Cztery godziny furii. Historia największej operacji powietrznodesantowej drugiej wojny światowej i finałowego uderzenia na nazistowskie Niemcy - James M. Fenelon - ebook

Cztery godziny furii. Historia największej operacji powietrznodesantowej drugiej wojny światowej i finałowego uderzenia na nazistowskie Niemcy ebook

James M. Fenelon

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Epicka relacja Fenelona o inwazji Aliantów na nazistowskie Niemcy odtwarza z porywającymi szczegółami zarówno strategie generałów, jak i emocje targające szeregowymi żołnierzami w czasie kluczowego momentu ich kolosalnego przedsięwzięcia. Cztery godziny furii stanowi doskonały hołd złożony odwadze mężczyzn i kobiet, którzy wbrew przeciwnościom pokonali ogromne zło”.

Craig Nelson, autor Pearl Harbor, Rocket Men, The First Heroes

Zagłębienie się w lekturę Czterech godzin furii jest niczym otworzenie drzwi wyjściowych w C-46 nad Niemcami w marcu 1945 roku. Jesteś alianckim spadochroniarzem, a pod Tobą błyszczy wstęga Renu. Na ziemi czeka 55 tysięcy niemieckich żołnierzy, by nie dać Ci dożyć końca dnia. Rozkazy są proste: zajmij teren! James Fenelon, były amerykański spadochroniarz, przywraca tej historii życie tak mocno, jak tylko się da, korzystając z głosów ludzi, którzy tam byli, i wyzwalając bijący z głębi serca realizm. Książka stanowi poruszające memento, że wojna staje się najbrutalniejsza na sam jej koniec”.

Adam Makos, autor Spearhead: An American Tank Gunner, His Enemy, and a Collision of Lives in World War II

Mistrzowsko opracowane, napisane z powieściopisarską dbałością o szczegóły Cztery godziny furii rzucają czytelników w samo serce jednych z najbardziej zaciętych walk drugiej wojny światowej (…) czytelnicy poczują świst kul nad głowami, wymiociny na sklejkowej podłodze szybowca oraz odruchowo skulą się na dźwięk grzmotu nieprzyjacielskiej artylerii. [To] piekielnie dobra historia wojenna”.

James M. Scott, autor Target Tokyo oraz Rampage

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 671

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright

James M. Fenelon, 2019

Tytuł oryginału:

Four Hours of Fury: The Untold Story of World War II’s Largest Airborne Invasion and the Final Push into Nazi Germany

© Copyright Polish edition:

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

© All Rights Reserved

Tłumaczenie:

Cezary Domalski

Redakcja:

Rafał Mazur

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Numer ISBN: 978-83-8178-329-3

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

„Obie armie były niczym czające się na siebie pantery. Przez chwilę nasłuchiwał. Następnie ruszył biegiem w kierunku bitwy (…) powiedział, w istocie sam do siebie, że gdyby Ziemia i Księżyc miały się ze sobą zderzyć, bez wątpienia wielu ludzi wdrapałoby się na dachy, by być świadkami tego wydarzenia”.

Stephen Crane, The Red Badge of Courage

LISTA MAP ORAZ DIAGRAMÓW

Pułk piechoty spadochronowej, grudzień 1944, schemat organizacyjny

17. Dywizja Powietrznodesantowa, 3-23 stycznia 1945, Bitwa o Ardeny

Natarcie Aliantów, koniec 1944, Europa Północna

Natarcie do Renu, 8 lutego – 13 marca 1945

Struktura dowodzenia Aliantów, operacje Plunder i Varsity

Kocioł Wesel, marzec 1945

Niemiecka linia obrony nad północnym Renem, marzec 1945

17. Dywizja Powietrznodesantowa, obozy zborne, marzec 1945

Operacja Varsity, marzec 1945, plan lądowań

Operacja Varsity, trasy przelotu

Operacja Varsity, 24 marca 1945

507. Pułk Piechoty Spadochronowej, 24 marca 1945, Strefa Zrzutu W 

507. Pułk Piechoty Spadochronowej, 24 marca 1945, atak na zamek Diersfordt

513. Pułk Piechoty Spadochronowej, 24 marca 1945, Strefa Zrzutu X

194. Pułk Piechoty Szybowcowej, 24 marca 1945, Strefa Lądowania S oraz mosty na Issel

Operacja Varsity, 25-26 marca 1945, linie do osiągnięcia

Natarcie Aliantów, 27 marca – 1 kwietnia 1945, okrążenie Zagłębia Ruhry

Dla Franka Dillon. Dziękuje.

PROLOG

24 marca 1945 roku w sobotę rano licząca ponad 2000 maszyn armada alianckich samolotów wypełniła rykiem silników przestrzeń powietrzną nad Belgią. Na ich zatłoczonych pokładach siedziało 17 000 żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, oczekując na skok ze spadochronem lub lądowanie szybowcem na terytorium Niemiec. Składająca się z samolotów transportowych oraz ponad 1300 holowanych szybowców armada powietrzna rozciągała się na przestrzeni setek kilometrów. Lecący na wysokości zaledwie 300 metrów rój maszyn brzęczał jednostajnym odgłosem, stwarzając wrażenie, że może pojawić się z każdego kierunku. Myśliwce eskorty zataczały leniwe kręgi w poszukiwaniu samolotów nieprzyjaciela, lecąc ponad rozłożystymi formacjami wolno przemieszczających się maszyn transportowych.

Była to czołówka planowanej przez alianckich dowódców finałowej ofensywy, tworzona przez wojska dwóch elitarnych dywizji powietrznodesantowych: brytyjskiej 6. oraz amerykańskiej 17. Obie miały zostać zrzucone na drugim brzegu Renu, na obszar niemieckich pól uprawnych o długości ośmiu i szerokości dziewięciu kilometrów. Stanowiące część największej operacji od czasów Normandii wojska powietrznodesantowe miały zająć przyczółek po nieprzyjacielskiej stronie Renu i utrzymać go do czasu, aż siły lądowe przedostaną się przez mającą prawie 400 metrów szerokości rzekę.

W czasie wojny Alianci przeprowadzili kilka operacji powietrznodesantowych, jednak teraz po raz pierwszy zrzut miał być przeprowadzony na rdzennym terytorium wroga. Alianci stanowili siły inwazyjne, nie wyzwolicieli, a stawka w grze była wysoka. Audycje propagandowe nazistów jasno stwierdzały, że element zaskoczenia został utracony. Nieprzyjaciel czekał na nich. Czy oprócz 55 tysięcy żołnierzy Wehrmachtu zajmujących pozycje obronne1, zostaną zaatakowani przez fanatycznych niemieckich cywili uzbrojonych w strzelby myśliwskie i widły? Czy może ci ostatni schowają się w piwnicach? Tego nie wiedział nikt.

Sierżant John Chester i reszta liczącego 384 ludzi dywizjonu artylerii lecieli w kierunku strefy zrzutu w 42 samolotach transportowych C-47. Chester, pewny siebie 24-latek i dowódca działonu, zabijał czas pisząc kartki pocztowe. Chcąc podzielić się nowiną, jaką był jego pierwszy skok bojowy, naskrobał tę samą wiadomość do mieszkających w Missouri swojej matki i dziewczyny, Kay: „Piszę z samolotu. Wkrótce zostaniemy zrzuceni nad Niemcami. Mam nadzieję, że niedługo Cię zobaczę. Kocham Cię”2.

Chowając pocztówki, Chester położył dłoń na klamrze pasa bezpieczeństwa, pamiętając o tym, co stało się w czasie jego trzeciego skoku ćwiczebnego. Wtedy to, przerażony faktem, że jego ciało odmówiło posłuszeństwa, spanikował, by za chwilę przekonać się, że po prostu nie odpiął klamry. Dziś takie zdarzenie byłoby niemożliwe.

Chester znał większość ludzi znajdujących się w samolocie, od 1943 roku szkoląc się i walcząc razem z nimi. Niektórzy udawali, że śpią, inni palili lub po prostu gapili się przed siebie. Nikt nic nie mówił. Ryk silników i grzechot płatowca powodowały, że rozmowa była niemożliwa, co bardzo im pasowało. Większość i tak była pogrążona we własnych myślach.

Chester krótko zatrzymał się myślami przy tym, że będzie to jego trzynasty skok, lecz odpędził ogarniające go uczucia zwątpienia i wahania, zastępując je prostą mantrą: „Zgłosiłeś się na ochotnika. Prosiłeś się o to. A teraz rób swoje”.

Dwugodzinny lot z Francji przebiegł bez zakłóceń, lecz nie mogło to trwać w nieskończoność; kiedy samoloty zbliżyły się do Renu, przyszedł czas wziąć się do roboty. Pilot maszyny włączył czerwone światło ostrzegawcze, informujące znajdujących się w maszynie żołnierzy, że zbliżają się do Niemiec.

Kiedy samolot zaczął obniżać wysokość, Chester odpiął pas bezpieczeństwa, wstał i wrzasnął: „Przygotować się!” do siedzących skoczków. Ci, udający, że śpią, otworzyli oczy i zwrócili swoją uwagę ku tyłowi maszyny, gdzie w otwartych drzwiach stał Chester, w smaganym przez wiatr mundurze.

Ren stanowił linię bez powrotu – gdy tylko ją przekroczą, znajdą się nad terenem wroga. Do strefy zrzutu pozostało niewiele ponad dziesięć minut, lecz mając na uwadze możliwość zestrzelenia maszyny, należało być gotowym do skoku w każdej chwili. Żołnierze mogli zrobić to, czego nie mogli piloci – opuścić maszynę w razie nieszczęścia.

Ponieważ żołnierze znajdujący się na pokładzie samolotu Chestera byli artylerzystami, wśród przewożonego przez nich ładunku znajdowała się także haubica kalibru 75 mm. Rozebrane na części działo zostało podzielone tak, że jeden z elementów umieszczono w drzwiach, skąd miał zostać zrzucony w chwili, kiedy pilot da im zielone światło do skoku, a sześć kolejnych przypiętych u dołu maszyny zostałoby zwolnionych z kabiny.

„Wstać!… Przypiąć haki!”, krzyknął Chester przez ogłuszający dźwięk silników.

Oprócz polecenia wydawanego na głos podniósł ramię wskazując ludziom, co mają zrobić. W odpowiedzi na jego gesty wykonali rozkazy, odpowiadając krzykiem i tworząc rytuał, którego sens rozumiał każdy z nich. Pozwalało to im skupić się na czekającym zadaniu, a nie własnych lękach.

Obciążeni ekwipunkiem żołnierze siedzący po obu stronach samolotu starali się wstać i utworzyć jedną linię. Następnie przypięli liny statyczne spadochronów do stalowej liny biegnącej przez całą długość kabiny. Przy skoku z wysokości mniejszej niż 150 metrów nie było czasu na otworzenie czaszy spadochronu ręcznie – licząca prawie cztery metry lina robiła to za nich, otwierając go, gdy tylko skoczek wypadał z samolotu.

Żołnierze szarpnęli za swoje linki, upewniając się, że haki zostały zatrzaśnięte. Zadowoleni, że wszystko jest w porządku, zwrócili się twarzą w kierunku tyłu samolotu, obserwując, jak Chester i Manuel Pena pchają zestaw zaopatrzeniowy do krawędzi drzwi. Składał się on z kilku kontenerów, w których znajdowały się: zamek haubicy, jej koła oraz dziesięć pocisków. Wszystko to związano ze sobą w jedną dziwacznie wyglądającą masę, która potrzebowała aż trzech spadochronów. Dwaj mężczyźni zamocowali pakiet na kilku kołkach, które umożliwiały szybkie wyrzucenie ładunku i ułatwiały przemieszczanie ważącego 325 kilogramów zestawu po metalowym pokładzie samolotu.

Kiedy armada rozdzieliła się, obierając kierunki na przydzielone strefy zrzutów, unoszące się nad Renem mgła i dym toczącej się poniżej bitwy przesłoniły punkty orientacyjne. Przed świtem oddziały lądowe rozpoczęły swój atak i pod ciężkim ogniem starały się przebyć rzekę. Piloci jednostki Chestera, zmuszeni do przestrzegania ciszy radiowej, patrzyli bezradnie jak 72 lecące przed nimi maszyny schodziły z kursu. C-47 z artylerzystami na pokładzie kontynuował lot prawidłowym kursem, lecz Chester wraz z resztą dywizjonu był nieświadomy, że zostaną zrzuceni jako pierwsi.

Powiadomione o nadlatujących samolotach niemieckie baterie przeciwlotnicze wystrzeliły w niebo swoje pociski kalibru 88 i 20 mm, które rozrywały się nad schodzącymi w dół maszynami, tworząc ciemne chmury eksplozji. Strumienie pocisków smugowych ciężkich karabinów maszynowych przeszywały lecące samoloty, potęgując chaos.

Piloci czuli się jak łatwe cele. Aby zgubić nieprzyjacielskich celowniczych, musieli zmienić kurs i prędkość, lecz było to niemożliwe. Lot formacji w pobliżu strefy zrzutu wymagał ich utrzymania. Zanurzyli się więc w swoich fotelach i wlecieli wprost w narastający wir, wykonując rozkaz wbrew swoim instynktom.

We wnętrzu samolotu słychać było stłumione wybuchy pocisków artylerii przeciwlotniczej. Znajdujący się za pilotami żołnierze obijali się o ściany targanej wstrząsami kabiny. Prawie wszyscy zaczęli żałować, że zabrali ze sobą tyle ekwipunku, ile tylko byli w stanie unieść: karabiny maszynowe, karabiny, pistolety, granaty ręczne, dodatkową amunicję, materiały wybuchowe, noże, bagnety i kastety. W wielu wypadkach spadochron i ekwipunek zwiększały wagę skoczka niemal dwukrotnie; opierali się nawzajem jeden o drugiego, o płatowiec lub o linę statyczną.

Chester dostrzegł, co dzieje się na zewnątrz, a to, co zobaczył, zaniepokoiło go: szereg płonących samolotów i niebo pękające od wybuchów pocisków przeciwlotniczych.

„Wygląda na to, że będziemy mieć braki kadrowe”, pomyślał. „Mam nadzieję, że zostanie nas tylu, aby wykonać zadanie”3.

Mężczyźni czekający na rozkaz do skoku walczyli o utrzymanie równowagi, pchając tych stojących przed nimi i obracając się, by zobaczyć światło lampki zrzutu – nadal w kolorze czerwonym. Chcieli być już na zewnątrz i tłoczyli się w kierunku otwartych drzwi. Cokolwiek czekało na nich na dole, było lepsze od oczekiwania na zestrzelenie. Jeden z żołnierzy, wpatrzony w Chestera, położył rękę na przełączniku umożliwiającym zrzucenie przypiętych do spodu C-47 części haubicy.

BUM! Eksplozja wstrząsnęła samolotem, kiedy dwudziestomilimetrowy pocisk przeciwlotniczy przebił podłogę, szatkując odłamkami nogę Melvina Boatnera. Ranny zgiął się w kłębek na pokładzie, zaciskając zęby i trzymając za ranę. Al Perry i Nick Montanino szybko wypięli jego linkę i przesunęli go na drugą stronę maszyny. Nie było czasu na zajęcie się blednącym Boatnerem, któremu nie można było pozwolić na zablokowanie drogi reszcie skoczków4.

Kiedy Chester uświadomił sobie, że odłamki przecięły obwód elektryczny lampki zrzutu, która przestała świecić, wrzasnął do szefa załogi, aby stanął w drzwiach prowadzących do kokpitu i przekazał sygnał pilota. Niemal natychmiast szef krzyknął „Teraz, teraz, teraz!”, machając szaleńczo obiema rękami nad głową.

Chester, Pena i Perry wypchnęli ładunek i żołnierze ruszyli naprzód do wyjścia. Przełącznik uwolnił ładunek znajdujący się pod maszyną. Połączone ze sobą, aby zapobiec zdryfowaniu, wszystkie sześć znalazło się pod siedmiometrowym baldachimem spadochronu.

Kiedy Chester opuścił maszynę, pęd samolotu rzucił go naprzód o ponad 150 metrów. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył była ziemia znajdująca się pod nim, następnie błękit nieba, potem pomieszany kalejdoskop obu, podczas gdy rozwijający się spadochron obracał go wte i wewte. Wstrząs wywołany otwarciem się czaszy spowodował, że przez chwilę nie mógł oddychać, a dwa granaty wsadzone do kieszeni kurtki mundurowej przerwały jej dno. Lecz Chester nie miał czasu na przejmowanie się tym faktem, podobnie jak ulotną chwilą uniesienia po bezproblemowym rozwinięciu się spadochronu. Dzisiejszy skok nie był przyjemnym zadaniem. Szybko rzucił okiem za odlatującym samolotem i spadochronami tych, którzy wyskoczyli zaraz za nim, by następnie zwrócić swoją uwagę na opadające powoli elementy haubicy.

Otaczające go samoloty wypluwały spadochroniarzy, wypełniając niebo setkami pomalowanych w barwy ochronne czasz spadochronów. Wśród nich znajdowały się zasobniki z zaopatrzeniem, wyróżniające się kolorowymi spadochronami: niebieskimi, żółtymi i czerwonymi. Po zrzuceniu ładunku piloci zwiększyli obroty silników i skierowali maszyny w drogę powrotną, mogąc nareszcie wykonywać uniki przed pociskami artylerii przeciwlotniczej i smugowymi. Niektóre płonęły i dymiły, brnąc powoli na macierzyste lotniska. Te ciężej uszkodzone zataczały kręgi i schodziły w dół.

Wypełnieni adrenaliną Chester i jego artylerzyści z ulgą znaleźli się w powietrzu. Lecz kiedy brzęczący odgłos silników lotniczych przestał być słyszalny, ich uwagę przyciągnęły suche trzaski odgłosów broni ręcznej i pocisków moździerzowych oraz zbliżające się w ich kierunku uprawne pola nazistowskich Niemiec. Była godzina 10.20 rano.

CZĘŚĆ IGRUDZIEŃ 1944 – MARZEC 1945

ROZDZIAŁ I„GDZIE SĄ WSZYSCY, DO DIABŁA?”

Północna Francja, niedziela, Boże Narodzenie, rok 1944

Trzy miesiące przed skokiem nad Niemcami żołnierze 17. Dywizji Powietrznodesantowej weszli do walki po raz pierwszy w sposób całkowicie odmienny od tego, do którego ich szkolono. Bez wcześniejszego ostrzeżenia rzucono ich w wieczór Bożego Narodzenia roku 1944 na front, by ustanowili pozycje blokujące wzdłuż Mozy. Poszczególne plutony spadochroniarzy, nie w pełni świadomych tego, co się dzieje, rozpoczęły kopanie dołków strzeleckich na cmentarzu Meuse-Argonne, stanowiącym miejsce spoczynku tysięcy Amerykanów poległych w poprzedniej wojnie światowej1. Kopali i czekali na rozkazy, rozważając swoje szanse stania się etatowym rezydentem na europejskiej ziemi. Byli tak gotowi, jak tylko się dało, lecz cechowała ich, podobnie jak wszystkich żołnierzy z zerowym doświadczeniem bojowym, absolutna niemożność przewidzenia tego, czego mieli doświadczyć.

Pluton, w którym służył Lynn Aas rozpoczął kopanie na polu, które zaścielały zamarznięte trupy Amerykanów i Niemców. Zimne twarze zabitych wrogów przypominały dwudziestotrzyletniemu strzelcowi o jego ukraińskich i niemieckich sąsiadach w domu w Dakocie Południowej. Kiedy tak stał w śniegu, dopadł go niepokój… nie czuł pragnienia zabijania tych ludzi.

Lecz wiedząc, że zadanie, które miał do wykonania wymagało podjęcia tej decyzji, podszedł do jednego z ciał i zmusił się do spojrzenia nań. Młody Niemiec za życia był wysoki i przystojny. Czując potrzebę obudzenia w sobie nienawiści Aas kopnął ciało. „To wojna”, pomyślał2. „To mój wróg; muszę sobie udowodnić, że umiem go zniszczyć”. W nadchodzących dniach niemal wszyscy koledzy Lynna mieli okazję do znienawidzenia wroga.

16 grudnia Hitler rozpoczął zaskakującą kontrofensywę mającą na celu zajęcie Antwerpii w Belgii i rozdzielenie sił brytyjskich i amerykańskich. Rozpaczliwy krok, który nazwano później „bitwą o Ardeny”, przyłapał alianckich dowódców z przysłowiową ręką w nocniku, zmuszając ich do odparcia natarcia sił Wehrmachtu uderzających z leśnych ostępów Ardenów i dziesiątkujących niedoświadczone wojska amerykańskie na całej długości frontu. Ścigane przez czołgi nieprzyjaciela bataliony porzucały pozycje obronne, podczas gdy alianccy dowódcy desperacko starali się zatrzymać ich odwrót. Chaos trwał przez szereg kolejnych dni i ciężko było dokładnie ustalić, co się działo – wydawało się, że obrona rozpada się na całym froncie.

To właśnie w środek tego chaosu posłano 17. Dywizję Powietrznodesantową, aby wzmocnić chwiejące się linie obronne. Początkowy plan zrzucenia jej w Belgii trzeba było zarzucić z uwagi na silne wiatry i gęstą pokrywę chmur. Dlatego też żołnierze 17. Dywizji, których szkolono przez dwa lata do prowadzenia operacji z powietrza, weszli po raz pierwszy do walki wyskakując z ciężarówek.

Dołączając do działań wojennych na teatrze europejskim po tym, jak 82. i 101. Dywizja Powietrznodesantowa zapisały złotymi zgłoskami historię swoich działań bojowych w czasie kluczowych walk, żołnierze 17. Dywizji wiedzieli, że będą musieli zmierzyć się z reputacją dwóch poprzedniczek i bardzo chcieli udowodnić swoją wartość.

Otrzymali swoją szansę, kiedy przydzielono ich do osłony skrzydła natarcia wojsk generała George’a Pattona w rejonie Bastogne. Rankiem 3 stycznia 1945 roku wyruszyli na pozycję wyjściową do swojego pierwszego ataku. Oficerowie wywiadu 3. Armii Pattona zapewniali dowódcę 17. Dywizji, generała Williama Mileya, że nieprzyjaciel nie stawi oporu, wycofa się i że będą mieć jedynie do czynienia z działaniami opóźniającymi niewielkich oddziałów. Mimo to Miley był zaniepokojony. Jego wojska nadal zbierały się na pozycji wyjściowej do natarcia, mająca wspierać atak artyleria i działa przeciwpancerne jeszcze nie przybyły, a napięty harmonogram działań nie pozwolił nawet na pobieżne zapoznanie się z terenem przyszłego ataku3. Co gorsza, mgła i opady śniegu znacząco ograniczyły widoczność na całej linii frontu.

Żołnierze Mileya, naiwnie ufając raportom wywiadu 3. Armii, wyruszyli z podstawy wyjściowej do natarcia w częściach. Był to ich pierwszy błąd. Gdy tylko wysunięte oddziały rozwinęły się do ataku, Führer Begleit Brigade pułkownika Otto Remera przeprowadziła niespodziewany kontratak4. Impet oddziałów niemieckich, prowadzonych przez czołgi Panther oraz dwa bataliony doświadczonych grenadierów pancernych jadących w transporterach półgąsienicowych, uderzył w nieprzygotowanych Amerykanów niczym pięść zawodowego boksera, zatrzymując ich atak.

Stojąc w obliczu dobrze wyposażonych i doświadczonych formacji wroga, Miley starał się utrzymać tempo natarcia z oddziałami Pattona5. Ten ostatni w przypływie złego nastroju zagroził mu zwolnieniem ze stanowiska dowódcy dywizji, jeśli jego oddziały nie będą zdobywać terenu. Patton do pewnego momentu nie zdawał sobie sprawy, że ludzie Mileya stanęli na drodze osi głównego ataku przeciwnika. Mimo odwrotu przydzielonej im jednostki niszczycieli czołgów, której dowódca stanął później przed sądem wojennym, żołnierze 17. Dywizji zatrzymali atak niemieckiej awangardy, zapobiegając przełamaniu i zagrożeniu tyłowych eszelonów sił Pattona.

Drugiego dnia walk, o 8.15 batalion spadochroniarzy Mileya wyruszył spod osłony lasów Bois de Fragette w rejonie Flamierge. Kiedy znaleźli się w otwartym terenie, Niemcy ostrzelali ich z artylerii, moździerzy i broni ręcznej. Wśród rosnących szybko strat żołnierze rzucili się do przodu przez zaspy śniegu, szukając schronienia w zagłębieniu po południowej stronie niewielkiej drogi.

W szczytowym momencie ataku z gęstej mgły wyłoniły się, niczym odziane w pancerz duchy, dwa niemieckie czołgi, klekocząc gąsienicami po drodze i ostrzeliwując odsłoniętych spadochroniarzy. Kapral Isadore Jachman, zwany przez kolegów Izzy, zorientował się w powadze sytuacji i ruszył biegiem do zabitego kolegi, trzymającego w zaciśniętych rękach bazookę.

Po odzyskaniu broni i zapasu amunicji umieszczonego w płóciennej torbie Izzy naładował bazookę i ruszył w kierunku pojazdów pancernych wroga. Umieścił broń na ramieniu, zmrużył oczy w zacinającym śniegu i wycelował. Głowica pocisku trafiła w czołowy czołg, lecz bez widocznego efektu. Gruby pancerz zapobiegł poważnym uszkodzeniom, ale wstrząs wywołany wybuchem spowodował zatrzymanie pojazdu i dalszego natarcia.

Aby znaleźć lepszy kąt do strzału w kierunku drugiego czołgu, Izzy ruszył naprzód pod ogniem nieprzyjaciela, ładując broń w czasie zmiany pozycji. Dowódca pojazdu, widząc zawahanie prowadzącej maszyny, wrzucił wsteczny bieg i oba czołgi wycofały się pod osłonę własnych wojsk. Kiedy Jachman ruszył za nimi w pościg, seria z karabinu maszynowego ścięła go z nóg. 22-letni kapral zmarł chwilę po tym, jak dotarli do niego jego towarzysze.

Akcja Izzy’ego zakłóciła nieprzyjacielski atak i dała jego jednostce chwilę wytchnienia, dzięki czemu możliwa była reorganizacja i konsolidacja jej rozproszonych pozycji obronnych6. Rodzice Izzy’ego, pochodzący z Niemiec żydowscy imigranci, otrzymali w późniejszym czasie pośmiertne odznaczenie nadane ich synowi, Medal Honoru.

W ciągu kolejnych 24 godzin każdy metr terenu był areną zaciętych zmagań, a obie strony wielokrotnie wydzierały sobie poszczególne wioski i wzniesienia.

W południe niemieccy grenadierzy zaatakowali i wyparli spadochroniarzy z Flamisoulle, by kilka godzin później utracić pozycje. Zmarznięty grunt w praktyce uniemożliwiał wykopanie dołków strzeleckich. Następnego ranka niemiecki kontratak prowadzony przez piętnaście czołgów Pz.Kpfw.IV i V przełamał pozycje amerykańskie, zmuszając obrońców do odwrotu i zadając im duże straty7. Na całej długości frontu nastąpiły przegrupowania i kontrataki Amerykanów. Atakujący na bagnety spadochroniarze odbili wioskę Monty w pobliżu Mande-Saint-Etienne, wrzeszcząc w czasie natarcia na pozycje obrońców, którzy wycofali się w popłochu.

Główna linia oporu stała się płynna, podczas gdy obrońcy absorbowali impet niemieckiego natarcia, twardo broniąc przydzielonych im sektorów. Patton, kiedy dowiedział się o zaciętości ataku Niemców, przyznał później, że najlepszą podjętą przez niego decyzją w czasie wojny było wydanie rozkazu 17. Dywizji osłony skrzydła natarcia jego sił8. Był przekonany, że nieudana obrona spowodowałaby wdarcie się niemieckich czołgów na tyły atakujących wojsk, co wywołałoby chaos.

Energiczne działania obronne dywizji spotkały się także z uznaniem jednego z dowódców w armii Pattona, Troya Middletona, który potwierdził, że „uratowała nas 17. Dywizja”. Jednocześnie skrytykował on agresywnego ducha jej żołnierzy, który w jego przekonaniu graniczył z „lekkomyślnością”. Inny oficer z kolei zauważył: „17. Dywizja dostała niezłe bęcki i w swojej pierwszej akcji brakowało jej wigoru, który cechował działania innych jednostek tego typu”9.

Żołnierze nie zgadzali się z tą oceną – w starciu z bronią pancerną nieprzyjaciela wybór był prosty: śmiałość lub odwrót. „Boże, ależ jesteśmy zieloni, ale uczymy się szybko (…)”, zauważył pułkownik James R. Pierce, dowódca jednego z pułków dywizji10.

Byli żółtodziobami. Lekcja polegająca na prowadzeniu źle skoordynowanych ataków kosztowała dywizję 519 zabitych i prawie 3500 rannych11. Co najmniej jeden dowódca batalionu stracił stanowisko, a kilku innych również powinno.

W połowie lutego, po 46 dniach walk, 17. Dywizja opuściła front w Luksemburgu kończąc to, co Miley nazwał później „długim koszmarem”12. Wzrost temperatury roztopił śnieg, odsłaniając krajobraz upstrzony gnijącymi zwłokami, a za wojskami opuszczającymi pozycje w Lesie Ardeńskim ciągnął się niemożliwy do opisania smród rozkładu. Służby tyłowe umieszczały zwłoki poległych na ciężarówkach, przygotowując je do transportu i pogrzebu13. Zastygłe od mrozu i stężenia pośmiertnego ciała trudno było umieszczać jedno na drugim, przez co tworzyły poskręcane pod różnymi kątami groteskowe sterty kończyn.

Wyczerpani ludzie załadowali się do pociągu zmierzającego w kierunku Francji i wkrótce obserwowali z okien turkocących wagonów, jak pola pokryte śniegiem ustępują miejsca tym, na których kwitły kwiaty14. Ich prowadząca na wschód trasa przecinała Las Argoński oraz Verdun, gdzie nadal można było dostrzec linie okopów pamiętające czasy pierwszej wojny światowej15.

Jechali w drewnianych, czterokołowych wagonach francuskich znanych jako „czterdzieści i osiem”, które swą nazwę zawdzięczały oznaczeniu znajdu­jącemu się na zewnątrz, wskazującemu ładowność 40 ludzi lub 8 koni. Używane początkowo jako wagony towarowe, w czasie pierwszej wojny światowej zostały wykorzystane przez Francuzów do przewożenia ludzi, koni i wyposażenia na front i z powrotem. Żołnierze siedzieli na drewnianej podłodze lub plecakach. Niektórzy zdecydowali się zająć miejsce w otwartych drzwiach, inni zebrali odpowiednią ilość słomy znajdującej się na podłodze, by mogła służyć za prowizoryczną poduszkę. Byli już przyzwyczajeni do troszczenia się o własną wygodę i nieuniknione dowcipy związane z oborą, czy odgłosy muczenia dawno już przestały bawić.

Przedłużająca się podróż spowodowała, że część ludzi zapadła w sen, lecz wielu innym doskwierał dyskomfort. Po doświadczeniu jednej z najostrzejszych zim w historii Belgii – niedostatków, śniegu, lodu, odmrożeń i przeziębienia – nie wspominając o niemieckiej artylerii czy czołgach, niemal wszyscy zapadli na przewlekłą biegunkę. Kiedy wagony toczyły się naprzód z dala od linii frontu, żołnierze musieli teraz zmagać się z wrogiem wewnętrznym.

Wojakom nie zajęło dużo czasu zorientowanie się, że w wagonach „Biegunka Express” brakuje urządzeń sanitarnych16. W niektórych użyli bagnetów, by wyciąć dziury w podłodze w wiadomym celu. Lecz kołysanie pociągu ograniczało celność i szybko porzucili tę opcję. W końcu zdecydowano się przetestować bardziej ryzykowną, lecz zdecydowanie efektywniejszą technikę: mężczyźni na zmianę stawali tyłem ze spuszczonymi spodniami w otwartych drzwiach kołyszącego się wagonu, odchylając się do pozycji kucającej. By zapobiec wypadnięciu, dwóch kolegów trzymało delikwenta za ramiona.

Ci, którym udało się zdobyć kawałek papieru lub garść słomy do podtarcia tylnej części ciała, musieli dysponować w czasie tej czynności akrobatycznymi zdolnościami. Koniec końców dynamika jazdy pociągiem i słaba jakość torów przegrały jednak z pracą zespołową. Żołnierze 17. Dywizji w czasie podróży nie ponieśli żadnych strat w ludziach.

Jeden z dowódców kompanii na widok regularnie pojawiających się i znikających w drzwiach wagonów obnażonych dolnych części pleców śmiejąc się zażartował, że francuscy rolnicy powinni być wdzięczni jego ludziom za darmowe użyźnienie gleby17.

Châlons-sur-Marne, Francja. Wtorek, 13 lutego 1945

Po opuszczeniu wagonów w środku nocy, na niewielkiej stacyjce, żołnierze rozprostowali swoje obolałe nogi, zebrali wyposażenie i pokręcili się chwilę dookoła, czekając na ciężarówki, które miały zabrać ich w ostatni etap podróży. Celem było Châlons-sur-Marne, cichutkie miasteczko leżące ok. 100 km na północny wschód od Paryża, które wyróżniała imponująca rzymskokatolicka katedra Saint-Étienne de Châlons, poświęcona jeszcze w XII wieku.

Dywizja ustanowiła kwaterę główną w dawnych koszarach francuskiej jednostki kawalerii, stanowiących godny podziwu przykład architektury II Cesarstwa z mansardowymi dachami i otoczonym wysokim murem placem ćwiczeń. W czasie okupacji niemieckiej było to miejsce, w którym przetrzymywano amerykańskich jeńców wojennych. Niektórzy żołnierze 17. Dywizji mieli to szczęście, że zdobyli kwatery w samym Châlons, lecz większość trafiła do obozów założonych w odległości pięciu-sześciu kilometrów od miasta18.

Jednym z mieszkańców owego miasteczka namiotowego był sierżant John Chester, którego obóz znalazł się 16 km na południowy zachód od Châlons w wiosce Soudron. Kiedy po długiej podróży zeskoczył z platformy ciężarówki, grzęznąc w błocie przekonał się, że obóz jest nadal w budowie. Przez kilka sekund przyglądał się pracom, po czym zdecydował, że błoto i warunki obozowe nie miały znaczenia i to zdecydowanie lepsze niż okupowanie dołka strzeleckiego wykopanego w zamarzniętym śniegu.

Chester próbował po raz pierwszy zaciągnąć się do wojska w roku 1938 w wieku lat osiemnastu, lecz jego ojciec odmówił podpisania zgody. Wychowywał się na farmie w Missouri w czasie Wielkiego Kryzysu i jego rodzice uczyli go szacunku do wykonywanej pracy. Owa mieszanka okoliczności i wpływu rodziców spowodowała, że Chester nauczył się akceptować nieuniknione, aby osiągnąć to, co konieczne. Jako nastolatek regularnie wstawał o trzeciej w nocy, by nakarmić zwierzęta i pomagać ojcu przy belach siana, a potem wykonywać obowiązki domowe. Z uwagi na fakt, że obowiązków było dużo więcej niż godzin w ciągu doby, często wykonywał je w pojedynkę, w pragmatyczny sposób.

Przykładowo w czasie zimowych miesięcy Chester zauważył, że opłaca się poczekać w rodzinnej ciężarówce zaparkowanej tuż przy bramie do kopalni w oczekiwaniu na dostawę węgla, dzięki czemu był zawsze z przodu i nie marnował czasu, stojąc wraz z resztą kolejki nad ranem. Butelka mleka, którą zawsze zabierał ze sobą często zamarzała, więc traktował ją jak mrożone śniadanie i jadł bez narzekań. Własny komfort nie stanowił dla niego priorytetu, więc często był „we właściwym miejscu o właściwym czasie”. Po prostu korzystał ze zdrowego rozsądku, która to umiejętność miała mu się dobrze przysłużyć w walce.

W szeregach dywizjonu artylerii Chestera, liczącego początkowo ponad 500 ludzi, służyli ludzie należący do przeróżnych grup: zawodowy bokser, szmugler alkoholu, rybak, właściciel sklepu z paszą i wykładowca uniwersytecki19. Stopniowo liczba zdolnych do walki zmniejszyła się do mniej niż 300 ludzi. Chester obserwował, jak reszta oddziału, ubrana w brudne od dwumiesięcznych działań bojowych mundury odbiera składane łóżka i kieruje się do przydzielonych im namiotów.

Mimo spartańskich warunków ludzie mieli powód do radości: znajdowali się za linią frontu i wśród przyjaciół. Wielu zrzuciło oporządzenie i wczołgało się do namiotów, by złapać kilka chwil snu. Niektórzy błąkali się od namiotu do namiotu szukając kumpli, których nie widzieli od czasu opuszczenia Anglii. Inni spędzali czas porównując bądź handlując łupami wojennymi: niemieckimi hełmami, sztyletami, flagami, odznaczeniami, bronią krótką, zegarkami i klamrami pasów z wygrawerowanymi na nich swastykami. Do poruszania się w wiosennym błocie używali gumowych nakładek na buty, które przeznaczone były do maszerowania po śniegu, lecz były równie skuteczne w trakcie spacerów po rozmiękłej ziemi.

Szeregowy George Holdren i jego drużyna, stanowiąca część dywizyjnego batalionu przeciwpancernego, doświadczyli kilku nieprzyjemności w czasie chwil spędzonych poza linią frontu20. Wrzucając nieco drewna do znajdującego się w namiocie piecyka M1941 jeden z żołnierzy przypadkowo upuścił ciężką, stalową pokrywę, powodując nagły brzęk, przypominający nadlatujący pocisk artyleryjski – wszyscy znajdujący się w pobliżu jak na komendę zanurkowali w błoto.

Oblepieni nim żołnierze zdjęli mundury w oczekiwaniu na kąpiel. Lecz jeden z kolegów Holdrena wrzucił swoje brudne bokserki do piecyka, a wydobywający się stamtąd smród wykurzył ich z namiotu w poszukiwaniu świeżego powietrza. Resztę ubłoconych mundurów żołnierze wrzucili do okopu i pogrzebali warstwą ziemi.

Zadanie oczyszczenia i ubrania wojsk, które właśnie wróciły z pierwszej linii spadło na barki korpusu kwatermistrzowskiego Armii Stanów Zjednoczonych. Jego oddziały musiały w ciągu 10 godzin wykąpać, sprawdzić i ubrać 2500 ludzi21. Głównym zadaniem stało się odwszawianie: usunięcie wszy i innych zakaźnych pasożytów pomagało w utrzymaniu higieny i zapobiegało powstaniu epidemii.

Prysznice ustawione poza obozami czerpały wodę ze stawów, skąd najpierw była przepuszczana przez olbrzymi grzejnik, a potem kierowana do oliwkowo-szarej naczepy, którą wypełniał rząd sitek.

Ludzie wchodzili pod prysznic szóstkami; czas kąpieli wynosił dziesięć minut22. Szereg nagich mężczyzn stojących na drewnianych stopniach naczep popędzał kąpiących się okrzykami: „Pospiesz się!” i „Ruchy, ruchy!”. Po pierwszej kąpieli od dwóch miesięcy każdy z nich przechodził szybkie badanie lekarskie, a następnie ruszał po czysty mundur23. Niektórzy nie chcieli czekać dwóch godzin w kolejkach i skorzystali z okazji, by wykąpać się bezpośrednio w stawach lub strumykach.

To właśnie w jednym z takich improwizowanych punktów kąpielowych żołnierze zameldowali o swojej obecności ludności miejscowej. Drzemiący w niewielkim doku po kąpieli w Marnie John Chester podskoczył, kiedy trzy głośne detonacje wstrząsnęły miejscem, w którym się znajdował, oblewając go strugą wody24. Okazało się, że to paru żołnierzy stwierdziło, iż materiały wybuchowe C-2 będą stanowić idealny sposób na łowienie ryb. Intuicja ich nie zawiodła.

W ciągu kilku sekund na powierzchni wody pojawiły się dziesiątki ryb. Wojacy wskoczyli do wody lub pożyczyli łódki wiosłowe, by zdobyć trofea. Skuszony wizją świeżej rybki na kolację Chester dołączył do walki, nurkując i starając się złapać jak najwięcej biednych stworzeń. Cieszył go widok rozradowanych mężczyzn, którzy ponownie mogli się śmiać.

Wybuchy przyciągnęły uwagę mieszkańców i wkrótce rodzice ścigający swoje podekscytowane pociechy odkryli źródło poruszenia. Żołnierze podzielili się zdobyczą z miejscowymi, których nerwowe uśmiechy wskazywały, że wybaczyli im grzechy, lecz nie był to ostatni raz, kiedy wojacy zaskoczą swoich nowych sąsiadów.

Żołnierze dywizji mieli cztery dni na doprowadzenie obozów do stanu używalności. Dostawili dodatkowe namioty, poprawili ścieżki i dróżki, utwardzając także powierzchnię pod parkiem maszynowym, latrynami i kantynami25.

„Więc to jest ten odpoczynek w obozie?”, narzekał jeden z żołnierzy. „Więcej spokoju mieliśmy na froncie”26.

Zgodnie z regulacjami wojskowymi, które zalecały rozmieszczenie tysiąca ludzi na każde 3,3 hektara, obozy oddzielone były latrynami i parkiem maszyn z jednej strony, a kantynami z drugiej27. Między nimi znajdowały się 12-osobowe namioty. Rozdzielające je otwarte przestrzenie były wystarczająco szerokie, by pomieścić maszerującą kompanię wojska. Namioty wykonane z nieprzewiewnego, ognioodpornego płótna malowanego na kolor oliwkowy nie posiadały podłóg. Każdy mieszkaniec namiotu dysponował miejscem na łóżko polowe i worek na rzeczy, a ci mający olej w głowie załatwili sobie drewniane podstawki, by trzymać swój sprzęt z dala od wszechobecnego błota.

Po dwóch miesiącach złej diety i braku higieny wielu ludzi miało ubytki w zębach lub próchnicę. Dywizyjni dentyści oferowali swoje usługi w dużym namiocie. Kolejka czekających patrzyła z niepokojem, jak szeregowiec armii

Stanów Zjednoczonych pedałuje zawzięcie na przyrządzie przypominającym rower, by zapewnić stały dopływ prądu do sprzętu dentystycznego.

Dentysta zaglądający w jamę ustną George’a Holdrena zaskoczył go stwierdzeniem: „Widzę, że pochodzisz z Iowy”28. Najwyraźniej jakość pracy stomatologów ze Środkowego Zachodu była dość dobrze znana w branży.

Tygodnie funkcjonowania w oparciu o zimne racje żywnościowe wywołały obsesję związaną z gorącymi posiłkami, szczególnie tymi dobrymi, a tutejsi Francuzi zatrudnieni do pomocy przy gotowaniu stanęli na wysokości zadania29. Pracowali ciężko, traktując to jako kwestię dumy narodowej, starając się przewyższyć jakością posiłków wszystko to, co żołnierze jedli do tej pory w Anglii. Ci ostatni doceniali wprawdzie angielską gościnność, lecz byli już zmęczeni menu tworzonym przez mięso gotowane do tego stopnia, że nawet ożywiona dyskusja nie była w stanie ze stuprocentową pewnością ustalić jego pochodzenia.

Wielu żołnierzy skorzystało z przerwy w pobycie na froncie i napisało listy do domu, informując ukochanych, że żyją i są bezpieczni, lecz cenzura ograniczała szczegóły, którymi mogli się dzielić. Każdy list czy kartka otrzymywały pieczątkę „Sprawdzona przez inspektora Armii Stanów Zjednoczonych” i podpis osoby, która czytała, a w razie potrzeby cenzurowała jego zawartość przed wysłaniem. Niewielka możliwość, aby poczta wpadła w ręce nieprzyjaciela zakazywała wspominania przez żołnierzy o nadchodzących misjach lub informowania, gdzie się znajdują; zamiast tego musieli używać ogólnych określeń: „gdzieś w Europie” lub „gdzieś we Francji”. Cenzorzy używali atramentu indyjskiego do zamazywania poufnych danych lub wydrapywali je żyletką przed wysłaniem30.

Aby obejść działania cenzorów, szeregowy Joseph Clyde Haney opracował tajny kod w celu ukrywania wiadomości w wysyłanych do domu listach31. Kiedy zdanie było skierowane bezpośrednio do Very, jego żony, lub zawierało wzmiankę „powiedz Tacie”, jego rodzina wiedziała, że pierwsze litery kolejnych słów w zdaniu zawierają ukrytą wiadomość.

Haney był przystojnym, ciemnowłosym trzydziestodwulatkiem, dużo starszym od przeciętnego szeregowca, obdarzonym naturalnym uśmiechem, który krył powagę wynikającą z pozostawienia żony i czteroletniego synka w Wisconsin. Przed zaciągnięciem się do armii na początku 1944 był menadżerem okręgu w Fox Entertainment Corporation, odpowiedzialnym za wiele kin znajdujących się w rejonie Madison. 7 grudnia 1941 był zmuszony przerwać projekcję filmu Shadow of the Thin Man, aby poinformować widzów, że Stany Zjednoczone zostały zaatakowane w Pearl Harbor.

Haney potraktował wojnę na poważnie i był aktywny na froncie krajowym, przeprowadzając szereg skutecznych akcji związanych z obligacjami wojennymi i zbiórkami na rzecz Czerwonego Krzyża, a nawet wcielił w życie program polegający na wydawaniu biletów do kina w zamian za zużyte opony. Pozyskana w ten sposób guma była używana do produkcji m.in. masek przeciwgazowych, czy kaloszy.

Haney narzekał na swojego pecha: dwa tygodnie po tym, jak się zaciągnął, Departament Wojny ponownie wykluczył ze służby wojskowej mężczyzn, którzy zostali ojcami przed Pearl Harbor. Lecz trwała wojna i musiał zaakceptować to, co zaoferował mu los. Po przybyciu do Anglii we wrześniu 1944 roku jako uzupełnienie, został przydzielony do piechoty szybowcowej jako strzelec na cztery miesiące przed rzuceniem jednostki do bitwy o Ardeny.

Haney pisał do członków swojej rodziny z obozu szyfrem: „Chalons, 6 lub 7 mil [ok. 10-11 km]”32. Razem ze wzmianką „gdzieś we Francji” dawało to jego żonie dość dokładną informację na temat tego, gdzie znajduje się jej mąż.

Aby przywrócić dywizję do stanu gotowości bojowej, 1. Aliancka Armia Powietrznodesantowa, która odpowiadała za logistykę i administrację dywizji powietrznodesantowych w Europie, przyznała jej priorytet w zakresie uzupełnień33.

Oficerowie, widząc braki i niedociągnięcia, przeprowadzili zakrojone na szeroką skalę przeglądy w dywizji, sprawdzając stan dbania poszczególnych żołnierzy o sprzęt dany im przez rząd. Z Anglii wykonano ponad 500 lotów z zaopatrzeniem34. W obozach pojawili się specjaliści, których zadaniem było naprawienie zepsutego sprzętu łączności, pojazdów, dział i broni ręcznej.

Oczywiście najważniejszym zasobem jednostki bojowej są ludzie. Dywizji brakowało ich do pełnego stanu 400035. Przed przybyciem do Châlons niektóre kompanie strzeleckie były w stanie wystawić zaledwie pojedynczy pluton liczący 49 żołnierzy; inne jednostki straciły swoich oficerów. Jeden z pułków piechoty spadochronowej został zredukowany do mniej niż połowy swojej liczebności, a większość strat poniosły kompanie strzelców36. Oczywiście niektórzy ranni wracali do szeregów po pobycie w szpitalu, lecz całkowite uzupełnienie szeregów dywizji wymagało znaczącej liczby świeżych żołnierzy.

Dywizje powietrznodesantowe korzystały z zasobów wyszkolonej piechoty spadochronowej i szybowcowej, lecz uzupełnienie strat trzech dywizji amerykańskich, z których każda walczyła w Ardenach, wyczerpało owo źródło całkowicie. Aby uporać się z problemem SHAEF wysłał prośbę do tzw. Strefy Węwnętrznej (czyli centrów uzupełnień położonych w samych Stanach), prosząc o 5000 ludzi w lutym i kolejnych 3200 w marcu37.

Uzupełnienia zaczęły napływać do obozów wokół Châlons na dzień lub dwa przed przybyciem wyczerpanych i zdziesiątkowanych jednostek bojowych.

„Gdzie są wszyscy, do diabła?”, zapytał jeden z żołnierzy uzupełnień38.

„Tu masz siedmiu”, powiedział sierżant wskazując skinięciem głowy tych, którzy zostali jako jedyni z liczącej 120 ludzi kompanii.

„Pozostali”, dodał, „zginęli, lub są w szpitalu”.

Mizerny wygląd weteranów zaskoczył nowo przybyłych. Zarost, brudne mundury, smród niemytych ciał powodował, że wyglądali bardziej jak uzbrojeni po zęby bandyci niż elitarna piechota spadochronowa.

Weterani patrzyli na żołnierzy uzupełnień spode łba, jeśli w ogóle ich zauważali. Starzy wyjadacze, którzy szkolili się ze sobą przez ponad dwa lata, zanim ruszyli do walki, postrzegali „nowych” jako niedoświadczonych autsajderów. Ci z kolei, widząc emocjonalne powitania wracających do szeregów towarzyszy broni, czuli się ignorowani lub lekceważeni obojętnością, z jaką się spotykali.

Szeregowy Tom Funk z uzupełnień zauważył, że wielu weteranów wydawało się „być w szoku po trudach i doświadczeniach brutalnej walki, w której się znaleźli”39. Nie przejął się chłodnym przyjęciem i skupił na wpasowaniu do jednostki.

Armia podjęła administracyjną próbę poprawy morale nowych żołnierzy, zmieniając ich oficjalną nazwę na „posiłki”40. Lecz dla weteranów byli oni nadal niewiadomą, w którą należało wątpić, póki nie udowodni swojej przydatności. Plotki sugerujące, że więźniowie w Stanach dostali propozycję zaciągnięcia się zamiast dalszej odsiadki, nie pomogły w zbliżeniu obu grup41.

Po krótkim okresie karencji oficerowie przywrócili dyscyplinę wojskową na terenie pobytu jednostki. Kwatera główna wydała dyrektywy zakazujące używania linek podtrzymujących namioty do suszenia prania oraz wzywające do odpowiedniego traktowania ekwipunku. Mundury miały być wyczyszczone, prawidłowo noszone, zapięte na ostatni guzik, nakrycia głowy używane, a buty wypolerowane. Wkrótce obozy przedstawiały zorganizowany wygląd posterunków wojskowych.

Oficerowie i podoficerowie z powrotem wprowadzili ćwiczenia fizyczne do zajęć w ciągu dnia. W ciemnościach przedświtu obozy rozbrzmiewały echem tupotu biegnących żołnierzy oraz rytmicznego śpiewu piosenek opartych na zasadzie „hasło-odzew”:

Ciągniemy za linki, na trawę spadając

nie lądujemy na nogach, tyłkiem ziemi dotykając

Tak, tak. Chryste Wszechmogący, co z nas za farciarze?

Tam dam, to cholerni spadochronowi piechociarze!

Wkrótce stało się widoczne, że żołnierze uzupełnień odstają od weteranów. Ci ostatni z kolei wyżywali się na nich, by wpłynąć na oczekiwany poziom ich sprawności fizycznej, co powiększało niedolę nowych żołnierzy. Rosnąca intensywność treningów stała się jednak okazją do nawiązania więzów przyjaźni. Szeregowy Frank oraz inni zmagali się z porannymi biegami i forsownymi marszami, aby udowodnić, że można będzie na nich polegać w czasie walki.

Jeden z żołnierzy uzupełnień zanotował później z dumą, że minęły „dwa tygodnie straszliwego wysiłku fizycznego”, zanim poczuł się mile widziany w swojej drużynie42.

Szeregowy Robert Fox, kolejny z nowo przybyłych spadochroniarzy, barwnie opisał swoje przyjęcie: „Pierwszą osobą, którą spotkaliśmy po przybyciu na miejsce był sierżant sztabowy [John] Miletich43. Mając na uwadze jego wygląd, cieszyłem się, że był po naszej stronie. Plotka głosiła, że pochodził z Chicago. Dla dzieciaka z Iowa, który wiedział o takich typach jak Dillinger czy Capone (…) była to wystarczająca rekomendacja dla twardziela. W jakiś sposób czułem, że tak samo nie był szczęśliwy w naszym towarzystwie, jak my w jego”.

Miletich kazał ludziom sformować szyk i stanąć na baczność. Dowódca kompanii, kapitan Harry Kenyon, skontrolował stojących w szeregu żołnierzy uzupełnień i szybko znalazł uchybienia w postawie Foxa. Stając przed jego obliczem, kapitan wrzasnął: „Baczność!”.

„Krzyczał tak głośno, że mógłbym go usłyszeć z 20 metrów”, wspominał Fox. „Wciąż nie był ze mnie zadowolony, więc odetchnąłem z ulgą, kiedy kapitan kątem oka zobaczył, że stojący obok mnie żołnierz ma jedną nogawkę spodni wpuszczoną w buty, a drugą nie (…) od początku było dla nas, żołnierzy z uzupełnień wiadome, że kapitan Kenyon był wysoko ceniony i szanowany przez weteranów bitwy o Ardeny. Wszyscy dowodzeni przez niego żołnierze byli gotowi do boju przez cały czas. Bez wyjątków – nawet, gdy szedłeś do latryny. Gotowość oznaczała, że ze strony Niemców nic nie mogło nas zaskoczyć”.

Następnego ranka w czasie gimnastyki, gdy „nawet nie miał czasu się wysikać”, Fox znalazł się w tylnych szeregach ćwiczących żołnierzy; miał nadzieję ułatwić tam sobie ćwiczenia, korzystając z osłony ciemności. Kiedy stojący przed nim żołnierze wykonywali pajacyki, Fox wyrzucał w górę jedynie ramiona.

Porucznik ryknął do jego ucha: „Żołnierzu, wyjmijcie głowę z własnej dupy!”. Podskakując natychmiast w rytm ćwiczenia, Fox starał się zapamiętać ten zwrot, aby móc go użyć, kiedy będzie mieć jakąś władzę.

Mimo chłodnego powitania uzupełnienia integrowały się z żołnierzami 17. Dywizji całkiem dobrze. Przynajmniej mieli ten luksus, że mogli dołączyć do jednostki w czasie jej pobytu na tyłach. Uzupełnienia dla jednostek piechoty najczęściej docierały na front w środku nocy, kierowane prosto do dołków strzeleckich. W wielu wypadkach nowi żołnierze ginęli, zanim ktokolwiek poznał ich nazwisko. Jeśli udało im się nie polec przez pierwsze 48 godzin, ich szanse na przeżycie powoli rosły.

Wskaźnik przeżywalności żołnierzy z uzupełnień był tak niski, że stał się powodem obiegowego dowcipu weteranów, którzy stwierdzali, iż armia mogłaby oszczędzić wszystkim czas, gdyby rozstrzeliwała nowych przed posłaniem ich na front44.

Mimo że ludzie z obsługi działa Johna Chestera przeżyli Ardeny bez strat, zarówno od odmrożeń, jak i działań nieprzyjaciela, nie stanowili wyjątku w zakresie konieczności uzupełnienia szeregów. Doświadczeni żołnierze 466. Spadochronowego Dywizjonu Artylerii Polowej zostali przydzieleni do innych dział, którym nie powiodło się tak dobrze jak załodze Chestera. Pierwszym zadaniem nowych członków obsługi było rozebranie na części, sprawdzenie, wyczyszczenie i nasmarowanie elementów haubicy kalibru 75 mm.

Przyjęta do użycia przez Armię Stanów Zjednoczonych w roku 1927, haubica M1A1 kalibru 75 mm nazywana była w nomenklaturze lekką. Jej konstrukcja pozwalała na rozebranie na siedem części, które w górzystym lub pokrytym dżunglą terenie można było transportować na grzbietach zwierząt jucznych. Łatwość jej demontażu czyniła z niej idealny sprzęt, który można było zrzucić na spadochronie, aczkolwiek wiązało się to z ryzykownym składaniem jej w całość w strefie zrzutu, oczywiście pod warunkiem, że obsługa znalazła wszystkie elementy. Z maksymalnym zasięgiem wynoszącym ledwie osiem kilometrów, nazywana była przez resztę artylerzystów „dmuchawką”, lecz wojska spadochronowe ceniły ją za prostotę w działaniu i siłę ognia, na której można było polegać45.

Haubice 466. Dywizjonu były podzielone na trzy baterie, liczące cztery działa każda. Chester, który był szefem sekcji pierwszego działa w baterii A, cieszył się statusem artyleryjskiego guru. Przed dołączeniem do artylerii znalazł się w centrum kierowania ogniem oraz zespole zajmującym się przeglądami i dokumentacją. Zgłębiał tajniki podręczników szkoleniowych i pracowicie zamęczał ekspertów pytaniami z pilnością godną uczonego religijnego, który stara się rozwikłać niebiańskie sekrety. Nie był osobą, która ślepo akceptowała doktrynę, lecz za pomocą metody odwróconej inżynierii analizował praktyki działań artylerii w armii i starał się nie tylko pogłębiać wiedzę, ale także poprawiać pewne jej aspekty. Wymyślił na przykład nietypową metodę zmiany nastawień celowników, dzięki którym zyskiwano cenne minuty po zmianie pozycji haubicy.

Chester przestrzegał jednak ściśle wypracowanej przez armię zasady zapamiętywania przez powtarzanie46. W tym celu jego ludzie niezliczoną ilość razy trenowali tzw. „Skoki Kanoniera”, ćwiczenie polegające na przejściu każdego członka obsługi przez każde stanowisko; uczyli się w ten sposób jak składać haubicę, przygotować do strzału, a następnie z niej strzelać. Każde stanowisko miało ściśle określone zadania i owo ćwiczenie umożliwiało ocenę zdolności żołnierzy, wzmacniało współpracę i zapewniało sprawną realizację misji ogniowej przydzielonej haubicy.

Kiedy poziom wyszkolenia obsługi na każdym stanowisku został uznany przez Chestera za odpowiedni, rozpoczęły się ćwiczenia mające na celu zwiększenie szybkości prowadzenia ognia. Podręczniki armii wskazywały, że idealna obsługa działa powinna być w stanie wystrzelić jeden pocisk co dziesięć sekund. Chester uważał, że było to zbyt wolne tempo. Jakość rygorystycznego szkolenia została potwierdzona w czasie bitwy o Ardeny, kiedy wysunięty obserwator artylerii przez radio nakazał przeprowadzenie misji ogniowej. Każda z czterech haubic wystrzeliła po jednym pocisku, a następnie obsługa haubicy Chestera wystrzeliła kolejne cztery pociski.

Wysunięty obserwator odezwał się przez radio: „Wstrzymać ogień, zadanie wykonane”.

Obsługa działa Chestera zniszczyła cel, zanim reszta dział była w stanie wystrzelić drugi raz47.

Po przybyciu dywizji na miejsce Châlons-sur-Marne stało się strefą zewnętrzną. Wejście do miasta było możliwe jedynie na podstawie ważnej przepustki, a randki z lokalnymi pięknościami, czy napicie się kilku drinków wymagały doprowadzenia poszczególnych obozów do regulaminowego porządku. Po zrealizowaniu tego zadania kwatera główna ustaliła zasady wydawania przepustek i wyprawy do Châlons i sąsiednich wiosek stały się częstym zjawiskiem48.

Lecz żołnierze udający się do miasta potrzebowali gotówki. Ponieważ na froncie nie było jak wykorzystać pieniędzy, nie płacono im żołdu od czasu, gdy opuścili Anglię. Obecnie żołnierze posłusznie ustawili się w kolejce zgodnie z kolejnością alfabetyczną i czekali na swoją kolej, by wystąpić i podpisać odbiór żołdu. Wielu decydowało się wysłać jakąś jego część do domu. Chester otrzymywał podstawę 78 dolarów miesięcznie plus 50 za służbę w wojskach spadochronowych, kolejne 10 dolarów dodatku bojowego plus 15,60 dolarów za służbę zagraniczną. Ponieważ jego ojciec zmarł w roku 1940, Chester odbierał żołd w wysokości 10 dolarów a resztę, czyli 143,60 wysyłał do domu matce i siostrze49. Mając na uwadze jego awersję do picia, hazardu i palenia oraz fakt, że armia zapewniała mu wikt i opierunek, owe 10 dolarów dawało mu możliwość przeżycia do następnej wypłaty.

Napływ wojska znacząco zwiększył populację Châlons, szczególnie nocami, nadwyrężając w ten sposób lokalną gospodarkę. Wkrótce wojacy zalali miasto, zaopatrzeni w słowniczki o okładkach koloru niebieskiego, starając się zamówić wino musujące lub szklankę wodnistego francuskiego piwa50. Ku obustronnej radości dzieci wkrótce zorientowały się, że mogą wymienić butelki wina na kilka sztuk papierosów51.

Pięć dni po wydaniu pierwszych przepustek sztab dywizji rozpoczął wydawanie okólników, które miały złagodzić napięcia między lokalnymi mieszkańcami a ich nowymi, acz tymczasowymi, sąsiadami. Próby narzucenia swojej woli żołnierzom, którzy postrzegali łamanie prawa jako przysługujący im przywilej, stały się niemożliwym do wygrania pojedynkiem umysłów.

Po ulicach miasta szwendało się tak wielu wojaków żujących długie francuskie bagietki, że spowodowało to braki towaru dla cywili, czego efektem stała się dyrektywa zakazująca kupowania lokalnych produktów żywnościowych52. Nawyk spacerowania z otwartymi butelkami wina czy szampana tak obrażał uczucia miejscowych, że nakazano chować spirytualia w papierowych torbach lub chlebakach. Żołnierze jeżdżący wąskimi ulicami w jeepach nie zwracali uwagi na cywili, co zmusiło dywizję do ograniczenia pojazdom dostępu do miasta. Pomysłowi Amerykanie niczym cyrkowi klauni omijali ten zakaz, ładując tylu pasażerów, ilu się dało, do jeepów lub motocykli. Wkrótce cyrkowe sztuczki zostały zakazane przez okólnik określający maksymalną liczbę pasażerów danego typu pojazdu53.

Obozowe bary Czerwonego Krzyża z pączkami i kawą oferowały niewiele i żołnierze preferowali rozrywkę na zewnątrz obozów. W weekendy wieczorem służby specjalne dywizji wykorzystywały kina znajdujące się w mieście do pokazów filmowych oraz występów na żywo. Wodewilowe show Oui, oui, w trakcie którego miał miejsce pokaz żonglerki w wykonaniu przedstawicielki płci pięknej, która grała również na wibrafonie, było tak popularne, że oba przedstawienia gromadziły pełne widownie, mimo miejsc tylko stojących.

Wkrótce Oui, oui zastąpiła bardziej burleskowa rewia, zatytułowana Straight from Paree, która okazała się lokalną sensacją, głównie ze względu na liczbę kobiet oraz wiążącą się z tym odpowiednią ilością odsłoniętego ciała w przedstawieniu. Żołnierze chętnie płacili 40 franków za możliwość gapienia się na odkryte brzuchy, nogi i, ku ich rozkoszy, okazjonalny błysk fragmentu piersi.

Uciechy Châlons tak ich kusiły, że wielu ryzykowało wycieczki do miasta bez przepustek, zamiast nudnego spędzania nocy w obozie. Po tygodniu lub dwóch przymykania oczu na ten proceder, sztab dywizji postanowił otoczyć obozy kordonem punktów kontrolnych54. Dla wojsk szkolonych do operowania za liniami wroga unikanie owych posterunków stało się rodzajem sportu.

Aby ograniczyć bójki i akty chuligaństwa związane z pijaństwem dywizje spadochronowe polegały, kiedy było to możliwe, na własnej żandarmerii wojskowej, zamiast tej, która działała w jednostkach tyłowych. Miano nadzieję, że żandarmi z tej samej dywizji, również spadochroniarze, będą w stanie zapobiec nieuniknionym bójkom na punktach kontrolnych lub w czasie przymusowych aresztowań. Żołnierzy wracających z frontu, gdzie łatwo nawiązywali braterstwo broni, drażniły pedantyczne wymogi noszenia wyprasowanych mundurów, porządku w papierach i salutowania, podobnie jak małostkowa obojętność personelu służb tyłowych55.

Ci, którzy szukali bardziej wyszukanych opcji zamiast rustykalnego rejonu Châlons, korzystali przy okazji otrzymania 48-godzinnej przepustki, by odwiedzić Reims, Nancy czy Paryż, przy czym to ostatnie miasto stanowiło najpopularniejszy cel podróży.

OficjalnyPrzewodnik dla żołnierzy na przepustce (ang. Guide for Leave Troops) wydany przez Armię Stanów Zjednoczonych stwierdzał, że Paryż jest w stanie zaspokoić kaprysy każdego gościa, zachęcając wojaków do „skorzystania z interesujących Cię opcji”56. Przewodnik wskazywał takie miejsca jak Notre-Dame, Sacré-Coeur czy Luwr lub Wieża Eiffla, starając się jednocześnie tłumić pragnienie osiągnięcia podniet innego typu poprzez ostrzeżenie, że 42% wszystkich przypadków chorób wenerycznych, na jakie zapadali żołnierze amerykańscy, miało swoje źródło w Paryżu. Na załączonej mapce zaznaczono dostępne atrakcje, wliczając w to miejsca do uprawiania sportów, darmowe teatry czy kina, lokale z muzyką na żywo, zabytki architektury i bibliotekę angielskojęzyczną na Polach Elizejskich, a dla ryzykantów 25 rozsianych po całym mieście stacji profilaktyczno-wenerologicznych.

Owe łatwo rozpoznawalne miejsca, oznaczone zieloną latarnią nad drzwiami wejściowymi, zapewniały opiekę związaną z leczeniem chorób przenoszonych drogą płciową. Żołnierze byli zobowiązani do pojawiania się w nich w przeciągu trzech godzin od stosunku. Jednak czekanie w kolejce, wstyd i sam przebieg procedury często ich zniechęcały. Profilaktyka polegała na tym że wstrzykiwano do penisa roztwór srebra koloidalnego, który następnie musiano utrzymać w cewce moczowej przez całe długie pięć minut, blokując cewkę kciukiem i palcem wskazującym. Po płukaniu żołnierze mieli unikać oddawania moczu przez co najmniej cztery godziny. Personel medyczny owych stacji raczej cierpiał na brak pacjentów.

George Holdren z jego niedawno wyczyszczonym uzębieniem wygrał przepustkę do Paryża, który zrobił wrażenie na dwudziestoletnim mieszkańcu Środkowego Zachodu57. Szczęśliwie udało mu się zdobyć miejsce w luksusowym Le Grand Hotel, położonym w centrum miasta, niedaleko Luwru. Pierwszego wieczoru w Mieście Świateł, z braku znajomości francuskiego i z obawy przed zgubieniem, Holdren udał się do pobliskiego teatru, gdzie spędził kilka godzin relaksując się i rytmicznie uderzając stopą o podłogę w rytm muzyki granej przez amerykański big band.

Kolejnej nocy, po zwiedzeniu Wieży Eiffla, grobowca Napoleona i Łuku Triumfalnego, Holdren odważył się zobaczyć show zatytułowany Olympian Follies. Słyszał o słynnym Folies Bergère, zdecydował się więc na to, co przypominało tańszą wersję światowej sławy rewii. Menedżer knajpy poprowadził go przez mroczne piwnice do niewielkiego stolika, skąd nasz bohater miał dobry widok na scenę.

Kiedy zapytano go o to, czego chce się napić, zerknął na sąsiednie stoliki w poszukiwaniu wskazówek. Ludzie obok wydawali się pić szampana lub wodę gazowaną o smaku pomarańczowym, więc Holdren wybrał to drugie. Kelner podał cenę – 100 franków, czyli 2,20 dolara, co stanowiło dość słony wydatek, szczególnie, że cola sprzedawana w urzędach pocztowych kosztowała zaledwie 5 centów.

Cena napoju stanowiła zaledwie pierwszą niespodziankę. Chłopak z farmy w Iowa zdziwił się po raz drugi, kiedy tancerki weszły na scenę. Kostium każdej z nich składał się z łańcuszka niemal niewidocznej biżuterii oplatającej szyję, biegnącej między piersiami, przywiązanego do szerokiego pasa spoczywającego na talii. Wyglądu dopełniały wielkie białe pióra umieszczone na głowach oraz buty na wysokich obcasach.

Oczy Holdrena niemal wyszły z orbit, kiedy dostrzegł prowadzącą tancerkę, ubraną jedynie w nakrycie głowy i błyszczące buty. Czując się zobligowanym do obejrzenia całego show, lecz pamiętając, że wydał już fortunę na napój gazowany, Holdren zamówił kieliszek szampana i rozsiadł się wygodnie. Następnego dnia wrócił do obozu bez grosza przy duszy, czując się jednak jak prawdziwy światowiec.

Podobnie jak to miało miejsce w Châlons, sankcje ekonomiczne w Paryżu ograniczały zakupy żołnierzy do wina, piwa, likierów, napojów bezalkoholowych i biżuterii ubraniowej. Aby zmniejszyć skutki inflacji dla ludności francuskiej byli zobowiązani do jedzenia w wyznaczonych klubach żołnierskich, z zakazem stołowania się w restauracjach. Umożliwienie dobrze opłacanym żołnierzom robienia zakupów żywności lokalnie wkrótce spowo­dowałoby, że jej cena przekroczyła możliwości finansowe większości paryżan.

W czasie swojej 72-godzinnej przepustki John Chester miał okazję przekonać się na własnej skórze, że nie powinien kwestionować wszystkich regulaminów armii. Spacerując bulwarem dostrzegł napis „Hamburgery amerykańskie”, co było kuszącą propozycją. Od czasu opuszczenia Stanów nie miał okazji zjeść tego przysmaku, więc ochoczo zbliżył się do stoiska na chodniku i złożył zamówienie. Po otrzymaniu zapłaty sprzedawca podał mu przez niewielkie okienko tacę z zimnymi warzywami i chlebem.

Zaskoczony Chester poskarżył się sprzedawcy: „Zamówiłem hamburgera!”.

Ten ostatni wzruszył ramionami, pokazał na tacę i powiedział: „Hamburger amerykański”.

Chester wrzucił tacę wraz z zawartością do pobliskiego kosza na śmieci i odszedł wzburzony58.

Kolejnemu spadochroniarzowi, Johnowi Bainesowi, krótki urlop, w trakcie którego popijał piwo w niewielkim bistro, popsuła „Axis Sally”. Prowadzony przez nią niemiecki program propagandowy miał swojego chętnego odbiorcę w żołnierzach alianckich, którzy słuchali niezgrabnych prób wpłynięcia na morale, bo w zamian oferowano im możliwość posłuchania popularnych utworów amerykańskich.

Sally przykuła całą uwagę Bainesa, kiedy usłyszał jak mówi: „Witajcie żołnierze 17. Dywizji Powietrznodesantowej! Wiemy, że wkrótce będziecie skakać za Renem i chcielibyśmy, żebyście wiedzieli, że będziemy tam na Was czekać, aby Was powitać!”59.

Baines zauważył, że wszyscy w barze gapią się na jego wypucowane na glanc buty spadochroniarskie oraz złotą patkę 17. Dywizji na jego ramieniu.

Podniósł szkło w kierunku odbiornika radiowego w geście toastu i zaklął szpetnie, mając nadzieję, że ta berlińska dziwka się pomyliła.

ROZDZIAŁ IISPARTANIN

Na drodze do Brukseli, Belgia, 9 lutego 1944

Generał Matthew Ridgway, najbardziej doświadczony dowódca wojsk powietrznodesantowych wśród Amerykanów, siedział na trzęsącym się siedzeniu oliwkowozielonego, przystrojonego błotem jeepa, jadącego wąską, polną drogą. Otoczeni wysokimi jodłami Lasu Ardeńskiego on i członkowie jego sztabu znajdowali się na drodze do Brukseli, aby zaplanować największą operację powietrznodesantową tej wojny. Na tydzień przed tym, zanim żołnierze 17. Dywizji Powietrznodesantowej opuścili krwawe linie frontu w Ardenach i ruszyli do Châlons, nastąpiły wydarzenia, które zadecydowały o ich przyszłości.

Matthew Bunker Ridgway, o którym mówiono, że jest rzymskim senatorem, żyjącym niczym spartański hoplita, czuł się komfortowo w każdej sferze bitwy: od noszenia granatów i karabinu powtarzalnego, do przewodzenia inwazjom jako dowódca dywizji1. Jego niesamowita umiejętność zapamiętywania nazwisk2 i chęć zdobywania informacji z pierwszej ręki bezpośrednio na linii frontu uczyniły go popularną osobą wśród żołnierzy, którzy, zainspirowani dwoma granatami noszonymi przez niego szelkach na piersi, nazwali go „Stare Żelazne Cycki”3.

Powołany do służby jako oficer w roku 1917 nie wziął udziału w pierwszej wojnie światowej, ale lata międzywojenne spędził na placówkach w Chinach, Nikaragui i na Filipinach. W roku 1942 objął dowodzenie 82. Dywizją Piechoty, przekształcając ją w pierwszą tej wielkości jednostkę Armii Stanów Zjednoczonych tworzoną przez wojska spadochronowe i szybowcowe.

Ridgway dosłownie „wskoczył” w buty dowódcy 82. Dywizji. Chcąc być pierwszym człowiekiem w swojej jednostce, który wyskoczy ze spadochronem z samolotu, udał się do Fort Benning w stanie Georgia na krótki kurs zapoznawczy, zakończony pojedynczym skokiem. Cieszyło go „to piękne uczucie spokoju” w czasie opadania w dół, lecz przyznał, że lądowanie było „niczym skok z dachu wagonu towarowego, jadącego z prędkością 35 mil [56 km] na godzinę, na twardy pas asfaltu”4. Następnie odbył lot szybowcem w Ohio na lotnisku Wright. Lot przebiegł dobrze, lecz ponownie lądowanie okazało się problematyczne; Ridgway został zmuszony do wyskoczenia z szybowca, który twardo lądował na pasie startowym na chwilę przed tym, zanim roztrzaskał się o stojące tam samoloty.

Mając 47 lat i zmagając się z okresowymi atakami malarii i wycieńczającymi bólami pleców, Ridgway wiedział, że wiele ryzykuje, poświęcając się karierze spadochroniarza. Jednak mimo niepewności i realnego zagrożenia trwałym urazem, został z 82. Dywizją i poprowadził ją w czasie działań na Sycylii, we Włoszech i Francji. W wieku lat 50 objął dowodzenie XVIII Korpusem Powietrznodesantowym, kontrolując rozmieszczenie amerykańskich dywizji powietrznodesantowych, w tym 17. generała Mileya.

W drodze do Brukseli Ridgway rozmyślał o tym, co ustalili dowódcy alianccy, a niemieccy dowódcy naczelni przyjęli za pewnik: do pokonania Niemiec i zakończenia wojny konieczne będzie sforsowanie Renu. Mimo że III Rzesza chwiała się w posadach, jasnym było, że Hitler nie miał zamiaru się poddać – jego podwładni nadal starali się zadawać Aliantom krwawe straty przy każdej nadarzającej się okazji.

Podczas gdy Niemcy zastanawiali się nad tym, kiedy i gdzie Ren będzie przekraczany, Naczelny Dowódca Połączonych Sił Ekspedycyjnych generał Dwight Eisenhower zadecydował, kto poprowadzi operację: brytyjski marszałek polny Bernard Law Montgomery. Ten ostatni z kolei miał podjąć decyzję, jak ją przeprowadzić, z czego niewielu generałów amerykańskich było zadowolonych, a najmniej sam Ridgway. Jeśli jego przełożeni myśleli, że z radością powita możliwość współpracy z Brytyjczykami i pomoże po raz kolejny Montgomery’emu w przekroczeniu Renu, to srodze się mylili.

W sierpniu 1944, po trzech miesiącach walk w Normandii, Alianci ruszyli przez Francję. Nacierając szerokim frontem, z Brytyjczykami na północy i Amerykanami na południu, ich pancerne szpice przecięły kraj, wyzwoliły Paryż, a we wrześniu Brytyjczycy znaleźli się w Belgii, grożąc atakiem na Niemcy z terytorium Holandii.

Istniał wszakże jeszcze jeden przeciwnik, z którym należało się uporać. Im więcej terenu zajmowali Alianci, tym dłuższe były ich linie zaopatrzeniowe, co ograniczało postępy i powodowało wzrost rywalizacji między sojusznikami w zakresie cennych zasobów surowcowych. Ich dywizje były żarłocznymi konsumentami „pocisków, fasoli i baterii”, wymagając niemal 750 ton zaopatrzenia dziennie każda, co dawało łącznie 20 tysięcy ton dla wojsk rozciągniętych wzdłuż całej linii frontu. Systematyczne niszczenie francuskich linii kolejowych przed inwazją zmusiło konwoje zaopatrzeniowe do korzystania z prowadzących z Cherbourga dróg gruntowych, aby dostarczać żywność, amunicję, paliwo i medykamenty konieczne do utrzymania odpowiedniego tempa ofensywy.

Montgomery zaproponował rozwiązanie. Przekazanie Brytyjczykom lwiej części zaopatrzenia umożliwiłoby im wybicie dziury w niemieckich liniach obronnych na drodze do Renu i jednoczesne zakończenie zdobywania portu w Antwerpii. Eisenhower uważał zdobycie drugiego portu „za niezbędny warunek wstępny do ostatecznego uderzenia na Niemcy”5. Zaopatrzenie płynące z Antwerpii przyspieszyłoby działania Aliantów, a tym samym koniec wojny.

Plan Montgomery’ego, oznaczony kryptonimem Market-Garden, wielu postrzegało jako ambitny, a wszyscy jako ryzykowny, lecz oferował dużo atrakcyjnych możliwości. Jego zwolennicy wyrażali przekonanie, że jeśli uderzenie na Niemcy przez Holandię pójdzie dobrze, Alianci zajmą drugi port i wojna może skończyć się przed Bożym Narodzeniem. Lecz operacja nie poszła dobrze.

Operacja Market-Garden rozpoczęła się rankiem 17 września 1944 roku. Amerykańskie 101. i 82. Dywizja Powietrznodesantowa miały zająć mosty w rejonie miast, odpowiednio Eindhoven i Nijmegen. Brytyjska 1. Dywizja Powietrznodesantowa otrzymała najtrudniejsze zadanie: miała wylądować po drugiej stronie Renu, by zająć tamtejszy most w Arnhem, ok. 110 km za linią frontu.

Siły lądowe ruszyły naprzód, prowadzone przez brytyjską Dywizję Pancerną Gwardii, z zamiarem wykorzystania zajętych mostów do uderzenia na Niemcy. Harmonogram przewidywał 48 godzin na realizację celów operacji, zanim niemieckie kontrataki i problemy zaopatrzeniowe wpłyną na działania sił alianckich.

Przerzucenie żołnierzy wszystkich trzech dywizji powietrznodesantowych za jednym razem wymagało więcej samolotów niż można było zebrać. Dlatego też zrzuty podzielono na części, następujące po sobie w ciągu kolejnych dni. Nieprzewidziana zmiana pogody w Anglii, której efektem była mgła i niski poziom chmur, spowodowała jednak dalsze opóźnienia, zmuszając planistów do przerzutu żołnierzy i sprzętu w odpowiednich oknach pogodowych. To z kolei zmusiło wojska powietrznodesantowe do dłuższej niż planowano obrony stref zrzutów, utrudniając realizację kluczowych zadań większymi siłami.

Zakłócony „rozkład jazdy” zmusił brytyjską 1. Dywizję do zmiany planów. Zaraz po lądowaniu na most znajdujący się w odległości 8 km zamiast całego pułku pomaszerowało jedynie 500 spadochroniarzy6. Byli oni w stanie zająć tylko jego północny koniec i wkrótce zostali zalani powodzią szarych mundurów żołnierzy niemieckich.

W owym momencie szeregi Wehrmachtu wypełniali wcieleni siłą urzędnicy, stażyści i kadeci. Mimo to Niemcy byli w stanie podzielić „Tommies” na dwie grupy. Kordon ich sił uniemożliwił przebicie się kolejnych oddziałów Brytyjczyków do mostu. Ci ostatni byli zdani sami na siebie, gdyż większość dywizji nadal musiała bronić stref zrzutu w oczekiwaniu na posiłki. Wkrótce stało się jasne, że los batalionu na moście zależeć będzie od przybycia Dywizji Pancernej Gwardii, a nie oddziałów macierzystej dywizji. Lecz czołgi brytyjskie były nadal bardzo daleko, zmagając się z oporem na jedynej drodze prowadzącej do Arnhem. Natarcie spowalniały zasadzki, po których spalone pojazdy musiały być usuwane z drogi, co dodatkowo hamowało impet ataku.

Po epickim boju, trwającym pięć dni dłużej niż zakładano, wszyscy spadochroniarze na moście w Arnhem zostali zabici lub wzięci do niewoli. Resztki dywizji, otoczone i przyparte do Renu, wycofały się skrycie na drugi brzeg w nocy z 25 na 26 września.

Pierwsza próba sforsowania Renu kosztowała brytyjską 1. Dywizję Powietrznodesantową 1485 zabitych i kolejnych 6525 zaginionych lub wziętych do niewoli7. Z 11 920 ludzi, którzy wylądowali na jego wschodnim brzegu, z powrotem do linii alianckich dotarło mniej niż 4000. Dziewięć dni walk, od 17 do 25 września, kosztowało 101. Dywizję Powietrznodesantową 2110 zabitych, rannych i zaginionych, a 82. Dywizję 14328. W ciągu kolejnych tygodni obie dywizje amerykańskie kontynuowały działania bojowe w Holandii, ponosząc w ich trakcie podwójnie większe straty.

Mimo że Alianci zajęli Antwerpię i przebili wąski korytarz do Renu, wycofanie brytyjskiej 1. Dywizji z drugiego brzegu zniweczyło marzenia o przyczółku za tą rzeką. Nikt nie dał się oszukać twierdzeniom Montgomery’ego o „planie zrealizowanym w 90 procentach”9. W najlepszym wypadku operacja Market-Garden zakończyła się wynikiem nierozstrzygniętym. Ridgway, powołując się na brak „energicznego dowodzenia”, postrzegał ją jako przykład brytyjskiej „nieumiejęt­ności uderzenia odważnie i mocno”10.

***

Złożoność najnowszego planu Montgomery’ego dotyczącego przekroczenia Renu była porównywalna z inwazją w Normandii oraz Operacją Market-Garden. Podobnie jak w przypadku tej ostatniej, cele były ambitne. Tym razem głównym celem było zajęcie Zagłębia Ruhry, przemysłowego regionu Niemiec, który w zaskakujący sposób nadal dostarczał im surowców koniecznych do dalszego prowadzenia wojny. Zaprzestanie produkcji przez tutejsze fabryki i odlewnie stanowić miało kolejny gwóźdź do trumny III Rzeszy.

Sforsowania Renu nie można było jednak uznać za sprawę oczywistą. 1200 km czyni go jedną z najdłuższych rzek Europy. Średnia szerokość ponad 400 metrów tworzy naturalną przeszkodę dla wojsk, które zamierzają uderzyć na Niemcy od zachodu. Starożytne fortyfikacje wybudowane przez Rzymian w VI wieku n.e., jak również dziesiątki średniowiecznych zamków okalających brzegi rzeki, stanowiły nieme świadectwo historycznego znaczenia tej imponującej bariery geograficznej.

Przyjęcie propozycji Montgomery’ego powodowało, że Brytyjczycy po raz kolejny otrzymają priorytet w dostawach zaopatrzenia, co drażniło dowódców amerykańskich. Byli oni bowiem przekonani, że wkład Stanów Zjednoczonych w wojnę, wynoszący prawie dwie trzecie zgromadzonych ludzi i środków, gwarantuje im przewodnią rolę w pokonaniu Niemiec. Amerykanie opowiadali się za kontynuowaniem natarcia na szerokim froncie przez wszystkie armie alianckie i wskazywali na przykład Market-Garden, jako dowód przeciwko kolejnej operacji tego typu.

Oba plany miały swoje zalety: skupienie sił w jednym punkcie pozwalało wykorzystać przewagę materiałową Aliantów, natomiast atak szerokim frontem uniemożliwiał Niemcom zmasowanie defensywy oraz rozpraszał ich rezerwy.

Montgomery twierdził, że ignorowanie proponowanej przez niego strategii ogranicza potencjał bojowy w każdym sektorze i wymusza na Aliantach rywalizację o zasoby. Przekroczenie Renu w sektorze brytyjskim sprzyjało szybkiemu przełamaniu, a odcięcie Zagłębia Ruhry byłoby miażdżącym ciosem dla nieprzyjaciela. Dalej na południe, tam gdzie działały siły amerykańskie, opcji było dużo mniej. Górzysty teren sprzyjał obronie i utrudniał przełamanie.

Montgomery utrzymywał, że jego plan ma największe szanse powodzenia. Lecz żeby go przeprowadzić, musiał najpierw dostać się do Renu. Aby oczyścić zachodni brzeg rzeki ze znajdujących się tam nadal oddziałów niemieckich, podzielił swój plan ataku na trzy etapy.

Pierwsze dwa zaprowadziłyby dywizje Montgomery’ego nad brzeg Renu: Operacja Veritable, podczas której ponad 12 dywizji miało atakować w kierunku południowo-wschodnim oraz Operacja Grenade, prowadzona przez amerykańską 9. Armię generała Billa Simpsona, nacierającą na północny wschód. Oba ataki miały stanowić kleszcze podwójnego oskrzydlenia, miażdżąc znajdujące się między nimi siły niemieckie. Armia Simpsona, licząca 10 dywizji, ponad 300 tysięcy żołnierzy oraz 1394 czołgi, stanowiła jedyne lądowe siły amerykańskie biorące udział w operacji11.

Po zabezpieczeniu zachodniego brzegu co, jak oceniał Montgomery, zajmie sześć do ośmiu tygodni, na początku kwietnia rozpocznie się trzeci etap, Operacja Plunder, będąca gigantyczną akcją forsowania Renu. W czasie mającego potem nastąpić natarcia na Ruhrę jego siły miały omijać obszary gęsto zabudowane w celu uniknięcia strat i zamiast tego poruszać się w otwartym terenie i otaczać oraz izolować tereny przemysłowe.

Operacja Plunder, która zakładała atak na froncie szerokości 35 km i wymagała admirała floty, który nadzorowałby działania flotylli pojazdów desantowych, miała być największą operacją forsowania rzeki w historii12. Jako wsparcie trzeciego etapu zaplanowanych działań Montgomery zażądał, aby trzy dywizje powietrznodesantowe, liczące prawie 39 tysięcy żołnierzy, wylądowały na zajmowanym przez Niemców brzegu Renu, celem zabezpieczenia kluczowych przyczółków dla nacierających oddziałów lądowych. Zarówno on, jak i jego podwładny, generał porucznik Miles Dempsey, dowódca brytyjskiej 2. Armii, która miała stanowić czoło Operacji Plunder, podkreślali, że lądowanie z powietrza ma kluczowe znaczenie dla powodzenia planu.