Cztery strony drzewa - Iza Klementowska - ebook + książka

Cztery strony drzewa ebook

Iza Klementowska

4,0

Opis

Polska szeptucha, szamanka z Mozambiku, norweski strażnik Yggdrasila, pół Komancz, pół Aztek z Kalifornii, para z indyjskiej komuny w Auroville, a także babcia autorki – dzieli ich cały świat, ale łączy jedno: miłość do drzew i niemal symbiotyczny z nimi związek.

Iza Klementowska udaje się w różne strony świata – zachód, wschód, północ oraz południe – i poznaje ludzi, których więź z przyrodą, głównie drzewami, daleko wykracza poza zwyczajność. Którzy wykorzystują tę więź do leczenia nie tylko innych ludzi, ale również całego ekosystemu. Rodzaj i siła tych relacji są czasem trudne do wytłumaczenia, a nawet zrozumienia.

Z drugiej strony człowiek od wielu lat zakłóca równowagę w przyrodzie, jakby nie do końca wierzył, że to, co robi, może mieć daleko idące konsekwencje. Jakby ludzkości, która w porównaniu z drzewami, żyje wręcz śmiesznie krótko, nie starczało wyobraźni. A przecież – jak powiedział autorce Frank, któremu już od ponad trzydziestu lat udaje się na pustyni sadzić i utrzymywać przy życiu gaje palmowe – „jesteśmy chodzącymi roślinami”.

Bo czy można zaprzyjaźnić się z drzewem? Czym lub kim są w ogóle drzewa? Co czują? I kim my jesteśmy dla nich oraz co możemy zrobić dla naszego wspólnego dobra?

 

 

 

 

Iza Klementowska – reporterka i dziennikarka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Kontynentach”, „Machinie”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Jej teksty ukazały się również w antologiach Swoją drogą, Pytania, których się nie zadaje i Odwaga jest kobietą. Autorka książek Samotność Portugalczyka (nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), Szkielet białego słonia (nominacja do Nagrody Travelery, nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), Skóra. Witamy uchodźców (Nominacja do Nagrody im. Beaty Pawlak), Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów i Minuty. Reportaże o starości (Marginesy 2022).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (10 ocen)
3
6
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Nie polecam

Po tej książce jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że polski reportaż niemal umarł... Kolejna książeczka zaliczona do reportażu, mimo że koło reportażu nie leżała. Kilka historii różnych osób, z różnych zakątków świata dla których drzewa to nie tylko roślina. Czują z nimi specyficzną więź, połączenie które pomaga im np. leczyć ludzi, czy rozwiązywać duchowe problemy. Fajnie brzmi, prawda? Tylko że tak naprawdę to są krótkie opowiastki ludzi którzy lubią drzewa bardziej niż inni. Cieszę się razem z nimi, ale nic więcej z tego nie wynika. Nie ma ukazania problemu, celu. Tzn. niby z opisu wynika, że jest ale w tekście, to jeden krótki rozdział, pełen banałów, o których wie każdy. Okej, nie liczyłam na rozbudowaną pracę na temat dendrologii, ale na temat problemów współczesnego świata dotyczących ocieplenia klimatu powinno być sporo napisane. Ale po co o tym pisać, bez tego i tak "ludzie" uznają tę pracę za świetny reportaż. Serio, nie wiem kto godzi się na wypuszczanie takich ...
41
monach

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy powinien przeczytać. Dziękuję Autorce. Piękna opowieść i wielkie przesłanie o tym, co najzwyklejsze, a ratuje nam życie.
00
Aguda

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe historie, dobrze napisane - czyta się z przyjemnością. Książka zamiast przedstawiać suche fakty, odwołuje się do emocji, wpisując się w ten sam trend co nagrodzona Pulitzerem "Listowieść" Richarda Powersa. Fakty wszyscy już znamy, teraz musimy sprawić żeby ludzie zaczęli się przejmować losem planety - dlatego potrzeba nam właśnie takich tekstów. Ja w każdym razie chętnie przeczytałabym kolejne historie.
00

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta AGNIESZKA RADTKE, KINGA KO­SIBA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Iza Kle­men­tow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-84-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ali­nie, Agnes i Joh­nowi, Fran­kowi, To­mowi, Or­su­nowi oraz mo­zam­bic­kiej cu­ran­de­irze, któ­rzy opo­wia­da­jąc o spo­so­bach ra­to­wa­nia do­ga­sa­ją­cej na­tury, po­ili mnie spe­cy­fi­kami zmie­nia­ją­cymi po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Co jest jawą, a co snem?

Z ję­zyka an­giel­skiego:

palm – dłoń, jej we­wnętrzna część

palm – drzewo pal­mowe

Jako sym­bol w wie­rze­niach rdzen­nych Ame­ry­ka­nów:

ochrona, po­kój, moż­li­wo­ści, współ­praca

Nie tak dawno, dawno temu...

.

12 kwiet­nia 2017 roku o go­dzi­nie 7.41 ziem­skiego czasu sonda ko­smiczna Cas­sini wy­ko­nała jedno z ostat­nich zdjęć. Od­da­lona od Ziemi o około 1,4 mi­liarda ki­lo­me­trów, prze­bie­gała wła­śnie przez pier­ście­nie Sa­turna. Zie­mia z fo­to­gra­fii przy­po­mina świe­cący ma­leńki punkt, który z na­szej per­spek­tywy można po­my­lić z gwiazdą na tle czar­nego nie­bo­skłonu. Błę­kitna pla­neta była wów­czas zwró­cona do sondy Cas­sini twa­rzą Oce­anu Atlan­tyc­kiego, czyli wodą. Zie­leni nie było wi­dać.

Dwa lata póź­niej z okna sa­mo­lotu le­cą­cego z pręd­ko­ścią ty­siąca ki­lo­me­trów na go­dzinę na wy­so­ko­ści dzie­się­ciu ty­sięcy me­trów Zie­mia roz­cią­gała się ko­lo­rem pia­sku, który tu i ów­dzie za­pa­dał się w bru­natny cień wznie­sień. Po­wierzch­nia wy­glą­dała jak po­marsz­czone ciało nie­koń­czą­cego się stwo­rze­nia, przez które je­dy­nie gdzie­nie­gdzie prze­bie­gała cie­niutka błę­kitna nitka wod­nej żyły. Ob­raz nie zmie­niał się przez co naj­mniej pięć go­dzin.

Za sied­mioma gó­rami Kar­ko­no­szy

.

Obraz drzewa dzie­lił mi się na ka­wałki. Pa­trzy­łam w górę i nie po­tra­fi­łam doj­rzeć nieba. Ga­łę­zie lipy roz­kła­dały się tak gę­sto oraz sze­roko, że cho­ciaż skrę­ca­łam głowę w prawo i w lewo aż do bólu karku, to i tak nie umia­łam ob­jąć ca­ło­ści. Dziś my­ślę, że dla­tego, że by­łam mała. Kiedy po raz pierw­szy świa­do­mie do­strze­głam drzewo jako ży­jące, mało ru­chliwe stwo­rze­nie, mia­łam może pięć lat.

– Czy deszcz je boli? – spy­ta­łam bab­cię, bo mimo że lało jak z ce­bra i świata zza ściany spa­da­ją­cej wody nie było wi­dać, sie­dzia­ły­śmy na ławce przed wej­ściem i na­wet kro­pla na nas nie spa­dła.

Kot Mru­czek, po ty­gry­siemu prąż­ko­wany, mył łapę za łapą i tylko pry­chał, kiedy do­cho­dziła do niego para wodna. Było go­rąco, lato, po­nad trzy­dzie­ści stopni, więc spa­da­jąca woda od razu za­mie­niała się w cie­płą mgłę. Ob­li­zy­wa­łam wargi po­dob­nie jak kot.

– My­ślę, że li­pie jest tylko cięż­kawo, bo deszcz pada i pada, i wszystko za­trzy­muje się jej na li­ściach. – Bab­cia rów­nież spoj­rzała w górę. – To nasz pa­ra­sol.

Wtedy my­śla­łam, że drzewo jest bar­dzo dzielne. Kiedy pod­ro­słam, a ono wciąż za­trzy­my­wało wodę, za­sta­na­wia­łam się, jak to moż­liwe, że nie ugina się pod jej na­po­rem. To pod nim sły­sza­łam bajki, nie wiem do końca, czy wy­my­ślane przez bab­cię, czy nie, ale za­wsze wy­stę­po­wało w nich ja­kieś drzewo. Naj­bar­dziej utkwiła mi w pa­mięci baśń braci Grimm, chyba dla­tego, że lipa przy­po­mi­nała owo wiel­kie drzewo z przy­po­wiastki, i za każ­dym ra­zem, kiedy na nią pa­trzy­łam, wi­dzia­łam w niej ko­bietę z opo­wie­ści:

Pew­nego razu w środku ogrom­nego lasu zbóje na­pa­dli na prze­jeż­dża­jące tam­tędy wozy bo­ga­tego pań­stwa. Za­bili wszyst­kich, któ­rych zo­ba­czyli. Służka zdą­żyła wy­sko­czyć z jed­nego z wo­zów i ukryć się za drze­wem. Kiedy zbój­nicy po­szli ze zra­bo­wa­nym łu­pem, wy­szła z ukry­cia i do­piero wtedy zo­ba­czyła, że jej pra­co­dawcy wraz z in­nymi słu­żą­cymi nie żyją. Za­częła pła­kać, nie wie­dząc, co ro­bić da­lej. Nie znała drogi wyj­ścia z lasu, bała się, że nikt jej nie znaj­dzie i że umrze z głodu. Pró­bo­wała wy­do­stać się z gę­stych za­ro­śli, ale nie było wi­dać ich końca.

Wresz­cie, gdy za­pa­dał zmrok, usia­dła pod drze­wem i po­sta­no­wiła nie ru­szać się z miej­sca, aż coś się wy­da­rzy lub też ktoś ją znaj­dzie. „Niech działa opatrz­ność”, uznała. Po ja­kimś cza­sie przy­fru­nął do niej biały go­łąb, w dzio­bie trzy­mał mały złoty klu­czyk. Po­ło­żył go dziew­czy­nie na dłoni i po­wie­dział: „Wi­dzisz tam to wiel­kie drzewo? Jest w nim mały za­mek i gdy otwo­rzysz go tym klu­czy­kiem, znaj­dziesz w nim dość ja­dła, żeby nie cier­pieć dłu­żej z głodu”. Służka po­de­szła do drzewa, otwo­rzyła je i zna­la­zła mleko w ma­łej mi­seczce i chleb. Naja­dła się do syta i po­czuła sen­ność. Przy­po­mniała so­bie swoje łóżko w domu pra­co­dawcy i za­pra­gnęła zna­leźć się w mięk­kiej po­ścieli. Wtedy znowu przy­le­ciał go­łąb z dru­gim zło­tym klu­czy­kiem i po­wie­dział: „Po­dejdź do dru­giego drzewa, otwórz je, a w środku znaj­dziesz łóżko”.

Dziew­czyna otwo­rzyła za­mek w ko­lej­nym drze­wie i zo­ba­czyła w nim mięk­kie łóżko, po­ło­żyła się w nim i po­sta­no­wiła po­mo­dlić się do Boga, żeby strzegł ją w nocy, po czym od razu za­pa­dła w sen. Rano go­łąb przy­le­ciał po­now­nie, znowu z klu­czem, i za­pro­po­no­wał, żeby otwo­rzyła ko­lejne drzewo, po­nie­waż znaj­dzie w nim suk­nie. Były całe w zło­cie i szla­chet­nych ka­mie­niach i wy­glą­dała tak pięk­nie, jak jesz­cze ni­gdy wcze­śniej w swoim ży­ciu. Uznała, że wła­ści­wie mo­głaby tak żyć już do końca. Go­łąb bo­wiem przy­la­ty­wał co­dzien­nie i za­pew­niał jej wszystko, czego po­trze­bo­wała. Było to do­bre i ci­che ży­cie. Pew­nego dnia go­łąb spy­tał ją, czy zro­bi­łaby dla od­miany coś dla niego. „Z ca­łego serca”, od­po­wie­działa dziew­czyna. Ptak po­pro­sił ją, by we­szła do ma­łego domku, w któ­rym miała miesz­kać stara ko­bieta. Służka jed­nak miała nie re­ago­wać na żadne jej słowa, nie zwra­cać uwagi na sta­ruszkę, tylko po­śród roz­rzu­co­nych na stole pier­ścieni z dro­go­cen­nymi ka­mie­niami zna­leźć ten naj­skrom­niej­szy. I przy­nieść go go­łę­biowi.

Dziew­czyna po­szła więc do domu, otwo­rzyła drzwi i kiedy spoj­rzała na star­szą ko­bietę, ta zro­biła wiel­kie oczy i po­wie­działa: „Dzień do­bry, moje dziecko”. Pa­mię­ta­jąc słowa go­łę­bia, żeby nie zwra­cać uwagi na ko­bietę, dziew­czyna szła da­lej. Sta­ruszka jed­nak chwy­ciła ją za spód­nicę pró­bu­jąc po­wstrzy­mać przed wej­ściem. „To mój dom i nikt tu nie może wcho­dzić, je­śli tego nie ze­chcę”. Słu­żąca uda­wała, że jej nie sły­szy, wy­plą­tała spód­nicę z rąk ko­biety i po­de­szła do stołu z pier­ście­niami. Nie mo­gła jed­nak zna­leźć tego, o któ­rym mó­wił jej go­łąb. Nie po­tra­fiła zo­ba­czyć naj­skrom­niej­szego z nich ani zde­cy­do­wać, który z le­żą­cych mógłby za taki ucho­dzić. Ką­tem oka do­strze­gła, że sta­ruszka pró­buje opu­ścić dom z klatką, w któ­rej sie­dział ptak. Trzy­mał w dzio­bie pier­ścień, o który mu­siało cho­dzić go­łę­biowi. Młoda ko­bieta szybko wy­rwała z ręki star­szej klatkę z pta­kiem i wy­szar­pała mu z dzioba pier­ścio­nek. Cze­kała na go­łę­bia, ale ten się nie zja­wiał. Już za­czy­nała oba­wiać się, że coś mu się stało. Oparła się o drzewo, pra­wie za­sy­pia­jąc. Wy­da­wało jej się, że kora mięk­nie, a ga­łę­zie opusz­czają się w dół, jakby chciały ją otu­lić. Po krót­kim cza­sie po­czuła, że rze­czy­wi­ście jest nimi oto­czona i za­czy­nają zmie­niać się na po­do­bień­stwo ludz­kich ra­mion.

Kiedy od­wró­ciła się, zo­ba­czyła, że drzewo prze­stało być drze­wem, a stało się męż­czy­zną. I to on ją obej­mo­wał. Po­ca­ło­wał ją czule i po­wie­dział: „Ura­to­wa­łaś mnie, uwol­ni­łaś mnie od mocy sta­rej ko­biety – złej wiedźmy, która za­mie­niła mnie w drzewo. Co­dzien­nie przez kilka go­dzin by­łem bia­łym go­łę­biem, a do­póki miała pier­ścień, nie mo­głem od­zy­skać ludz­kiej po­staci”. Dziew­czyna ro­zej­rzała się i do­piero wtedy zo­ba­czyła, że po­zo­stałe drzewa i krzewy zmie­niły się w lu­dzi oraz ko­nie. Byli to słu­żący męż­czy­zny, któ­rych on od razu zwol­nił ze służby, by mo­gli żyć i ro­bić, co tylko chcą.

Nie­wiele wów­czas ro­zu­mia­łam z tej bajki, poza tym, że za­czę­łam się drzewa odro­binę bać. Wy­da­wało mi się, że w nocy sta­ruszka wyj­dzie z lipy, za­cią­gnie mnie do środka i nie ze­chce już ni­gdy z niego wy­pu­ścić. Z cza­sem lęk jed­nak mi­nął.

Ro­słam ja, ro­sła i lipa. Stała na­prze­ciwko wej­ścia do domu babci i zda­wało się, że obej­muje nie­mal całą sze­ro­kość bu­dynku, a nad da­chem zwi­sała jak bal­da­chim. Po­trzeba było pię­ciu osób, żeby ob­jąć drzewo w pa­sie, i to też z pew­nym wy­sił­kiem. No­co­wa­łam prze­waż­nie na gó­rze domu, w nie­wiel­kim po­koju, któ­rego okna wy­cho­dziły pro­sto na pierw­szą war­stwę ga­łęzi za­glą­da­ją­cych do środka z cie­ka­wo­ścią, któ­rej w dzie­ciń­stwie tro­chę się oba­wia­łam. Kła­dły na ścia­nach tań­czące cie­nie, o któ­rych rano przy śnia­da­niu ukła­da­łam opo­wie­ści dla dziad­ków.

– To tylko lipa – stu­dził mnie dzia­dek, ale wie­dzia­łam swoje. Wy­da­wało mi się, że drzewo chce mi coś prze­ka­zać, a je­dy­nym na to spo­so­bem jest ge­sty­ku­la­cja ga­łęzi. Cał­kiem jak pan­to­mima.

Lu­bi­łam sia­dać na ławce przed nią i po pro­stu pa­trzeć na drzewo. Albo grać z bra­tem w bad­min­tona w cza­sie desz­czu. Albo rzu­cać psu pa­tyki, gdy pa­dał taki cień, że zwie­rzak nie mu­siał wy­bie­gać na słońce. Był z ro­dzaju tych, co za nim nie prze­pa­dają, choć lu­bią cie­pło.

Ro­słam, a drzewo ro­sło ra­zem ze mną jesz­cze bar­dziej. Każ­dego roku przy­bie­rało ga­łęzi, któ­rych póź­niej, wraz ze śmier­cią dziadka, nie miał kto ob­ci­nać. Ro­sło więc, ni­komu nie wa­dząc i tak, jak so­bie chciało. Ko­rze­nie za­pusz­czone głę­boko w glebę w pew­nym mo­men­cie za­częły na­po­ty­kać mury piw­nicy domu.

– Nie chce uszko­dzić bu­dynku – mó­wiła bab­cia, kiedy ko­rze­nie na­gle za­częły wy­peł­zać spod ziemi je­den po dru­gim, two­rząc swego ro­dzaju ko­rzenny la­bi­rynt, o który w końcu wszy­scy za­czę­li­śmy się po­ty­kać.

Kiedy za­pro­si­łam ko­le­żankę z klasy na kil­ku­dniowe wa­ka­cje, wy­my­śliła spe­cjalny ro­dzaj gry w klasy. Prze­ska­ki­wa­ły­śmy przez na­ziemne pną­cza z nogi na nogę i w ten spo­sób okrą­ża­ły­śmy drzewo nie­wi­doczną, nie­mal pa­ję­czą sie­cią. Lipa szu­miała przy tym za­wsze tak mocno, jakby do­dat­kowo nam dla za­bawy śpie­wała. Nocą zaś można było usły­szeć ryt­miczne ko­ły­sanki. Mil­czała bar­dzo rzadko. Dom stał na wy­so­kim wzgó­rzu na przed­sionku Kar­ko­no­szy, więc nie było dnia, żeby tam nie wiało.

Cza­sem mia­łam wra­że­nie, że to nie ogromna kuch­nia była na­szym cen­trum dzie­cię­cego wszech­świata, ale wła­śnie owo drzewo. W domu pa­no­wał roz­gar­diasz, w któ­rym po śmierci bab­ci­nego kun­delka rzą­dziły dwa koty. Na piecu pod­ska­ki­wały z go­rąca ziarnka sło­necz­nika w sko­rup­kach, w czer­wo­nym ron­delku do­cho­dziła do sie­bie ja­jecz­nica, po­zo­stałe garnki bab­cia prze­su­wała we­dług zna­nego tylko so­bie sche­matu, który ni­jak nie był usys­te­ma­ty­zo­wany. Tak jak jej czas po­budki oraz za­jęć w obej­ściu. A lipa za­wsze była na swoim miej­scu.

Nie lu­bi­łam stam­tąd wy­jeż­dżać. Nie lu­bi­łam że­gnać się z drze­wem. Za­wsze wy­da­wało mi się, że spe­cjal­nie sy­pie na mnie li­śćmi, żeby po­ka­zać, jak bar­dzo jest mu smutno. Nie po­trze­bo­wa­łam wtedy tego do­dat­ko­wego smutku. Mia­łam wła­sny. Sa­mo­chód ro­dzi­ców zjeż­dżał z góry dość długo i po­woli i za­wsze wi­dzia­łam drzewo jesz­cze do­brych kilka mi­nut, za­nim wy­je­cha­li­śmy ze wsi, za za­kręt. Wtedy na chwilę za­my­ka­łam oczy, żeby wi­dzieć je dłu­żej.

Dziki Za­chód

.

Otwo­rzy­łam oczy. Obu­dził mnie za­duch, przez który nie mo­głam od­dy­chać. Nie wiem, jak długo spa­łam w sa­mo­cho­dzie, który stał po­środku cze­goś i jed­no­cze­śnie ni­czego. Wska­zówka pa­liwa osia­dła na czer­wo­nym, kry­tycz­nym pa­sku i kiedy prze­krę­ci­łam klu­czyk w sta­cyjce, nie chciała drgnąć do góry. Wy­sia­dłam i za­czę­łam iść. Nie tak wy­obra­ża­łam so­bie pierw­sze dni na ame­ry­kań­skiej pu­styni w oko­licy Twen­ty­nine Palms w Ka­li­for­nii.

Pia­sek pa­rzył przez spód mo­ich tra­pe­rów już pięć mi­nut póź­niej. Ro­zej­rza­łam się. By­łam sama. Przede mną da­leko na ho­ry­zon­cie roz­cią­gało się pa­smo si­no­sza­rych gór, które – gdyby było po­chmur­nie – mo­gła­bym uznać za nad­cią­ga­jącą bu­rzę. Ob­ró­ci­łam się i mój wzrok nie na­po­tkał żad­nego kształtu, o który mógłby się po­tknąć. Ob­raz miał je­dy­nie trzy ko­lory: pia­sku, gór i nieba. Zu­peł­nie jak na płót­nach Wil­liama Tur­nera. Przez chwilę wy­da­wało mi się, że wi­dzę po­ru­sza­jące się w od­dali stwo­rze­nie. Bie­gło szybko, tuż nad zie­mią, pra­wie jej nie do­ty­ka­jąc. Po­wie­trze fa­lo­wało od nad­miaru go­rąca i kiedy wy­tę­ży­łam wzrok, zo­ba­czy­łam, że to su­chy krzak zwi­nięty w kłę­bek jak włóczka to­czy się wraz z lek­kimi po­wie­wami wia­tru. Zro­bi­łam krok na­przód. Zo­sta­wi­łam ślad na pia­sku i do­piero wtedy do­strze­głam, że oprócz mo­jego nie ma w za­sięgu wzroku żad­nego in­nego. Jakby moja stopa była na tej ziemi pierw­sza. Zro­bi­łam na­stępny krok i obej­rza­łam się za sie­bie. W miej­scach, gdzie wcze­śniej sta­łam, spod be­żo­wego pyłu prze­bły­ski­wały ma­leń­kie dro­binki, two­rząc złote, tań­czące w po­wie­trzu nitki kilka cen­ty­me­trów nad po­wierzch­nią. Zu­peł­nie jakby ktoś po­cią­gał za nie od góry.

Chwilę wpa­try­wa­łam się w ten te­atr świa­tła, pró­bu­jąc roz­go­nić cien­kie, ulotne smugi, ale zda­wały się nie­złomne jak dro­go­cenny kru­szec. I wtedy po­czu­łam su­chość w gar­dle. Pył osia­dał mi na ję­zyku i pod­nie­bie­niu, a po­tem po­woli prze­su­wał się w dół, za­ha­cza­jąc o krtań i mig­dałki. Za­czę­łam się krztu­sić. Spoj­rza­łam na pla­sti­kową bu­telkę wody, którą trzy­ma­łam w dłoni. Na dnie spo­czy­wało jesz­cze kilka kro­pel. Wtur­lały się do środka, wy­zna­cza­jąc wła­sne ścieżki. Pia­skowy pu­der w moim gar­dle zmie­nił się w błoto, które ni­jak nie chciało sto­czyć się w dół prze­łyku. Wy­plu­łam je tuż pod swoje stopy. Nie mi­nęło na­wet dzie­sięć se­kund, kiedy zmie­niło się w pia­sek i wspo­mnie­nie wody. Na ho­ry­zon­cie, który zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność prze­cho­dzącą w niebo, nie było wi­dać ani jed­nego drzewa.

Ru­szy­łam przed sie­bie, wła­ści­wie nie wie­dząc, do­kąd idę. Ci­szę prze­ry­wało je­dy­nie chrzęsz­cze­nie drob­nych ka­my­ków pod sto­pami. Żad­nego dźwięku, żad­nego od­głosu. Tylko mój przy­spie­szony go­rą­cem od­dech i ów chrzęst. Nie wiem, jak długo szłam w tej ni­czym nie­osło­nię­tej ci­szy. Mię­śnie nóg po­woli już drgały z wy­czer­pa­nia, ję­zyk przy­po­mi­nał pa­pier ścierny, oczy zaś – przy­mru­żone do mak­si­mum w oku­la­rach sło­necz­nych – co rusz zda­wały się do­strze­gać coś, czego w rze­czy­wi­sto­ści nie było. Dla­tego kiedy zo­ba­czy­łam drew­niano-ka­mienny dom, uzna­łam go z po­czątku za zjawę. Ucie­szy­łam się, że po tak dłu­gim cza­sie zna­la­złam w końcu czło­wieka. Bo za­ło­ży­łam nie­malże od razu, że skoro jest dom, to musi w nim być rów­nież jego miesz­ka­niec. We­szłam do środka. Po lu­dziach ani śladu. Wszystko po­kry­wała war­stwa pia­sku. Z je­dy­nego kubka sto­ją­cego na stole wy­do­by­wała się lawa ku­rzu wy­mie­sza­nego z be­żo­wym py­łem. „Tu żył i miesz­kał Bill Keys”, brzmiał na­pis na sta­rej tek­tu­rze le­żą­cej na kre­den­sie bez jed­nej nogi. Nie po­tra­fi­łam jed­nak temu, co wi­dzia­łam, nadać ja­kich­kol­wiek ram cza­so­wych. Rów­nie do­brze wła­ści­ciel mógł opu­ścić ten dom wczo­raj, co trzy­sta lat wcze­śniej.

Wy­szłam z domu Keysa z cienką po­włoką pyłu na ca­łym ciele. Rzęsy po­kryte były jakby pia­skową ma­skarą, nie po­ma­gało na­wet lek­kie nimi trze­po­ta­nie. Dro­binki osia­dły na wło­skach jak na­ni­zane na nitki ko­ra­liki. Kiedy otwo­rzy­łam drzwi, słońce buch­nęło na mnie swą siłą, kom­plet­nie ośle­pia­jąc na kilka se­kund. Za­raz za świa­tłem buch­nął go­rąc, spra­wia­jąc, że mo­men­tal­nie się spo­ci­łam i za­chciało mi się pić. Spra­gniona wody in­tu­icja skie­ro­wała mnie bez­wied­nie w lewo w stronę studni. Spu­ści­łam drew­niane wia­dro, krę­cąc korbką naj­szyb­ciej, jak umia­łam, i za­miast od­głosu plu­sku usły­sza­łam, jak po­jem­nik ude­rza w zbity piach. Zer­k­nę­łam do środka, ale czerń cze­lu­ści była nie do prze­bi­cia, na­wet je­śli mia­ła­bym za­miast wzroku la­ser. Usia­dłam w cie­niu studni, przez chwilę ciężko od­dy­cha­jąc. Nie ma wody, trudno, trzeba ru­szyć da­lej, po­my­śla­łam. Od­da­la­łam się od domku Keysa jed­nak z pew­nym lę­kiem. Był tu bo­wiem dom, było schro­nie­nie przed upa­łem i zimną nocą, ale bra­ko­wało wody. Wy­bór mię­dzy śmier­cią z od­wod­nie­nia tu a gdzie­kol­wiek w oko­licy wy­dał mi się kom­plet­nie nie­istotny. Świa­tło pra­żyło tak in­ten­syw­nie, że mru­ży­łam oczy na­wet w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych.

Kilka dni wcze­śniej, kiedy sa­mo­chód jesz­cze je­chał, skrę­ci­łam na drogę o na­zwie Am­boy Road, którą wcze­śniej sa­mo­cho­dowa na­wi­ga­cja ry­so­wała jako pro­stą jak drut li­nię cią­gnącą się przez wiele mil. Od razu wpa­dłam w to­talną pustkę. Ani jed­nego domu, ani na­wet ka­wałka za­bu­do­wań. Nic, tylko pła­ska po­łać pia­sku z prze­bie­ga­ją­cymi przez nią reszt­kami su­chych ro­ślin. Z od­dali wy­glą­dały jak stwo­rze­nia bez nóg, któ­rych za­okrą­glone ciała po­zwa­lają na po­ru­sza­nie się ru­chem po­to­czy­stym, zu­peł­nie jak lek­kie pa­pie­rowe kulki.

Pia­sek chrzę­ścił pod opo­nami, strze­la­jąc ka­mie­niami w ka­ro­se­rię. Włą­czy­łam ra­dio i zer­k­nę­łam na te­le­fon ko­mór­kowy. Zero za­sięgu, zero od­bioru, ekran wska­zy­wał brak be­lek, o in­ter­ne­cie w ogóle nie było mowy. Je­cha­łam więc da­lej po­woli, ob­ser­wu­jąc prawą stronę pu­styni wy­glą­da­ją­cej jak ta­fla je­ziora, które zmie­niło barwę na pia­skową. W końcu do­strze­głam siwy, od­bi­ja­jący się od be­żo­wych fal ka­mień. Nie mi­nęło na­wet pięć mi­nut, kiedy uj­rza­łam bia­ławy do­mek. Wy­glą­dał jak na więk­szo­ści dzie­cię­cych ry­sun­ków: pro­ste kre­ski wy­zna­cza­jące drzwi mię­dzy dwoma oknami i tyle. Dach uno­szący się lek­kimi sko­sami. Do­mek był tak ma­lutki, że z tru­dem wy­obra­zi­łam so­bie wy­pro­sto­wa­nego czło­wieka sto­ją­cego w nim bez za­ha­cze­nia głową o su­fit. W środku stały łóżko, stół, dwa krze­sła, kre­dens, a nad nie­wiel­kim pa­le­ni­skiem za­wie­szony był ko­cio­łek.

Usia­dłam na chwilę przy stole i wpa­try­wa­łam się w jedno z okie­nek. Za­snute war­stwą pyłu otwie­rało się na ob­raz, który nie zmie­nił się na­wet na mo­ment przez okrą­głą go­dzinę. Wy­obra­zi­łam so­bie, że spę­dzam tak dzień po dniu, i ta myśl była nie do znie­sie­nia. Słońce po­woli ga­sło z po­ran­nego prze­bu­dze­nia, dla­tego ru­szy­łam da­lej pła­ską prze­strze­nią, która z każ­dej strony wy­glą­dała tak samo. Żad­nego domu, żad­nej chaty, żad­nego wraku auta, rów­nież żad­nego drzewa. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam zna­leźć ślady zwie­rząt – nic. Ota­czał mnie tylko pia­sek, który w pew­nym mo­men­cie za­czął prze­ni­kać się z czarną zie­mią, lśniącą, jakby ktoś po­le­ro­wał szmatką te co­raz licz­niej­sze placki czerni. Je­cha­łam mię­dzy dwoma pa­smami gór, które da­wały uko­je­nie. Bił od nich chłód, o któ­rym już dawno za­po­mnia­łam. Da­leko, bar­dzo da­leko ode mnie wy­bi­jała się po­nad po­wierzch­nię pu­styni ogromna czarna masa cze­goś. Wzno­siła się stoż­kowo, by przez ka­wa­łek iść zu­peł­nie pro­sto, jak po stole, a po­tem znów stoż­kowo opa­dać.

Pia­sek pu­styni ustę­po­wał miej­sca ciem­nym plac­kom błysz­czą­cym w słońcu ni­czym czarne lan­drynki. Kiedy do­tar­łam na miej­sce, zo­ba­czy­łam ta­bliczkę wbitą w zie­mię z mocno prze­tar­tym już na­pi­sem: „Kra­ter Am­boy, przy­pusz­czalne na­ro­dziny około 80 000 lat temu”. Wy­soki na po­nad dwie­ście me­trów, oto­czony po­lem za­sty­głej lawy, wy­glą­dał, jakby po­cho­dził z in­nej pla­nety. Wi­dok ta­bliczki spra­wił, że za­czę­łam roz­glą­dać się do­okoła w po­szu­ki­wa­niu czło­wieka. Nic. Na­wet wia­tru nie było. Jakby za­trzy­mały się wszyst­kie moż­liwe formy ru­chu. Gdyby nie to, że słońce po­ru­szało się swoim ryt­mem po nie­bo­skło­nie, mo­gła­bym na­wet przy­pusz­czać, że Zie­mia po pro­stu sta­nęła, prze­stała się ob­ra­cać i mamy wła­śnie chwilę przed jej koń­cem. Ci­sza nie do wy­trzy­ma­nia.

Kiedy do­szłam do pod­nóża wul­kanu, czu­łam się, jak­bym do­tarła do bram Mor­doru. Wo­kół pa­no­wała nie­zro­zu­miała ciem­ność. Słońce wciąż mocno grzało, niebo było czy­ste, bez ani jed­nej chmurki, ale wul­kan da­wał taki cień, że moje ra­miona bły­ska­wicz­nie po­kryły się gę­sią skórką. Ogar­nął mnie lęk i czu­łam, jak wul­kan od­py­cha mnie ja­kąś nie­zro­zu­miałą formą ener­gii. Zro­biło mi się tak zimno, że za­częło mną te­le­pać. Mo­men­tal­nie wró­ci­łam do sa­mo­chodu. Spoj­rza­łam na wskaź­nik pa­liwa – ja­kieś dwa­dzie­ścia pro­cent wciąż było zie­lone. Wska­zówka drgała jed­nak bli­sko gra­nicy czer­wieni. Po­win­nam za­cząć się mar­twić, a nie cze­kać na ko­niec. Po­sta­no­wi­łam jed­nak je­chać przed sie­bie aż do mo­mentu, w któ­rym auto po pro­stu sta­nie albo sil­nik upie­cze się od braku wody w chłod­nicy.

Po ja­kichś dwóch go­dzi­nach kra­jo­braz za­czął się po­woli zmie­niać. Naj­pierw znów po­ja­wił się je­dy­nie pia­sek, po­tem spod niego za­częły wy­peł­zać nie­wiel­kie ro­śliny, usy­cha­jące nie­malże tuż po na­ro­dze­niu.

Tuż za nimi droga roz­ga­łę­ziała się – jedna nitka szła da­lej grubą jezd­nią, druga za­mie­niła się w szu­trową. Tak wą­ską, że sa­mo­chód le­dwo się na niej mie­ścił. Po­su­wa­łam się do przodu bar­dzo po­woli pod górę, nie­malże w tu­nelu wy­drą­żo­nym w pia­sku. Zwi­sał po obu stro­nach za­sty­głymi fa­lami, w któ­rych – gdy­bym miała ka­wa­łek pa­tyka – mo­gła­bym rzeź­bić szlaczki.

Koła buk­so­wały, ale je­cha­łam da­lej. Im wy­żej by­łam, tym trud­niej było się wspi­nać. Pia­skowe fale wciąż zwi­sały, two­rząc co­raz bar­dziej za­my­ka­jący się od góry tu­nel. Słońce, które było wprost nade mną, wcho­dziło w niego sze­ro­kim pa­smem, roz­grze­wa­jąc bla­chę mu­stanga tak, że trudno było do­tknąć ka­ro­se­rii. Wy­da­wało mi się, że jesz­cze tro­chę, a świat za­mknie się nade mną i już tu zo­stanę. W bia­łej, bla­sza­nej trum­nie. Jak w wiel­gach­nej puszce.

Kiedy