzieś w walizce. Nie mogłam jej jednak otworzyć w pociągu, bo chyba by eksplodowała. – Kiwa nieznacznie głową, ale wydaje mi się, że jest myślami gdzie indziej, więc ciągnę temat. – Mason od razu mnie znalazł, nie było żadnych problemów.

Doskonale wiem, że nie muszę go uspokajać, ale i tak to robię. Sprawa z ładowarką to drobiazg, a co do reszty – mamy to już za sobą, mimo że był to długi proces.

To, że jest to za nami, nie oznacza jednak, że nie odbija się nadal echem w naszym życiu. W najgłębszych zakamarkach naszego życia.

– Dziękuję – powtarzam kolejny raz, bo Coop milczy, a mnie się zdaje, że nie powiedziałam tego jeszcze dostatecznie wiele razy.

„Dziękuję, że odebrałeś i złożyłeś moje meble, chociaż przyjechały dużo za wcześnie. Dziękuję za twój wysiłek. Dziękuję, że mogę tu być. Że się o mnie martwisz i wytrzymujesz tę całą sytuację z mamą i tatą. Z mojego powodu.

Dziękuję – i przepraszam”.

W tym krótkim „dziękuję”, które wypowiadam na głos, patrząc mu w oczy, kryje się cała powyższa treść. I mój brat to wie.