Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów - Liliana Arkuszewska - ebook

Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów ebook

Liliana Arkuszewska

4,0

Opis

Z nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło
ojczyznę, aby znaleźć lepsze jutro. Dla wielu jedynym drogowskazem był
przypadek. Krok po kroku brnęli wytrwale do wymarzonego zachodniego szczęścia. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym, budując ich życiorys. „Czy było warto?” to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i rozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80. – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę i na własnej skórze sprawdzić famę o zachodnim świecie. Czy znaleźli to, czego szukali?

Bohaterka i autorka powieści, Liliana Arkuszewska, jest rodowitą szczecinianką która wierzyła w swoją Polskę. Zawsze stęskniona wracała do niej z zagranicznych wypadów. Na namowy do wyjazdu na stałe i argument, że w Ojczyźnie coraz gorzej, brak perspektyw, uparcie odpowiadała: „biednie, ale w kraju”. Wystarczyło jednak błahe na pozór zdarzenie, by przeszła transformację i zmieniła zdanie. Zaufała przeznaczeniu i radom bratniej duszy. Uwierzyła w siebie. Odważnie podążyła za małym zielonym światełkiem, wierząc, że zawiedzie ją do ziemi wychwalonej. Ciągnęła ze sobą trzyletnie dziecko, męża, siostrę i szwagra w przekonaniu, że w dalekim kraju znajdą przyszłość, lepszy byt. Osiadła w Ottawie, stolicy Kanady. Zdeterminowana marzycielka jednego dnia sięgnęła po pióro i odkryła w sobie pasję. Pasję pisania. Zawzięła się. Systematycznie płynął na papier atrament, strony powieści „Czy było warto?“ zapełniały się, a książkę – efekt tego potoku słów trzymasz w ręku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 805

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Liliana Arkuszewska

CZY BYŁO WARTO

ODYSEJA DŻINSOWYCH KOLUMBÓW

Strona redakcyjna

Redakcja: Zuzanna Gościcka-Miotk

Korekta: Monika Pruska

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Skład: Monika Burakiewicz

© Liliana Arkuszewska i Novae Res s.c. 2014

Podobieństwo niektórych opisanych w książce postaci, miejsc i wydarzeń do rzeczywistych jest przypadkowe.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-635-3

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Emigrantom i wszystkim, którzy podali im pomocną dłoń.

Od autora

Myśl o napisaniu tej książki zrodziła się ponad piętnaście lat temu.

Po powrocie z wakacji w Meksyku wypoczęta, pełna wrażeń i entuzjazmu poszłam do pracy. Tam czekała na mnie niespodzianka, pink slip – różowa kopia wypowiedzenia. Miałam pięć minut na zabranie swoich prywatnych rzeczy i telefon do Andrzeja. Eskorta ochroniarzy wyprowadziła mnie z budynku.

Do tego momentu życie na emigracji, mimo przeszkód i trudności, postrzegałam raczej w różowych barwach. Niespodziewana utrata pracy była bolesnym ciosem w moje ego. Sposób, w jaki to zrobiono – osobistym dramatem, przeżyciem trudnym do strawienia.

Straciłam interesującą i bardzo dobrze płatną posadę. Jako projektant graficzny pracowałam w tej firmie ponad sześć lat i myślałam, że zostanę w niej aż do emerytury. To pechowe zrządzenie losu otworzyło mi oczy na bezlitosność systemu kapitalistycznego, w którym z własnego wyboru przyszło mi żyć. Rozgoryczenie i zawód spowodowały, że zapragnęłam zaszyć się w jakimś zacisznym miejscu, z dala od wszystkich i wszystkiego, najlepiej w odległym, tropikalnym zakątku świata.

Przeżyty wstrząs wyzwolił potrzebę wylania z siebie żalu. Rozważenia i opisania kolei losu, które przywiodły mnie do tego punktu mego życia. Wówczas po raz pierwszy od wyjazdu z Polski zaczęłam rozmyślać, czy było warto emigrować i czy był to dobry życiowy krok. Zwątpiłam.

Opatrzność jednak czuwała. Dmuchnęło nadzieją i złapałam wiatr w żagle, gdy zaoferowano mi inspirującą posadę w wydawnictwie. Ponownie się odnalazłam. Dowartościowałam się. Doceniono mnie – awansowałam. Poznałam ciekawych ludzi. Rosłam z firmą; stała się motorem i możliwością realizowania marzeń. Żyłam tą pracą, często zostawałam po godzinach, a poza nią codzienność wypełniały obowiązki domowe i rodzina. O wykrojeniu czasu na pisanie nie było mowy.

Mijały lata. Kolejne przeżycia przynosiły nową wiedzę i gromadziły doświadczenia. Nie wszystkie były przyjemne. Niezmiennie jednak miałam w myślach książkę, plan opisania przebytej drogi. Szukając mobilizacji i czasu, dojrzewałam. Koleje życia i bieg zdarzeń stopniowo odpowiadały na nurtujące pytanie.

Teraz znam odpowiedź. Ocenę pozostawiam tym wszystkim, którzy zechcą przeżyć ze mną tę przygodę i sami orzec – czy było warto?

Słowo wstępne

Jakie życiowe plany może mieć młody człowiek mieszkający w Polsce w latach siedemdziesiątych? Czego od życia oczekuje moja generacja, od dziecka karmiona historią zaborów, wyzwoleńczych zrywów i wojenną przeszłością?

Przyszło nam żyć w PRL-u, w ustroju socjalistycznym. Kolejna rewolta narodu i rodzą się NOWE nadzieje. Odwilż napełnia optymizmem serca i mózgi obywateli.

„ABY POLSKA ROSŁA W SIŁĘ, A LUDZIOM ŻYŁO SIĘ DOSTATNIEJ”.

Lata gierkowskie – „POMOŻECIE? POMOŻEMY!”. Polacy wreszcie mogą jeździć po świecie. No, niezupełnie swobodnie, bo jeszcze nie mamy paszportów w domowych szufladach. Ciągle musimy składać o nie podania. „Do odważnych świat należy” – sprawa do załatwienia. Coraz więcej z nas podróżuje. Nastał boom ekonomiczny, jak filmowa Bonanza. Zarabiamy niby więcej i w sklepach lepsze zaopatrzenie. Na wystawach sporo modnych, lepszych, zachodnich towarów. Wydajemy miesięczne pensje na parę amerykańskich dżinsów lub szpanerskich butów i jakoś z miesiąca na miesiąc życie się kręci. Dookoła rozbrzmiewa wspaniała PROPAGANDA SUKCESU.

„POLAK POTRAFI”. Rosną rzesze młodych, ale nie tylko, tłumnie wyjeżdżających na Zachód. Nie, bynajmniej nie po to, by zwiedzać, choć formalnie, dla władz, oczywiście w celach turystycznych. Wszyscy jednak wiedzą, że jeżdżą na saksy. Mobilizuje ich czarnorynkowy kurs złotówki do zachodnich walut.

Robociarze za miesiąc pracy na Zachodzie zarabiają w „twardej walucie” równowartość rocznej pensji krajowej. Każdy fortel jest więc dobry, aby wykorzystać taką szansę. Bezwizowe kraje Skandynawii oraz Austria cieszą się największym powodzeniem. Ci, co mają kontakty i układy, jadą do Zachodnich Niemiec lub do Francji na winobranie. Na kalafiorowych polach szwedzkich badylarzy pod Malmö spotykają się studenci z asystentami tudzież wyższą kadrą naukową, bywa, że... „O, dzień dobry, panie dziekanie”. Polska klasa pracujących dobrowolnie, bez przymusu testuje potępiony i odrzucony u nas system ekonomiczny.

Czego się nie robi dla polepszenia bytu?

Handlarze ze smykałką do przemytu wybierają drogę wymiany towarowej. Z towarem jadą do Czechosłowacji, na Węgry, a odważniejsi do Związku Radzieckiego. Grecja lub Turcja – to rewiry dla zaawansowanych i wtajemniczonych. Idą: dżinsy, kryształy, kosmetyki, radia tranzystorowe, suszarki do włosów. I inne towary; popyt jest nieograniczony. Do kraju płyną: złoto, biżuteria, skóry, karakuły i poszukiwane szałowe zachodnie ciuchy.

Czego się nie robi dla polepszenia bytu?

„Bankierzy” – spryciarze, nie brudzą rączek. Jadą, aby zarobić na samej wymianie waluty. Cinkciarze bratnich krajów, jak stęsknieni kochankowie, czekają na naszych już na dworcach kolejowych. Pełna obsługa i nad wyraz troskliwa dbałość o klienta. Aż miło patrzeć, ile rodacy mają inicjatywy! Śmierć frajerom, tylko głupi by nie skorzystał.

Czego się nie robi dla polepszenia bytu?

Wraz z już normalną kontrabandą wręcz bezwiednie odchodzi szmugiel wiedzy i niecenzurowanych informacji. Nie do przechwycenia na granicznych przejściach płynie do kraju niewidzialna rzeka osobistych spostrzeżeń, doświadczeń i wrażeń. Okazuje się, że tamten ustrój daje zwykłym obywatelom możliwość wygodnego życia z normalnej pracy! Mieszkania, komfortowe domy, szkoły, szpitale, luksusowe samochody i wakacje w ciepełku pod palmami są dla ludzi!

Zachodnie kolorowe metropolie, rozjaśnione mnóstwem świateł, kuszą swym wdziękiem.

Tak, większość z nas ma właśnie takie pragnienia. Czy żyjąc w Polsce Ludowej, możemy je spełnić? Czy nie ma innej rady i trzeba wyjechać?

Emigracja, ta „wielka”, z przymusu, i ta „za chlebem”, z konieczności, to pojęcia znane nam tylko z literatury. Mają wydźwięk tajemnej głębi, podniecającej przygody. Myśl o nich wywołuje drżenie. Wyjazd na stałe w świadomości młodych Polaków to ciągle wielka sprawa, krok, którego konsekwencji nie sposób przewidzieć.

Czego potrzeba, aby zdecydować się na emigrację? Odwagi, uporu, determinacji, dobrego planu, wizji i wytrwałości? Czy to wystarczy? A może desperacji, bo ona często mobilizuje i bez wątpienia ułatwia podejmowanie trudnych decyzji?

Następny zryw i „SOLIDARNOŚĆ” – czy ona przetrwa?

Czas biegnie i dyskusja trwa.

Chcemy polepszenia bytu.

Może by jednak zakosztować „ZGNIŁEGO ZACHODU”?

Czy to wyjazd na zawsze?

Tu nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba stąd spierdalać!

Oto jest ten grunt, z którego wyrasta moja, nasza emigracja.

Część I

Nie pojadę!

Był to dzień jak każdy inny. Gosik grała na pianinie w naszym pokoju, a ja na skrzypcach ćwiczyłam sonatę w łazience. W jej przytulnej ciasnocie najłatwiej było mi się skupić. Kiedy skończyłam, mama zawołała:

– Lilusiu, obiad! Poproś Małgosię.

Wyszłam do przedpokoju i zza drzwi wejściowych doszło do mnie znajome chrząknięcie. Po chwili wszedł ojciec. Wyglądał jak zawsze. Zadbany. Lecz tego dnia miał niezwykłą, tajemniczą minę. Przytulił mnie i uszczypnął w nos na przywitanie. Zdjął popielatą marynarkę, powiesił na wieszaku i sięgnął po coś do teczki. Rozluźnił granatowo-szary krawat w ukośne pasy i skierował swe kroki do kuchni. Na środku stołu postawił butelkę szampana.

– A cóż to za okazja? – zapytała mama.

Pianino ucichło.

Ojciec kręcił głową, jakby sam czemuś nie dowierzał.

– Wyjątkowa – rzekł, przygarniając mamę. Siadł na taborecie, wyraźnie zagłębiony w myślach. Przeczesywał palcami ciemne, falowane, krótkie włosy, które naturalnie układały się do góry, gdy dołączyła do nas Gosik. Przywitała tatę buziakiem i spojrzała na butelkę, a potem na mnie. Zdziwiona uniosła brwi. Cierpliwie czekałyśmy, aż mama naleje ojcu zupę. Skoncentrowana, by nie rozlać, ostrożnie postawiła talerz parującego rosołu przed nim i usiadła obok.

– No, mów!

Tato w milczeniu sięgnął po maggi i pieprz. Wymieszał makaron i zabrał się z apetytem za jedzenie.

– Zygmunt! Na litość boską! Czy nam w końcu powiesz?!

Wstał bez słowa i przyniósł z kredensu cztery kieliszki. Patrzyłyśmy, z jakim opanowaniem odkorkowywał butelkę, z powagą wlewał do kryształów musujący trunek. Chwycił kieliszek i wzniósł toast:

– Za lepsze życie! – upił łyk i spokojnie usiadł, nie spuszczając z nas oczu. – Otrzymałem propozycję wyjazdu na placówkę do Peru. Mam tam prowadzić finanse polsko-peruwiańskiej spółki rybackiej.

Gosik rozdziawiła usta na znak uciechy i kopnęła mnie pod stołem. Odwdzięczyłam się niemrawym uśmiechem. Nie bardzo wiedziałam, jak tę wiadomość potraktować. Milczałyśmy, czekając, aż mama coś powie.

– Niewiarygodne! – dostała rumieńców, oczy rozbłysły zachwytem. Była z ojca dumna. – Rozumiem, że ten wyjazd dotyczy także nas, najbliższej rodziny?

– Oczywiście.

Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ten moment zmieni moje życie.

Słowo „Peru” ciągle dźwięczało mi w uszach. O Peru rozmawiało się w domu nieustannie. Najpierw siedziałam cicho, niezadowolona, podczas rodzinnych dyskusji. Główkowałam, jakich argumentów użyć, by tam nie jechać. W końcu wybuchłam:

– Ja nie wyjeżdżam! Nie chcę jechać do żadnego Peru!

– Co? Samej cię nie zostawimy. Nie ma mowy! Pojedziesz z nami!

– Nie pojadę! – i tak przez następne tygodnie toczyłam walkę z rodzicami. Perswadowałam, płakałam, krzyczałam. – Rujnujecie mi życie! – powtarzałam w kółko.

Powodem był Damian. Nie chciałam się z nim rozstać. On był tym jedynym, stworzonym dla mnie. Moje czarnookie bóstwo. O śniadej cerze, czarnych, gęstych, falowanych włosach, smukły przystojniak. Byłam w nim ślepo zakochana. Co z tego, że miał małe oczy, kartoflany nos, wąskie usta i krzywe nogi; jego nie szpeciły. Wręcz odwrotnie, dodawały mu męskości. Przyznaję, Apollo z niego nie był, ale podobał się, miał powodzenie. Imponował nienagannymi manierami. Inteligentny, intrygujący uśmiech, choć czasami cyniczny, przyciągał. Damian lubił szpanować. Mnie to nie drażniło, za to Gosik nie mogła zdzierżyć jego zgrywów.

– Jak ci to nie przeszkadza? Nie razi cię? Nie widzisz, że zachowuje się jak pajac? – często pytała. A mi nic u niego nie przeszkadzało. Miłość widzi innymi oczami. Nie docierało do mnie.

– Jak można nie chcieć wyjechać? Ty chyba rozum postradałaś! – słyszałam te słowa od wielu.

– Masz szansę zobaczyć świat. Poznać lepsze życie... – Gosik pracowała nade mną cierpliwie.

– Głupia jesteś, że nie chcesz się stąd wyrwać! – ganił Sławek. – Ja poleciałbym na skrzydłach.

Kogo jak kogo, ale jego powinnam była posłuchać, prawdziwego przyjaciela. Poznałam go przed domem na Gorkiego. Spadł mi z nieba.

– Lilka? – zagadnął przed bramą, gdy wracałam zamyślona ze szkoły muzycznej ze skrzypcami pod pachą.

– Taaak. A skąd wiesz?

– Od Andrzejka.

– Aha. A ty kto?

– Sławek – uśmiechając się, wyciągnął rękę. Wysoki, w okularach, z czupryną kędzierzawych ciemnych włosów opadających na ramiona. Był ubrany w dżinsowe spodnie i rozpiętą dżinsową kurtkę, spod której wystawała koszula w kratę. Miał ciepły uśmiech.

– Chodź, posłuchasz naszej muzyki. Poznam cię z całą paczką – biła od niego energia.

Zaciekawiona poszłam.

Wtedy nie wiedziałam, skąd się wziął w naszej dzielnicy, a on już od jakiegoś czasu przychodził do Andrzejka, mojego kolegi z podwórka. U niego spotykał się z kumplami z Szóstki – liceum numer 6. Wszyscy byli miłośnikami zachodnich zespołów; grali na gitarach ich utwory, śpiewali albo słuchając muzyki, grali w karty.

Z korytarza mieszkania na parterze ukłoniłam się rodzicom Andrzejka i weszliśmy do pokoiku oddzielonego ścianką od kuchni. Ciasny, wyglądał jak studio nagrań. Udekorowany plakatami z podobiznami piosenkarzy. Gdzie nie spojrzeć, rozrzucone w nieładzie płyty i taśmy. Z magnetofonu Grundig na szafce płynęła muzyka. Inna od tej, której zwykłam słuchać – rockowa. Deep Purple, tak mi się zdaje. Bractwo, zajęte sobą, nie zauważyło, gdy weszliśmy. Sławek, trzymając mnie za rękę, głośno zawołał:

– Zobaczcie! Przyprowadziłem czwartego do brydża.

Nie rozumiałam, dlaczego w ten sposób mnie zaanonsował, bo w pokoiku było ich więcej niż czworo. „Dowcipny” – pomyślałam.

– Poznaj – zaczął. – Lolek, Kajtek...

Andrzejka, jego siostrę Danę i Jasia już znałam, a Damian przedstawił się sam. Z nonszalancją ucałował mnie w rękę. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Życiowa przemiana. Sławek wprowadził mnie między innych ludzi. Zaakceptowana, przebywałam z nimi tak często, jak tylko mogłam. Stałam się jedną z nich i ponieważ chodzili do Szóstki, też poszłam do tej szkoły. Szkoła muzyczna, artystyczne towarzystwo, które uwielbiałam do tej pory, zeszły na drugi plan.

Potem tego żałowałam.

Szóstka miała opinię ogólniaka o najwyższym poziomie w Szczecinie. „Szkoła dla elity”, słyszało się. Jednak od początku wręcz jej nie cierpiałam. Była brzydka – stara, ponura i czuło się w niej presję otoczenia – tych wybrańców, w większości snobów. Nie lubiłam nauczycieli. Byli nieprzystępni. Ważni. A już najgorsza była wredna biologiczka, która hołubiła chłopaków, a dziewczyny gnębiła. Okolica też nie miała czym urzec; szkoła stała obok małego, łysego parku, w dodatku przy milicyjnym szpitalu. A na dokładkę miałam do szkoły pod górkę – w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Przerwy spędzałam wśród swoich. Z Kajtkiem, Lolkiem, Jasiem, przy boku Damiana. Wtulona w jego ramiona, wpatrzona w czarne oczy. Tylko Sławek ciągle biegał. Wszyscy go znali. Przewodniczący szkoły, nieustannie coś załatwiał. Lecz gdy go potrzebowałam, borykałam się z dylematami, był przy mnie. To Sławek pomagał mi w nauce. Wyjaśniał, wbijał do głowy matematyczne wzory. Pokazywał triki, jak cwanie zapamiętać te skomplikowane. A kiedy na lekcji łaciny wpadłam ze ściągawką, jako starszy brat poszedł mnie tłumaczyć. Pst! Bo nikt poza nami o tym nie wie.

Często bywał w naszym domu. Dużo opowiadał. Rodzice bardzo go polubili, a rozbawiał ich za każdym razem, gdy powtarzał:

– Myślcie sobie, co chcecie... Dla mnie Lilka jest jak siostra, a ożenię się z Gosikiem! – sama śmiałam się z tych jego zapowiedzi. Nie brałam ich na poważnie, ale z bratowaniem się zgadzałam.

Sławek potrafił do mnie dotrzeć. Sprowadzał na ziemię, kiedy zamiast się uczyć, opętana miłością bujałam w obłokach. Ochrzaniał, gdy była potrzeba. Słuchałam go i mu ufałam. Niepostrzeżenie stał się moim powiernikiem, starszym bratem.

W Szóstce znosiłam swoją mordęgę, dopóki „moi” nie zdali matury. Potem z niej uciekłam.

Poszłam do Dwójki – Liceum Ogólnokształcącego numer 2 imienia Mieszka I. Okazały budynek szkoły mieścił się w jednym z najbardziej uroczych zakątków Szczecina. Otoczonym z jednej strony rozległym, gęstym parkiem Żeromskiego, a z drugiej nabrzeżem Odry, Wałami Chrobrego – perłą Szczecina.

Ucieszona nowym środowiskiem, odżyłam. W Dwójce roiło się od młodych artystów, uczniów, którzy drugą część dnia spędzali w pobliskiej szkole muzycznej albo plastycznej. Kształcili się, tak jak ja, dwutorowo. Siłą rzeczy miałam z nimi wiele wspólnego. „Artyści, dziwacy” – często słyszałam. Doskonale się wśród nich czułam.

Do Dwójki chodziła też Ryba – moja najlepsza koleżanka, z którą od lat dzieliłam podwójne życie – to w powszechnej, i to w muzycznej szkole. Ona (tak jak Gosik) uczyła się gry na fortepianie, ale poza głównym instrumentem wszystkie inne przedmioty miałyśmy w tej samej grupie. Gdy tylko usiadłyśmy obok siebie w ławce na umuzykalnieniu, stałyśmy się sobie bliskie. Przybyła mi druga siostra, filigranowa blondynka o niebieskich oczach. Nawet podobna do mnie, a co więcej, zgrałyśmy się charakterami. Nigdy się nie kłóciłyśmy. Wspólnie ćwiczyłyśmy solfeż, uczyłyśmy się historii muzyki, instrumentoznawstwa. Kułyśmy razem do egzaminów. Dzieliłyśmy doświadczenia i sekrety. Powierzałyśmy sobie najgłębsze tajemnice. A gdy zagubiłyśmy się w labiryncie życia nastolatków, zawsze potrafiłyśmy znaleźć wyjście. Jedyne co nas różniło, to pozaszkolne towarzystwo. Moją paczkę Ryba znała tylko z opowiadań i z widzenia.

Tak jak wielu, ona również starała się przekonać mnie do wyjazdu.

– Wiesz, Lila, ja na twoim miejscu bym pojechała – radziła, kiedy rozżalona na los tłumaczyłam swoje racje. Gdy drżałam na myśl o rozstaniu z Damianem, a łzy bezradności jak grochy spływały mi po policzkach, rozumiała mnie. Też była zakochana, więc perswazje dawkowała stopniowo, by nie sprawić mi bólu.

Często popłakiwałam Damianowi w rękaw, a on, zatroskany, tulił mnie i głaskał. Dumał, szukał rozwiązania. Co zrobić, abyśmy mogli być razem? Wreszcie zaświtała mu myśl:

– Poproszę ojca, by porozmawiał z twoimi rodzicami.

– Może lepiej z mamą – zasugerowałam. Lubiła go, w przeciwieństwie do taty, który nie ufał mojemu chłopakowi. Nie rozumiałam, dlaczego. Przecież Damian traktował mnie jak księżniczkę z bajki – z szacunkiem i czule. Inni, w tym jego rodzice, dostrzegali to.

Słowa jego ojca: „Takiej miłości nie należy ignorować. Zobaczy pani... oni się pobiorą” – podziałały. Victoria! Mama się rozkleiła. Uległa. Chyba uwierzyła w naszą miłość i z obawy, by jej nie zrujnować, poświęciła się – została ze mną. Nie pojechała do Peru.

Do dalekiej Limy najpierw poleciał tato. Gosik dołączyła po paru miesiącach, w grudniu. Od tego czasu wyczekiwałam listów. Gdy przychodziły (często w foliowej torebce, rozbebeszone, z kartką: „Uszkodzone w drodze”), chłonęłam wszystko, co w nich opisywała. W wyobraźni chodziłam z nią po dzielnicach pięknych domów, wypielęgnowanych ogrodów z basenami, ozdobionych tropikalną zielenią. Widziałam nowoczesną szkołę w stylu atrium, w której Gosik biegała po korytarzach wyłożonych jasnymi kaflami z marmuru. Radosnych południowców ubranych w szare mundurki z białymi koszulkami, wśród których z roześmianą buzią hablała po hiszpańsku... Podobno ten język sam jej wchodził. Czy to możliwe? Ojejku, zawsze tego chciałam!

Gdy pisała o ojcu, jak bardzo był zaabsorbowany pracą, zdawałam sobie sprawę, że jej nas brakuje.

Mama czytała każdy list po kilka razy. Przy każdym roniła łzy. Tęskniła boleśnie. Czułam się winna. Jednak to poczucie szybko znikało, gdy wracałam myślami do Damiana. Do doznań, jak cudownie jest kochać i być kochaną. Każdą wolną chwilę spędzałam z nim. Było ich coraz mniej. Damian poszedł na studia. Był na innym kierunku niż Sławek, Kajtek i Jasiu, więc naturalnie paczka się rozpadła. Studenci Politechniki Szczecińskiej byli pochłonięci nowymi zajęciami. Jakie by one nie były, zawsze okazywały się ważniejsze od moich.

Któregoś wieczoru zachciało mi się rozweselić duszę. Zasiedziałam się w salce szkoły muzycznej z Rybą i z kumplami. Graliśmy, śpiewaliśmy, odstawialiśmy chałturę. Do domu przyszłam późnej niż zwykle. W pokoju rodziców grał telewizor.

– Cześć, mamuś! – krzyknęłam od drzwi, ale nie usłyszałam odpowiedzi. Pomyślałam, że może zasnęła zmęczona. Odkąd pamiętam, mama całe życie gnała. Praca, zakupy, gotowanie, pranie... Ani odrobiny czasu dla siebie. Zawsze dbała, abym przypadkiem nie zapomniała zjeść.

Postawiłam skrzypce przy ścianie i weszłam do kuchni. Tam jej nie było. Cicho, na palcach, zajrzałam do pokoju...

– O Jezu! Mamuniu! Mamuniu, co ci jest?! – siedziała w fotelu wyprostowana, jakby połknęła kij, i rzęziła. Odchylała głowę do tyłu przy każdym dziwnie długim, branym ze strasznym wysiłkiem wdechu. Z wydechem miała jeszcze większe trudności. Dusiła się. Obie ręce trzymała na piersiach. Oczy miała wybałuszone, wystraszone.

Nie wiedziałam, jak jej pomóc. Chciałam ją przytulić, ale bałam się, żeby nie wytrącić jej z pozycji, w której szukała ulgi. Serce mi łomotało. W gardle zrobiło się sucho, a w dołku czułam nerwowy ucisk. Trzęsłam się z przerażenia. Chwyciłam za telefon i wykręciłam numer na pogotowie.

Na drugi dzień z płaczem teleksowałam z ZGR-u [1] do ojca: „Mama w szpitalu. Przyjeżdżaj”.

Zajęło dziesięć dni, zanim się zjawił. Z dnia na dzień łudziliśmy się nadzieją, że mama wydobrzeje, jednak stan jej zdrowia ani trochę się nie polepszał. Serce szwankowało, a ataki astmy się nasilały. Ojciec zrezygnował z kontraktu w Peru. Miesiąc po nim, wróciła Gosik. Rewelacyjnie zmieniona. Przybyło jej kobiecego ciała, a brązowe włosy, pokryte złotymi pasemkami słońca, jeszcze bardziej falowały. W połowie września dołączyła do drugiej klasy w Dwójce, a mi zostało osiem miesięcy do matury.

Przerażenie wkradało się w świadomość na samą myśl o egzaminie dojrzałości. Pojawiały się dręczące pytania: „Kim chcę być? Co robić? Co ma przyszłość? Czy w dalszym ciągu kształcić się w kierunku muzycznym? Zostać muzykiem? W świecie artystów nie zajdę daleko” – zaczęłam zdawać sobie z tego sprawę. Do tego potrzebny był prawdziwy talent.

– Więc co dalej? – główkowałyśmy z Rybą godzinami.

Tak naprawdę interesowała mnie medycyna, choć wiedziałam, że rozpoczęcie takich studiów to mrzonki, bo do ślęczenia nad książkami też nie byłam stworzona. Obie miałyśmy zagwozdkę. Co zrobić, by nie zostać tylko z „dużą maturą”? Szukałyśmy jakiegoś sensownego kompromisu.

– Lila, już wiem, na co pójdziemy! – pewnego wrześniowego popołudnia Ryba wpadła do mnie zdyszana. Minę miała pogodną, pełną otuchy.

– Na co?

– Na geodezję!

– O tym nie pomyślałam – spojrzałam na nią zaintrygowana.

– To podobno bardzo intratny fach i mam przeczucie, że nam się spodoba.

Zajrzałyśmy do encyklopedii, czym dokładnie zajmuje się geodezja. Gdy skończyłyśmy czytać, poderwałam się, wyrzucając w górę ramiona.

– Doskonały pomysł! – uściskałam ją uradowana.

Następnego dnia zamilkły skrzypce, powiesiłam je na ścianie. Z sentymentem spoglądałam na nie, wybiegając myślami w przyszłość. Praca w jednym z biur kartograficznych, dom, rodzina, a przy moim boku Damian.

Zadzwonił, kiedy snułam plany.

– Masz chwilę? – zapytał cichym głosem. Wydawał mi się zakłopotany.

– Pewnie.

– Będę za parę minut. Czekaj na mnie przed bramą.

Damian rozbijał się fiatem 125. W owych czasach niewielu studentów jeździło samochodami. W niecały kwadrans zjawił się na Gorkiego. Zatrzymał się przede mną z piskiem opon. Wysiadł z auta i zamaszyście trzasnął drzwiami.

– Chodźmy na spacer – odezwał się, nie patrząc mi w oczy.

Szliśmy powoli, trzymając się za ręce, tylko tym razem zamiast ciepłem wiało od niego chłodem. Rozmowa się nie kleiła.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć... – opuścił głowę, jakiś nieswój, wyraźnie zmieszany. Jego zachowanie zaczęło być krępujące. Przystanęłam. A kiedy wyślizgiwałam z jego ręki swoją, oznajmił:

– Przestałem cię kochać... – mówił coś jeszcze, ale co, tego już nie słyszałam. Serce mi pękło. Wielka miłość roztrzaskała się na milion kawałków. Świat przestał istnieć.

Zostawiłam go na ulicy. Pędząc do domu, dławiłam się płaczem. W mieszkaniu nie było nikogo. Padłam na kanapę i wyłam. Jak długo? Nie wiem. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy poczułam czułe głaskanie. Podniosłam zamglony wzrok. Przy mnie stał ojciec. Nie pytał o powód – domyślił się.

Wtuliłam się w jego ramiona. Łkając, szukałam ukojenia. Otworzyłam oczy. Na widok Gosika stojącej w bezruchu z przerażoną miną ponownie się rozryczałam.

– Co się stało? – przykucnęła przejęta.

– Da... Damian ze mną... – nie potrafiłam dokończyć zdania. Przygryzłam dolną wargę, mocno zacisnęłam oczy, z których znowu wypłynął słony potok.

Płakałam bez przerwy. Zasypiałam i budziłam się ze łzami. Płynęły nieprzerwaną strugą. Zdruzgotana, nie byłam w stanie jeść, więc ojciec wytrwale karmił mnie zupami; wszystko inne rosło mi w buzi. Rano przed pracą łyżeczka po łyżeczce wlewał we mnie kaszkę mannę. Współczuł. Ani razu nie prawił morałów, nie pouczał. Razem z Gosikiem czuwali nade mną na okrągło.

Rozpaczałam. We łzach topiłam żal. Trwało to trzy dni i trzy noce, aż w końcu wstrząsnęła mną złość. Spłynęła ostatnia łza i choć zostawiła posmak goryczy, dziurę w duszy, to nagle pęknięte serce drgnęło. Krew zabulgotała. Wezbrał bunt. Nieokiełznane pragnienie – odrobić stracony czas, bez hamulców pohulać, poszaleć, poznawać nowych ludzi. Lubić, nie kochać, używać życia. Wolna poszybować na szeroko rozpostartych skrzydłach.

Czwartego dnia umalowałam spuchnięte powieki, przyciemniłam rzęsy tuszem i wyszłam z domu. Pojechałam do mamy do szpitala, by ją zapewnić, że od teraz już wszystko będzie dobrze.

Minął tydzień. Mama wydobrzała, wróciła do domu. Życie powróciło do normy. Rozmawiałam przez telefon, kiedy jak burza do mieszkania wpadła Gosik.

– Lilka, zadzwoń do Grażyny i powiedz jej, żeby za kwadrans była gotowa.

– Gotowa na co?

– Na randkę!

– Jaką randkę?

– Mają przyjechać i czekać pod bramą.

– Kto?

– Chiquita ze swoim facetem i jego kolegą, który chce poznać Grażynę.

– O czym ty mówisz? Jaka Chiquita?

– Koleżanka z klasy. Myślałam, że ją znasz. Ona wie, że jesteś moją siostrą.

– Nie, nie znam.

– Ma taką południowoamerykańską urodę. Rzuca się w oczy.

– ...??? A co ty masz z tym wspólnego?

– Ten kolega przyuważył Grażynę w jakimś klubie studenckim. Spodobała mu się i chciałby ją poznać. Wczoraj, gdy we troje jechali samochodem, zobaczyli, jak stałam z Grażyną na ulicy. Chiquita powiedziała mu, że mnie zna i że zaaranżuje spotkanie.

Nie poznałabym Andrzeja, gdyby nie babska ciekawość, z kim ma się spotkać moja koleżanka. Gdyby nie Piotr, jego kolega, któremu się spodobałam, i gdyby Chiquita nie zawołała mnie, abym podeszła do samochodu, w którym czekali na Grażynę.

Andrzej nie był w moim typie, bo jasnowłosy, lecz silna, muskularna sylwetka, jego piękne, jak wyrzeźbione, ręce nęciły. Gdy się odezwał, tchnęło od niego serdecznością. Zdążyła mi zaimponować jego dojrzałość, mimo że pogawędkę przerwała nam Grażyna. Przywitała się, wsiadła do samochodu i odjechali.

Przez następne dni Andrzej tkwił w moich myślach, ale go nie spotkałam. Niezręcznie było mi o niego pytać, więc nie pytałam. Wzięłam się solidnie za naukę. Sławek czuwał. Zaglądał do mnie, podciągał w matematyce, sprawdzał, jak się mam. A ja chyba stwardniałam, świetnie dawałam sobie radę.

Wtedy już chodziłam na kurs angielskiego do Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Któregoś wieczoru, wychodząc po zajęciach, w dużym holu poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Obejrzałam się i zobaczyłam znajomego brodacza.

– Andrzej! – uśmiechnęłam się radośnie. – Co ty tu robisz?

– Chodzę na angielski, a ty?

– Dokładnie to samo. Właśnie skończyłam lekcje.

– Ja też. Chcesz, to odprowadzę cię do domu.

Szliśmy parkiem Kasprowicza. Pod nogami szeleściły liście, pachniało jesienią, a my rozprawialiśmy. Spontanicznie: o szkole, o sobie, o życiu, o upodobaniach, o muzyce. Zanim się zorientowałam, wyśpiewałam mu swoją historię. Brzmiała melodyjnie, dopóki nie dobrnęłam do zmarnowanej okazji wyjazdu do Peru. Tonacja zmieniła się na smętną. Nie dowierzał. A gdy mu wyjaśniałam, dlaczego nie pojechałam do egzotycznej krainy, do harmonii wkradły się dysonanse. Kręcił głową.

– To niebywałe. Teraz na pewno plujesz sobie w brodę? – ciepło objął mnie za ramię.

– Niezupełnie. Wszystko dzieje się za jakąś przyczyną... No, ale dosyć o mnie; kolej na ciebie.

Rozgadał się o pracy asystenta w Instytucie Mechanizacji na Akademii Rolniczej. Praca naukowa wyraźnie go pociągała, bo mówił o niej z ekscytacją. Spodziewałam się, że uprawia sport, ale zaskoczył mnie, gdy wyjawił, że chodzi na spotkania z malarzami. W artystyczny światek wciągnął go Mistrzu – malarz hobbysta, kolega ze studiów. Teraz dzielili pokój w hotelu asystenckim. Z fascynacją słuchałam o studenckich latach w Pradze, gdzie Andrzej był znany jako Donald. Zaświtało mi, że gdy ich poznałam, Piotr właśnie tak się do niego zwracał. „Donald” – ta ksywka zupełnie mi nie leżała. Imię Andrzej bardziej do niego pasowało.

– Powiedz coś po czesku – poprosiłam, a on rozbujał się z tym jakby zdrobniałym polskim, brzmiącym komicznie, z którego rozumiałam co któreś słowo.

Spodobał mi się ten intelektualista (starszy ode mnie o siedem lat) z zamiłowaniem do filozofii. Wszystko go interesowało. Zaintrygował mnie sobą.

– A skąd pochodzisz?

– Z Sycowa – odparł dumnie – miasteczka pod Wrocławiem. Nie obiło ci się o uszy?

O Sycowie nie słyszałam, jednak nazwa śmiesznie mi zabrzmiała. Spojrzałam na pogodną twarz Andrzeja i roześmiałam się w głos.

– Hej, tu nie ma się z czego śmiać. To znaczące miejsce. Leży na międzynarodowej trasie E 12, Mediolan – Syców – Moskwa.

Tym wyjaśnieniem rozbawił mnie serdecznie. I tym mnie ujął.

Chciałam sprowokować następne spotkanie, więc zagadnęłam o książkę, którą trzymał pod pachą wraz z podręcznikiem do angielskiego. Chętnie pożyczył mi Rzemiosło życia Cesare Pavesego.

Potem wypatrywałam go po lekcjach. Pretekst miałam, ale szczęścia zabrakło. Andrzej przepadł. Wsiąkł jak woda w piasek.

W październiku planowałyśmy z Rybą wypady na koncerty do zamku i do filharmonii. Brakowało nam muzyki. Czekałam, aż zadzwoni, by umówić się konkretnie. Jedząc obiad z rodzinką, usłyszałam telefon... To ona! Zerwałam się na równe nogi.

– Halo, to ty, Ryba?

– Nie, nie Ryba. Czy rozmawiam z Lilką? – odezwał się męski głos.

– Taaak – odpowiadałam powoli, szukając w myślach, kto o mnie pyta. Głos wydał mi się znajomy. – Andrzej?

– Aha...

– Ale niespodzianka! Jak się masz?

– Serce mnie boli – odrzekł tajemniczo.

Zdębiałam. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Pomyślałam, że filozof sili się na żarty. Zaimprowizowałam:

– Mnie też. Słońce wyszło, ciśnienie skoczyło, to zapewne pogoda.

I choć go nie widziałam, po głosie czułam, że się uśmiecha.

– Właśnie skończyłem zajęcia ze studentami. Chciałbym się z tobą zobaczyć. Poszlibyśmy na spacer albo na kawę, gdybyś miała ochotę.

– Z przyjemnością!

– To wyjdź mi naprzeciw za pół godziny. Muszę po drodze jeszcze wpaść do Kontrastów. Przyjdę od Beyzyma.

Krew zabulgotała mi w żyłach. Migiem pobiegłam do łazienki. Umyłam twarz zimną wodą i spojrzałam w lustro. Od dawna nie widziałam siebie tak radosnej. Na nowo się umalowałam. Kreskami podkreśliłam oczy, koloru dodałam jasnosrebrną powiekówką i pociągnęłam rzęsy tuszem. Usta posmarowałam kremem Nivea. Wskoczyłam w brązowe spodnie i białą obcisłą bluzkę wyciętą w serek. Szyję okryłam mgiełką ulubionego zapachu Evasion, poprawiłam złoty łańcuszek z peruwiańskim rożkiem. W pośpiechu chwyciłam zamszową kurtkę i wybiegłam ukoić obolałe serce Andrzeja.

Dostrzegłam go z oddali, gdy wyłonił się po drugiej stronie przejścia, między budynkami. Nasze spojrzenia się spotkały. W żołądku zatrzepotały motylki. Coś magicznego pchało mnie w jego stronę. Przyspieszyłam kroku. On też przyspieszył, aż zaczęliśmy biec, by wpaść sobie w objęcia. Uniósł mnie, przycisnął mocno, zakręcił w kółko. Stawiając z powrotem na ziemi, pocałował. Poczułam się jak w niebie. Patrzyliśmy na siebie tak, jakbyśmy znali się od lat.

Od tego dnia codziennie byliśmy razem. Zamiast chodzić na angielski, włóczyliśmy się po ulicach Szczecina. Do Tenisowej, Kaprysu wstępowaliśmy na kawę i ciacho. Andrzej zabierał mnie na Szwoleżerów do hotelu asystenckiego. W pokoju 420 zazwyczaj przesiadywała ferajna znajomych. Poznałam jego przyjaciół, asystentów z AR-u. Długowłosy Mistrzu, o którym wiele słyszałam, zaskoczył mnie brakiem przedniego zęba. „Jak to? Artysta, wrażliwy na piękno i estetykę?” – cholernie się dziwiłam. Piotra nazywali Grubym, na zasadzie przeciwieństwa, bo był chudym jak źrebię blondasem z długimi lokami. Bywał u Andrzeja najczęściej. Ten miał zęby jak perełki, za to klął artystycznie. Reszta znajomych – wszyscy żonaci. O kurczę, co ja wśród nich robiłam? Byłam jeszcze uczennicą średniej szkoły, a oni, dorośli, robiący karierę naukową, mogli być moimi nauczycielami. Z satysfakcją odczułam, że przyjęli mnie do swego grona, ze wzajemnością zaakceptowali i bardzo polubili.

Prowadzałam Andrzeja na koncerty do filharmonii. On mnie na tańce do klubów studenckich, często do kina. Akurat trwał maraton filmowy „Konfrontacje”. Do Delfina spóźniliśmy się niedużo, jeszcze grano Kronikę Filmową. Rozsiadłam się wygodnie, poprawiłam kurtkę na kolanach i zaczął się seans. Wzrok stopniowo przywykł do ciemności. Spojrzałam z uśmiechem na Andrzeja. Odwzajemnił się, kładąc na mojej dłoni swoją. Uścisnęłam ją czule. Zaczął głaskać moją. I to jak! Zniknął ekran! Pieścił mi rękę jak wirtuoz. Odpływałam do świata podniety. „Oby tylko nie przestał” – w duchu prosiłam. W finezyjnych muśnięciach czułam jego drżenie. Sama telepałam się jak galareta, gdy dotknął mojej twarzy, obrócił ją powoli. Otworzyłam oczy, spojrzałam w jego. Pragnęliśmy tego samego. Poderwaliśmy się z siedzeń i bez słowa wyszliśmy z kina. W drodze do hotelu milczeliśmy. Ciągle dygotałam. Andrzej tulił mnie mocno, podsycając buchający ogień podniecenia. Byłam niecierpliwa. „Cholera jasna, że ten tramwaj tak się wlecze!”.

Po kilkunastu minutach, gdy wchodziliśmy do hotelowego mieszkanka, ciuchy fruwały po przedpokoju. Wziął mnie na ręce, przymknął nogą drzwi do łazienki, wniósł do pokoju. Padliśmy na tapczan i nie mogliśmy się sobą nasycić. W jednej chwili się ocknął. Wstał i powiedział:

– Czekaj tu na mnie. Zaraz wrócę – pogłaskał po policzku i poszedł do łazienki.

Byłam półprzytomna. Pożądałam go jak nikogo przedtem. Do bólu. Starałam się ochłonąć, równomiernie oddychać. Kiedy wrócił, otworzyłam szeroko oczy... i... jeszcze bardziej go chciałam. Stał w całej okazałości, rosły, umięśniony, piękny, jak go Pan Bóg stworzył. Nigdy przede mną tak nie stał nagi mężczyzna.

Odurzona wróciłam do domu. Przed snem jeszcze raz spojrzałam na Andrzeja – na jego zdjęcie stojące przy lampce na nocnym stoliku. Długo gapiłam się w tę ekspresyjną twarz, aż w końcu wymsknęło mi się z ust:

– Daj dzioba, ty mój... Dziubasie – tak go nazwałam.

Na każdą myśl o nim ciarki przelatywały mi po całym ciele. Rozkoszowałam się jego zapachem, każdym słowem, każdym dotknięciem. Nie znałam takiego uczucia. W Andrzeju nie zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Ta miłość rozwijała się z dnia na dzień. Pogłębiała z tygodnia na tydzień. Z miesiąca na miesiąc rosła i rosła, aż stała się pełna, głęboka, dojrzała. Prawdziwa.

W sylwestrowy wieczór byłam gotowa do wyjścia na prywatkę, kiedy przyszedł po mnie z bukiecikiem subtelnych, słodko pachnących frezji. Były moje dziewiętnaste urodziny. Dopiero tego dnia poznałam Andrzeja z rodzicami. Mama była ostrożna z oceną, a ojcu od razu przypadł do gustu, tak jak Gosikowi. Darzyła mojego Dziubasa nieskrywaną sympatią od samego początku. Mieli wiele wspólnego. Lwy – takie same, rzetelne, cierpliwe typy, które bawiła nauka.

Rzecz jasna, powiedziałam o Andrzeju Sławkowi. Był z moimi sprawami na bieżąco. Upłynęło jednak trochę czasu, aż na sylwestrze u Grubego poznali się osobiście. Nerwowo zerkałam na nich, gdy na osobności z poważnymi minami rozmawiali, marszcząc czoła. Wyczuwali jeden drugiego. A moje serce biło jak zwariowane – tak bardzo zależało mi na tym, by się polubili.

No! Wypili po kielonku. Drugim poprawili, bratersko poklepując się po plecach. Buzie same już się uśmiechały. Moja chyba najszerzej, bo cieszyłam się, że mój przyjaciel zaakceptował Andrzeja.

Teraz obaj nade mną czuwali. Zwłaszcza w czasie nauki do matury. Rozwiązując zadania, ślęczeliśmy nad książkami całe noce. Czasami towarzyszyła nam Gosik. Było wesoło (tylko im oczywiście, bo mnie mdliło ze stresu). W ciągu dnia z Rybą przerabiałam polski. Miałam dosyć żmudnej, nieustannej nauki. W głowie plątał się nadmiar wiadomości, a napięcie przed wielkim egzaminem nie dawało spokoju. Ledwo zipiąc, dobrnęłam do maja.

Po maturze świat zaczął wyglądać inaczej. Stał się beztroski. Piękniejszy. Ciepły i kolorowy. Zazielenione parki wypełniły się, a w mieście jakby przybyło ludzi.

Pobiegłam do Andrzeja na uczelnię. Zastałam go kończącego badania laboratoryjne. Och, jak mi się w tym białym kitlu podobał. Mój naukowiec.

Ucieszył się na mój widok.

– Cześć, Dziubasie! – też tak na mnie mówił. – Dobrze, że jesteś. Wiesz, po tym intensywnym okresie przydałoby się zmienić krajobraz. Przed chwilą wpadł mi do głowy pomysł. Pojedziemy...

Byłam gotowa pojechać z nim na koniec świata, a on mnie wziął do Sycowa. Przez pięć godzin tłukliśmy się pociągiem do Wrocławia. Potem jechaliśmy autostopem w wielkiej ciężarówce. Wieczorem wylądowaliśmy w małym śpiącym miasteczku. Miejscowość cicha, ale w domu państwa Arkuszewskich... mamma mia! Głośno jak we włoskiej rodzinie.

Siedemnastoletni brat Leszek co chwilę poprawiał ciemne, prawie czarne, długie włosy. Szpanował postawionym na sztorc kołnierzem koszuli. Niby trochę wstydliwy, ale w oczach miał figliki. Nie odzywał się dużo, czasami wtrącał dowcipne słówka. Nazwał mnie Szczypkiem. Polubiłam go. Mama, do której Andrzej był podobny, biegała w tę i z powrotem. Co i rusz zwracała się do domowników podniesionym głosem, ale Andrzeja hołubiła. Uśmiechając się, odsłaniała białe, równiusieńkie zęby. Ojciec, szpakowaty pan Franciszek – z ostrymi rysami, dużymi, odstającymi uszami i orlim nosem, wydawał się srogi. Stale wymachiwał rękoma. Elżbieta, siostra Andrzeja, młodsza o trzy lata, miała długie, sięgające niemalże do pasa gęste czarne włosy. Podobna do ojca, sprawiała wrażenie najmądrzejszej we wsi. Pewna siebie, gęgała.

Wydawali się bezpośredni, jednak odnosiłam wrażenie, że ten luz był na pokaz, nie za dobrze grany. Obserwowałam więc, słuchałam, o czym rozmawiali, popijałam herbatę za herbatą, robiąc dobrą minę. A gdy się opiłam jak smok, wstałam do toalety. Jeszcze do niej nie doszłam, a już mną rzuciło. Jakbym dostała w policzek, chlasnęły mnie słowa:

– Skąd wytrzasnąłeś to dziecko? – z kpiną pytali Andrzeja.

I choć nie powinnam się dziwić, bo zawsze wyglądałam na młodszą, niż metryka wskazywała, zrobiło mi się głupio. Przykro. Poczułam się zraniona.

Skręcało mnie ze złości. Oni udawali miłych, ja też. Mocno musiałam uważać, bo z natury język mam niewyparzony i korciło mnie, by odszczeknąć tu i ówdzie, tymczasem dzielnie się trzymałam. Nie chciałam sprawić Andrzejowi przykrości.

Przez następne dwa dni wyciągałam go z domu. Chętnie pokazywał mi rodzinną miejscowość. Centrum malowniczego rynku z kolorowymi kamieniczkami, którędy przebiega ta sławna trasa E 12. Hotel o tej samej nazwie. Zaprowadził mnie pod swoją szkołę, potem pokazał gotycki ceglany kościół. Opodal wyniosłą wolno stojącą wieżę „dzwonnicę” – najwyższą budowlę w Sycowie. Dalej sportowy ośrodek OSIR-u z basenem i kortami tenisowymi. Piękny park, ciągnący się kilometrami, gęsty jak puszcza. Restaurację Parkową i kino.

– To wszystko? Co robić w tak małej mieścinie?

– Wyobraź sobie, że nigdy się tu nie nudziłem – zaciągnął mnie pod kapliczkę, część pałacowego kompleksu, która zachowała się jako jedyna pamiątka z przedwojennych lat.

Po lekcji historii przyszedł czas na biologię. Wylądowaliśmy na działkach, gdzie wśród zielonych krzewów kręciło się kilkoro ludzi. Z zapałem uprawiali małe ogródki. Uwijali się jak mrówki, sympatycznie zagadując jeden drugiego. W Sycowie wszyscy się znali.

Andrzej podwinął rękawy i zabrał się do plewienia. Patrzyłam, z jakim zapałem wyrywał z czarnej gleby drobniutkie roślinki, jak zgrabnie mu to wychodziło. Też tak chciałam. Nigdy nie babrałam się w ziemi. „To przecież żadna sztuka” – pomyślałam i dopadłam drugiej grządki. Wyrywałam, czyściłam, pielęgnowałam, aż w krzyżu zaczęło strzykać.

– No proszę! Zobacz, jak ładnie zrobiłam! – radośnie wskazałam na schludne, wyplewione poletko. Jednak Andrzej mnie nie pochwalił. Minę miał zdumioną, a w wybałuszonych oczach pojawiła się konsternacja.

– Dziubas, coś ty narobiła?!

– No jak to? Przecież powyrywałam chwasty.

– Och, ty mieszczuchu, zamiast lebiody powyrywałaś wszystkie rzodkiewki!

Na nowo powtykał flance. Uratował mnie z opałów, zaoszczędził wstydu.

Ale ulga! Oddychałam szczęśliwie, gdy wróciliśmy do Szczecina, życia, które znałam. Do miasta, jego ruchliwych ulic, sklepów, kawiarni, klubów, kin, wspólnych przyjaciół. Wśród nich wakacje przeleciały błyskawicznie i zbliżał się wrzesień. Nie obawiałam się geodezyjnej szkoły, ale ściskało mnie w dołku na myśl o rozłące z Andrzejem.

Były to lata siedemdziesiąte, epoka gierkowska. Najlepsza, jaką pamiętała Polska. Sklepy wypełniały się atrakcyjnym towarem. Na wystawach zachodnie ciuchy, artykuły sprzętu domowego i smakołyki. W mięsnym tak pachniało suszoną myśliwską, że ślinka leciała. Tylko kupować. Ale za co? Kasy od pierwszego do pierwszego nie starczało.

Kto miał inicjatywę i odwagę, jechał na Zachód. O mały włos bym zapomniała... Trzeba było jeszcze załatwić paszport albo promesę wizową. W każdym razie uchyliły się drzwi na świat. Coraz więcej z nas wyjeżdżało. Lecz nie podróże podniecały Polaków. Mobilizacja do wyjazdów rodziła się z chęci zarobienia.

Andrzej w Szczecinie nie miał szans, więc załatwiał przydział dewiz i paszport w Sycowie. Liczył na znajomych w urzędach, kolegów ze szkoły. Miał nosa. We wrześniu szykował się do Szwecji. Popłynął ze Świnoujścia do Ystad, potem pociągiem do Malmö, by szukać pracy. Na jednej z okolicznych farm los uśmiechnął się do niego. Dostał robotę – wycinanie kapusty i kalafiorów za dwa dolary na godzinę. U szwedzkiego badylarza przez miesiąc zarobił tyle, ile (w przeliczeniu) przez rok na uczelni.

Cieszył się, zadzwonił raz, a mnie szalenie go brakowało. Z utęsknieniem czekałam na dzień, w którym miał wrócić. Nieustannie zanudzałam Piotra prośbami, by pojechał ze mną po niego do Świnoujścia.

– Dziubas! – dojrzałam Andrzeja w tłumie. Zarośnięty, z dłuższą niż zwykł nosić brodą, z włosami do ramion, wyglądał jak Rumcajs pełen uciechy. W granatowych dżinsach, tego samego koloru swetrze i beżowym kożuszku podszedł do nas, stukocząc czarnymi chodakami. Z usatysfakcjonowaną miną postawił na ziemi toboły i porwał mnie w objęcia.

– Nareszcie! – nie mogliśmy się od siebie oderwać, aż niecierpliwy Gruby furknął:

– Już dosyć tego! Migdalić będziecie się później. Donald, daj dobrego papierosa!

Czar romantycznej chwili prysnął. Ale gdy tylko przyjechaliśmy do Szczecina, w domu niespodzianka. Andrzej obsypał mnie prezentami. Klasyczny szaraczek, puszysty golf z angory leżał jak ulał.

– Zobacz, jak trafiłeś z rozmiarem!

W oczach Andrzeja pojawiło się zadowolenie.

– Znam cię lepiej, niż ci się wydaje. Czy wiesz, że twoja stopa jest długości mojej dłoni? – wyciągnął z reklamówki białe dziurkowane chodaki. Pasowały, a jakże, perfekt.

– Dzięki...

– Poczekaj, poczekaj, jeszcze jeden drobiazg – sięgnął do prawej kieszeni dżinsów i wyjął pudełeczko pokryte pluszem.

Uchylałam wieczko powoli, z drżeniem.

– Ojej! Śliczna! – odpięłam łańcuszek z rożkiem, z którym nigdy się nie rozstawałam, dowiesiłam misterną złotą kotwiczkę i założyłam na szyję. Z zalotną miną uniosłam w górę głowę i wysunęłam pierś do przodu.

– No i jak się prezentuje?

– Doskonale – chwycił złote ozdoby, zacisnął je mocno w dłoni. – Chciałbym cię zakotwiczyć. Na stałe.

Zajrzałam w jego mądre oczy, wypełnione miłością i się rozczuliłam. Ledwo wydusiłam z siebie:

– Dziubas, to znaczy, że chcesz... tak na dobre i na złe?

– Na dobre... z tobą, przy tobie, teraz i potem... i tak... na zawsze!

Och, jak we mnie kipiało szczęście. Myślałam, że nie wytrzymam. Musiałam podzielić się z kimś tą radością, i to jak najszybciej. Gosik i Sławek dowiedzieli się pierwsi.

– Naprawdę?! Bomba! Kiedy?! – pytali.

Potem wtajemniczyliśmy uczelniane towarzystwo. Ale nam dopingowali! Tylko z rodzicami mieliśmy zagwozdkę. Jak im o tym powiedzieć?

– Pojedźmy na Gwiazdkę do Sycowa. Zadzwonię do Franków i powiem, że zjawimy się na święta.

Andrzej miał szczere chęci, dobre zamiary, lecz gdy zakomunikował swoim rodzicom, że przyjedzie ze mną, zrobiła się zadyma. Nie chcieli mnie widzieć. Pragnęli mieć go tylko dla siebie.

I poplątało się. Wyszło głupio i w dodatku bolało. Pomimo tego nie byłoby dylematu, gdyby Andrzej uprzednio nie powiedział moim rodzicom, że zabiera mnie na Boże Narodzenie do Sycowa. Jak tu wybrnąć z niezręcznej sytuacji, jak rozplątać ten supeł?

– ...że ja o tym wcześniej nie pomyślałem! Pojedziemy do Czechosłowacji. Do Javornika. Do mojej drugiej rodziny. Nareszcie poznasz Nikosa! – wykombinował.

– Mówiłeś, że mieszka w Pradze.

– No bo tam mieszka. Alička też, ale rodzice, odkąd uciekli z Grecji podczas wojny domowej, mieszkają w Javorniku. Tam co roku w rodzinnym gronie spędzają święta. Zobaczysz, jacy to wspaniali ludzie.

W wigilijny wieczór z pierwszymi płatkami śniegu opuszczaliśmy hotel asystencki. Prószyło przez całonocną podróż w Sudety. Spokojne, urokliwe góry o porośniętych drzewami stokach spały, okryte białą pierzyną zimy. Upoiły mnie swoim urokiem. Cichy Javornik przywitał migoczącym słońcem, a wesoła rodzina Katakalidisów – otwartymi sercami.

– Je tady Donald z Lilkou! Ahoj, ahoj, Donalde... – przekrzykiwali się jeden przez drugiego.

– Poznaj Nikosa – Andrzej przedstawił mi niskiego czarnowłosego Greka z wąsem, o twarzy okrągłej i rozpromienionej jak słońce, które nas przed chwilą witało.

– Ahoj, Lilko, my tu już na was czekamy – odezwał się prawie dobrą polszczyzną i zabrał się za przedstawianie. – To są moje siostry, tak? To je Alička, to je Helenka, a tady je nejstarší – Cikra.

Trzy śniade dziewczyny patrzyły na mnie ciemnobrązowymi, wielkimi jak kasztany oczami i szczerze się uśmiechały.

– Tatínek je v hospodě, a maminka v kuchyně... maminko! – zawołał.

Drobna jak kruszynka kobieta na widok Andrzeja rozpostarła szeroko ramiona.

– Donalde! – przytuliła go do siebie jak syna, a on ukochał ją jak matkę. Potem podeszła do mnie i ciepło przygarnęła. Przyjęła nas jak najbliższą rodzinę.

Jeżeli przed tą wizytą miałam tremę, to zniknęła ona w jednej sekundzie, gdy tylko przekroczyłam próg tego domu. Mieszkała w nim serdeczność.

Rozgoszczeni w dużym pokoju, umeblowanym w staromodnym stylu, posilaliśmy się. Oni zaciekawieni pytali o nas. Dziewczyny zastawiały zakąskami stół nakryty kremowym obrusem w złote esy-floresy, donosiły świeżą kawę, loukoumię i baklawę – niesamowicie słodkie greckie słodkości. Wciąż zmieniały się tematy, a opowiadaniom nie było końca. Donalde... – zwracali się do Andrzeja. W ich ustach brzmiało to jakoś ładniej. Nawet do niego pasowało.

Gdy za oknami szarzało, przyszedł tatinek, uosobienie spokoju. Pięćdziesięcioletni mężczyzna o ciemnej karnacji gładził dłonią szpakowate włosy. Od czoła miał duże zakola, ale baczki gęste, brwi jak krzaki podkreślały grecką męskość twarzy. Musiał być głodny, gdyż od razu zasiadł do stołu. Położył na kolanach serwetkę, wymownie skinął na maminkę i zagaił:

– Víte, Že maminka je nejlepší kuchařka na světě? – z uśmiechem rzucił hasło do świątecznego obiadu.

Alička polała piwo. Usiadła obok mnie i pogłaskała po ramieniu. Wtrącając polskie słowa, zachęcała do rozmowy.

Nazajutrz do popołudnia zwiedziliśmy Javornik, a wieczorem:

– Jedeme do Jeseniku! – zarządził Nikos. Wziął tatínka skodę i pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka. Malowniczo położone popularne uzdrowisko w Czechach. Mikroklimat Jesenika zachwalali miejscowi. Tam poznałam następne pogodne dusze. Swatkę, atrakcyjną blondynę o typowo słowiańskiej urodzie. Jej ważnego męża, doktora psychiatrę Tanasa – dwumetrowego dryblasa. On z Nikosem byli jak dwa Michały, jeden duży, drugi mały... Stanowili komiczne duo. Nikos gadał, ciągle szczerzył zęby, śmiał się bez przerwy. A Tanas brał go za pacjenta, słuchał z poważną miną, a gdy się odzywał, wszyscy rżeli ze śmiechu, brzuchy pękały. Do łez rozbawiła towarzystwo para dowcipnisiów.

Mały Nikos ledwo dychał,

Duży Tanas go popychał...

aż na ziemię popadały kecające [2] dwa Michały.

W tym domu wrzało od radości. Ile pivečka poszło w czasie tych kilku godzin, tego nikt nie byłby w stanie zliczyć. Leciał kawał za kawałem. Bawili się świetnie. Też się śmiałam, tyle że nie z nimi, lecz z nich, bo jak tu się nie śmiać, gdy procenty szumią w głowie i wszyscy dokoła rechoczą? Wytężałam słuch i umysł, a mimo to nie rozumiałam kawałów.

– Cooo? Co? – pytałam.

– Lilko, nechápeš[3]? – szturchał mnie Tanas.

I choć tak bardzo chciałam, niewiele chapałam. „Dość tego!” – postanowiłam nauczyć się czeskiego.

Kogo przyniosło tym razem?

Dwa życia połączyliśmy z Andrzejem w jedno w promieniach słońca. W tę ostatnią, przepiękną sobotę czerwca prażyło niemiłosiernie. Żar lał się z nieba. W cieniu kościelnych murów niósł się dźwięk skrzypiec – koledzy ze szkoły muzycznej grali Ave Maria. Siostry wtórowały, pochlipując ze wzruszenia, mamy ocierały łzy, ojcowie trzymali fason. Andrzejowi świadkowała kuzynka Majka, a Sławek stał u mojego boku. Rodzina, przyjaciele, znajomi przeżywali ten dzień razem z nami.

Mama dała mi wcześniej relanium, lecz wciąż drżałam z przejęcia, gdy Andrzej wnosił mnie, swoją żonę, przez próg domu weselnego, a rodzice obdarowywali chlebem i solą. W studenckim klubie Kubuś Loniek z Zamolem (kumple z uczelni) podjęli się roli barmanów, Gruby dyskdżokeja, a Nikos z Tanasem dbali, by nikomu nie zszedł uśmiech z twarzy.

Zastał nas ranek, kiedy upojeni emocjami wracaliśmy do domu, żartując, że przehulaliśmy noc poślubną; wycieńczeni do granic, padliśmy jak kawki.

Nazajutrz na poprawinach dyskusje wzniecała polityka. Przed dwoma dniami premier Jaroszewicz zapowiedział podwyżki. W Radomiu, w Ursusie i w Płocku wybuchły strajki. W Szczecinie także wrzało. Ów czerwiec okazał się początkiem czegoś wielkiego, ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy.

Andrzej zaplanował wyjazd do Szwecji na lipiec, ponieważ drugą połowę sierpnia i wrzesień miał zajęty praktyką ze studentami. Tym razem wybierali się z nim: Bronek, Loniek, no i Sławek, którzy jak zwykle palili się do kolejnego wyjazdu za granicę.

Zamiast w podróż poślubną pojechaliśmy... on na saksy do Malmö, a ja z Rybą do Pragi.

– Przyjechałam z ambitnym zamiarem – oznajmiłam, tuląc Nikosa na przywitanie. – Wiesz, chciałabym... muszę... tak sobie postanowiłam, że podczas pobytu w Pradze nauczę się czeskiego. Czy mógłbyś do mnie mówić wyłącznie w tym języku? Ani jednego polskiego słówka, co?

– Opravdu, Lilko? Ano, ano! – przystał na to z uciechą.

Gestykulował, tłumaczył, cierpliwie wyjaśniał, gdy nie rozumiałam. Powtarzał wyrazy i zwroty, aż w końcu w mózgownicy zaczęło mi się utrwalać. Wówczas pełna radości wykrzykiwałam:

– Nikosku, uŽ jsem to pochopila![4]

Codziennie po pracy oprowadzał nas po Pradze. Ekstatyczne miasto, pełne malowniczych, dostojnych kamienic, wybrukowanych ulic, nasycone historią, tętniło życiem.

Obiad u Medvidku – knedliky, karkówkę z zasmażaną kapustą z kminkiem jadłyśmy zachłannie, aż nam się uszy trzęsły.

Zachłysnęłam się Złotą Uliczką. Zaglądając przez okna do każdego z maleńkich, barwnie wymalowanych domków, wypatrywałam życia z bajki, bo jak w bajce się czułam. Jeżeli ktoś powie o Pradze, że jest piękna, to ją obrazi. Praga jest zachwycająca. Niezwykła! Przez cały pobyt każdego dnia ją podziwiałam. Zrozumiałam, dlaczego Andrzej kochał Pragę.

Mieszkałyśmy kątem u Nikosa, dopóki nie załatwił nam samodzielnego lokum – pokoju z łazienką na Suchdolu. Ależ to było niesamowite uczucie – wkradłam się w świat Andrzeja i Nikosa. Niedawno Suchdol był ich domem. Tam mieszkali i studiowali. Ciągle znało ich wielu, toteż Nikos, gdy tylko napotykał znajome twarze, dumnie mnie przedstawiał:

– To je Lilka, Donaldova manželka.

W międzynarodowym towarzystwie rozeszła się fama. Na Suchdolu kłaniano mi się w pas. Czułam się jak wielmożna dama. Służono pomocą, kiedykolwiek jej potrzebowałam. Zapraszano na okraszone smakołykami imprezy, gdzie vinečko bile lało się strumieniami. Wśród wesołego grona był Wojtek – jedyny Polak. Traktował mnie z dystansem, za to Rybę jak swoją dziewczynę porywał na dyskoteki. Zagraniczni studenci mieszkali w akademiku okrągły rok. Była to zbieranina osób z różnych kontynentów. Latynosi, Arabowie, Afrykanie opowiadali o dalekich krajach. Wykorzystując każdą spędzoną z nimi chwilę, rozmawiałam łamanym czeskim. „Kali być, Kali chcieć...” – ćwiczyłam, ile się dało.

Najlepszą szkołę dostałam od Alički. Mieszkała na Podbabie, w sąsiedniej dzielnicy. Wpadała do nas często. Mówiła prostym językiem, łatwym do zapamiętania. Wchłaniałam szybko, a gdy nabierałam swobody z prostymi zwrotami, ona wciągała mnie w coraz trudniejsze konwersacje.

Obie z Rybą pokochałyśmy tę energiczną, słodką jak miód dziewczynę. Przez jej niezwykły dar komunikowania się z ludźmi miałyśmy wrażenie, że wszyscy ją znają. W tym wielkim mieście gdziekolwiek nie poszłyśmy: Ahoj, Aličko! - przystawali uśmiechnięci znajomi; nie do wiary, iluż ich miała. Nawet służbiści, portierzy w naszym akademiku legitymowali wszystkich, a do niej przyjaźnie machali. Sprawiła, że i my poczułyśmy się w Pradze jak w domu.

Czas umykał niepostrzeżenie. Szósty tydzień dobiegał końca. Ryba hulała z Wojtkiem. Przeglądając w pokoju magazyny, usłyszałam bębnienie palców o drzwi. Zgrzytnęła klamka i ktoś wszedł do przedpokoju. „Kogo przyniosło tym razem?” – pomyślałam, podrywając się zaciekawiona.

– Alička! Nikos... – obok stała piękna kobieta. Grecka bogini, tak urodziwa, że osłupiałam, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Oczy miała jak błyszczące gwiazdy w czarną noc. Krótkie włosy, tak czarne, że aż granatowe, uczesane gładko na bok. Oliwkową cerę, nos prosty, zmysłowe, piękne zarysowane usta. Delikatny uśmiech wyrażał dumę.

Stałabym oniemiała, speszona niezwykłością jej urody, gdyby Nikos się nie odezwał:

– Lilko, to je Zoja.

Wyciągnęła przyjaźnie dłoń. Prysła duma, tchnęło ciepłem. Przytuliłyśmy się. Nie zdążyłam ochłonąć, a zza futryny wynurzył się Andrzej i... znowu mnie zatkało. Chwycił mnie w ramiona, z euforią uniósł w górę, a ja nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Zanim się pozbierałam, siedzieliśmy w hospodě przy kuflach pełnych piwa, gorąco relacjonując swoje ostatnie przeżycia. Pochłonięta rozmową, nie zdawałam sobie sprawy, że przez cały czas mluvila jsem česky. Zorientowałam się dopiero wtedy, kiedy Andrzej ocknął się w pewnym momencie, wyprostował, odchylił do tyłu i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Dziubas, ty zasuwasz po czesku! Kiedy... jak to...?

– Widzisz, co znaczy chcieć? Po prostu naprawdę chciałam. Tak bardzo, bardzo chciałam. Poza tym posłuchaj... Przecież ten czeski... jest taki... taki... hezký![5]

„Śmieszny język” – nabijali się Sławek, Gruby, koledzy i znajomi, a mi czeski dodał skrzydeł. Nadał życiu nowy koloryt, rozszerzył horyzonty. Wprowadził w grono Andrzeja zagranicznych przyjaciół. Tygodnie spędzone w Pradze zapadły mi głęboko w serce. Nawet sny miałam bardziej kolorowe. Ciągnęło mnie tam jak ćmę do ognia.

Wyfrunęłam od rodziców nieopierzona, na swoje, do hotelu asystenckiego, sławetnego pokoju 420. Naszego małego gniazdka z własną łazieneczką i wąskim korytarzykiem. Przytulnego mieszkanka, w którym roiło się jak w ulu. Ależ je uwielbiałam! Przychodziła Gosik, Ryba, koledzy z geodezji; podganialiśmy z nauką. Został nam niecały rok do ukończenia szkoły.

Wieczorami, gdy w samowarze parzyła się herbata, wpadali uczelniani znajomi – brać asystencka – mieszkańcy hotelu. Bywał Loniek, pełen energii przystojniacha. Porywczy, stanowczy, z zasadami. Miał iskrzący błękit w oczach, lojalność wyrysowaną na twarzy. Od początku zapałałam do niego sympatią. Po wypadzie z Andrzejem do Szwecji przesiadywał u nas często. Kipiał w nim zapał do handlu.

– Trzeba wykorzystać zagraniczne przebitki... Tu kupimy, tam sprzedamy, zarobimy kokosy! – roztaczał ekscytujące wizje.

Gdy tylko wpadał, zawsze swoje trzy grosze dorzucał Gruby. Miał swoje racje. Argumenty ostro dosalał – klął jak szewc. Automobilowy entuzjasta, zwykle sprowadzał rozmowy na motoryzacyjne tematy, które razem przerabiali. On jeden miał samochód, ale wspólnie marzyliśmy o podróżach.

Pełne młodzieńczej fantazji dyskusje rodziły nowe pomysły, które jak grzyby po deszczu rosły na żyznym gruncie praskich przeżyć. Gruby i Loniek załapali czeskiego bakcyla i rozpoczęliśmy częste eskapady na południe, do Pragi, do Nikosa. Zabieraliśmy też Aličkę i dalej do Brna. Tam mieszkała Zoja. W swym ogromniastym, luksusowym mieszkaniu wraz z mężem Bobem przyjmowali nas z niezwykłą serdecznością. Sprawili, że wszyscy czuliśmy się u nich jak jedna wielka rodzina.

Troskliwy Bob Fridl wyglądem przypominał Rogera Moore’a – Agenta 007. Urodziwy, jakich mało, wart grzechu, rozbudzał Afrodytę w każdej kobiecie. Grał na gitarze i śpiewał poetyckie ballady, zupełnie jak Bob Dylan, ale Fridl był gwiazdą czeskiej piosenki. Otoczony plejadą ciekawych postaci, barwnych charakterów Czechów i Greków. Oboje z Zoją obracali się wśród polityków, dziennikarzy, sportowców, artystów; było ich tylu, że plątałam imiona. Marta i Tena utkwiły mi w głowie. Byłam zachwycona śpiewem tych Greczynek.

I tu przez moment muszę powzdychać: ach, te greckie imprezy! Działały na mnie jak narkotyk. Ich duchem był taniec i muzyka. Z radości chciało się krzyczeć. Opa! – rozlegało się dokoła, buzuki porywały i nikt nie musiał czekać, żeby być poproszonym do tańca. Bawili się wszyscy razem, młodzi i starzy, w kółeczku, bardzo blisko siebie. W podskokach sirtaki opiewali radość życia. Z rozpostartych ramion wyzwalały się dusze. Uciecha unosiła mnie w powietrze. Od nocy do rana jak wino szumiała mi w głowie.

– Ne vino, jenom... szampan cię nie ostudzi, on cię obudzi... – na te słowa otwierałam oczy o brzasku. Bob stał nad nami z oszronioną butelką. Triumfalnie unosił ją w górę, po czym napełniał smukłe kieliszki musującym napojem. Nie przestawał nucić. Gdy kładłam się spać, też nucił. Wydawało mi się, że ten człowiek nigdy nie spał. Pił i śpiewał. Pił i grał. Pił i kochał nas wszystkich, a my jego. Nie mogłam pojąć, jak to robił, ale nigdy nie był pijany. Nie było po nim widać wypitych litrów wina, poza tym, że na szyi miał czerwone plamy i przekrwione białka oczu.

Andrzej nie dawał się prosić. Każdy dzień rozpoczynał z szerokim uśmiechem, rozkoszując się bąbelkami.

– Dziubas, spróbuj chociaż – namawiał. – Szampan najlepiej smakuje na czczo.

Upojne trunki i muzyka wprowadzały w beztroski nastrój. Nasycone optymizmem rozmowy o zachodzących zmianach politycznych w Grecji fascynowały. Do kolebki europejskiej cywilizacji powróciła demokracja. Doczekali się! Wielu Greków wracało w ojczyste strony. Słuchaliśmy tych opowiadań z zapartym tchem. Pobudzały wyobraźnię, wciągały jak najlepsza książka. Zrodziły pragnienie zobaczenia krainy słońca, bogów i oliwek.

Zojka i jej siostra Elektra tryskały radością. Żyły powrotem swoich rodziców do ojczyzny.

– W nich wstąpiło nowe życie! – świergotała Elektra.

– Jakby im lat ubyło. Dopiero w Metaliko zaznali prawdziwego szczęścia – dodała Zoja. – Sama chcę zakosztować tego uczucia. Azymut Hellada; jadę w lecie! Przyjedźcie – rzuciła spontanicznie, wbijając ponętny wzrok w Andrzeja.

– Przecież mieliście nas odwiedzić.

– I odwiedzimy na wiosnę, ale lato przebalujemy razem w gorącej Grecji. Przyjedziecie? – zapytała, chcąc podkreślić zaproszenie.

Nie jestem pewna, czy samo zaproszenie obudziło Andrzeja marzenia, czy kuszące spojrzenie, wabiąca kobiecość Zoi rozjarzyła w nim iskierkę, która w mgnieniu oka buchnęła ogniem zapału do wielkiej podróży. Od tego czasu Andrzej non stop przymierzał się do wyjazdu. Razem z nim Loniek. Podekscytowani spekulowali i planowali. Emocje związane z organizacją nie dawały im spokoju. Ku mojemu zdziwieniu Gruby słuchał z obojętnością. Czasami kiwał głową, kopcąc caro, puszczał kółka z dymu. Do podróży w nieznane wcale się nie palił. Jemu pasowały balangi, a w naszych planach kryło się znacznie więcej.

Któż w owych czasach mógł sobie pozwolić na urlop w Grecji? Każdy wyjazd musiał się przynajmniej zwrócić, a jeszcze lepiej, gdyby zrobić na nim kasę. Jak? – nad tym trzeba było przesiedzieć niejeden wieczór. No i Andrzej z Lońkiem przesiadywali.

Obijały mi się o uszy przeróżne kalkulacje. Marki, korony, forinty, dolary. Kupno samochodu na Zachodzie. Holandia, Niemcy. Towar, przerzut, las. Praga, suszarki do włosów, Turcja, tranzystory. Wkradało się słowo „złoto”, ale w głowie nic mi nie świeciło. Pomieszanie z poplątaniem, to nie miało dla mnie sensu. Czekałam dnia, kiedy rozrzucone wątki ułożą się w jedną całość.

Z początkiem czerwca odebrałam dyplom. Poczułam się wolna jak ptak, gotowa pofrunąć w marzenia. Andrzej przyszedł do domu z kwiatami, a kiedy wychodziliśmy na uroczysty obiad do rodziców, wpadł Loniek.

– Załatwione! – zakomunikował okrzykiem, czochrając już i tak sterczące włosy. – Będziemy mieli czym przewieźć towar. Zamol pojedzie z nami. Pożyczy od brata syrenkę. Co prawda trochę rozdeptaną, ale miejmy nadzieję, że dowiezie nas do celu.

Podekscytowani tą wiadomością, jak na skrzydłach polecieliśmy na Gorkiego. Chwaląc się dyplomem, przyjęłam gratulacje w postaci słodkich całusów, lecz temat podróży zawładnął rodzinnym spotkaniem.

– Ale wam zazdroszczę! Tyle zwiedzicie. Koniecznie zróbcie zdjęcia – z podniety drżał głos Gosika.

Natomiast rodzicom miny rzedły z minuty na minutę.

– Wyście kompletnie zwariowali!

– Dlaczego? – odezwał się Andrzej. – To będzie wspaniała przygoda. Jeszcze musimy dograć szczegóły. Zakupić i przerzucić przez granicę chodliwy towar. Najpierw pojedziemy z chłopakami do Holandii po samochody, a Lilka do Nikosa. Tam będzie czekać.

– Przecież nie znacie nikogo w Holandii. Tamtejszym językiem też się nie posługujecie. Kupicie jakieś barachło – ojca twarz pokryła się grymasem, niezadowolony kręcił głową.

– Być może da nam kontakt Lilki kolega, a na samochodach, jak by nie było, to się znam. Nie kupię byle czego.

– Tatulek, przecież samochody muszą być w dobrym stanie, bo przed nami długa trasa...

– Mówcie, jakie macie plany! – Gosik dostała wypieków z ciekawości.

– No wiesz, jeżeli wszystko się uda... – podenerwowany Andrzej sięgnął po papierosa.

– Uda się, uda – przerwałam pełna optymizmu. – Obgadałeś już z Lońkiem każdy szczegół. Wiecie, jak to Andrzej, z map i konceptu poukładał równania, wsadził je pod pierwiastki, a potem jeszcze wyciągnął całki. No i jak to ma się nie udać?!

– Bez żartów, Dziubas. OK, ma być to tak: pojedziemy z Pragi przez Brno i Słowację na Węgry. Niedaleko granicy mieszka Lońka kuzynka, czyli jest meta. Prześpimy tam noc, dopakujemy towar i następnego dnia pogrzejemy do Jugosławii. Zobaczymy Belgrad, a jak drogi będą dobre i auta nie zawiodą, to pod wieczór zajedziemy w pobliże granicy z Bułgarią. Noc przekoczujemy gdzieś na dziko. Bułgarię mamy zamiar przejechać jednego dnia. Oby góry nie stanęły na przeszkodzie.

– Potem to już tylko żabi skok i będziemy w Metaliko – aż się podniosłam z krzesła. – Nie macie pojęcia, jak mi się już chce tej Grecji! Podobno morze ma tam prawdziwie niebieski kolor, a ludzie... zadowoleni, ciepli południowcy!

– W Grecji pohulamy. Tak obiecywała Zojka. Zatrzymamy się tam przynajmniej tydzień, lecz nie na Grecji koniec. Turcją zakończymy wielką eskapadę.

– Boże, to szmat drogi! – w spojrzeniu mamy ukazała się troska.

– Mamuś, przywiozę ci futro z karakułów. Zawsze o nim marzyłaś.

– Dziecko kochane, mi spokoju, a nie karakułów potrzeba. Będę o was drżała.

– Nie ma się o co martwić. Nawet w Istambule Loniek ma znajomego. Pomoże, pokieruje, udzieli wskazówek, gdzie zrobić zakupy.

Nie bardzo rozumiałam, dlaczego rodzice patrzyli na nas jak na szaleńców. Na naszą euforię reagowali sceptycznie, pełni obaw. Jednak dla nas nie było przeszkód. Odwaga i brawura to wspaniałe przywileje młodości. Korciła pokusa przed nieznanym. Byliśmy żądni przygód. A prawo i zakazy? No cóż, były.

Przez następne tygodnie trwał przemyt. Pociągiem na Węgry Loniek z Zamolem przewozili w turach namioty, dmuchane materace i radia tranzystorowe. Andrzej składował u Nikosa suszarki do włosów, lokówki, kosmetyki, a ja opróżniłam chyba wszystkie szczecińskie drogerie z kremów Nivea. Zakupiłam ich ponad pięćset. Przemycaliśmy je na raty przez granicę z NRD w Kołbaskowie. Na siódmym kilometrze przy drodze stał dorodny dąb. W głębi lasu, pod siódmym drzewem, niepozorną brzózką, zakopywaliśmy swoje skarby.

Pierwszego lipca byliśmy gotowi. Z samego rana pod hotel asystencki podjechała stara syrenka. Widok – pożal się Boże! Odrapana, stuknięta z jednego boku, miała wypchniętą blachę. No i co z tego, że garbata? Nam nie o wygląd chodziło. Garb to był bonus – dodatkowe miejsce, które liczyło się na wagę złota. Była załadowana po dach. Nie bardzo wyobrażałam sobie, jak Loniek z Andrzejem jeszcze się do niej zmieszczą, zwłaszcza że na krawężniku czekało do upchnięcia więcej tobołów.

Wysiadł Zamol. Spojrzał na nie z powątpieniem, odgarnął z czoła rzadkie długie włosy i podrapał się po skroni.

Loniek energicznie zakasał rękawy, poprzemieszczał część pakunków, wcisnął grubo owinięte kryształy, przykrywając torbami z prowiantem. Puszki też ważyły swoje. Objuczona do granic syrenka pękała w szwach.

– Trzymaj się, Dziubas. Czekaj na nas w Pradze – uściskali mnie, po czym podekscytowani wsiedli do samochodu.

Resory siadły jeszcze bardziej. „O rany, oby tylko po drodze się nie rozkraczyła” – truchlałam, widząc prawie dotykające jezdni nadwozie. Motor warknął pyr, pyr, coś zaklekotało i syrenka poturlała się z górki. Pojechali!

I cały lipiec spędziliśmy w nadzwyczajnym, egzotycznym świecie, znanym mi kiedyś tylko z książek, filmów lub opowiadań.

– To były najwspanialsze wakacje – uścisnęłam rękę Andrzeja, gdy zbliżaliśmy się domu.

– Najwspanialsze jak do tej pory – w jego oczach ciągle błyszczały promyki słońca.

Wracaliśmy własnym samochodem – fiatem 128, z dwiema garściami złotej biżuterii, kożuchami, a na myśl o torbach pełnych zagranicznych ciuchów nie przestawałam się uśmiechać. Karakuły dla mamy też były. W kieszeniach zostało jeszcze trochę twardej waluty, a wrażeń – najcenniejszych skarbów – wieźliśmy worów całe mnóstwo. Nie mogłam doczekać się, kiedy je wysypię i podzielę się z najbliższymi. W pamięci przewijała się scenka za scenką, jedna myśl goniła drugą.

– Cześć, Elżbieta! – żonę Lońka spotkałam następnego dnia w hotelu. Szła do kuchni, trzymając w dłoni włoszczyznę. – Nareszcie masz męża w domu, co? Spisał się z zakupami?

– O, cześć, Lilucha! – objęła mnie serdecznie. – Tak. Nareszcie. Już byłam zła, że hula tak długo po świecie, ale kiedy go zobaczyłam, od razu wybaczyłam. W głowie mi się zakręciło, gdy wręczył mi sakiewkę pełną złota. Wiesz, że mam słabość do biżuterii. Nawet obiadu jeszcze nie ugotowałam, tylko jak opętana przymierzałam pierścionek za pierścionkiem. Nie wiem, który sobie zatrzymać. Co jeden, to ładniejszy. To na pewno twoja zasługa.

– Muszę przyznać, że wybieranie tych świecidełek było najprzyjemniejszym zadaniem. Każdy z nas miał swoje. Loniek dbał, aby niczego nam nie skonfiskowano na granicach. Żebyś go widziała w akcji! Jak maniak przed każdym przejściem granicznym przekładał towar. Przepocone ciuchy, skarpety wykładał na wierzch. Przy nich brudne narzędzia samochodowe, a na kremach Nivea smalec. „Dlaczego tak?” – zapytałam któregoś razu. Popatrzył na mnie z powagą i odpowiedział: „Na wypadek, gdyby celnik miał ochotę włożyć łapy nie tam gdzie trzeba”. Ta metoda działała za każdym razem. A opowiadał ci, jak zaimponował nam Zamol?

– Coś ty, jeszcze się niczego nie dowiedziałam. Po podróży padł nieprzytomny ze zmęczenia. Teraz poszedł po Roberta do przedszkola, a ja nie mogę się doczekać tych waszych opowieści. Jak było?

– Zamol okazał się wyśmienitym handlarzem. Jest do tego stworzony. Szczęki nam opadały, gdy widzieliśmy go w akcji.

Jechaliśmy na rynek polecony przez Lońka znajomego, by sprzedać towar. Był piekielny upał. Pot lał się z nas strumieniami. Nie sposób było wytrzymać. Musieliśmy się gdzieś ochłodzić. Zauważywszy znak plaży, skręciliśmy w boczną ścieżkę, która zaprowadziła nas na brzeg morza Marmara. Buzia sama mi się śmiała z zachwytu na widok szmaragdowej wody. Ledwo zaparkowaliśmy, otoczyła nas zgraja Turków. Jak muchy oblepili nasze samochody. Zamol natychmiast wykorzystał sytuację. Z bagażnika wyjął składany stolik, na którym poustawiał kilka rzeczy. Turcy coś do nas mówili, lecz ni w ząb nie rozumieliśmy. W kółko powtarzało się wieviel kostet, na co Zamol sięgnął po kartkę papieru i ołówek. Usiadł na plażowym krzesełku, wskazał palcem na wazon i napisał cenę. Turcy się przepychali, przekrzykiwali jeden przez drugiego, oglądając towar, wyrywali go sobie.