Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy twoja rodzina byłaby gotowa zabić, żebyś była szczęśliwa?
Kiedy Meddy Chan przypadkowo zabija faceta, z którym umówiła się na randkę w ciemno, o pomoc zwraca się do swojej mamy. To w końcu z powodu jej intrygi w ogóle wylądowała na tej randce, więc niech teraz pomoże. Ta natomiast jak gdyby nigdy nic telefonuje do swoich sióstr i zaczyna się…
HM, NIE TAKI BYŁ PLAN.
Ukrywanie ciała okazuje się jednak trudniejsze, niż myślały, gdyż ich rodzinną firmę organizującą śluby czeka wesele roku.
TO NAPRAWDĘ NAJGORSZA MOŻLIWA CHWILA.
Miejscem, gdzie ma się odbyć wesele, zarządza były facet Meddy, miłość jej życia. To bez wątpienia najgorszy moment na spotkanie go po latach… Prawda? Czy Meddy w końcu odzyska miłość i uszczęśliwi nadopiekuńczą rodzinkę?
Zdobywczyni nagrody Comedy Women In Print Prize 2021
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Błyskotliwa, pokręcona i zabójczo śmieszna.Andi Osho, Asking for a Friend
Cudownie pokręcony kryminał (z nutą romansu), przy którym będziesz parskać śmiechem.„Red”
Cztery ciotki i trup to jedna z najzabawniejszych, najinteligentniejszych, najbardziej intrygujących książek, jakie ostatnio czytałam; nie mogłam się wprost oderwać.Lucy Vine, Hot Mess
Rozkoszujcie się Czterema ciotkami i trupem. „Elle”
Trzymająca w napięciu fabuła i komiczne zwroty akcji sprawiają, że książka Cztery ciotki i trup intryguje do ostatniej strony.Lauren Ho, Ostatnia prawdziwa singielka
Na nowo zdefiniowała, czym jest lektura, od której nie sposób się oderwać, dzięki prowokującemu do śmiania się na głos poczuciu humoru i intrygującym zwrotom akcji na każdym kroku.Buzzfeed
Szalona jazda! i ciąg katastrof, które sprawiły,że prawie umarłam ze śmiechu.Abigail Mann, The Lonely Fajita
Ta przezabawna lektura to prawdziwy powiew świeżego powietrza.Fabulous
Komediowy strzał w dziesiątkę! Oryginalna, zabawna, wspaniała.Kirsty Eyre, Cow Girl
Będziecie śmiać się w głos.Bella
Autentycznie śmieszna do rozpuku.Frost
Dla Mamy i Taty,
którzy na pewno pomogliby mi
pozbyć się ciała.
DROGA CZYTELNICZKO
Z całego serca dziękuję, że sięgnęłaś po Cztery ciotki i trupa. Ta książka to list miłosny do mojej rodziny – niedorzecznie wielkiej grupy osób z długą historią emigracyjną. Moi dziadkowie z obu stron przenieśli się z Chin do Indonezji w trzeciej dekadzie XX wieku, a po przeprowadzce zmienili chińskie nazwiska na indonezyjskie, aby uniknąć ksenofobii. I tak Chen stało się Sutanto, a Ho – Wijaya. Całkowicie się zasymilowali, podobnie jak ich potomstwo. Moi rodzice posługiwali się indonezyjskim jako swoim pierwszym językiem, a mandaryńskim jako drugim.
Nasi rodzice wysłali mnie i moje kuzynostwo do Singapuru, żebyśmy uniknęli niepokojów społecznych lat dziewięćdziesiątych XX wieku – wystąpień przeciwko chińskiej społeczności w Indonezji. Na szczęście obecnie Indonezja to cudownie różnorodny kraj, jeśli więc chodzi o pochodzenie i religię, możemy się cieszyć swobodą, jakiej nasi rodzice nie doświadczali. W Singapurze kuzynostwo i ja szybko przyswoiliśmy angielski jako nasz pierwszy język. Niektórzy z nas (ekhm, ja) niemal całkowicie zapomnieli, jak to jest mówić po indonezyjsku. Podczas wizyt rodziców miałam trudności w porozumiewaniu się z nimi.
Skutkiem tych wszystkich przeprowadzek jest językowy miszmasz. Moja rodzina jest teoretycznie trójjęzyczna, ale każdy z trzech języków, którymi się posługujemy, jest w jakiś sposób ułomny. Mnie najwygodniej jest z angielskim, następnie z mandaryńskim, ponieważ uczyłam się go przez dziesięć lat w Singapurze, a na końcu z indonezyjskim. Moi rodzice biegle władają indonezyjskim i mandaryńskim, ale ich angielski jest łamany. Kiedy ze sobą rozmawiamy, zdania są poszarpane, popękane, często nie potrafimy przekazać, o co nam naprawdę chodzi. To cena, jaką moi rodzice musieli zapłacić za to, że jesteśmy z bratem zdrowi i bezpieczni.
Niektóre postaci w książce posługują się łamaną angielszczyzną pokolenia moich rodziców. Stopień opanowania przez nich angielskiego nie jest odzwierciedleniem ich poziomu inteligencji, lecz poświęcenia, jakie ponieśli dla swoich dzieci. W praktyce są trójjęzyczni, a ja jestem bardzo dumna z tego dziedzictwa. Mam świadomość, że podczas pisania kroczę wąziutką ścieżką pomiędzy autentycznością a stereotypem, żywię jednak nadzieję, że ta książka obala to drugie. Nie jest to pod żadnym względem opis reprezentatywny dla społeczności azjatyckiej jako całości, żaden pojedynczy tytuł nie byłby bowiem w stanie właściwie przedstawić tak dużej społeczności złożonej z jednostek.
Gorąco wierzę jednak, że ta książka pozwoli Ci dostrzec wielką miłość, z jaką byłam wychowywana i jaka chroni nas aż po dziś dzień.
Z najlepszymi życzeniami
Jesse
PROLOG
Osiem lat temu
Nad moją rodziną ciąży klątwa. Przywędrowała za nami aż z Chin, gdzie zabrała mojego pradziadka (dziwaczny wypadek na roli, w którym udział wzięły ciężarna locha i niefortunnie stojące grabie), i Indonezji, gdzie upomniała się o mojego dziadka (udar w wieku trzydziestu lat, nie tak filmowe okoliczności jak u pradziadka, ale równie przykre). Mama i ciotki wtedy uznały, że chińska klątwa nie pogna za nimi na Zachód, więc kiedy powychodziły za mąż, przeniosły się do San Gabriel w stanie Kalifornia. Okazało się jednak, że klątwa je nie tylko odnalazła, ale też i sama zmutowała. Zamiast zabijać mężczyzn w mojej rodzinie, kazała im w ten czy inny sposób odchodzić, co jest o wiele gorsze. Yeye[1] zmarł przynajmniej, nadal kochając moją Nainai. Pierwszy odszedł Starszy Wujek, potem Drugi Wujek, na końcu mój tata, który zniknął w środku nocy bez słowa niczym duch. Obudziłam się pewnego ranka, zapytałam, gdzie jest, na co mama walnęła miską congee w stół i powiedziała: „Jedz”. Od razu zrozumiałam, że upomniała się o niego klątwa. Kiedy moi kuzyni pokończyli szkoły średnie, też poodchodzili. Wybierali studia na NYU i Penn State[2], zamiast zadowolić się świetnymi uczelniami w Kalifornii.
– Och, Nat, ty szczęęęściaro – powiedziała Starsza Ciotka, kiedy moja mama oświadczyła, że złożyłam papiery na osiem uczelni, wszystkie w Kalifornii. Najdalej było Berkeley; posprzeczałyśmy się o to z tysiąc razy. Mama uważała, że wszystko poza UC Irvine[3] to za daleko, bo nie mogłaby wpadać niezapowiedziana, sprzątać mi akademika i truć mojej współlokatorce, żeby się wcześnie kładła spać i piła dużo wody. Syn Starszej Ciotki, Hendra, dostał się na Boston College i ignorował 99,999 procent jej telefonów. Odbierał, kiedy kończyły mu się pieniądze i musiał prosić o więcej.
– Och, ty szczęściaro – zgodziła się Druga Ciotka, klepiąc się po piersi ze smutnym uśmiechem. Pewnie myślała o moim kuzynie Nikkym w Filadelfii, który nigdy nie dzwonił, a przyjeżdżał najwyżej raz w roku. Jej drugi syn – Axel – mieszkał w Nowym Jorku. Ostatni raz widziałam go dwa lata temu, kiedy się wyprowadzał. „W końcu”, rzekł. „Kiedy nadejdzie twoja kolej, Meddy, uciekaj, gdzie pieprz rośnie, nie oglądaj się za siebie”. – Córki nigdy cię nie zostawią. Dziewczynka to takie błogosławieństwo – dodała, po czym wyciągnęła rękę i uszczypnęła mnie w policzek.
Na to Czwarta Ciotka stęknęła jakby twierdząco, nie przerywając łupienia prażonych w soli pestek dyni. Mama to jej największa nemezis, wolałaby udławić się pestką dyni, niż zgodzić, że rodzicielka jest z nich wszystkich największą szczęściarą. Kiedy Ma nie patrzyła, zerknęła na mnie jednak i puściła oko. „Jestem z ciebie dumna, mała”.
Uśmiechnęłam się słabo. Bo to tak, jakbym okłamała mamę. Złożyłam papiery na osiem uczelni w Kalifornii, ale też na dziewiątą. Na Columbię[4]. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam; przecież i tak się nie dostanę, a poza tym jak niby miałybyśmy opłacić kosmiczne czesne?
Kiedy po kilku miesiącach dostałam list informujący mnie o przyjęciu na Columbię, wpatrywałam się w niego w oszołomieniu bez końca...
Zmięłam go w kulkę, a następnie wyrzuciłam do śmieci. Nie byłam taka jak kuzyni. Nie byłam taka jak ojciec i wujkowie. Nie mogłam ot tak po prostu porzucić rodziny. Zwłaszcza mamy. Nie byłam na tyle głupia, by wierzyć, że klątwa o mnie zapomni. Wiedziałam, że za kilka lat, kiedy przyszły mąż odejdzie w siną dal, zostaną mi tylko mama i ciotki. Zapowiedziałam im więc, że wybieram się na UCLA[5]. Mama się popłakała. Ciotki (nawet Czwarta) wiwatowały, przytulały mnie, klepały po policzkach i narzekały na to, że nie mają córek.
– Masz takie szczęście – powtórzyła Starsza Ciotka, zwracając się do mamy po raz tysięczny. – Ona zostanie z tobą na zawsze. Zawsze będziesz mieć towarzystwo.
Czy to prawda? – pomyślałam. Czy jestem skazana na zostanie z nimi na zawsze tylko dlatego, że jako jedyna nie mam serca ich zostawić? Zmusiłam się jednak do uśmiechu i kiedy one się wokół mnie krzątały, ja pokiwałam posłusznie głową, wyobrażając sobie resztę swego życia w tym samym domu z mamą i ciotkami.
CZĘŚĆ PIERWSZA
DZIEWCZYNAPOZNAJECHŁOPAKA
(Potencjalnie: miłość od pierwszego wejrzenia i trup.To się okaże)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Teraz
Zanim pchnę wahadłowe drzwi, biorę głęboki oddech. Z wnętrza, kiedy odsuwam się na bok, aby Ma mogła wejść pierwsza, wylewa się hałas, kakofonia mandaryńskiego i kantońskiego. Nie dlatego, że jestem miła... to znaczy, jestem, ale jestem też rozsądna. Ma dorastała w dżakarckim Chinatown, bardzo gęsto zaludnionym, więc wie, jak sobie torować drogę przez tłum. Każdy tłum. Gdybym to ja prowadziła, piszczałabym: „Przepraszam!... Och, przepraszam! Ah Yi[6]... czy mogłabym... Mam rezerwację...”. Nikt by mnie nie usłyszał w tym hałasie i utknęłybyśmy przed restauracją na wieki. Albo przynajmniej do chwili, w której minęłaby gorączka dim sum[7], czyli mniej więcej tak do czternastej.
Ludzie cisną się za Ma, która prze taranem naprzód przez mrowie rodzin czekających na stoliki – ani chybi by nas rozdzielili, gdybym nie trzymała jej mocno za rękę, jak wtedy, gdy miałam trzy lata. Ma nie zawraca sobie głowy podchodzeniem do obsługi. Kroczy dumnie, jakby to był jej lokal, i sokolim wzrokiem lustruje dużą salę.
Jak opisać ten chaos panujący w restauracji z dim sum w sercu San Gabriel Valley o jedenastej rano? Stoi tu prawie sto okrągłych stolików, każdy zajmuje inna rodzina, wiele z nich to rodziny trzy- i czteropokoleniowe – posiwiałe i pomarszczone Ah Ma[8] trzymają na kolanach pucołowate bobasy. Kelnerki pchają wózki z dymiącymi potrawami, ale jeśli zawołasz „kelnerka!”, na pewno nikt się obok ciebie nie zatrzyma. Należy wołać na nie Ah Yi – ciociu – i wymachiwać przy tym gorączkowo rękami, kiedy cię mijają, tylko wtedy zauważą. Kiedy przystaną, klienci oblegają je niczym sępy i wszczynają bój o bambusowe koszyki do gotowania na parze. Ludzie pokrzykują, wypytując niecierpliwie, czy jest siu mai, har gow i lo mai gai, a Ah Yi jakimś cudem namierzają właściwe dania na swoich wózkach.
Mój mandaryński jest straszny, a kantoński jeszcze gorszy. Ma i ciocie często próbują mi pomóc poszerzyć wiedzę, rozmawiając ze mną po mandaryńsku albo indonezyjsku, ale szybko się poddają i przerzucają na angielski, bo rozumiem może połowę tego, co mówią. Ich angielski nie jest perfekcyjny, ale na pewno lepszy niż mój mandaryński czy indonezyjski. To kolejny powód, dla którego tak trudno mi złożyć zamówienie w barze dim sum. Bardzo często najlepsze kęski znikają, zanim Ah Yi w ogóle mnie zauważy albo zrozumie moje zamówienie. I zostają tylko najgorsze rzeczy, takie jak gumowate pierożki wegetariańskie albo bok choy z pary.
Ale dzisiaj, ach! dzisiaj jest dobry dzień. Udało mi się dorwać dwa zestawy har gow, które Starsza Ciocia na pewno doceni, a nawet lop cheung bao – chińskie bułeczki z kiełbasą. Może to całe zamieszanie z przychodzeniem co tydzień do jadłodajni dim sum jest coś jednak warte?
Starsza Ciocia kiwa z aprobatą głową, kiedy Ah Yi przekłada koszyki na środek naszego stołu, a mnie obezwładnia nieomal pokusa, by triumfalnie uderzyć się w pierś i gromko huknąć coś w stylu „to ja zdobyłam te pierożki z krewetkami! ja! ja! ja!”.
– Zjedz coś, Meddy – odzywa się Starsza Ciocia po mandaryńsku. – Musisz nabrać sił na jutro. – To rzekłszy, przystępuje do przełożenia dwóch kawałków duszonych żeberek wieprzowych na mój talerz, kiedy ja pieczołowicie rozkładam pierożki na talerze wszystkich zebranych i nalewam herbatę. Druga Ciocia przecina każde char siu bao na pół i rozdaje po połówce. Stolik jest okrągły, co oznacza, że wszystkie mamy taki sam dostęp do dań, ale posiłek chińskiej rodziny nie byłby posiłkiem chińskiej rodziny, gdyby wszyscy nie obsługiwali wszystkich, gdyż gest ten dowodzi miłości i szacunku, co z kolei oznacza, że wszystkie musimy to czynić, przykuwając przy tym jak najwięcej uwagi. Jaki jest sens oddawania Starszej Cioci największego siu mai, skoro nikt tego nie zauważy?
– Dziękuję, Starsza Ciociu – mówię posłusznie, umieszczając tłusty har gow na jej talerzu. Zawsze odpowiadam po angielsku, niezależnie od tego, w jakim języku zwraca się do mnie rodzina, Druga Ciocia bowiem twierdzi, że moje męki z indonezyjskim i mandaryńskim podnoszą jej ciśnienie. – Ty też jedz. Liczymy na ciebie jutro. I na ciebie, Druga Ciociu. – Drugi największy har gow ląduje na talerzu Drugiej Cioci. Trzeci na talerzu Czwartej Cioci, a ostatni na talerzu Ma. To zdradza, że Ma mnie dobrze wychowała: najpierw dbamy o innych, a na końcu o siebie.
Starsza Ciocia zbywa moje słowa machnięciem upierścienionej dłoni.
– Wszystkie liczymy na wszystkie. – Trzy głowy zwieńczone natapirowanymi koafiurami potakują. Czwarta Ciocia ma największą fryzurę, na co Ma zawsze skrycie narzeka.
– Atencyjna kura – oznajmiła kiedyś Ma. Było to straszne i śmieszne zarazem. Kiedy zapytałam, gdzie usłyszała to określenie, zaczęła się upierać, że od naszej sąsiadki, Cioci Liying. Oczywiście kłamała, ale mieszkam z nią już dwadzieścia sześć lat i dobrze wiem, że nie należy się w takich razach z nią kłócić. Odparłam tylko, że musiała coś źle zrozumieć i nie powinna tego powtarzać, na co pokiwała tylko głową i wróciła do siekania szalotki.
– Dobrze. – Starsza Ciocia klaszcze w dłonie. Wszystkie się prostujemy. Starsza Ciocia jest starsza od Drugiej Cioci o dziesięć lat, w zasadzie to ona wychowywała siostry, kiedy Nainai szła do pracy. – Włosy i makijaż?
Druga Ciocia kiwa głową, sięga po telefon i wkłada okulary. Stuka w ekran palcem wskazującym, mamrocząc:
– Apa ya[9], jak się nazywa ta apka?... Meddy każe mi jej używać do włosów. Pin-coś tam.
– Pinterest – podpowiadam. – Pomogę znaleźć...
Starsza Ciocia posyła mi srogie spojrzenie, od którego się kurczę.
– Nie, Meddy. Nie będziesz pomagać. Jeśli Druga Ciocia nie znajdzie apki jutro, kiedy będzie z panną młodą, stracimy twarz. Podobno jesteśmy profesjonalistkami – mówi. Albo przynajmniej tak mi się wydaje, że mówi. Bo wyrzuca z siebie słowa tak szybko, że trudno za nią nadążyć, ale na pewno wyłapałam mandaryński frazeologizm „stracić twarz”, to jej ulubiona fraza.
Druga Ciocia zaciska usta, mięsień w jej lewym policzku drży. Czwarta Ciocia działa Ma na nerwy, ale podobne tarcia zdarzają się też między Drugą Ciocią a Starszą Ciocią. Nie pytajcie dlaczego, może ma to coś wspólnego z tym, że są najstarsze? A może w grę wchodzi ich skomplikowana przeszłość? Nie wiem. Historia rodziny mamy obfituje w dramaty, zwłaszcza w okresie dżakarckim. Słyszałam przez lata różne rzeczy, głównie od Ma.
– Ha! – pieje Druga Ciocia, wymachując telefonem z aktywnym Pinterestem niby mieczem, który właśnie wyciągnęła z kamienia. – Mam. Taką fryzurę wybrała panna młoda. Ćwiczyłam ją na włosach Meddy, wyglądała wspaniale. – Odwraca się do mnie i przełącza na angielski: – Meddy, masz zdjęcie swoich włosów?
– Mam. – Sięgam migiem po telefon. Wyświetlam zdjęcie, a ciocia przykłada swój telefon do mojego.
– Wah[10] – mówi Ma. – Bardzo podobnie do modelki! Bardzo dobrze, Er Jie[11].
Druga Ciocia uśmiecha się do niej ciepło.
Czwarta Ciocia kiwa głową i wtrąca po angielsku:
– Tak, są prawie identyczne. Imponujące. – Jej angielski jest najlepszy z nich wszystkich; to kolejna rzecz, której Ma nigdy jej nie wybaczy, choć angielszczyzna Ma jest lepsza niż angielszczyzna jej starszych sióstr. Ma utrzymuje, że Czwarta Ciocia ma słabość do nadużywania wielkich słów (znaczy takich, które liczą więcej niż dwie sylaby) i robi to po to, by ją wkurzyć. Może mieć rację, ale jest to jedna z tych kwestii, co do których nigdy się nie zyska pewności.
– Loki nie wyglądają dobrze na azjatyckich włosach – zauważa Starsza Ciocia. Fakt, że używa angielskiego, oznacza, że bura jest po części skierowana do mnie. Zaczynają mnie zżerać wyrzuty sumienia, choć to nie moja wina. – Dlaczego wybierać uczesanie dla blondynki?
Druga Ciocia mierzy ją gniewnym spojrzeniem.
– Nie ja wybierałam. Panna młoda wybierała. Klient zawsze racja, pamiętasz? – Dźga swojego har gow i gniewnie odgryza kęs.
– Hmm. – Starsza Ciocia wzdycha. – Trzeba jej było powiedzieć: wygląda inaczej na azjatyckich włosach niż blond – dodaje. Druga Ciocia wygląda, jakby miała eksplodować. – Nieważne. Za późno. Podmiana tematu...
– Zmiana – wtrąca Czwarta Ciocia.
– He?
– Zmiana. Mówi się: zmiana tematu, a nie podmiana tematu. Podmienia się ukradkiem.
– Zmiana tematu. Dobrze. – Starsza Ciocia uśmiecha się do Czwartej, a ta rozpromienia tak, jakby znów była dzieckiem. Ma mówi, że Czwarta jest ulubienicą Starszej Cioci, bo była najmłodsza w rodzinie i tak zachłanna, że skradła Starszej serce z piersi.
„Po prostu je porwała” – narzekała Ma nieraz. Nawet nie chcę pytać, czy ona sama, jako drugie najmłodsze dziecko w rodzinie, była ulubienicą Starszej, póki nie urodziła się Czwarta.
– A kwiaty? – pyta Starsza znów po mandaryńsku. Oddycham z ulgą.
Ma prostuje plecy.
– Wszystko gotowe. Lilie, róże, piwonie. Ah Guan rano zawiezie wszystkie na wyspę.
Ta wyspa to Santa Lucia – jest duża, prywatna, leży u wybrzeża Południowej Kalifornii i szczyci się nieskazitelnymi złotymi plażami, wysokimi klifami i od miesiąca jednym z najbardziej luksusowych, ekskluzywnych ośrodków wypoczynkowych na świecie, Ayana Lucia. Jutro zaczyna się tam dwudniowa ślubna ekstrawagancja Jacqueline Wijayi, córki właściciela największej indonezyjskiej firmy odzieżowej. Wychodzi za – nie żartuję – Toma Cruise’a.
Sutopo. Tak, pan młody naprawdę nazywa się Tom Cruise Sutopo. Sprawdziłam. Chińsko-indonezyjscy rodzice uwielbiają tak właśnie nazywać swoje dzieci: na cześć sławnych osób, marek (mam kuzyna o imieniu Gucci, który wyprowadził się bardzo daleko stąd, natychmiast gdy zgodnie z prawem zyskał taką możliwość) albo zniekształconymi zachodnimi imionami. Dowód: Meddelin. Moi rodzice celowali w Madeleine.
Rodzice Toma Cruise’a Sutopo są właścicielami... czegoś. Czegoś dużego. Plantacji palm olejowych, kopalni węgla, czegoś w tym rodzaju. Jest to więc ślub pomiędzy dwiema rodzinami miliarderów w nowo wybudowanym ośrodku i dlatego właśnie Starsza Ciocia i my wszystkie jesteśmy takie podenerwowane. Nie mam pojęcia, jak nam się udało zdobyć takich klientów. No dobra, jakieś mam. Mąż Czwartej Cioci jest – dajcie mi chwilę... – bratem teścia kuzyna Jacqueline. W sumie wszyscy jesteśmy rodziną. Tak wygląda cała chińsko-indonezyjska kultura, każdy jest z kimś spokrewniony, a targów dobija się dlatego, że czyjś teść zna kolegę czyjegoś kuzyna.
Myślałam, że piekielnie tandetne motto naszej rodzinnej firmy, z którego słynie Starsza Ciocia (i jest z niego szalenie dumna): W tym najważniejszym dla ciebie dniu nie szczęścia łut, lecz Chanów ród! – odstraszy państwa młodych, ale nic podobnego, oni uznali je za zabawne. Podobno wzmocniło w nich ono przekonanie, że to nas właśnie powinni zatrudnić do obsługi najważniejszego dnia w ich życiu.
Ma dalej mówi o tym, że udało jej się zdobyć najrzadsze kwiaty.
– Bukiety wyglądają... jak to się mówi po angielsku, Meddy? Wyrafowanie?
– Wyrafinowanie? – podpowiada znów Czwarta Ciocia. W odpowiedzi Ma posyła jej najbardziej mordercze spojrzenie w historii morderczych spojrzeń.
– Bardzo dobrze – chwali Starsza Ciocia w pośpiechu, aby sytuacja nie eskalowała. – I na koniec muzyka, tak?
Lodowaty grymas na twarzy Czwartej Cioci zmienia się w uśmiech zadowolenia.
– Oczywiście, ćwiczyliśmy z zespołem całymi dniami i nocami. Wiecie, ludzie wchodzili do studia, żeby posłuchać, jak śpiewam.
Istnieją dwie wersje historii życia Czwartej Cioci. W pierwszej była cudownym dzieckiem muzyki, o głosie, który gazety opisywały jako „anielski” i „narodowy skarb”. Będąc na najlepszej drodze do sławy, postanowiła rzucić to wszystko w diabły, gdy jej siostry uzgodniły, że przeprowadzają się do Kalifornii. W wersji drugiej była taką sobie piosenkarką, która podstępnie przekonała całą rodzinę do zerwania z dotychczasowym życiem i przeprowadzki do Kalifornii, aby tam móc urzeczywistnić mrzonki o karierze w Hollywood. Wersję pierwszą rozpowszechnia Czwarta, wersję drugą – Ma.
– A ciasta? – pyta Druga, zerkając z ukosa na Starszą. – Tort musi być perfekcyjny, nie jak to pechowe coś, co upiekłaś na ślub córki Mochtar Halim. – Rozlega się dramatyczne westchnienie. – Nikt już nie twarzy. – Nie, coś jest nie tak. Powoli analizuję ten komunikat w głowie. Chyba powiedziała, że przez Starszą Ciocię wszystkie straciłyśmy twarz. Naprawdę muszę popracować nad mandaryńskim.
Sens jest taki, że Druga zadała naprawdę podły cios. Ślub Cheriss Halim to jej ulubiony temat, bo Cheriss zażyczyła sobie ongiś szalenie skomplikowanego tortu, pięciowarstwowej odwróconej wieży, gdzie dolna warstwa jest najwęższa, a górna najszersza. Starsza Ciocia, wieloletnia główna cukierniczka Ritz-Carlton w Dżakarcie, zarzekała się, że podoła. Niestety coś poszło nie tak. Nie wiem co, może nie wzmocniła dostatecznie konstrukcji, a może to było niemożliwe do zrealizowania na plaży w środku kalifornijskiego lata. Dość że przy wtórze przerażonych pojękiwań gości wielgachna wieża zadrżała, przechyliła się w zwolnionym tempie i runęła na jedną z dziewczynek sypiących kwiaty. Było to nasze jedyne pięć minut sławy w internecie, od tamtej pory Druga nie pozwala Starszej zapomnieć o tym ubolewania godnym incydencie.
Nozdrza Starszej drgają.
– Jestem tutaj tylko po to, aby kupić sos sojowy – oznajmia.
Okej, na pewno coś źle zrozumiałam. Pochylam się do Ma i szepczę:
– Dlaczego Starsza Ciocia chce kupić sos sojowy?
– Phi. Ciągle powtarzam: zacznij uważać na lekcjach chińskiego! Starsza Ciocia kazała Drugiej Cioci pilnować własnego nosa.
– Dziękuję za troooskę, Meimei – mówi Starsza. Fiu, fiu, jest naprawdę wkurzona. Zwraca się do pozostałych meimei, młodsza siostro, tylko kiedy chce im przypomnieć, kto tu jest najstarszy. – Oczywiście wszystko gotowe. Tort będzie idealny, nie musisz się o mnie martwić. – Posyła Drugiej uśmiech, który można opisać tylko jako „zabójczo uroczy”, po czym skupia się na mnie.
Odczuwam dyskomfort. Starsza Ciocia jest, oględnie mówiąc, większa niż siostry. To zapewne zasługa dwudziestu lat pracy w cukiernictwie. Nawet pasuje jej ten rozmiar, wydaje się przezeń jeszcze bardziej majestatyczna, jeszcze bardziej przekonująca. Jest powód, dla którego to ona się spotyka z potencjalnymi klientami. Nie chciałabym rozczarować Ma, ale na myśl, że mogłabym rozczarować Starszą Ciocię, nie śpię po nocach. Może to przez to, że większość życia spędziłam w tym samym domu co mama i jej siostry. Przeprowadziłyśmy się z Ma na swoje zaledwie rok temu, kiedy rodzinny biznes zaczął przynosić stały zysk. Nadal wszystkie mieszkamy w tej samej okolicy, dziesięć minut spacerkiem od siebie, a ja czuję na sobie ciężar ich oczekiwań tak, jakbym miała cztery matki, które wiążą ze mną wszystkie swoje nadzieje i marzenia. Mieszanina kofeiny i córczynego poczucia winy to moje stałe paliwo.
Ciocia zwraca się do mnie twarzą, a ja instynktownie prostuję się jak struna. Może wyczuwa, że się denerwuję przed jutrem, bo uśmiecha się do mnie zachęcająco i przełącza na angielski.
– Meddy, wszystko okej z aparatem, ya[12]? Gotowa na wielki dzień?
Kiwam głową. Sprawdziłam dokładnie aparat, aparat zapasowy i wszystkie pięć obiektywów już wczoraj. Kilka tygodni temu cały sprzęt przeszedł kontrolę techniczną i porządne czyszczenie w ramach przygotowań do tego dnia. Nie znoszę dokumentowania ciężkiej pracy mojej rodziny – imponujących tortów Starszej Cioci, skomplikowanych fryzur i nieskazitelnych makijaży Drugiej, cudownych aranżacji kwiatowych Ma i dynamicznych występów Czwartej – lecz wszystko to spada na moje barki. Przy każdym ślubie próbuję uchwycić każdy szczegół i za każdym razem coś mi umyka. Ostatnio zapomniałam sfotografować Czwartą Ciocię „od tej dobrej strony, tej, z której nadal wygląda na dwadzieścia lat”, a wcześniej zapomniałam o kwiatach na stoliku siedemnastym, które podobno znacznie się różniły od wszystkich innych dekoracji.
– Sprzęt jest w idealnym stanie – informuję wszystkich. – Nauczyłam się też na pamięć listy ujęć, które muszę zrobić do naszych mediów społecznościowych.
– Dobra z ciebie córka, Meddy – oświadcza Starsza, a ja się zmuszam do uśmiechu. Ach! to córczyne oddanie, podstawa azjatyckiego rodzicielstwa. Odkąd pamiętam, uczono mnie, by starszych, to znaczy Ma i ciocie, stawiać na pierwszym miejscu. To dlatego tylko ja spośród siedmiorga dzieci w moim pokoleniu zaangażowałam się w rodzinny biznes, choć rozpaczliwie pragnę się z niego wyrwać. To dla nich udaję, że kocham to wszystko, ten cały ferwor, to zamieszanie, te wielkie realizacje i tak dalej, choć niszczy to z wolna moją miłość do fotografii. Od wielu miesięcy myślę o opuszczeniu branży ślubnej i powrocie do tego, co kocham w robieniu zdjęć. Nie chcę się spieszyć, wolę się raczej bawić obiektywami, światłem i kątami, niż gnać od zdjęcia do zdjęcia tych samych rzeczy. Ale nie mogę zdradzić tego rodzinie.
– Tak, jesteś dobrą córką – wtrąca Ma po indonezyjsku. Ma i ciocie płynnie posługują się mandaryńskim i indonezyjskim, potrafią gładko przełączać się pomiędzy nimi. Mama uśmiecha się naprawdę anielsko. Oho. Dlaczego się uśmiecha? – I dlatego mam dla ciebie niespodziankę.
Teraz wszystkie się do mnie słodko uśmiechają. Kulę się na krześle, siu mai w moich ustach zgęszcza się w kamień.
– Co się dzieje? – pytam jeszcze słabiej niż zwykle.
– Znalazłam dla ciebie idealnego męża! – obwieszcza Ma.
– Niespodzianka! – wołają równocześnie ciotki.
Mrugam powolutku.
– Przepraszam, ale co znalazłaś? – Przełykam z wysiłkiem.
– Idealnego męża! – pieje Ma.
Oglądam się za siebie w obawie, że stoi za mną jakiś facet, którego Ma przydybała w markecie Ranch 99.
– Aiya[13], nie ma go tutaj, głuptasie – zapewnia mnie Ma.
– Leży związany w bagażniku twojego samochodu?
– Nie żartuj, Meddy – cmoka na mnie Starsza Ciocia. – Twoja mama robi to wszystko, żebyś miała dobre życie.
Potakuję ze skruchą. Jestem dorosłą kobietą, a wystarczy bura od Starszej Ciotki, a już czuję się jak trzylatka.
– Przepraszam, Ma. Ale nie...
– Ale nie to, ale nie tamto – przerywa mi niecierpliwie Ma. – Dlaczego tak trudno ci się umówić na randkę? Próbowałam cię umówić z synem wujka Awaia, ale mi nie pozwoliłaś. Próbowałam umówić cię z moim dostawcą lilii Ah Guanem, chłopakiem nader przystojnym, ale też odmówiłaś. Nie chciałaś go nawet poznać.
– Meddy jest ostrożna zapewne z powodu tego razu, kiedy próbowałaś ją umówić z synem Wanga Zhixianga, który okazał się... No wiesz... – wtrąca Czwarta Ciocia.
Ma zbywa ją poirytowanym machnięciem.
– Dlaczego ciągle wspominasz syna Zhixianga? Okazało się, że to jakiś maniak. Skąd to miałam wiedzieć?
– Kleptoman – mamroczę pod nosem. Zanim nasza randka dobiegła końca, ukradł mi kosmetyczkę z torebki i jakimś cudem jeden but. Koniec końców, okazał się palantem, ale trzeba mu przyznać, że umie kraść.
– W każdym razie, sayangku[14] – mówi Ma, posługując się pieszczotliwym indonezyjskim określeniem, które zostawia sobie na naprawdę wyjątkowe okazje, jak dzień, kiedy ukończyłam UCLA – ten człowiek jest taki dobry. Mówię ci, nie ma lepszego od niego. Jest przystojny, miły i mądry! A do tego...
O Boże! oto on. Ostatni gwóźdź do trumny. Co to będzie tym razem? Z moim szczęściem okaże się kuzynem w drugiej linii czy czymś w tym rodzaju.
– Jest właścicielem hotelu! – wykrzykuje z emfazą Czwarta.
Ma piorunuje ją gniewnym spojrzeniem.
– Ja chciałam to powiedzieć. Ubiegłaś mnie!
– Za długo to trwało.
Wszystkie cztery znów obracają na mnie wzrok i uśmiechają się wyczekująco.
– Uch. – Odkładam pałeczki. – Hm... Mam się z tego cieszyć? Brzmi to jak jakiś ogromniasty ciężar. Mam wam przypomnieć, jak źle mi idzie randkowanie? Na jakiej zasadzie jest to dobry pomysł?
– Ha. – Mama uśmiecha się z dumą. – Wiem, że ci nie idzie randkowanie...
– To dlatego, że jesteś taką dobrą dziewczyną – wtrąca Starsza lojalnie.
Druga potakuje na to głową.
– Tak, nie jesteś dziwką, i dlatego ci nie idzie.
– Ciociu! Czy mogłybyśmy nie obrażać kobiet!?
– Tak czy inaczej – kontynuuje Ma – nie ma to znaczenia. To nic, że ci nie idzie randkowanie, bo ten chłopiec, och! on jest w tobie taki zakochany, Meddy. Zna wszystkie twoje wady, wie, jaka jesteś wstydliwa i w ogóle, ale twierdzi, że cię przez to jeszcze bardziej lubi!
– Hola! hola! – Podnoszę ręce. – Zaraz. Chwileczkę. – Biorę głęboki oddech. – Tyle tego jest. Możemy przerzucić się na angielski? Bo coś mi się wydaje, że źle cię zrozumiałam. Co to znaczy, że zna wszystkie moje wady? Co do... diaska, Ma? Skąd on może wiedzieć o mnie takie rzeczy?
– Poznała go w sieci! – wykrzykuje znów Czwarta triumfalnie. Ten sekret musiał ją widać rozsadzać od środka, bo cała wręcz promienieje z podekscytowania. – Twoja matka weszła na portal randkowy i wdała się z nim w korespondencję, i to trwa od kilku tygodni!
– Co takiego?! – O mój Boże, nie! Czyli to nie kwestia błędnego przekładu. Naprawdę to zrobiła, naprawdę znalazła przypadkowego faceta, który zgodził się ze mną umówić. – Ma, serio?
– Tak, bardzo dobry pomysł, prawda? Dzięki temu poznaliście przed randką, która dzisiaj.
– Dzisiaj!? – piszczę cała w emocjach. – Ależ ja go nie znam! Nic o nim nie wiem, poza tym, że od kilku tygodni rozmawia na czacie z moją matką. Boże drogi, to jest naprawdę porąbane, Ma.
– Dlatego mówię ci to teraz – odpowiada moja niewzruszona rodzicielka. Policzki tak mi płoną, że praktycznie zaraz się zwęglą. – Och, to taki dobry chłopiec, i och! pełen szacunku do starszych.
– Skąd to wiesz? – Uświadamiam sobie nagle, jak głośno mówię, kiedy obracają się ku mnie ludzie przy stoliku obok. To niemal niemożliwe osiągnięcie w restauracji dim sum w godzinach szczytu, co pokazuje, jak bardzo jestem wkurzona.
– Kupuje dom rodzicom! Posiadłość w San Marino, bardzo dobra lokalizacja.
Trzy ciotki uroczyście kiwają głowami. San Marino jest w mojej rodzinie jak święty Graal, na tyle blisko San Gabriel Valley, by późną nocą wypić tajwańską bubble tea, i na tyle daleko, by otaczali cię nieimigranci. Ma i jej trzy siostry mają San Marino na oku, odkąd przeprowadziły się do Stanów.
– Do tego uwielbia gotować. – Ma zerka na mnie znacząco. – Bardzo dobrze, bo nieważne, ile razy próbowałam cię nauczyć, ty nadal nic nie umiesz. Jak masz być dobrą żoną, skoro nawet ryżu nie potrafisz ugotować?
– Trzymaj się głównego wątku – zaznacza Czwarta Ciotka.
Ma wyjątkowo jej słucha.
– Ma dwa psy – ciągnie. – Zawsze chciałaś pies. Teraz możesz mieć dwa. Są bardzo dobrze wychowane. Patrz! – Błyskawicznie wynajduje zdjęcie dwóch pięknych golden retrieverów, tak złotych i tak idealnie ukształtowanych, że mogłyby wystąpić na łamach czasopisma o zwierzętach. – Mówię mu, że jestem fotografką ślubną, a on mi na to: „ojej, imponujące!”. Mówię, że...
– Zaraz. – To nie od razu do mnie dociera. – Czy ty właśnie... Ma... Czy ty zalogowałaś się na ten portal jako ja? – Otwieram usta ze zdumienia, nie oddycham, nawet nie mrugam.
– Oczywiście, że tak! – woła radośnie Druga Ciocia. – A jakże inaczej miałaby poznać tego chłopca? Jeśli mówi swój prawdziwy wiek, pięćdziesiąt sześć...
– Pięćdziesiąt trzy – poprawia ją Ma z godnością.
Czwarta Ciotka parska śmiechem.
– Jeśli mówi swój prawdziwy wiek, to portal skojarzy ją z mężczyznami w jej wieku – wyjaśnia Druga Ciocia bardzo powoli, kiwając przy tym głową i uśmiechając się zachęcająco. – Widzisz? Temu musi udawać, że ona to ty.
Nie wierzę. Tak wygląda moje życie? Kręci mi się w głowie, kiedy próbuję nadążyć za rozwojem sytuacji, a Ma raczy mnie kolejnymi głębokimi, wzruszającymi wiadomościami, które przesłał mi Jake, właściciel hotelu. Widział moje zdjęcia i podobno uważa, że jestem „oszałamiająca”.
– A ty masz jakieś jego zdjęcia?
– Pytam go, ale chyba jest trochę nieśmiały – wyjaśnia Ma.
– Wiesz, co to znaczy? Że wygląda jak troll! – wtrąca Czwarta.
Ma macha na nią ręką.
– Myślę, że bo taki przystojny, nie chce pokazywać zdjęcie, chce, żebyś się zakochała w nim, a nie w jego twarzy.
– Do tego jest Tajwańczykiem, więc świetnie zna mandaryński – dodaje Druga Ciocia. – Możesz przy nim poćwiczyć. Za każdym razem, kiedy zaczynasz mówić po mandaryńsku, aduh[15], dostaję ból głowy.
– Przepraszam – mamroczę. Jestem taka zbita z tropu tym wszystkim, czym mnie atakują, że nie wiem, jak zareagować. – Muszę... Czy mogę zobaczyć te wiadomości?
– Aduh, nie ma na to czasu – oświadcza Ma. – Ufasz mi, dobrze, to jest bardzo dobry chłopiec. Bardzo dobry. Nie pójdziesz, pożałujesz.
Ku mojemu przerażeniu, mimo okropności tego wszystkiego, jakaś część mnie ulega, co musi chyba oznaczać, że całkiem postradałam rozum.
Ale ostatni raz byłam na randce...
Latem zeszłego roku? Jesienią? Chryste. Możliwe, żeby to było taki wiek temu? Nawet nie chcę myśleć o tym, kiedy ostatnio się bzykałam. Jak lubi mi przypominać moja najlepsza przyjaciółka Selena: „Dziewczyno, musisz korzystać, zanim twoja ta zarośnie na dobre”. Zerkam odruchowo na swoje kolana i na „tę”. Dlaczego Selena nie powie po prostu „wagina”? Nie zarośniesz, prawda?
Okej, jakkolwiek na to spojrzeć, właśnie zaczęłam rozmawiać ze swoją waginą. Może Ma ma rację? Może naprawdę powinnam pójść na randkę? Co z tego, że umówiłam się na nią w najdziwniejszy, najbardziej upokarzający z możliwych sposób?
– Musi iść, ya – mówi Ma, nie wiedząc, że w duszy przekonałam już samą siebie (i swoją waginę) do zgody.
– Nie musi odwołać – dodaje Starsza. – Jeśli odwoła w ostatniej chwili, to bardzo niegrzeczne.
– Bardzo niegrzeczne – zgadza się Druga. – Ale wiemy, że tego nie zrobi. Jesteś dobra dziewczyna.
– Popsułabyś cały weekend – oświadcza Czwarta. – Musisz iść i być uroczą, słodką sobą. Na pewno się w tobie zakocha.
Wodzę wzrokiem od matki do ciotek. One patrzą na mnie, uśmiechają się rozkosznie i kiwają głowami jak koty, które zapędziły mysz w kozi róg.
– No dobra. – Wzdycham ciężko. – Powiedz mi, Ma, wszystko, co powinnam wiedzieć o facecie, z którym się dziś spotykam.
ROZDZIAŁ DRUGI
Drugi rok studiów, siedem lat temu
– Chyba nie zamierzasz dołożyć parówek i kimchi do swojego? – mówię, marszcząc nos.
– Jasne, ty możesz dołożyć do swojego tę całą pandę, ale ja nie mogę dołożyć do mojego parówek i kimchi?
– Pandan to jest normalny dodatek do ciast, jaskiniowcu. A jakie ciasto z kubka zawiera parówki i kimchi?
– Najlepsze – odpowiada Nathan lekko. – Wiesz, że moje będzie smakować o wiele lepiej niż twoje i skończy się tak, że je zjesz?
– Na pewno nie. No dobra, możliwe.
Dziesięć minut później wydaję okrzyk frustracji, kiedy moja łyżka dzwoni o dno jego kubka.
– Nie ma więcej?
Wybucha śmiechem.
– A nie mówiłem? Choć przyznaję, że panda jest pyszna.
– Pan-DAN. Nie jemy zwierzęcia, tylko roślinę.
– O! A ja przez cały ten czas myślałem, że zajadamy się wydzieliną z gruczołów pandy czy czymś w tym rodzaju.
Teraz to ja muszę się roześmiać. Co za koleś!
– Dziwny jesteś. Co to za pomysł... Z jakich znowu gruczołów?
– Odbytniczych, wiadomo.
– Ohyda.
Uśmiecha się tak, że jego oczy praktycznie się zamykają. Aż mi się zbiera na mdłości. Żeby było jasne: dlatego że to takie słodkie i wyczynia dziwne rzeczy z moim żołądkiem, a nie z odrazy. Kiedy powiedziałam Selenie o tym wywołującym mdłości uśmiechu, odparła: „Hm, albo to grypa żołądkowa, albo jesteś zakochana. Tak czy inaczej, trzymaj się ode mnie z daleka. Nie mogę być teraz chora”.
Zakochana. Patrzę, jak Nathan wstaje, by podejść do lodówki i zrobić mi następne ciasto w kubku z parówkami i kimchi, i wiem, oczywiście wiem, że jestem idiotycznie, wkurzająco w nim zakochana. Do tego stopnia, że co pół minuty sprawdzam telefon. Poznaliśmy się podczas tygodnia adaptacyjnego i prędko się zaprzyjaźniliśmy. To było coś jak przeznaczenie. Nosimy nawet to samo nazwisko: Chan. Jakie jest prawdopodobieństwo? Okej, no dobra, może i jest to najpopularniejsze nazwisko w Hongkongu, skąd pochodzi jego tata, i jedno z najpopularniejszych nazwisk w Chinach, skąd pochodzi z kolei mój dziadek, ale odnoszę wrażenie, że to los tak chciał. Los, nie my. Spotykamy się niemal codziennie i robimy razem mnóstwo rzeczy. Znajdujemy na przykład najlepsze miejsca do drzemki w bibliotece, wynaleźliśmy najlepszą kombinację lodów w Diddy Riese (ciastko z białą czekoladą i makadamią plus maślany pekan), a dzisiaj przyszedł do mojego akademika robić ciasto w kubkach. To jak moja przyjaźń z Seleną, tyle że z rewolucjami żołądkowymi po mojej stronie. A z jego strony...
No właśnie nie wiem. Czasami mi się wydaje, że też mu się podobam. Przyłapuję go na tym, że przygląda mi się maślanym wzrokiem, aż mi się przewraca w brzuchu (dziękuję ci, bebechu). A potem opiera łokieć na czubku mojej głowy, gdy czekamy na światłach, i wtedy znów nabieram pewności, że widzi we mnie tylko koleżankę. I spoko. Nie przeszkadza mi platoniczna przyjaźń, pewnie. Jestem wyluzowana. Totalna czilerka.
Nathan kładzie dłoń na moim ramieniu, a ja praktycznie spadam z krzesła.
– Ej, w porządku?
Parskam śmiechem.
– No jasne, czemu nie? – Przecież nie przerwał mi w połowie snu na jawie o jego sześciopaku, który, przysięgam, przebija się przez bluzę UCLA.
– Słyszałaś, co mówiłem?
– O czym?
– O imprezie w Phi Kappa.
Wykrzywiam twarz w nagłym grymasie.
– Impreza w bractwie? A o co chodzi?
– Hm, może się wybierzemy? Mój kumpel należy do tego bractwa, mówi, że ich imprezy są super. Sam nie wiem, może być fajnie.
– Wiesz, że na takich spędach dzieją się wszystkie najgorsze rzeczy? Zatrucia alkoholem, gwałty na randkach, otrzęsiny...
– Dobra! dobra! – śmieje się Nathan. – Rozumiem, nie musisz iść.
Uch, dlaczego zawsze muszę być taką sztywniarą? Chcę iść. Tylko że... No nie wiem, chyba potwornie się boję, że Nathan sobie uświadomi, co do niego czuję – a to byłoby na maksa żenujące.
Na szczęście rozlega się dźwięk mikrofalówki. Nathan koncentruje się na cieście w kubku. Tak swobodnie porusza się po kuchni, że przypomina tą płynną gracją dużego kota. Lwa albo rysia. Posypuje ciasto świeżym szczypiorkiem i podaje mi kubek. Dziękuję, choć całkiem straciłam apetyt.
– Dobra, muszę lecieć. Obiecałem Mattowi, że skoczę z nim na siłkę.
– Dziękuję za ciasto – odpowiadam na luzie. – Udanego treningu! – wołam za nim jeszcze i od razu tego żałuję. To zabrzmiało jak naprzykrzanie się.
Znów błyska tym swoim szelmowskim uśmiechem i znika. Wracam do pokoju, powłócząc nogami. Selena nawet nie odrywa wzroku od podręcznika do matematyki, kiedy teatralnie osuwam się na łóżko.
– I co? Nadzieje dalej niespełnione? – pyta złośliwie, zapisując coś w zeszycie.
– Wielkie nadzieje – jęczę w poduszkę.
– O, była chyba taka książka.
Podnoszę głowę, żeby zmiażdżyć ją spojrzeniem.
– Nie jesteś szczególnie empatyczna.
– Zaprosił cię na imprezę w Phi Kappa?
– Skąd wiesz?
Przewraca oczami.
– Bo mam życie towarzyskie? A poza tym zapytał niby od niechcenia, czy się wybierasz.
Jęczę.
– Jestem beznadziejna na imprezach. Zobaczy mnie tam i sobie uświadomi, że jestem najzwyklejszą laską na świecie.
– To dlatego nie chodzisz na żadne imprezki? – Selena wbija we mnie karcący wzrok. – Kurde, jesteś dziwna. Dobra. Postanowione. Na tę imprezę idziesz.
– Nie.
– Tak.
– Nie, nie zmusisz mnie, nie idę. Nie idę!
W piątkowy wieczór stajemy z Seleną przed budynkiem Phi Kappa, który dosłownie wibruje od muzyki. Widać, że szyby w oknach trzęsą się w rytm głębokiego dudnienia basów.
– To zły pomysł – jęczę cicho. Zazwyczaj chodzę na imprezy, na których gra się w planszówki.
– Skup się! – Selena chwyta mnie za ramiona. – Wyglądasz na maksa seksownie, więc wejdziemy do środka, ty znajdziesz Nathana, ja znajdę jakąś fajną laskę albo faceta, kto się pierwszy napatoczy, i obie dziś zaliczymy.
– Zaliczymy!? – piszczę z niedowierzaniem.
– No wiesz, pukniemy?
Mrużę powieki, nie chcąc tego słuchać.
– Seks, zbliżenie, bzykanko? Naprawdę muszę powiedzieć „akt płciowy”?
Mój głos wznosi się o kilka oktaw wyżej niż głos normalnej ludzkiej istoty.
– Nie planowałam... Nie jestem gotowa...
Selena zanosi się demonicznym śmiechem.
– Boże, twoja mina. Przecież żartuję. Żadnego pieprzenia dzisiaj, okej? Ty i Nathan jesteście jako para zbyt uroczy, żeby wpaść w sidła pijackiego jednorazowego numerka. Znajdziemy go, spojrzy na ciebie w tym stroju i tyle. Po prostu UMRZE.
– Nie dosłownie, mam nadzieję – mamroczę pod nosem, w razie gdyby klątwa się przysłuchiwała. Biorę głęboki oddech i idę za Seleną, która pewnie wkracza do zatłoczonego bractwa.
W środku jest jeszcze gorzej, niż myślałam. Muzyka jest taka głośna, że zęby grzechoczą mi w jej rytm. Selena nurkuje w tłum, przeciska się pomiędzy rozgrzanymi, pulsującymi ciałami i ciągnie mnie za sobą. Nie mam pojęcia, dokąd idziemy, ani czy ona wie, dokąd idzie. Ktoś wylewa lodowatego drinka na obcisłe dżinsy, które Selena pożyczyła mi na ten wieczór. Z piskiem puszczam jej dłoń, ale wszelkie dźwięki od razu giną w tym harmidrze. Ciała falują i zamykają się za Seleną. Krzyczę za nią, ale nie słyszę nawet własnego głosu.
Zostałam sama. Biorę głęboki oddech. Błąd. Akademiki zazwyczaj nie pachną ładnie, ale w porze hucznej imprezy unoszący się zapach jest wprost radioaktywny. Zbiera mi się na mdłości, ale je powstrzymuję i zanurzam się w tłum, nawołując Selenę. Jakiś pijany koleś zatacza się i wpada na mnie, od czego też się zataczam. Zaraz mnie stratują, myślę. Nie, to nie będzie dobra śmierć...
– Ooo, hej! – woła ktoś, podrywając mnie z klejącej się podłogi.
– Nathan – szepczę.
Zdziwiony mruga powiekami.
– Meddy?... – Zachowuje się tak, jakby mnie widział po raz pierwszy, jego oczy ogromnieją. – Wow.
Przygryzam wargę. Selena byłaby dumna z jego reakcji, ale mnie jest głupio, jakbym przebrała się za kogoś innego. W sumie tak jest. Wcisnęła mnie w dżinsy tak dopasowane, że trzeba je będzie rozcinać, by mnie z nich wydostać, i migoczący top bez pleców, przez który nie mogłam włożyć stanika. Zdaniem Seleny to dobrze, bo staniki są tak naprawdę tylko dla kobiet z cyckami. Brutalne, lecz prawdziwe.
– O, cześć! – mówię, jakbym się nie spodziewała, że go tu zobaczę, jakbym wcale nie przyszła tu półnaga tylko po to, żeby z zaskoczenia nakłonić go do odwzajemnienia mojej miłości.
– Co?! – krzyczy.
– Powiedziałam „cześć”! – odkrzykuję.
– No cześć! – wrzeszczy. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Co?
Oboje kręcimy głowami ze śmiechem, a wszelkie skrępowanie, które pomiędzy nami było, topnieje niczym mała pianka nad ogniem. Bierze mnie za rękę, ściska ją i prowadzi przez pokój. Moje serce też się boleśnie ściska – uch, pewnie zauważy, jak spociły mi się dłonie, i puści je, a ja go zgubię w tłumie tak, jak zgubiłam Selenę. Ale Nathan trzyma mnie mocno za palce i toruje sobie drogę przez tłum powoli i co kilka kroków się odwraca, by upewnić się, że za nim idę. Nagle wychodzimy na dwór, chłodny nocny wiatr smaga moją twarz i gołe plecy, od czego od razu wychodzi mi gęsia skórka. Nathan zamyka za nami szklane drzwi i odcina tym napływ ryczącej muzyki, na szczęście.
– Przyszłaś. – Wita się ze mną uściskiem. – Gdzie Selena?
– Gdzieś w środku. – Biorę telefon i piszę jej, że jestem na zewnątrz.
Kiedy się bawię komórką, Nathan wita się z ludźmi stojącymi nieopodal. Jest ich tu całkiem sporo, wszyscy mają czerwone kubki jednorazowe albo butelki z piwem IPA. Okej, dam radę. Na placyku panuje o wiele bardziej wyluzowana atmosfera. Wciskam dłonie do kieszeni. Znaczy, próbuję. Okazuje się, że te głupie dżinsy są zbyt obcisłe na zmieszczenie w nich choćby małego palca. Nathan przedstawia mnie swoim znajomym, których imiona od razu zapominam, ale kiedy ja podaję swoje, dwoje z nich rozpromienia się i zerka na Nathana, który w odpowiedzi ostrzegawczo mruży oczy. Moje serce tłucze się o żebra. Czy to znaczy, że opowiada o mnie znajomym? CZY TO ZNACZY, ŻE KOCHA MNIE, A NIE TYLKO LUBI?
Okej, uspokój się, wariatko. To nic nie znaczy. Jakaś dziewczyna podaje mi butelkę piwa i otwieracz.
– Powieś na haczyku, jak skończysz. – Pokazuje mi zagięte coś przybite do drzewa pośrodku placyku.
Tak robię, a kiedy odwracam się od drzewa, wpadam prosto na Nathana.
– Uch.
– Wszystko w porządku? Wybacz, myślałem, że wiesz, że jestem tuż za tobą.
Rozcieram nos.
– Jeeezu, nosisz napierśniki pod tą koszulą?
Teatralnie napręża biceps.
– Co mam ci powiedzieć? Po prostu jestem napakowany.
– Raczej kościsty. – Wcale nie. Ani trochę. Odrywam napalony wzrok od jego torsu. Dlaczego tak mnie pociągają męskie klaty? Wielbicielka cycków, tyle że w męskim wydaniu. Mój wzrok pada na dłonie Nathana i myślę: mmm, ale ma ładne ręce. Może jednak jestem wielbicielką dłoni. A może wielbicielką Nathana.
Opieram się o pień drzewa, starając się przy tym wyglądać tak, jakbym, no cóż, się nie starała, ale okazuje się to potwornym błędem. Mała podpowiedź: nie opierajcie się o pień drzewa w bluzce bez pleców.
– O cholera... – syczę, rozmasowując skórę. – Co porasta to głupie drzewo, żyletki?
– Hm, to się nazywa kora. Pokaż te plecy. – Zanim zdążę zareagować, palce Nathana lądują na mojej nagiej skórze. Jego ciepła mocna dłoń opiera się na moich wychłodzonych plecach. Mięśnie mi topnieją. Żołądek zmienia się w kałużę. Przełykam ślinę, przypominając sobie, że powinnam oddychać. – To tylko zadrapanie. Przeżyjesz. – Ale nie odsuwa ręki. Zamiast tego rozczapierza palce, a mnie przechodzi dreszcz. – Zimno ci?
Zatyka mnie, kiedy zdejmuje kurtkę i otula mi nią ramiona. Teraz. Teraz powiem mu, że miewam sny erotyczne z nim w roli głównej... Nie, raczej że bardzo mi się podoba i moim zdaniem jest idealny. Kurtka jest tak duża, że zjeżdża mi z barków.
– Wiesz, że jesteś niedorzecznie mała?
– O przepraszam! mam metr pięćdziesiąt siedem...
– W dobry dzień, na obcasach – wtrąca Nathan, uśmiechając się z dołeczkiem. Otula mnie kurtką i szarpie lekko, jakby nie chciał puścić. Ja też tego nie chcę. – Hej. – Jego głos przypomina aksamit.
Podnoszę wzrok, by utonąć w jego oczach.