Damsko-męski przewodnik po Wrocławiu - Maciej Molczyk, Jagienka Świetlik-Prus - ebook

Damsko-męski przewodnik po Wrocławiu ebook

Maciej Molczyk, Jagienka Świetlik-Prus

3,7

Opis

Wrocław na dwa głosy:

Są zapewne przewodniki po Wrocławiu grubsze i mądrzejsze, nafaszerowane dziesiątkami dat i nazwisk, pełne szczegółowej wiedzy wszelakiej, ale ten, który Państwo trzymacie właśnie w dłoni, jest inny: lekki jak piórko, dowcipny, zabawny… i subiektywny — w dobrym znaczeniu tego słowa.

To pasjonująca opowieść o stolicy Dolnego Śląska, rozpisana na dwa głosy, dwa temperamenty i dwie osobowości duetu wrocławian zakochanych we własnym mieście.

Jagienka Świetlik Prus i Maciej Molczyk snują intrygujące historie o Wrocławiu, przeplatane dziesiątkami anegdot z dawnych i nowych czasów. Nie poprzestają na przedstawieniu miejsc, ulic, pomników czy budowli, przede wszystkim szukają tego, co nieuchwytne: klimatu, nastroju, ducha miasta.

Z książki dowiecie się, gdzie znaleźć odpowiednią scenerię na romantyczną randkę, w którym miejscu kupić piękne róże dla ukochanej, i dokąd pójść, aby zobaczyć malowniczy ślub ze szpalerem żołnierzy z szablami…

Przecież w końcu nie samymi muzeami czy architekturą człowiek żyje...

Lektura obowiązkowa dla zakochanych i tych, którzy wciąż szukają...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (10 ocen)
3
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu, którego i tak nikt nie czyta

Nie pamiętam, czy padał wtedy deszcz, czy może wręcz przeciwnie, promienie radosnego słońca wpadały przez okno. Czy wiał wtedy silny wiatr, a może było spokojnie? Gorąco czy chłodno?

Jedno jest pewne – to się stało we Wrocławiu. Zresztą wszystko tu się rozpoczyna, z naszą wielką miłością do tego unikatowego miasta na czele.

– Wiesz, myślałem o tym, żeby napisać wreszcie książkę, a dokładnie przewodnik po Wrocławiu – zagaiłem pewnego razu do Jagienki.

– A ja mam pomysł na taką książkę – odpowiedziała.

– Jaki?

– Marzy mi się, żeby opisać miasto z damskiej i męskiej perspektywy. Są rzeczy, które podobają się dziewczynom bardziej niż facetom – i odwrotnie.

– Albo takie, o których mamy zupełnie inne zdanie. Lubisz robić zakupy?

– Uwielbiam.

– A ja nie cierpię, chyba że mam do kupienia coś konkretnego. W przeciwnym wypadku chodzenie po sklepach mnie nudzi. Ale z drugiej strony pójście na mecz futbolu amerykańskiego…

– Oj proszę cię, nie wyobrażam sobie tego!

– A ja jak najbardziej.

– Widzisz – właśnie o to mi chodzi – różne spojrzenia, różne perspektywy. Co dla ciebie jest fajne w legendzie o szermierzu i dlaczego on nawet nie ma majtek? Gdzie można zrobić zakupy, dokąd pójść na rewelacyjną randkę, a gdzie popływać? Dodajmy do tego wywiady z osobami, które tutaj mieszkają, ale nie tymi z pierwszych stron gazet, politykami itd., lecz z artystami, profesorami, przedsiębiorcami, wszystkimi, którzy tworzą klimat Wrocławia, doprawmy legendami i niesamowitymi opowieściami, a zrobi się z tego prawdziwe cacko, cukiereczek, że paluszki lizać.

– Coś w tym jest – zgłodniałem. Mam ochotę na pizzę.

– Pizza, fuj! Zdrowa sałatka, nie myśl o niczym innym.

– Jednak pizza. Dobrze, że napiszemy przewodnik z różnych punktów widzenia.

– Prawda – rzekła Jagienka, bo podobno ostatnie słowo zawsze musi należeć do kobiety.

 

I oto dziś oddajemy w Wasze ręce bynajmniej nie obiektywną książkę, w której macie okazję zobaczyć nasz Wrocław, to, co w nim kochamy i czego nie lubimy.

Obyście przy czytaniu jej bawili się równie dobrze jak my podczas pisania.

Jagienka i Maciej

Legenda

Ostrów Tumski nocą to wyjątkowe miejsce, oświetlane latarniami gazowymi. Fot. Monejer

Ostrów Tumski – miejsce pełne miłości

Być we Wrocławiu i nie zobaczyć Ostrowa Tumskiego to jak pojechać do Paryża i nie ujrzeć wieży Eiffla albo wyruszyć do Wiednia i nie zwiedzić spalarni śmieci. No, może trochę przesadziłam z tym Paryżem…

Każde miasto ma swoją dzielnicę miłości. We Wrocławiu jest nią Ostrów Tumski, gdzie dobre emocje objawiają się w każdym zakątku. I nie chodzi tylko o atmosferę, sprzyjającą spacerom zakochanych, legendy z erosem w tle, skrzypka grającego rzewne melodie, czy Most Miłości, ale uczucia wszelkiego rodzaju. Miłość pracowników Caritasu, którzy pomagają biednym ludziom przeżyć następny dzień. Miłość zakonnic, księży i zakonników, którzy swoje życie poświęcają Bogu i darzą go największym uczuciem. Nie wyobrażam sobie życia bez miłości, tak samo jak nie wyobrażam sobie wizyty we Wrocławiu bez spaceru po tym pełnym romantyzmu miejscu.

 

Rzeczywiście, jest coś niezwykłego w Ostrowie Tumskim, ale nie przesadzałbym z tym romantyzmem. Oczywiście, jeśli chcecie zabrać swoją drugą połówkę na spacer, to Ostrów będzie bardzo dobrym wyborem. Możecie pokazać jej piękne widoki nad Odrą czy zdobyć całusa na Moście Tumskim, przez emocjonalnych terrorystów nazywanym mostem miłości.

Warto się tutaj udać, bo również dla nas facetów znajdzie się sporo rzeczy godnych zobaczenia.

Pierwszym punktem, który wypada zobaczyć, jest katedra pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela i św. Wincentego. Każdy, kto zawędruje na Ostrów, prędzej czy później tutaj trafi. Stańcie przed jej frontem i delektujcie się niesamowitym widokiem. Ileż to wspaniałych osób przebywało w tych murach, ilu świętych odprawiało modły, ilu możnych władców oczekiwało rozgrzeszenia za swoje czyny, ilu artystów szukało natchnienia w pracy nad kolejnymi dziełami… Gdy już się nasycicie, wyruszmy na spacer dookoła tej budowli.

 

Wrocławska katedra faktycznie imponuje. Strzeliste, zakończone hełmami wieże były drapaczami chmur dawnego Wrocławia, a pod dachem nawy głównej zmieściłaby się bez problemu kilkupiętrowa kamienica. Obchodząc katedrę dookoła, można docenić kunszt i ogrom pracy jej budowniczych. Gdybyśmy chcieli porównać wysiłek organizacyjny, logistyczny, a przede wszystkim finansowy, jaki towarzyszył budowie katedry, to najwłaściwszym obiektem do takiej konfrontacji byłby albo wielki stadion piłkarski, albo ponaddwustumetrowy wieżowiec. Z tą różnicą, że prestiż wynikający z zaprojektowania świątyni był jeszcze większy. Pora na ciekawostkę. Wiecie, który wynalazek najbardziej zrewolucjonizował średniowieczne budownictwo, kompletnie wszystko odmieniając i pozwalając budować kilka razy szybciej?

Otóż tym technologicznym cudem były taczki!

Wyobraźcie sobie, że przed ich wynalezieniem wszystkie ciężary noszono na plecach! Dlatego następnym razem, kiedy będziecie wozić taczkami nawóz do kwiatków na swojej działce, pamiętajcie, że dzięki temu prostemu urządzeniu mogły powstać ogromne budowle, takie jak katedra we Wrocławiu.

 

Katedrę najwygodniej okrążyć, idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli mając największą wrocławską świątynię zawsze po prawej ręce. Tuż obok wejścia natkniemy się na niewielki metalowy model, który jest przeznaczony dla osób niewidomych, żeby mogły „zobaczyć”, jak wygląda najważniejszy wrocławski kościół, a także poznać jego historię, zapisaną alfabetem Braille’a. Przy okazji sami możemy zasmakować tego, co wkrótce będziemy oglądać na żywo.

Ruszamy romantyczną brukowaną ulicą i już wkrótce dochodzimy do wąskiego przejścia między katedrą a niewielkim kościółkiem św. Idziego, podobno najstarszym zachowanym we Wrocławiu. Łączy się on z sąsiednim budynkiem za pomocą niewielkiego łuku, zwanego bramą kluszczaną albo kluskową. Spójrzcie na kulkę na jej szczycie. Możecie mi wierzyć albo nie, ale to, co tam widzicie, to skamieniała kluska. Podobno żył we Wrocławiu pewien rzemieślnik, imieniem Kuba. Ciężko pracował, kochał swoją piękną i młodą żonę, ale najbardziej uwielbiał jedzenie, zwłaszcza kluski przyrządzone przez połowicę. Jadł ich tyle, że zamiast płaskiego brzucha miał spory bębenek. Tenże Kuba nie pojawiał się przez pięć dni w domu, bo pracował w pocie czoła, aż w piątek wieczorem zasnął pod bramą i pochrapywał cicho. Gdy się obudził, zobaczył, jak jego dobra żona (nie wiem, czy nie za dobra) niesie mu misę pełną klusek. Ucieszył się bardzo i krzyknął: „kluski!”. Tego było za wiele nawet dla tak cierpliwej niewiasty. Pięć dni się nie widzieli, ona rozmarzona czekała w zimnym łóżku, a gdy wreszcie przepełniona miłością i tęsknotą zrobiła kluski dla swojego męża i zaniosła mu, żeby zjadł, zamiast słów: „Moja kochana żono, jakże się cieszę, że cię widzę” usłyszała lakoniczne stwierdzenie: „kluski!”.

Koniec!

Kobieta wyrzuciła posiłek do góry, a następnie odeszła pewnym siebie krokiem. Wszystkie kluski pospadały na ziemię – oprócz jednej, która została na szczycie bramy, gdzie można ją oglądać do dziś. A wiecie, co zrobił Kuba? Pozbierał wszystkie kluski z ziemi i zjadł. Pozostaje mieć nadzieję, że nabawił się co najmniej niestrawności… niewdzięcznik bez serca.

Kluski śląskie

Składniki: Ziemniaki, mąka ziemniaczana, jajko (opcjonalnie).

Wykonanie:Ziemniaki obrać i ugotować (można też użyć ziemniaków, które zostały z poprzedniego dnia). Odsączyć z wody, dokładnie pognieść lub przepuścić przez praskę. Pogniecione ziemniaki wyłożyć do miski, podzielić na cztery części. Odłożyć jedną z nich i dodać taką ilość mąki ziemniaczanej, aby wypełnić lukę. Dołożyć odłożone wcześniej ziemniaki i wszystko dokładnie wyrobić na gładkie ciasto. Formować kluski dowolnej wielkości. Z jednej strony robić wgłębienie. Zagotować wodę, posolić. Kluski wrzucać na wrzątek i delikatnie gotować, aż wypłyną.

Wspaniale smakują z masłem i tartą bułką, ze smażoną cebulką i śmietaną, a także z sosem mięsnym czy skwareczkami J.

 

Przy bramie kluszczanej znajduje się jeden z najstarszych wrocławskich kościołów – kościół św. Idziego. W średniowieczu nie znano cementu, nie można było pojechać do marketu budowlanego i kupić odpowiedniej liczby worków zaprawy. Pomysłowi ludzie musieli radzić sobie w inny sposób. Doskonałym spoiwem okazały się kurze jaja, a dokładnie ich białka. Wyobraźcie sobie, że do budowy tego malutkiego kościółka użyto stu pięćdziesięciu tysięcy białek! A żółtka? No cóż, jajecznica musiała być przepyszna!

 

Ruszamy dalej. Mijamy po prawej stronie wspaniałe kaplice katedry, a po lewej naszym oczom ukazuje się potężne drzewo: platan. Wyobraźcie sobie, że posadzono je półtora wieku temu, kiedy ktoś wpadł na pomysł, żeby zasypać odnogę rzeki, która tędy przepływała. Kto wie, może to właśnie w tym miejscu spotkali się po raz pierwszy książę Polan Mieszko I oraz czeska księżniczka Dobrawa. Mieszko był jeszcze poganinem, a Dobrawa chrześcijanką. Historycy mówią, że książę chciał przyjąć chrzest, żeby wprowadzić swoje państwo do zachodniej cywilizacji. A może po prostu Dobrawa przypadła mu do gustu? Wydaje się, że umiała postępować z mężczyznami, ponieważ – gdy tylko spotkali się we Wrocławiu – książę nakazał wyrzucić wszystkie pogańskie posągi do rzeki (stąd podobno pochodzi zwyczaj topienia marzanny), ale co ważniejsze, odprawił precz wszystkie swoje pogańskie żony, a jako książę miał ich kilka. Syn Mieszka i Dobrawy, Bolesław zwany Chrobrym, zasłynął jako wielki władca oraz pierwszy król Polski. To dzięki niemu Wrocław stał się siedzibą biskupstwa, a miasto zyskało nową katedrę. Dziś na miejscu rzeki, nad którą mogli się spotkać książę Polan i czeska księżniczka, rośnie drzewo, a co ważne, w razie deszczu można się schować pod jego konarami. Kto wie, może w kroplach spadającego deszczu usłyszycie echa pierwszego spotkania Mieszka i Dobrawy?

Przy placu na tyłach katedry jest jeszcze jedno interesujące miejsce, które powinno być przestrogą dla każdego faceta. Otóż w żółtym budynku, znajdującym się przy bramie kluszczanej, mieści się Muzeum Archidiecezjalne. Warto tam czasem zajrzeć, żeby zobaczyć nie tylko pamiątki religijne, ale np. egipskie mumie. To nie one są najważniejszymi eksponatami, lecz słynna Księga Henrykowska. Jest w niej zapisane najstarsze zdanie w języku polskim: „Daj ać ja pobruszę, a ti pocziwaj”, czyli: „Daj, ja pomielę ziarna, a ty odpoczywaj”. Pozornie nic niezwykłego, tylko dlaczego pierwsze zdanie napisane w języku polskim jest tak trywialne? Co dziwniejsze, odnotowano je w czasach, kiedy większość ksiąg dotyczyła zagadnień religijnych. Jaka mogła być przyczyna tego nietypowego wydarzenia? Otóż wszystko to stało się za sprawą wielkiego skandalu!

Słynne zdanie zostało napisane w polskim klasztorze przez niemieckiego mnicha, który cytował słowa czeskiego rycerza, wypowiedziane do jego polskiej żony. Poplątanie z pomieszaniem typowe dla tego regionu, ale możecie zapytać, jaki w tym skandal. Ano w całej tej sytuacji najważniejsze było to, co tenże pechowy Czech powiedział oraz zrobił. Otóż rycerz, do którego zadań należała obrona słabszych i niewiast, wierna służba władcy czy walka w krucjatach, a w rzeczywistości bijatyki, gwałty, mordy i imprezy, powiedział swej żonie, że wyręczy ją w pracy domowej. Facet niemający prawa kalać sobie rąk jakąkolwiek „babską” robotą, gdyż jego przeznaczeniem było trzymanie miecza, oferuje kobiecie pomoc w kuchni. Co więcej, nie był gołosłowny!

Współcześni mu ludzie nie mogli odebrać sprawy inaczej, jak tylko w kontekście potężnego skandalu. Uważano, że nieszczęsny rycerz zbrukał swoje imię tak haniebnie, że całą wieś, w której mieszkał, przechrzczono na „Brukalice”. Nazwa ta istnieje do dzisiaj.

Niech to będzie zatem dla Was przestrogą. Rozumiem jeszcze wyrzucenie śmieci czy mycie naczyń (i tak kupujemy zaraz zmywarkę), ba, niech będzie nawet gotowanie, mamy do tego naturalne predyspozycje, ale mielenie ziarna? Może jeszcze mamy zacząć wycinać wzorki w różowych papeteriach albo malować rzęsy tuszem? Nie wiem, jak męska część Czytelników, ale ja jestem przeciw!!!

 

Maciek ponarzekał, jak każdy maruda, ale nie należy się tym przejmować. My i tak wiemy swoje, a nawet najdzielniejszy rycerz i tak w końcu zakłada kapcie.

Oglądając katedrę z zewnątrz, warto przyjrzeć się jeszcze jednemu punktowi. Po okrążeniu świątyni dojdziecie do wieży. Przed nią nad małymi drzwiczkami, nieco u góry, będzie widoczna niewielka, wciśnięta między cegły główka. Legenda z nią związana jest opowieścią o mężczyznach, a raczej ich poziomie emocjonalnym.

Żyła sobie córka bogatego mistrza, dajmy jej imię Małgorzata. Małgoś, jak każde dziewczę z zamożnego domu, miała wszystko, czego zapragnęła. No, prawie wszystko, bo ojciec co chwila przebąkiwał, że wyda ją za mąż za jakiegoś starego, pryszczatego bogacza, żeby powiększyć rodzinny majątek. W międzyczasie do naszej historii dołącza młody czeladnik, czyli taki nikt. Chłopak (niech mu będzie Grześ) strasznie się w Gośce zakochał. Nie dawał jej spokoju. Może był młody, ładny i sprawny fizycznie, ale na męża się nie nadawał. Gdy stał się żałośnie natarczywy, Małgoś opowiedziała o pewnych rzeczach ojcu, który wyrzucił Grzesia na zbity… wyrzucił go z miasta. Żałosny chłopak błąkał się po okolicy, aż w końcu przyłączył się do bandy rabusiów. Napadali, gwałcili, rabowali, aż się wzbogacili. Los chciał, że większość rabusiów zginęła, ostał się tylko Grześ (w myśl zasady: głupi ma zawsze szczęście). Jako bogacz wrócił do miasta i przedstawił się jako odpowiednio zamożny kandydat do ręki Małgorzaty. Zachwycony ojciec od razu się zgodził, ale niecierpiąca Grzesia Gośka wymyśliła sposób na pozbycie się natręta. Szybko odkryła źródło bogactwa przyszłego męża, o czym nie omieszkała poinformować ojca. Biedny amant musiał znowu uciekać. Tym razem jednak ten emocjonalny popapraniec postanowił się zemścić. Podpalił zabudowania gospodarcze należące do rodziny Małgorzaty, po czym wbiegł na wieżę katedry, żeby delektować się dziełem zniszczenia. Niestety w tym momencie przemówiły niebiosa – rozpętała się potężna burza i jeden z piorunów grzmotnął Grześka prosto w głowę. Biedak pozostał na zawsze na wieży, a deszcz, który wkrótce spadł, ugasił pożar zabudowań i ostatecznie wystudził żar w sercu amanta.

Właściwie w tym momencie udało nam się obejść katedrę dookoła. Wróćmy do wejścia głównego, jednak zanim wkroczycie do środka, zatrzymajcie się przy niewielkiej figurce, która znajduje się po lewej stronie. Możecie mi wierzyć lub nie, ale to lew. Rzemieślnik, który go wykonał, nie spisał się najlepiej, a jego mocodawcy odmówili części zapłaty. Zdenerwowany, chwycił młotek oraz dłuto (wiecie, taki kawałek metalu, którym bije się w kamień – albo można stłuc nim mężowi akwarium, jeśli nas bardzo zdenerwuje) i uderzył z całej siły, żeby złośliwie zniszczyć rzeźbę. Los okazał się sprawiedliwy, gdyż skończyło się tylko na odpadnięciu grzywy, czyli tej części, która nie została opłacona.

Jednak to nie zniszczenie grzywy jest najważniejszą legendą związaną z lwem. Podobno ta stara rzeźba ma wielką moc spełniania życzeń. Jeśli pogłaszczecie ją lewą ręką (tą od serca), zaznacie w życiu dużo miłości. Jeśli prawą – będziecie miały dużo pieniędzy. Wybór należy do Was, pamiętajcie tylko, że lwa wolno głaskać tylko jedną ręką. Jeśli użyjecie dwóch, spadnie na Was klątwa. Z głaskaniem jest jak z życiem – coś trzeba wybrać. Są też tacy, którzy twierdzą, że lew po lewej stronie od drzwi pomaga w ożenku panom, a ten po prawej stronie spełnia marzenia dziewcząt. Sadząc po tym, jak mocno wygłaskane jest zwierzątko z prawej strony, nietrudno wywnioskować, komu bardziej zależy na ożenku, a kto szuka jedynie przygód i rozrywek.

 

Jak myślicie, panowie – którą ręką głaszczą lwa te wszystkie delikatne, zwiewne i romantyczne kobietki? Zastanówcie się dwa razy, zanim odpowiecie.

Romański lew bez grzywy nie jest tym elementem, który najbardziej przykuł moją uwagę. Nie są nim również pięknie rzeźbione, oryginalne barokowe drzwi do katedry. Najciekawsze jest to, co znajduje się na kolumnie po prawej stronie od wejścia. Umieszczona tam płaskorzeźba przedstawia dwóch mężczyzn ubranych na modłę babilońską (wiecie, śmieszne czapki i długie lokowane brody – szczyt męskości. Widzieliście coś takiego w filmach o Aleksandrze Wielkim albo u niektórych hipisów), którzy trzymają kozła. A właściwie nie trzymają, tylko uprawiają z nim akt sodomii!

Skąd sodomia przy wejściu do katedry? Ano ważne jest to, że płaskorzeźba znajduje się właśnie przy wejściu. Pokazuje, że grzech nie ma wstępu do środka. Zostaje na zewnątrz. Zdejmijcie zatem czapki i wyciszcie telefony komórkowe, bo teraz zobaczymy wnętrza tej imponującej świątyni.

PS Oczywiście niektórzy będą twierdzić, że płaskorzeźba przedstawia dwóch mężczyzn wracających z polowania, którzy tylko niosą kozła, ale ta interpretacja wydaje mi się podejrzanie prosta.

 

O ile fasada katedry, aczkolwiek ładna, nie należy do imponujących, to wnętrze najważniejszej wrocławskiej świątyni potrafi zachwycić. Lekki półmrok, rozświetlany subtelnie przez lampy i słabe światło wpadające przez witraże, przerywana szeptem modlitw cisza i zapach palących się świec tworzą niezwykłą atmosferę wnętrza świątyni. Przejdźcie się bocznymi nawami, podziwiając witraże, płaskorzeźby, nagrobki biskupów, by ostatecznie usiąść w ławkach w nawie głównej, delektować się wspaniałymi widokami i poczuć magiczny klimat tego miejsca.

Znajdziecie z pewnością kilka elementów, na które warto zwrócić uwagę. Wzrok przyciąga pięknie odnowiona barokowa ambona, wspólne dzieło Jana Jerzego Urbańskiego i Adama Karingera. To prawdziwy kunszt barokowej sztuki, rzeźby są pełne ekspresji i niebanalnego piękna. Oczyma wyobraźni widzę dawnych kaznodziejów, wygłaszających z niej płomienne kazania, piętnujące wszystkie grzechy mieszkańców starego Wrocławia.

Spójrzcie teraz na prezbiterium i główny ołtarz. Nasz wzrok przykuwa witraż, który przedstawia postacie ważne dla historii katedry i Wrocławia, w tym księcia Henryka Pobożnego (po prawej stronie). Jego przydomek nie wywodzi się bynajmniej od bycia szczególnie cnotliwym, gdyż dorobił się całej gromadki dzieci, ale od czynów, których dokonał w imieniu religii – przede wszystkim walki z Mongołami. Jego żona, św. Anna, przestrzegała go przed bitwą z tymi barbarzyńcami, ale bohaterski władca postanowił stawić czoła najeźdźcy. W rezultacie stracił głowę, którą później skośnoocy wojownicy nabili na pikę i wystawili na pokaz. Zrozpaczona żona Henryka udała się na pole bitwy, by odszukać bezgłowe ciało ukochanego. Znalazła je dzięki pewnemu szczegółowi anatomicznemu – jej mąż miał sześć palców u lewej nogi. Przynajmniej można go było pochować z wszelkimi honorami przynależnymi księciu.

Na witrażu Henryk jest przedstawiony jako depczący głowę Mongoła. Można dodać złośliwie, że to barbarzyńca powinien stać na postaci księcia, ale zostawmy tę typową dla panów propagandę. W prezbiterium zwróćcie też uwagę na późnogotycki ołtarz, barokowe stalle o pięknych rzeźbieniach oraz dwa pozłacane posągi ojców kościoła: św. Hieronima i św. Grzegorza Wielkiego, stojące na cokołach, pełne teatralnych, barokowych gestów.

Najciekawsze jest moim zdaniem to, co znajduje się nieco na lewo od prezbiterium – obraz Matki Boskiej, zwanej również Madonną Sobieskich. Namalowany został w Rzymie przez włoskiego malarza Sassoferrato, który podobno zobaczył kiedyś w Bazylice św. Piotra w Rzymie piękną, rozmodloną mniszkę. Artysta, udając, że się modli, naszkicował portret zakonnicy i na jego podstawie stworzył obraz Madonny. Nigdy nie powiedział kobiecie, że posłużyła mu jako modelka; prawdopodobnie nie zamienił z nią nawet słowa.

Druga nazwa obrazu pochodzi od podarunku papieża Klemensa XI, który sprezentował Matkę Boską rodzinie Sobieskich jako pamiątkę na trzydziestą rocznicę zwycięstwa króla Polski Jana III Sobieskiego nad Turkami w bitwie pod Wiedniem.

Ponieważ obraz słynie z wielu łask, zawsze zobaczycie tam modlących się ludzi. Jako potwierdzenie niezwykłości tego dzieła warto wspomnieć, że papież Jan Paweł II w trakcie swojej wizyty we Wrocławiu postanowił dodać Madonnie koronę, która zdobi jej głowę.

Przychodzę często do katedry i wiem, że nie jestem jedyną osobą, która w jej murach szuka wytchnienia od dnia codziennego, chwili spokoju i zatrzymania się w biegu. Niektórzy twierdzą, że na Ostrowie Tumskim, a dokładnie pod katedrą, znajduje się jeden z dwunastu najważniejszych ziemskich czakramów (czyli miejsc skupionej energii). Nasz wrocławski nazywany jest czakramem świadomości planetarnej, a jego energia pobudza procesy myślowe człowieka, ułatwia wyciąganie wniosków, budowanie świadomości każdej istoty. Czyżby gnała mnie tam zatem kobieca intuicja?

Jest jeszcze jedno miejsce w katedrze, które koniecznie warto zwiedzić – wieża. Początkowo pniemy się w górę krętymi schodami, jednak większą część drogi pokonujemy windą. Widok z tarasu na wieży – bezcenny. Cały Wrocław leży u naszych stóp.

O samej wieży i windzie opowie kilka historii bardzo interesujący człowiek.

Jestem w stanie się założyć, że prawdziwy charakter miasta tworzą nie postacie z pierwszych stron gazet, celebryci „znani z tego, że są znani”, lecz niezwykli mieszkańcy, o których często bardzo mało słyszymy albo ich nie zauważamy. Swoimi działaniami, ciężką pracą, innym razem twórczym zaangażowaniem przyczyniają się do rozwoju Wrocławia i wpływają na jego atmosferę. Niektórzy wykonują różne skromne zadania, inni prawie sięgają gwiazd, ale łączy ich jedno: są wrocławianami z krwi i kości (nawet jeśli połowa z nich pochodzi z Kłodzka, Jeleniej Góry, Trzebnicy, Legnicy czy Kędzierzyna-Koźla).

Taką niewątpliwie interesującą osobą jestTomasz Stryjak. Jeżeli wybierzecie się zwiedzić wieżę katedry, możecie być pewni, że go spotkacie. Pan Tomasz zajmuje się bowiem sterowaniem katedralną windą.

Z urodzenia wrocławianin, choć – jak duża część mieszkańców Dolnego Śląska – ma galicyjskie korzenie. Jego matka przyjechała tutaj z Małopolski i zaczęła pracować w seminarium. Nasz bohater podejmował się różnych zawodów, ale można powiedzieć, że odnalazł się dopiero w katedrze. I pracuje tam już jedenaście lat.

Nie mogliśmy odmówić sobie pokusy zadania pytania, czy jedenaście lat jeżdżenia w górę i w dół może się znudzić.

– Awans na kasjera – zaczął pan Tomasz – to coś zupełnie realnego. Ale na kasie jest nudno, jest się uwiązanym, trzeba siedzieć, pilnować. W windzie jest ciekawiej.

Porzuciliśmy kasę i postanowiliśmy skupić się na pytaniach o windę i wieżę. Kiedy wycieczki oglądają zabytki, bardzo często interesują się, kto znany tam mieszkał, kto kogo kochał, nienawidził, podziwiał, kto kim się opiekował.

Sławne osoby przewijały się również przez wieżę katedry. Trudno wyliczyć i spamiętać wszystkie, ale byli tam na pewno Andrzej Wajda, profesor Jan Miodek, Marek Kondrat, Joanna Bartel…

– Joanna Bartel? – przerwałem, wykazując się straszliwą ignorancją.

– No tak, ta ze Świętej wojny. To jest naprawdę wielka kobieta. Znaczy się wysoka.

– A zadawali dużo pytań?

– Nie, raczej byli małomówni, co najwyżej pytali o wysokość wieży i takie tam.

Uśmiechnęliśmy się na myśl o tym, jak sławne gwiazdy zmagały się z lękiem wysokości i były małomówne podczas wjeżdżania. Zresztą na górę dociera się w dokładnie czterdzieści dwie sekundy. W tym czasie pokonuje się wysokość odpowiadającą siedemnastu piętrom. W szczycie wiosennego i letniego sezonu, kiedy przybywa najwięcej turystów, pan Tomasz wjeżdża na górę ponad sto razy dziennie.

– A jak z awariami? Mechanizm zacina się czasem?

– Kiedyś tak, teraz już nie. Winda jest nowoczesna i w pełni sprawna. Dawniej jak się psuła, to trzeba było sprowadzać ludzi krętymi schodami na dół. Zejście w dół na nogach jak z waty zajmowało i z dziesięć minut.

Jeżdżenie sto razy windą w górę i w dół sprawia, że czasami trzeba umilić jakoś czas. Najciekawiej jest, jeśli przerazi się turystów, np. wspominając o zacinaniu się dźwigu albo o tym, że kabina wisi na dwóch linach zamiast czterech i ledwo się trzyma.

Zdarzyło się raz, że w windzie zemdlała dziewczyna. Przyczyną nie były tym razem żarty pana Tomasza, bo już wchodząc do kabiny, czuła się fatalnie.

– Słabo mi – powiedziała nagle i oparta o ścianę osunęła się na podłogę. Szczęśliwie w tej samej grupie znalazła się lekarka, która udzieliła dziewczynie fachowej pomocy. Kiedy pechowa pasażerka zdołała się trochę przewietrzyć, zjechała bezpiecznie na dół.

Mimo wszystko winda i wieża katedry to miejsce romantycznych przeżyć. Aż cztery razy chłopcy oświadczali się tutaj swoim dziewczynom, za każdym razem z pozytywnym rezultatem. Pan Tomasz żartuje, że jak wybranka miała lęk wysokości, to tym chętniej godziła się na zamążpójście.

Zdarzają się nawet pary, które proszą o to, żeby zostawić je same na wieży i nie wpuszczać nikogo więcej przez pół godziny albo i więcej.

– I co, zostawia je pan? – zaciekawiła się Jagienka.

– Nie, nie wolno. Wieża to też część kościoła, mimo że wielu o tym zapomina.

– A panu, panie Tomaszu, udało się nawiązać jakieś kontakty towarzyskie?

– Czterdzieści dwie sekundy to za mało na zawarcie bliższych znajomości. Mama się śmieje, że jestem już po trzydziestce, a niczego nie mogę znaleźć na wieży.

„Niczego poza szczęściem” – pomyśleliśmy sobie – „A to w końcu najważniejsze”. Swoją drogą wyobrażam sobie tytuł psychologicznego programu albo podręcznika podrywania: Poznaj kogoś w 42 sekundy albo:Pierwsze 42 sekundy kluczem do szczęścia.

– A młode pary – zainteresowałem się nowym tematem – wchodzą na wieżę?

– Odkąd pamiętam, może tylko ze dwa razy się to zdarzyło.

– No a jak mają wchodzić na górę w szpilkach i tych wielkich sukniach? – strofowała mnie Jagienka.

– No właśnie, a jak pan widzi ogólnie wrocławianki?

– To zależy, ile jest prawdziwych wrocławianek we Wrocławiu…

– Każdy tak mówi – wtrąciła Jaga.

– Ale ogólnie – kontynuował pan Tomasz – można się z nimi dogadać. Są ładne, a przy tym niewymagające.

Nie mogliśmy się powstrzymać przed zadaniem pytania o miejsce pierwszej randki. Sądziliśmy, że był to jakiś niezwykły zakątek na Ostrowie Tumskim, który pan Tomasz zna na wylot i ma dostęp do lokalizacji niedostępnych dla turystów. Okazało się jednak, że jego pierwsze romantyczne spotkanie we Wrocławiu odbyło się… na Rynku! Mimo całego uroku Ostrowa najważniejszy plac miasta ma wielką siłę przyciągania. Ale na chwilę zostawmy tę część miasta. Opiszemy ją w innym rozdziale.

W katedrze zdarzają się jednak nie tylko romantyczne przeżycia. Niektórzy chcieliby świętować w zupełnie inny… sposób. Przybył kiedyś na wieżę z pozoru elegancki jegomość, na oko koło pięćdziesiątki. Miał na sobie marynarkę, ale strasznie śmierdział fajkami. Jego, wydawałoby się, szykowny strój był wymiętoszony. Jegomość kazał zawieźć się na górę. Dwadzieścia minut później pojawił się jego kolega i powiedział, że ktoś został na wieży. Pan Tomasz wjechał na górę, wdrapał się na taras widokowy i zobaczył eleganckiego panoczka chrapiącego wniebogłosy. Oparty o hełm wieży, w ręku trzymał pustą flaszkę. Trzeba było zawołać policję, która sprowadziła go na dół. Funkcjonariusze spytali tego gentlemana w windzie (trochę oprzytomniał w międzyczasie), czy mają zabrać go do domu. W końcu elegancki człowiek, można go było potraktować kulturalnie. W odpowiedzi usłyszeli:

– Zawieźcie mnie na izbę, bo nie chcę taty denerwować.

Jak sobie zażyczył, tak się stało.

Czasem zdarzają się turyści z wczorajszym oddechem, którzy zachrypniętym, rozpaczliwie potrzebującym kefiru głosem pytają:

– Phanie, a ile ta wieszcha ma methrów?

Na szczęście zabawne historie są o wiele częstsze niż te dramatyczne. Godna zapamiętania była grupa Kaszubów, którzy rozmawiali w swojej gwarze. W pewnym momencie jeden z nich zapytał płynną polszczyzną pana Tomasza:

– Pan coś rozumie z tego, co mówimy?

– Tak.

– A co pan rozumie?

– Jak państwo mówią: „tak”.

Z kolei turyści rosyjscy, z którymi możemy porozumieć się zarówno po polsku, jak i po rosyjsku, wolą mówić do nas po angielsku. Z drugiej strony często spotykam Polaków, którzy próbują rozmawiać z Czechami w języku Szekspira, oczywiście kalecząc go straszliwie i wywołując pobłażliwe uśmiechy na twarzach naszych południowych braci.

Na koniec wywiadu pan Tomasz zaskoczył nas niesamowicie. Każdego pytamy, jakie jest jego ulubione miejsce we Wrocławiu. Zazwyczaj mówią, o tym, z którym są bardzo związani, albo o okolicach Rynku. Tymczasem ulubionym miejscem pana Tomasza jest… Wyspa Słodowa.

A dlaczego tak może być? No cóż, zdaje się, że będziecie musieli przeczytać następne rozdziały, żeby się dowiedzieć.

 

Lubię gotyckie świątynie, jest w nich coś potężnego, majestatycznego, budzącego pozytywne skojarzenia; dokładnie takie, jak budzi wrocławska katedra. Wchodząc do środka, zajrzyjcie koniecznie na prawo, aby zobaczyć zdjęcia wojennych zniszczeń. Katedra została zbombardowana przez Sowietów w trakcie oblężenia Festung Breslau w 1945 r. Zawalił się cały dach, spłonęła większa część wyposażenia i najważniejsza wrocławska świątynia musiała zostać odbudowana. Wysiłki rekonstruktorów pod wodzą profesora Edmunda Małachowicza możemy podziwiać do dziś. Jagienka wspomniała o kilku miejscach, które mogą się w katedrze spodobać, a które dostają również moją rekomendację.

Chciałbym, żebyście zwrócili uwagę na jeszcze jeden „detal” wnętrza świątyni. Każdy facet lubi, gdy coś jest wielkie, a najlepiej największe. A jeżeli są to w dodatku imponujące organy, to możemy być zachwyceni. Stańcie na samym środku katedry i odwróćcie głowę, by zobaczyć największy wrocławski instrument. Oryginalne organy, które umieszczono tu przed wojną, spłonęły. Wówczas sprowadzono nowe. Zdecydowano się na przeniesienie instrumentu, który znajdował się w Hali Stulecia. W swoim czasie były to największe organy na świecie. Liczyły prawie siedemnaście tysięcy piszczałek! Były tak ogromne, że wystarczyły, aby obdarować nimi kilka wrocławskich kościołów – największa część trafiła do katedry. W tej chwili mają ok. czternastu tysięcy piszczałek, największa ma dziesięć metrów, najmniejsza – zaledwie dwa centymetry wysokości. Obsługiwane są przez pięć klawiatur, a ich siła jest tak potężna, że gdyby ktokolwiek zagrał z pełną mocą, katedra momentalnie straciłaby wszystkie witraże, które wyleciałyby na ulicę.

 

Katedrę wrocławską odwiedzają wszyscy turyści, bez względu na wiek, kolor skóry czy wyznanie. Czasem wiąże się to z zabawnymi wydarzeniami.

Kiedyś oprowadzałam po katedrze wycieczkę Turków. Jeden z nich zapytał mnie:

– A co to jest to czerwone światełko w jednej z kaplic?

– To oznacza, że tutaj znajduje się najświętszy sakrament.

– Czyli co?

– Tutaj znajduje się ciało Chrystusa.

– Naprawdę?! – odpowiedział Turek z mieszaniną niedowierzania i ekscytacji.

 

Opuszczamy katedrę i ruszamy w kierunku Mostu Tumskiego.

Podczas spaceru ul. Katedralną docieramy na niewielki placyk z pomnikiem św. Jana Nepomucena, a przy nim gotycki Kościół św. Krzyża i św. Bartłomieja oraz barokowy budynek Orphanotropheum, czyli sierocińca dla dzieci z arystokratycznych rodzin. Dawniej nawet sieroty były dzielone na lepsze i gorsze…

Przyjrzyjcie się dokładnie pomnikowi. Wszystkie aniołeczki są ślicznymi, pulchniutkimi bobasami z burzą loczków na głowie, jednak po prawej stronie można zauważyć łysinkę bobasa nieprzypominającego barokowego aniołka. Jeśli wierzyć legendzie, jeden z rzeźbiarzy podczas prac nad pomnikiem został ojcem. Aby uczcić narodziny swego pierworodnego, wyrzeźbił jego podobiznę. Piękny przejaw miłości rodzicielskiej.

Na początku mostu, po jego lewej stronie, zobaczycie jedną z kilkudziesięciu lamp gazowych, które co wieczór zapala ubrany w elegancki kapelusz z wielkim cylindrem ostatni w Polsce latarnik. Latarnia przy moście jest niezwykła. Wisi na niej krasnoludek, który każdego dnia po zachodzie słońca pomaga latarnikowi w jej zapaleniu.

Miejscem, które koniecznie należy zobaczyć, jest Most Tumski, zwany mostem miłości. Wiszą na nim tysiące kłódek, zostawionych tam przez zakochane wrocławskie pary. Nasze miasto to rzeczywiście miejsce spotkań, zresztą poczytajcie umieszczone na kłódkach imiona i nazwiska. Bardzo często zdarza się, że jakiś obcokrajowiec spotyka tu jakąś cudowną Polkę i zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia…

Nikt do końca nie wie, skąd się wzięła ta tradycja. Niektórzy wspominają o włoskim filmie i pierwszej kłódce założonej w Rzymie, inni twierdzą, że to było w Neapolu, jeszcze inni, że w Paryżu, albo w Sankt Petersburgu. Jakakolwiek była prawda, ta piękna, romantyczna tradycja rozprzestrzeniła się na całą Europę, w tym na Wrocław. Zakochani grawerują swoje imiona na kłódce, zapinają ją o barierki Mostu Miłości i wyrzucają kluczyk do rzeki, by ich miłość trwała wiecznie. Ceremonię pieczętują gorącym pocałunkiem. Prawda, że piękne?

 

Paskudne! Szczerze mówiąc, mdli mnie już, kiedy kolejny raz słyszę: Most Miłości to, Most Miłości tamto. Chodźmy powiesić tam kłódkę, to będzie takie romantyczne! A po trzech miesiącach uczucie staje się nieaktualne, co nie przeszkadza w zawieszeniu jakiś czas później kolejnej kłódki, znowu „na zawsze”. Nie wspominając o tym, że pisanie na niej flamastrem swoich imion to jedna wielka żenada (grawerowanie jest przynajmniej jakimś wysiłkiem, poświęceniem czasu oraz oraz wykazaniem się pomysłowością dla drugiej osoby). W dodatku zapomina się o prawidłowej nazwie jednej z najstarszych wrocławskich przepraw. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś pozdejmuje przynajmniej część kłódek, bo moim zdaniem szpecą to śliczne miejsce. Dawniej na szczycie mostu wisiała jemioła, co pozwalało prawie bezkarnie pocałować dziewczynę, z którą np. właśnie się spacerowało. Przynajmniej miało się proste wytłumaczenie:

– Wiesz – jemioła – taka tradycja…

– Zamknij się i całuj dalej.

I to było fajne. Teraz zamiast jemioły są popisane flamastrami kłódki.

Cóż, najlepiej oglądać most z poziomu wody, wystarczy tylko wypożyczyć motorówkę. A jak już będziecie płynąć pod mostem, to i jemioła nie będzie za bardzo potrzebna.

 

A ja Wam mówię, że jednak warto zapiąć kłódkę na Moście Miłości vel Tumskim! Coś mi mówi, że Maciek po prostu jeszcze nie spotkał tej jedynej, z którą chciałby powiesić kłódkę, stąd jego wrogie nastawienie do tej jakże pięknej tradycji.

 

Ponieważ w dyskusji ostatnie słowo zawsze musi należeć do kobiety, zamilknę.

 

No właśnie, to jedyna słuszna decyzja.

Zakochani na Moście Tumskim. Szukają swojej kłódki, czy dopiero planują ją przypiąć? Fot. Julia Prus

Jedni zakochani wymyślają kreatywne kształty i wzory, inni piszą flamastrem na najtańszych kłódkach. Czyja miłość przetrwa dłużej? Fragment Mostu Tumskiego. Fot. Julia Prus

Magiczny Most Tumski vel Most Miłości. Fot. Jacek Zarychta

Odra, Ostrów Tumski, Wyspa Piaskowa, Most Pokoju i… kominy elektrociepłowni w tle. Niesamowite widoki Wrocławia. Fot. Monejer

Ostrów Tumski w jesiennej szacie. Fot. Izabela Ganske

Najstarszy we Wrocławiu Most Piaskowy. W tle wieże Katedry na Ostrowie Tumskim. Fot. Julia Prus

Dwie wieże wrocławskiej Katedry i figura Matki Boskiej. Fot. Jacek Zarychta

Wrocławski Ratusz uznawany za jeden z najpiękniejszych w środkowej Europie Fot. Monejer

Stare Miasto – serce Wrocławia

Rynek to tętniące serce Wrocławia, miejsce, które możesz odwiedzić o każdej porze dnia i nocy. Miejsce mające swoją duszę, takie, w którym zawsze jest gdzie usiąść, wypić kawę, zjeść pyszne lody albo spotkać kogoś ciekawego. Jeżeli pragniesz poznać Wrocław w pigułce i nie chcesz chodzić zbyt daleko, pozostań w Rynku oraz jego okolicach. Bez wątpienia wrocławska starówka jest najpiękniejsza w całej Polsce, nie tylko ze względu na cudowne zabytki, ale przede wszystkim z powodu ludzi, których możesz tu poznać, oraz niepowtarzalny klimat tego miejsca. Tak jak Ostrów Tumski jest wyciszony i spokojny, tak stare miasto tętni życiem, kolorami i… młodością. Nie mam na myśli wieku, choć przez uliczki wokół Rynku przewijają się dziesiątki tysięcy wrocławskich studentów. Miejsce to jest przede wszystkim młode duchem. Każdy wrocławianin, który będzie Was gościł, zawsze pochwali się starym miastem, bo każdy jest dumny z Rynku i jego okolic.

I bez wątpienia ma ku temu powody.

 

Tak, panowie (i panie też, jeśli któraś nieopatrznie czyta „męską” część przewodnika), Rynek to powód do dumy każdego wrocławianina. Piękniejszego nie znajdziecie w całej Polsce, a w Europie mało jest takich, które mogą się z nim równać. Piszę tak na podstawie własnych doświadczeń, a nie z jakiejkolwiek kurtuazji czy lokalnego patriotyzmu.

Najważniejszy plac Wrocławia ma różne oblicza. Jest Rynek wczesnego popołudnia, kiedy ludzie wypełniają kawiarnie, by załatwiać interesy lub delektować się rozmową i gałkami przepysznych lodów. Rynek późnego popołudnia, gdy zamiast kawy głównym menu są wykwintne specyfiki kuchni z całego świata. Rynek wczesnego wieczora, kiedy pod pręgierzem przekonamy się, jak prawdziwe jest hasło: „Wrocław – miasto spotkań”. Rynek nocny, kiedy albo trafimy na koncert, albo zobaczymy tłumy ludzi ciągnące od klubu do klubu, by poznać kogoś na dłużej lub na jedną noc, wypić piwo z pianką na dwa palce albo po prostu dogorywać na jednej z rynkowych ławeczek. Jest wreszcie Rynek o wczesnym poranku, domagający się solidnego sprzątania, żeby nikt idący na przedpołudniową kawę nie wdepnął w… lepiej nie pisać w co dokładnie.

Uroczy, niepowtarzalny, wart spędzenia długich wieczorów. Zapraszamy na spacer po najważniejszym miejscu we Wrocławiu.

 

Delektowanie się Rynkiem należy rozpocząć od najbardziej rozpoznawalnego punktu – pręgierza. Urządzenie, które dawniej służyło do karania przestępców, dzisiaj jest miejscem spotkań zarówno wrocławian, jak i turystów. Stary przesąd mówi, że jeśli umówicie się z kimś na Rynku „pod Fredrą” albo „koło fontanny”, to najprawdopodobniej zostaniecie wystawieni do wiatru. Natomiast spotkanie pod pręgierzem jest prawdziwym zobowiązaniem i zazwyczaj dojdzie do skutku. Przystańcie na chwilę i popatrzcie na wybierających to miejsce ludzi. Chłopaków czekających z kwiatkami na swoje dziewczyny (znowu róże, zero inwencji!!!), wszelkiej maści artystów, mimów udających wampiry albo egipskie mumie, Anglika, który śpiewa przy akompaniamencie magnetofonowego podkładu orkiestrowego, a oprócz nich żywe, chodzące reklamy restauracji, rozmaitych gitarzystów, nie mówiąc o zwykłych naciągaczach, którzy „proszą” o dołożenie się „na piwo”. Szczęśliwie na Rynku jest całkowicie bezpiecznie, więc każda dziewczyna może się czuć swobodnie.

 

Zastanawiające jest to, że wrocławski pręgierz powstał dokładnie w tym samym roku, w którym Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę. Jagienkę zafascynowali spotykający się tutaj ludzie, mnie bardziej zainteresował sam pręgierz i wszystko, co znajdowało się tutaj oprócz niego. Na jego szczycie dostrzeżecie niewielką figurkę: to Roland, miejski kat. W dawnych czasach miał dużo roboty, ale moim zdaniem system sprawiedliwości był dużo skuteczniejszy niż teraz, a przynajmniej zapewniał sporą porcję pouczającej rozrywki dla mieszkańców miasta. Pręgierz, przy którym wykonywano kary chłosty, uzupełniały dyby; wiecie, takie dwie deski z otworami, w które wkładano głowę i ręce skazanego. Najczęściej można je zobaczyć w różnych starych zamkach, gdzie jawią się jako największa atrakcja, fotografowana z upodobaniem przez roześmianych turystów. Gdyby taki zwiedzający postał w dybach cały dzień, w dodatku „częstowany” co chwilę zgniłymi warzywami, zmieniłby zdanie. Interesujące, że wrocławskie prawo oficjalnie dopuszczało rzucanie w takiego jegomościa (albo panią!), ale zakazywało trafiania w głowę. Kto nie potrafił dobrze celować, sam był na cały dzień zakuwany w dyby.

Ciekawszym urządzeniem była klatka „pośmiewisko”, zwana też klatką głupców, wysoka i na tyle ciasna, że pozwalała wyłącznie stać; brakowało w niej miejsca, żeby chociaż przykucnąć. Jeśli wierzyć historykom, dawne kroniki miasta zanotowały, że zamknięto w niej kiedyś „kobietę, która ośmieliła się chodzić w stroju męskim”, czyli w spodniach! Nieszczęsne portki przewieszono na prętach, żeby każdy przechodzący wiedział, za co została ukarana ta prekursorka feminizmu.