Cztery ciotki i trup - Jesse Sutanto - ebook

Cztery ciotki i trup ebook

Sutanto Jesse

3,8

Opis

Czy twoja rodzina byłaby gotowa zabić, żebyś była szczęśliwa?

Kiedy Meddy Chan przypadkowo zabija faceta, z którym umówiła się na randkę w ciemno, o pomoc zwraca się do swojej mamy. To w końcu z powodu jej intrygi w ogóle wylądowała na tej randce, więc niech teraz pomoże. Ta natomiast jak gdyby nigdy nic telefonuje do swoich sióstr i zaczyna się…
HM, NIE TAKI BYŁ PLAN.
Ukrywanie ciała okazuje się jednak trudniejsze, niż myślały, gdyż ich rodzinną firmę organizującą śluby czeka wesele roku.
TO NAPRAWDĘ NAJGORSZA MOŻLIWA CHWILA.
Miejscem, gdzie ma się odbyć wesele, zarządza były facet Meddy, miłość jej życia. To bez wątpienia najgorszy moment na spotkanie go po latach… Prawda? Czy Meddy w końcu odzyska miłość i uszczęśliwi nadopiekuńczą rodzinkę?

Zdobywczyni nagrody Comedy Women In Print Prize 2021

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (33 oceny)
11
12
6
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MESSY582

Nie oderwiesz się od lektury

"Mie­sza­nina ko­fe­iny i cór­czy­nego po­czu­cia winy to moje stałe pa­liwo." •• "- Tak, ciało nie może w mroku - odpowiada Ma. Starsza kiwa głową. - Tak, słusznie. - Bzdurne przesądy - mamrocze Czwarta. - Zaczekaj, zobaczysz, co Meddy robi z ciałem. Bardzo dużo szacunku - informuje ją Ma. Nie mogę uwierzyć: w takiej chwili chwali się tym, że okazałam zwłokom szacunek! Typowy przykład azjatyckiego rodzicielstwa. •• "Niemal czołgam się do krzesła i z ulgą się na nie osuwam. Całe moje ciało zmieniło się w kałużę. Teraz wiadomo, że w sytuacji "uciekaj albo walcz" nie zrobię ani tego, ani tego. Zamrę niczym chomik, a potem przeistoczę się w rozedrganą, bezużyteczną kałużę." ▪︎▪︎ Czy będziecie wybuchać salwami śmiechu podczas czytania? Możliwe, chociaż gwarancji nie daje, bo jak wiadomo poczucie humoru, to rzecz mocno subiektywna. Ja, na przyklad, cały czas miałam głupi uśmiech na twarzy. "Cztery ciotki i trup" to jedna z tych historii, które są tak urocze, że po prostu nie sposób ich nie...
20
RodzinkaP

Nie polecam

Naprawdę są takie idiotki.? Stresująca, .
20
Sarielle

Nie polecam

Amerykanki się zachwyciły tą książką. Mnie się zupełnie nie podobała, ledwo dałam radę ją skończyć. Zupełnie nie mój tym humoru. Według mnie relacje w tej rodzinie są po prostu toksyczne a nie zabawne.
20
annaaa55

Dobrze spędzony czas

Głupia, urocza książka o niczym, szybko i przyjemnie się czyta, fajna na poprawę humoru :)))
10
girlonwheel

Dobrze spędzony czas

🔎 "Moje serce przepełnia miłość. Moja apodyktyczna, głośna, przytłaczająca rodzinka tu jest. Wszystko to... No cóż, raczej nie skończy się dobrze, ale przynajmniej nie będę w tym sama." 🔍 Gdzie kobiet kilka tam... zabawa i sprzeczki murowane 😆 Meddy pracuje w rodzinnej firmie zajmującej się ślubami. Czeka ich wesele roku, tylko że główna bohaterka zostaje wysłana na randkę w ciemno i wraca z niej z... trupem 💀 Co teraz? Czy ukrycie zwłok to na pewno dobry pomysł? W zwariowanej, azjatyckiej rodzinie wszystko jest możliwe 🙌 Książka jest głównie komedią z wątkiem kryminalnym (mniej) i romansowym (bardziej). Jest zabawnie, czasem absurdalnie, ale całościowo lekko i przyjemnie. Na początku nie byłam zbyt zainteresowana, jednak od nieudanego spotkania jeden pomysł zaczął gonić drugi i wtedy przepadłam w wirze szalonej akcji 🔎 Ogromny plus za wątki odnajdywania swojej drogi, usamodzielniania się oraz dawania kolejnych szans, a także rodzinnego wsparcia 💛 A dodatkowego smaczka zapew...
10

Popularność



Podobne


Ty­tuł ory­gi­nału: Dial A for Aun­ties
Co­py­ri­ght © 2021 by PT Ka­rya Hippo Mak­mur Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Agnieszka My­śliwy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EW­DO­KIA CY­DEJKO
Ko­rekta: BO­ŻENA HU­LE­WICZ, MI­LENA NA­PIÓR­KOW­SKA, ANNA GO­DLEW­SKA
Pro­jekt okładki: VIKKI CHU
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Skład i ła­ma­nie: JENA
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-56-0
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.plfa­ce­book.com/wy­daw­nic­two­lunain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­luna
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Bły­sko­tliwa, po­krę­cona i za­bój­czo śmieszna.Andi Osho, Asking for a Friend

Cu­dow­nie po­krę­cony kry­mi­nał (z nutą ro­mansu), przy któ­rym bę­dziesz par­skać śmie­chem.„Red”

Cztery ciotki i trup to jedna z naj­za­baw­niej­szych, naj­in­te­li­gent­niej­szych, naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych ksią­żek, ja­kie ostat­nio czy­ta­łam; nie mo­głam się wprost ode­rwać.Lucy Vine, Hot Mess

Roz­ko­szuj­cie się Czte­rema ciot­kami i tru­pem. „Elle”

Trzy­ma­jąca w na­pię­ciu fa­buła i ko­miczne zwroty ak­cji spra­wiają, że książka Cztery ciotki i trup in­try­guje do ostat­niej strony.Lau­ren Ho, Ostat­nia praw­dziwa sin­gielka

Na nowo zde­fi­nio­wała, czym jest lek­tura, od któ­rej nie spo­sób się ode­rwać, dzięki pro­wo­ku­ją­cemu do śmia­nia się na głos po­czu­ciu hu­moru i in­try­gu­ją­cym zwro­tom ak­cji na każ­dym kroku.Buz­z­feed

Sza­lona jazda! i ciąg ka­ta­strof, które spra­wiły,że pra­wie umar­łam ze śmie­chu.Abi­gail Mann, The Lo­nely Fa­jita

Ta prze­za­bawna lek­tura to praw­dziwy po­wiew świe­żego po­wie­trza.Fa­bu­lous

Ko­me­diowy strzał w dzie­siątkę! Ory­gi­nalna, za­bawna, wspa­niała.Kir­sty Eyre, Cow Girl

Bę­dzie­cie śmiać się w głos.Bella

Au­ten­tycz­nie śmieszna do roz­puku.Frost

Dla Mamy i Taty,

któ­rzy na pewno po­mo­gliby mi

po­zbyć się ciała.

DROGA CZY­TEL­NICZKO

Z ca­łego serca dzię­kuję, że się­gnę­łaś po Cztery ciotki i trupa. Ta książka to list mi­ło­sny do mo­jej ro­dziny – nie­do­rzecz­nie wiel­kiej grupy osób z długą hi­sto­rią emi­gra­cyjną. Moi dziad­ko­wie z obu stron prze­nie­śli się z Chin do In­do­ne­zji w trze­ciej de­ka­dzie XX wieku, a po prze­pro­wadzce zmie­nili chiń­skie na­zwi­ska na in­do­ne­zyj­skie, aby unik­nąć kse­no­fo­bii. I tak Chen stało się Su­tanto, a Ho – Wi­jaya. Cał­ko­wi­cie się za­sy­mi­lo­wali, po­dob­nie jak ich po­tom­stwo. Moi ro­dzice po­słu­gi­wali się in­do­ne­zyj­skim jako swoim pierw­szym ję­zy­kiem, a man­da­ryń­skim jako dru­gim.

Nasi ro­dzice wy­słali mnie i moje ku­zy­no­stwo do Sin­ga­puru, że­by­śmy unik­nęli nie­po­ko­jów spo­łecz­nych lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku – wy­stą­pień prze­ciwko chiń­skiej spo­łecz­no­ści w In­do­ne­zji. Na szczę­ście obec­nie In­do­ne­zja to cu­dow­nie róż­no­rodny kraj, je­śli więc cho­dzi o po­cho­dze­nie i re­li­gię, mo­żemy się cie­szyć swo­bodą, ja­kiej nasi ro­dzice nie do­świad­czali. W Sin­ga­pu­rze ku­zy­no­stwo i ja szybko przy­swo­ili­śmy an­giel­ski jako nasz pierw­szy ję­zyk. Nie­któ­rzy z nas (ekhm, ja) nie­mal cał­ko­wi­cie za­po­mnieli, jak to jest mó­wić po in­do­ne­zyj­sku. Pod­czas wi­zyt ro­dzi­ców mia­łam trud­no­ści w po­ro­zu­mie­wa­niu się z nimi.

Skut­kiem tych wszyst­kich prze­pro­wa­dzek jest ję­zy­kowy misz­masz. Moja ro­dzina jest teo­re­tycz­nie trój­ję­zyczna, ale każdy z trzech ję­zy­ków, któ­rymi się po­słu­gu­jemy, jest w ja­kiś spo­sób ułomny. Mnie naj­wy­god­niej jest z an­giel­skim, na­stęp­nie z man­da­ryń­skim, po­nie­waż uczy­łam się go przez dzie­sięć lat w Sin­ga­pu­rze, a na końcu z in­do­ne­zyj­skim. Moi ro­dzice bie­gle wła­dają in­do­ne­zyj­skim i man­da­ryń­skim, ale ich an­giel­ski jest ła­many. Kiedy ze sobą roz­ma­wiamy, zda­nia są po­szar­pane, po­pę­kane, czę­sto nie po­tra­fimy prze­ka­zać, o co nam na­prawdę cho­dzi. To cena, jaką moi ro­dzice mu­sieli za­pła­cić za to, że je­ste­śmy z bra­tem zdrowi i bez­pieczni.

Nie­które po­staci w książce po­słu­gują się ła­maną an­gielsz­czy­zną po­ko­le­nia mo­ich ro­dzi­ców. Sto­pień opa­no­wa­nia przez nich an­giel­skiego nie jest od­zwier­cie­dle­niem ich po­ziomu in­te­li­gen­cji, lecz po­świę­ce­nia, ja­kie po­nie­śli dla swo­ich dzieci. W prak­tyce są trój­ję­zyczni, a ja je­stem bar­dzo dumna z tego dzie­dzic­twa. Mam świa­do­mość, że pod­czas pi­sa­nia kro­czę wą­ziutką ścieżką po­mię­dzy au­ten­tycz­no­ścią a ste­reo­ty­pem, ży­wię jed­nak na­dzieję, że ta książka obala to dru­gie. Nie jest to pod żad­nym wzglę­dem opis re­pre­zen­ta­tywny dla spo­łecz­no­ści azja­tyc­kiej jako ca­ło­ści, ża­den po­je­dyn­czy ty­tuł nie byłby bo­wiem w sta­nie wła­ści­wie przed­sta­wić tak du­żej spo­łecz­no­ści zło­żo­nej z jed­no­stek.

Go­rąco wie­rzę jed­nak, że ta książka po­zwoli Ci do­strzec wielką mi­łość, z jaką by­łam wy­cho­wy­wana i jaka chroni nas aż po dziś dzień.

Z naj­lep­szymi ży­cze­niami

Jesse

PRO­LOG

Osiem lat temu

Nad moją ro­dziną ciąży klą­twa. Przy­wę­dro­wała za nami aż z Chin, gdzie za­brała mo­jego pra­dziadka (dzi­waczny wy­pa­dek na roli, w któ­rym udział wzięły cię­żarna lo­cha i nie­for­tun­nie sto­jące gra­bie), i In­do­ne­zji, gdzie upo­mniała się o mo­jego dziadka (udar w wieku trzy­dzie­stu lat, nie tak fil­mowe oko­licz­no­ści jak u pra­dziadka, ale rów­nie przy­kre). Mama i ciotki wtedy uznały, że chiń­ska klą­twa nie po­gna za nimi na Za­chód, więc kiedy po­wy­cho­dziły za mąż, prze­nio­sły się do San Ga­briel w sta­nie Ka­li­for­nia. Oka­zało się jed­nak, że klą­twa je nie tylko od­na­la­zła, ale też i sama zmu­to­wała. Za­miast za­bi­jać męż­czyzn w mo­jej ro­dzi­nie, ka­zała im w ten czy inny spo­sób od­cho­dzić, co jest o wiele gor­sze. Yeye[1] zmarł przy­naj­mniej, na­dal ko­cha­jąc moją Na­inai. Pierw­szy od­szedł Star­szy Wu­jek, po­tem Drugi Wu­jek, na końcu mój tata, który znik­nął w środku nocy bez słowa ni­czym duch. Obu­dzi­łam się pew­nego ranka, za­py­ta­łam, gdzie jest, na co mama wal­nęła mi­ską con­gee w stół i po­wie­działa: „Jedz”. Od razu zro­zu­mia­łam, że upo­mniała się o niego klą­twa. Kiedy moi ku­zyni po­koń­czyli szkoły śred­nie, też po­od­cho­dzili. Wy­bie­rali stu­dia na NYU i Penn State[2], za­miast za­do­wo­lić się świet­nymi uczel­niami w Ka­li­for­nii.

– Och, Nat, ty szczę­ę­ę­ściaro – po­wie­działa Star­sza Ciotka, kiedy moja mama oświad­czyła, że zło­ży­łam pa­piery na osiem uczelni, wszyst­kie w Ka­li­for­nii. Naj­da­lej było Ber­ke­ley; po­sprze­cza­ły­śmy się o to z ty­siąc razy. Mama uwa­żała, że wszystko poza UC Irvine[3] to za da­leko, bo nie mo­głaby wpa­dać nie­za­po­wie­dziana, sprzą­tać mi aka­de­mika i truć mo­jej współ­lo­ka­torce, żeby się wcze­śnie kła­dła spać i piła dużo wody. Syn Star­szej Ciotki, Hen­dra, do­stał się na Bo­ston Col­lege i igno­ro­wał 99,999 pro­cent jej te­le­fo­nów. Od­bie­rał, kiedy koń­czyły mu się pie­nią­dze i mu­siał pro­sić o wię­cej.

– Och, ty szczę­ściaro – zgo­dziła się Druga Ciotka, kle­piąc się po piersi ze smut­nym uśmie­chem. Pew­nie my­ślała o moim ku­zy­nie Nik­kym w Fi­la­del­fii, który ni­gdy nie dzwo­nił, a przy­jeż­dżał naj­wy­żej raz w roku. Jej drugi syn – Axel – miesz­kał w No­wym Jorku. Ostatni raz wi­dzia­łam go dwa lata temu, kiedy się wy­pro­wa­dzał. „W końcu”, rzekł. „Kiedy na­dej­dzie twoja ko­lej, Meddy, ucie­kaj, gdzie pieprz ro­śnie, nie oglą­daj się za sie­bie”. – Córki ni­gdy cię nie zo­sta­wią. Dziew­czynka to ta­kie bło­go­sła­wień­stwo – do­dała, po czym wy­cią­gnęła rękę i uszczyp­nęła mnie w po­li­czek.

Na to Czwarta Ciotka stęk­nęła jakby twier­dząco, nie prze­ry­wa­jąc łu­pie­nia pra­żo­nych w soli pe­stek dyni. Mama to jej naj­więk­sza ne­me­zis, wo­la­łaby udła­wić się pestką dyni, niż zgo­dzić, że ro­dzi­cielka jest z nich wszyst­kich naj­więk­szą szczę­ściarą. Kiedy Ma nie pa­trzyła, zer­k­nęła na mnie jed­nak i pu­ściła oko. „Je­stem z cie­bie dumna, mała”.

Uśmiech­nę­łam się słabo. Bo to tak, jak­bym okła­mała mamę. Zło­ży­łam pa­piery na osiem uczelni w Ka­li­for­nii, ale też na dzie­wiątą. Na Co­lum­bię[4]. Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łam; prze­cież i tak się nie do­stanę, a poza tym jak niby mia­ły­by­śmy opła­cić ko­smiczne cze­sne?

Kiedy po kilku mie­sią­cach do­sta­łam list in­for­mu­jący mnie o przy­ję­ciu na Co­lum­bię, wpa­try­wa­łam się w niego w oszo­ło­mie­niu bez końca...

Zmię­łam go w kulkę, a na­stęp­nie wy­rzu­ci­łam do śmieci. Nie by­łam taka jak ku­zyni. Nie by­łam taka jak oj­ciec i wuj­ko­wie. Nie mo­głam ot tak po pro­stu po­rzu­cić ro­dziny. Zwłasz­cza mamy. Nie by­łam na tyle głu­pia, by wie­rzyć, że klą­twa o mnie za­po­mni. Wie­dzia­łam, że za kilka lat, kiedy przy­szły mąż odej­dzie w siną dal, zo­staną mi tylko mama i ciotki. Za­po­wie­dzia­łam im więc, że wy­bie­ram się na UCLA[5]. Mama się po­pła­kała. Ciotki (na­wet Czwarta) wi­wa­to­wały, przy­tu­lały mnie, kle­pały po po­licz­kach i na­rze­kały na to, że nie mają có­rek.

– Masz ta­kie szczę­ście – po­wtó­rzyła Star­sza Ciotka, zwra­ca­jąc się do mamy po raz ty­sięczny. – Ona zo­sta­nie z tobą na za­wsze. Za­wsze bę­dziesz mieć to­wa­rzy­stwo.

Czy to prawda? – po­my­śla­łam. Czy je­stem ska­zana na zo­sta­nie z nimi na za­wsze tylko dla­tego, że jako je­dyna nie mam serca ich zo­sta­wić? Zmu­si­łam się jed­nak do uśmie­chu i kiedy one się wo­kół mnie krzą­tały, ja po­ki­wa­łam po­słusz­nie głową, wy­obra­ża­jąc so­bie resztę swego ży­cia w tym sa­mym domu z mamą i ciot­kami.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

DZIEW­CZYNAPO­ZNAJECHŁO­PAKA

(Po­ten­cjal­nie: mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia i trup.To się okaże)

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Te­raz

Za­nim pchnę wa­ha­dłowe drzwi, biorę głę­boki od­dech. Z wnę­trza, kiedy od­su­wam się na bok, aby Ma mo­gła wejść pierw­sza, wy­lewa się ha­łas, ka­ko­fo­nia man­da­ryń­skiego i kan­toń­skiego. Nie dla­tego, że je­stem miła... to zna­czy, je­stem, ale je­stem też roz­sądna. Ma do­ra­stała w dża­karc­kim Chi­na­town, bar­dzo gę­sto za­lud­nio­nym, więc wie, jak so­bie to­ro­wać drogę przez tłum. Każdy tłum. Gdy­bym to ja pro­wa­dziła, pisz­cza­ła­bym: „Prze­pra­szam!... Och, prze­pra­szam! Ah Yi[6]... czy mo­gła­bym... Mam re­zer­wa­cję...”. Nikt by mnie nie usły­szał w tym ha­ła­sie i utknę­ły­by­śmy przed re­stau­ra­cją na wieki. Albo przy­naj­mniej do chwili, w któ­rej mi­nę­łaby go­rączka dim sum[7], czyli mniej wię­cej tak do czter­na­stej.

Lu­dzie ci­sną się za Ma, która prze ta­ra­nem na­przód przez mro­wie ro­dzin cze­ka­ją­cych na sto­liki – ani chybi by nas roz­dzie­lili, gdy­bym nie trzy­mała jej mocno za rękę, jak wtedy, gdy mia­łam trzy lata. Ma nie za­wraca so­bie głowy pod­cho­dze­niem do ob­sługi. Kro­czy dum­nie, jakby to był jej lo­kal, i so­ko­lim wzro­kiem lu­struje dużą salę.

Jak opi­sać ten chaos pa­nu­jący w re­stau­ra­cji z dim sum w sercu San Ga­briel Val­ley o je­de­na­stej rano? Stoi tu pra­wie sto okrą­głych sto­li­ków, każdy zaj­muje inna ro­dzina, wiele z nich to ro­dziny trzy- i czte­ro­po­ko­le­niowe – po­si­wiałe i po­marsz­czone Ah Ma[8] trzy­mają na ko­la­nach pu­co­ło­wate bo­basy. Kel­nerki pchają wózki z dy­mią­cymi po­tra­wami, ale je­śli za­wo­łasz „kel­nerka!”, na pewno nikt się obok cie­bie nie za­trzyma. Na­leży wo­łać na nie Ah Yi – cio­ciu – i wy­ma­chi­wać przy tym go­rącz­kowo rę­kami, kiedy cię mi­jają, tylko wtedy za­uważą. Kiedy przy­staną, klienci ob­le­gają je ni­czym sępy i wsz­czy­nają bój o bam­bu­sowe ko­szyki do go­to­wa­nia na pa­rze. Lu­dzie po­krzy­kują, wy­py­tu­jąc nie­cier­pli­wie, czy jest siu mai, har gow i lo mai gai, a Ah Yi ja­kimś cu­dem na­mie­rzają wła­ściwe da­nia na swo­ich wóz­kach.

Mój man­da­ryń­ski jest straszny, a kan­toń­ski jesz­cze gor­szy. Ma i cio­cie czę­sto pró­bują mi po­móc po­sze­rzyć wie­dzę, roz­ma­wia­jąc ze mną po man­da­ryń­sku albo in­do­ne­zyj­sku, ale szybko się pod­dają i prze­rzu­cają na an­giel­ski, bo ro­zu­miem może po­łowę tego, co mó­wią. Ich an­giel­ski nie jest per­fek­cyjny, ale na pewno lep­szy niż mój man­da­ryń­ski czy in­do­ne­zyj­ski. To ko­lejny po­wód, dla któ­rego tak trudno mi zło­żyć za­mó­wie­nie w ba­rze dim sum. Bar­dzo czę­sto naj­lep­sze kę­ski zni­kają, za­nim Ah Yi w ogóle mnie za­uważy albo zro­zu­mie moje za­mó­wie­nie. I zo­stają tylko naj­gor­sze rze­czy, ta­kie jak gu­mo­wate pie­rożki we­ge­ta­riań­skie albo bok choy z pary.

Ale dzi­siaj, ach! dzi­siaj jest do­bry dzień. Udało mi się do­rwać dwa ze­stawy har gow, które Star­sza Cio­cia na pewno do­ceni, a na­wet lop cheung bao – chiń­skie bu­łeczki z kieł­basą. Może to całe za­mie­sza­nie z przy­cho­dze­niem co ty­dzień do ja­dło­dajni dim sum jest coś jed­nak warte?

Star­sza Cio­cia kiwa z apro­batą głową, kiedy Ah Yi prze­kłada ko­szyki na śro­dek na­szego stołu, a mnie obez­wład­nia nie­omal po­kusa, by trium­fal­nie ude­rzyć się w pierś i gromko huk­nąć coś w stylu „to ja zdo­by­łam te pie­rożki z kre­wet­kami! ja! ja! ja!”.

– Zjedz coś, Meddy – od­zywa się Star­sza Cio­cia po man­da­ryń­sku. – Mu­sisz na­brać sił na ju­tro. – To rze­kł­szy, przy­stę­puje do prze­ło­że­nia dwóch ka­wał­ków du­szo­nych że­be­rek wie­przo­wych na mój ta­lerz, kiedy ja pie­czo­ło­wi­cie roz­kła­dam pie­rożki na ta­le­rze wszyst­kich ze­bra­nych i na­le­wam her­batę. Druga Cio­cia prze­cina każde char siu bao na pół i roz­daje po po­łówce. Sto­lik jest okrą­gły, co ozna­cza, że wszyst­kie mamy taki sam do­stęp do dań, ale po­si­łek chiń­skiej ro­dziny nie byłby po­sił­kiem chiń­skiej ro­dziny, gdyby wszy­scy nie ob­słu­gi­wali wszyst­kich, gdyż gest ten do­wo­dzi mi­ło­ści i sza­cunku, co z ko­lei ozna­cza, że wszyst­kie mu­simy to czy­nić, przy­ku­wa­jąc przy tym jak naj­wię­cej uwagi. Jaki jest sens od­da­wa­nia Star­szej Cioci naj­więk­szego siu mai, skoro nikt tego nie za­uważy?

– Dzię­kuję, Star­sza Cio­ciu – mó­wię po­słusz­nie, umiesz­cza­jąc tłu­sty har gow na jej ta­le­rzu. Za­wsze od­po­wia­dam po an­giel­sku, nie­za­leż­nie od tego, w ja­kim ję­zyku zwraca się do mnie ro­dzina, Druga Cio­cia bo­wiem twier­dzi, że moje męki z in­do­ne­zyj­skim i man­da­ryń­skim pod­no­szą jej ci­śnie­nie. – Ty też jedz. Li­czymy na cie­bie ju­tro. I na cie­bie, Druga Cio­ciu. – Drugi naj­więk­szy har gow lą­duje na ta­le­rzu Dru­giej Cioci. Trzeci na ta­le­rzu Czwar­tej Cioci, a ostatni na ta­le­rzu Ma. To zdra­dza, że Ma mnie do­brze wy­cho­wała: naj­pierw dbamy o in­nych, a na końcu o sie­bie.

Star­sza Cio­cia zbywa moje słowa mach­nię­ciem upier­ście­nio­nej dłoni.

– Wszyst­kie li­czymy na wszyst­kie. – Trzy głowy zwień­czone na­ta­pi­ro­wa­nymi ko­afiu­rami po­ta­kują. Czwarta Cio­cia ma naj­więk­szą fry­zurę, na co Ma za­wsze skry­cie na­rzeka.

– Aten­cyjna kura – oznaj­miła kie­dyś Ma. Było to straszne i śmieszne za­ra­zem. Kiedy za­py­ta­łam, gdzie usły­szała to okre­śle­nie, za­częła się upie­rać, że od na­szej są­siadki, Cioci Liy­ing. Oczy­wi­ście kła­mała, ale miesz­kam z nią już dwa­dzie­ścia sześć lat i do­brze wiem, że nie na­leży się w ta­kich ra­zach z nią kłó­cić. Od­par­łam tylko, że mu­siała coś źle zro­zu­mieć i nie po­winna tego po­wta­rzać, na co po­ki­wała tylko głową i wró­ciła do sie­ka­nia sza­lotki.

– Do­brze. – Star­sza Cio­cia klasz­cze w dło­nie. Wszyst­kie się pro­stu­jemy. Star­sza Cio­cia jest star­sza od Dru­giej Cioci o dzie­sięć lat, w za­sa­dzie to ona wy­cho­wy­wała sio­stry, kiedy Na­inai szła do pracy. – Włosy i ma­ki­jaż?

Druga Cio­cia kiwa głową, sięga po te­le­fon i wkłada oku­lary. Stuka w ekran pal­cem wska­zu­ją­cym, mam­ro­cząc:

– Apa ya[9], jak się na­zywa ta apka?... Meddy każe mi jej uży­wać do wło­sów. Pin-coś tam.

– Pin­te­rest – pod­po­wia­dam. – Po­mogę zna­leźć...

Star­sza Cio­cia po­syła mi sro­gie spoj­rze­nie, od któ­rego się kur­czę.

– Nie, Meddy. Nie bę­dziesz po­ma­gać. Je­śli Druga Cio­cia nie znaj­dzie apki ju­tro, kiedy bę­dzie z panną młodą, stra­cimy twarz. Po­dobno je­ste­śmy pro­fe­sjo­na­list­kami – mówi. Albo przy­naj­mniej tak mi się wy­daje, że mówi. Bo wy­rzuca z sie­bie słowa tak szybko, że trudno za nią na­dą­żyć, ale na pewno wy­ła­pa­łam man­da­ryń­ski fra­ze­olo­gizm „stra­cić twarz”, to jej ulu­biona fraza.

Druga Cio­cia za­ci­ska usta, mię­sień w jej le­wym po­liczku drży. Czwarta Cio­cia działa Ma na nerwy, ale po­dobne tar­cia zda­rzają się też mię­dzy Drugą Cio­cią a Star­szą Cio­cią. Nie py­taj­cie dla­czego, może ma to coś wspól­nego z tym, że są naj­star­sze? A może w grę wcho­dzi ich skom­pli­ko­wana prze­szłość? Nie wiem. Hi­sto­ria ro­dziny mamy ob­fi­tuje w dra­maty, zwłasz­cza w okre­sie dża­karc­kim. Sły­sza­łam przez lata różne rze­czy, głów­nie od Ma.

– Ha! – pieje Druga Cio­cia, wy­ma­chu­jąc te­le­fo­nem z ak­tyw­nym Pin­te­re­stem niby mie­czem, który wła­śnie wy­cią­gnęła z ka­mie­nia. – Mam. Taką fry­zurę wy­brała panna młoda. Ćwi­czy­łam ją na wło­sach Meddy, wy­glą­dała wspa­niale. – Od­wraca się do mnie i prze­łą­cza na an­giel­ski: – Meddy, masz zdję­cie swo­ich wło­sów?

– Mam. – Się­gam mi­giem po te­le­fon. Wy­świe­tlam zdję­cie, a cio­cia przy­kłada swój te­le­fon do mo­jego.

– Wah[10] – mówi Ma. – Bar­dzo po­dob­nie do mo­delki! Bar­dzo do­brze, Er Jie[11].

Druga Cio­cia uśmie­cha się do niej cie­pło.

Czwarta Cio­cia kiwa głową i wtrąca po an­giel­sku:

– Tak, są pra­wie iden­tyczne. Im­po­nu­jące. – Jej an­giel­ski jest naj­lep­szy z nich wszyst­kich; to ko­lejna rzecz, któ­rej Ma ni­gdy jej nie wy­ba­czy, choć an­gielsz­czy­zna Ma jest lep­sza niż an­gielsz­czy­zna jej star­szych sióstr. Ma utrzy­muje, że Czwarta Cio­cia ma sła­bość do nad­uży­wa­nia wiel­kich słów (zna­czy ta­kich, które li­czą wię­cej niż dwie sy­laby) i robi to po to, by ją wku­rzyć. Może mieć ra­cję, ale jest to jedna z tych kwe­stii, co do któ­rych ni­gdy się nie zy­ska pew­no­ści.

– Loki nie wy­glą­dają do­brze na azja­tyc­kich wło­sach – za­uważa Star­sza Cio­cia. Fakt, że używa an­giel­skiego, ozna­cza, że bura jest po czę­ści skie­ro­wana do mnie. Za­czy­nają mnie zże­rać wy­rzuty su­mie­nia, choć to nie moja wina. – Dla­czego wy­bie­rać ucze­sa­nie dla blon­dynki?

Druga Cio­cia mie­rzy ją gniew­nym spoj­rze­niem.

– Nie ja wy­bie­ra­łam. Panna młoda wy­bie­rała. Klient za­wsze ra­cja, pa­mię­tasz? – Dźga swo­jego har gow i gniew­nie od­gryza kęs.

– Hmm. – Star­sza Cio­cia wzdy­cha. – Trzeba jej było po­wie­dzieć: wy­gląda ina­czej na azja­tyc­kich wło­sach niż blond – do­daje. Druga Cio­cia wy­gląda, jakby miała eks­plo­do­wać. – Nie­ważne. Za późno. Pod­miana te­matu...

– Zmiana – wtrąca Czwarta Cio­cia.

– He?

– Zmiana. Mówi się: zmiana te­matu, a nie pod­miana te­matu. Pod­mie­nia się ukrad­kiem.

– Zmiana te­matu. Do­brze. – Star­sza Cio­cia uśmie­cha się do Czwar­tej, a ta roz­pro­mie­nia tak, jakby znów była dziec­kiem. Ma mówi, że Czwarta jest ulu­bie­nicą Star­szej Cioci, bo była naj­młod­sza w ro­dzi­nie i tak za­chłanna, że skra­dła Star­szej serce z piersi.

„Po pro­stu je po­rwała” – na­rze­kała Ma nie­raz. Na­wet nie chcę py­tać, czy ona sama, jako dru­gie naj­młod­sze dziecko w ro­dzi­nie, była ulu­bie­nicą Star­szej, póki nie uro­dziła się Czwarta.

– A kwiaty? – pyta Star­sza znów po man­da­ryń­sku. Od­dy­cham z ulgą.

Ma pro­stuje plecy.

– Wszystko go­towe. Li­lie, róże, pi­wo­nie. Ah Guan rano za­wie­zie wszyst­kie na wy­spę.

Ta wy­spa to Santa Lu­cia – jest duża, pry­watna, leży u wy­brzeża Po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii i szczyci się nie­ska­zi­tel­nymi zło­tymi pla­żami, wy­so­kimi kli­fami i od mie­siąca jed­nym z naj­bar­dziej luk­su­so­wych, eks­klu­zyw­nych ośrod­ków wy­po­czyn­ko­wych na świe­cie, Ay­ana Lu­cia. Ju­tro za­czyna się tam dwu­dniowa ślubna eks­tra­wa­gan­cja Ja­cqu­eline Wi­jayi, córki wła­ści­ciela naj­więk­szej in­do­ne­zyj­skiej firmy odzie­żo­wej. Wy­cho­dzi za – nie żar­tuję – Toma Cru­ise’a.

Su­topo. Tak, pan młody na­prawdę na­zywa się Tom Cru­ise Su­topo. Spraw­dzi­łam. Chiń­sko-in­do­ne­zyj­scy ro­dzice uwiel­biają tak wła­śnie na­zy­wać swoje dzieci: na cześć sław­nych osób, ma­rek (mam ku­zyna o imie­niu Gucci, który wy­pro­wa­dził się bar­dzo da­leko stąd, na­tych­miast gdy zgod­nie z pra­wem zy­skał taką moż­li­wość) albo znie­kształ­co­nymi za­chod­nimi imio­nami. Do­wód: Med­de­lin. Moi ro­dzice ce­lo­wali w Ma­de­le­ine.

Ro­dzice Toma Cru­ise’a Su­topo są wła­ści­cie­lami... cze­goś. Cze­goś du­żego. Plan­ta­cji palm ole­jo­wych, ko­palni wę­gla, cze­goś w tym ro­dzaju. Jest to więc ślub po­mię­dzy dwiema ro­dzi­nami mi­liar­de­rów w nowo wy­bu­do­wa­nym ośrodku i dla­tego wła­śnie Star­sza Cio­cia i my wszyst­kie je­ste­śmy ta­kie po­de­ner­wo­wane. Nie mam po­ję­cia, jak nam się udało zdo­być ta­kich klien­tów. No do­bra, ja­kieś mam. Mąż Czwar­tej Cioci jest – daj­cie mi chwilę... – bra­tem te­ścia ku­zyna Ja­cqu­eline. W su­mie wszy­scy je­ste­śmy ro­dziną. Tak wy­gląda cała chiń­sko-in­do­ne­zyj­ska kul­tura, każdy jest z kimś spo­krew­niony, a tar­gów do­bija się dla­tego, że czyjś teść zna ko­legę czy­je­goś ku­zyna.

My­śla­łam, że pie­kiel­nie tan­detne motto na­szej ro­dzin­nej firmy, z któ­rego sły­nie Star­sza Cio­cia (i jest z niego sza­le­nie dumna): W tym naj­waż­niej­szym dla cie­bie dniu nie szczę­ścia łut, lecz Cha­nów ród! – od­stra­szy pań­stwa mło­dych, ale nic po­dob­nego, oni uznali je za za­bawne. Po­dobno wzmoc­niło w nich ono prze­ko­na­nie, że to nas wła­śnie po­winni za­trud­nić do ob­sługi naj­waż­niej­szego dnia w ich ży­ciu.

Ma da­lej mówi o tym, że udało jej się zdo­być naj­rzad­sze kwiaty.

– Bu­kiety wy­glą­dają... jak to się mówi po an­giel­sku, Meddy? Wy­ra­fo­wa­nie?

– Wy­ra­fi­no­wa­nie? – pod­po­wiada znów Czwarta Cio­cia. W od­po­wie­dzi Ma po­syła jej naj­bar­dziej mor­der­cze spoj­rze­nie w hi­sto­rii mor­der­czych spoj­rzeń.

– Bar­dzo do­brze – chwali Star­sza Cio­cia w po­śpie­chu, aby sy­tu­acja nie eska­lo­wała. – I na ko­niec mu­zyka, tak?

Lo­do­waty gry­mas na twa­rzy Czwar­tej Cioci zmie­nia się w uśmiech za­do­wo­le­nia.

– Oczy­wi­ście, ćwi­czy­li­śmy z ze­spo­łem ca­łymi dniami i no­cami. Wie­cie, lu­dzie wcho­dzili do stu­dia, żeby po­słu­chać, jak śpie­wam.

Ist­nieją dwie wer­sje hi­sto­rii ży­cia Czwar­tej Cioci. W pierw­szej była cu­dow­nym dziec­kiem mu­zyki, o gło­sie, który ga­zety opi­sy­wały jako „aniel­ski” i „na­ro­dowy skarb”. Bę­dąc na naj­lep­szej dro­dze do sławy, po­sta­no­wiła rzu­cić to wszystko w dia­bły, gdy jej sio­stry uzgod­niły, że prze­pro­wa­dzają się do Ka­li­for­nii. W wer­sji dru­giej była taką so­bie pio­sen­karką, która pod­stęp­nie prze­ko­nała całą ro­dzinę do ze­rwa­nia z do­tych­cza­so­wym ży­ciem i prze­pro­wadzki do Ka­li­for­nii, aby tam móc urze­czy­wist­nić mrzonki o ka­rie­rze w Hol­ly­wood. Wer­sję pierw­szą roz­po­wszech­nia Czwarta, wer­sję drugą – Ma.

– A cia­sta? – pyta Druga, zer­ka­jąc z ukosa na Star­szą. – Tort musi być per­fek­cyjny, nie jak to pe­chowe coś, co upie­kłaś na ślub córki Moch­tar Ha­lim. – Roz­lega się dra­ma­tyczne wes­tchnie­nie. – Nikt już nie twa­rzy. – Nie, coś jest nie tak. Po­woli ana­li­zuję ten ko­mu­ni­kat w gło­wie. Chyba po­wie­działa, że przez Star­szą Cio­cię wszyst­kie stra­ci­ły­śmy twarz. Na­prawdę mu­szę po­pra­co­wać nad man­da­ryń­skim.

Sens jest taki, że Druga za­dała na­prawdę podły cios. Ślub Che­riss Ha­lim to jej ulu­biony te­mat, bo Che­riss za­ży­czyła so­bie on­giś sza­le­nie skom­pli­ko­wa­nego tortu, pię­cio­war­stwo­wej od­wró­co­nej wieży, gdzie dolna war­stwa jest naj­węż­sza, a górna naj­szer­sza. Star­sza Cio­cia, wie­lo­let­nia główna cu­kier­niczka Ritz-Carl­ton w Dża­kar­cie, za­rze­kała się, że po­doła. Nie­stety coś po­szło nie tak. Nie wiem co, może nie wzmoc­niła do­sta­tecz­nie kon­struk­cji, a może to było nie­moż­liwe do zre­ali­zo­wa­nia na plaży w środku ka­li­for­nij­skiego lata. Dość że przy wtó­rze prze­ra­żo­nych po­ję­ki­wań go­ści wiel­gachna wieża za­drżała, prze­chy­liła się w zwol­nio­nym tem­pie i ru­nęła na jedną z dziew­czy­nek sy­pią­cych kwiaty. Było to na­sze je­dyne pięć mi­nut sławy w in­ter­ne­cie, od tam­tej pory Druga nie po­zwala Star­szej za­po­mnieć o tym ubo­le­wa­nia god­nym in­cy­den­cie.

Noz­drza Star­szej drgają.

– Je­stem tu­taj tylko po to, aby ku­pić sos so­jowy – oznaj­mia.

Okej, na pewno coś źle zro­zu­mia­łam. Po­chy­lam się do Ma i szep­czę:

– Dla­czego Star­sza Cio­cia chce ku­pić sos so­jowy?

– Phi. Cią­gle po­wta­rzam: za­cznij uwa­żać na lek­cjach chiń­skiego! Star­sza Cio­cia ka­zała Dru­giej Cioci pil­no­wać wła­snego nosa.

– Dzię­kuję za tro­ooskę, Me­imei – mówi Star­sza. Fiu, fiu, jest na­prawdę wku­rzona. Zwraca się do po­zo­sta­łych me­imei, młod­sza sio­stro, tylko kiedy chce im przy­po­mnieć, kto tu jest naj­star­szy. – Oczy­wi­ście wszystko go­towe. Tort bę­dzie ide­alny, nie mu­sisz się o mnie mar­twić. – Po­syła Dru­giej uśmiech, który można opi­sać tylko jako „za­bój­czo uro­czy”, po czym sku­pia się na mnie.

Od­czu­wam dys­kom­fort. Star­sza Cio­cia jest, oględ­nie mó­wiąc, więk­sza niż sio­stry. To za­pewne za­sługa dwu­dzie­stu lat pracy w cu­kier­nic­twie. Na­wet pa­suje jej ten roz­miar, wy­daje się prze­zeń jesz­cze bar­dziej ma­je­sta­tyczna, jesz­cze bar­dziej prze­ko­nu­jąca. Jest po­wód, dla któ­rego to ona się spo­tyka z po­ten­cjal­nymi klien­tami. Nie chcia­ła­bym roz­cza­ro­wać Ma, ale na myśl, że mo­gła­bym roz­cza­ro­wać Star­szą Cio­cię, nie śpię po no­cach. Może to przez to, że więk­szość ży­cia spę­dzi­łam w tym sa­mym domu co mama i jej sio­stry. Prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się z Ma na swoje za­le­d­wie rok temu, kiedy ro­dzinny biz­nes za­czął przy­no­sić stały zysk. Na­dal wszyst­kie miesz­kamy w tej sa­mej oko­licy, dzie­sięć mi­nut spa­cer­kiem od sie­bie, a ja czuję na so­bie cię­żar ich ocze­ki­wań tak, jak­bym miała cztery matki, które wiążą ze mną wszyst­kie swoje na­dzieje i ma­rze­nia. Mie­sza­nina ko­fe­iny i cór­czy­nego po­czu­cia winy to moje stałe pa­liwo.

Cio­cia zwraca się do mnie twa­rzą, a ja in­stynk­tow­nie pro­stuję się jak struna. Może wy­czuwa, że się de­ner­wuję przed ju­trem, bo uśmie­cha się do mnie za­chę­ca­jąco i prze­łą­cza na an­giel­ski.

– Meddy, wszystko okej z apa­ra­tem, ya[12]? Go­towa na wielki dzień?

Ki­wam głową. Spraw­dzi­łam do­kład­nie apa­rat, apa­rat za­pa­sowy i wszyst­kie pięć obiek­ty­wów już wczo­raj. Kilka ty­go­dni temu cały sprzęt prze­szedł kon­trolę tech­niczną i po­rządne czysz­cze­nie w ra­mach przy­go­to­wań do tego dnia. Nie zno­szę do­ku­men­to­wa­nia cięż­kiej pracy mo­jej ro­dziny – im­po­nu­ją­cych tor­tów Star­szej Cioci, skom­pli­ko­wa­nych fry­zur i nie­ska­zi­tel­nych ma­ki­jaży Dru­giej, cu­dow­nych aran­ża­cji kwia­to­wych Ma i dy­na­micz­nych wy­stę­pów Czwar­tej – lecz wszystko to spada na moje barki. Przy każ­dym ślu­bie pró­buję uchwy­cić każdy szcze­gół i za każ­dym ra­zem coś mi umyka. Ostat­nio za­po­mnia­łam sfo­to­gra­fo­wać Czwartą Cio­cię „od tej do­brej strony, tej, z któ­rej na­dal wy­gląda na dwa­dzie­ścia lat”, a wcze­śniej za­po­mnia­łam o kwia­tach na sto­liku sie­dem­na­stym, które po­dobno znacz­nie się róż­niły od wszyst­kich in­nych de­ko­ra­cji.

– Sprzęt jest w ide­al­nym sta­nie – in­for­muję wszyst­kich. – Na­uczy­łam się też na pa­mięć li­sty ujęć, które mu­szę zro­bić do na­szych me­diów spo­łecz­no­ścio­wych.

– Do­bra z cie­bie córka, Meddy – oświad­cza Star­sza, a ja się zmu­szam do uśmie­chu. Ach! to cór­czyne od­da­nie, pod­stawa azja­tyc­kiego ro­dzi­ciel­stwa. Od­kąd pa­mię­tam, uczono mnie, by star­szych, to zna­czy Ma i cio­cie, sta­wiać na pierw­szym miej­scu. To dla­tego tylko ja spo­śród sied­miorga dzieci w moim po­ko­le­niu za­an­ga­żo­wa­łam się w ro­dzinny biz­nes, choć roz­pacz­li­wie pra­gnę się z niego wy­rwać. To dla nich udaję, że ko­cham to wszystko, ten cały fer­wor, to za­mie­sza­nie, te wiel­kie re­ali­za­cje i tak da­lej, choć nisz­czy to z wolna moją mi­łość do fo­to­gra­fii. Od wielu mie­sięcy my­ślę o opusz­cze­niu branży ślub­nej i po­wro­cie do tego, co ko­cham w ro­bie­niu zdjęć. Nie chcę się spie­szyć, wolę się ra­czej ba­wić obiek­ty­wami, świa­tłem i ką­tami, niż gnać od zdję­cia do zdję­cia tych sa­mych rze­czy. Ale nie mogę zdra­dzić tego ro­dzi­nie.

– Tak, je­steś do­brą córką – wtrąca Ma po in­do­ne­zyj­sku. Ma i cio­cie płyn­nie po­słu­gują się man­da­ryń­skim i in­do­ne­zyj­skim, po­tra­fią gładko prze­łą­czać się po­mię­dzy nimi. Mama uśmie­cha się na­prawdę aniel­sko. Oho. Dla­czego się uśmie­cha? – I dla­tego mam dla cie­bie nie­spo­dziankę.

Te­raz wszyst­kie się do mnie słodko uśmie­chają. Kulę się na krze­śle, siu mai w mo­ich ustach zgęsz­cza się w ka­mień.

– Co się dzieje? – py­tam jesz­cze sła­biej niż zwy­kle.

– Zna­la­złam dla cie­bie ide­al­nego męża! – ob­wiesz­cza Ma.

– Nie­spo­dzianka! – wo­łają rów­no­cze­śnie ciotki.

Mru­gam po­wo­lutku.

– Prze­pra­szam, ale co zna­la­złaś? – Prze­ły­kam z wy­sił­kiem.

– Ide­al­nego męża! – pieje Ma.

Oglą­dam się za sie­bie w oba­wie, że stoi za mną ja­kiś fa­cet, któ­rego Ma przy­dy­bała w mar­ke­cie Ranch 99.

– Aiya[13], nie ma go tu­taj, głup­ta­sie – za­pew­nia mnie Ma.

– Leży zwią­zany w ba­gaż­niku two­jego sa­mo­chodu?

– Nie żar­tuj, Meddy – cmoka na mnie Star­sza Cio­cia. – Twoja mama robi to wszystko, że­byś miała do­bre ży­cie.

Po­ta­kuję ze skru­chą. Je­stem do­ro­słą ko­bietą, a wy­star­czy bura od Star­szej Ciotki, a już czuję się jak trzy­latka.

– Prze­pra­szam, Ma. Ale nie...

– Ale nie to, ale nie tamto – prze­rywa mi nie­cier­pli­wie Ma. – Dla­czego tak trudno ci się umó­wić na randkę? Pró­bo­wa­łam cię umó­wić z sy­nem wujka Awaia, ale mi nie po­zwo­li­łaś. Pró­bo­wa­łam umó­wić cię z moim do­stawcą li­lii Ah Gu­anem, chło­pa­kiem na­der przy­stoj­nym, ale też od­mó­wi­łaś. Nie chcia­łaś go na­wet po­znać.

– Meddy jest ostrożna za­pewne z po­wodu tego razu, kiedy pró­bo­wa­łaś ją umó­wić z sy­nem Wanga Zhi­xianga, który oka­zał się... No wiesz... – wtrąca Czwarta Cio­cia.

Ma zbywa ją po­iry­to­wa­nym mach­nię­ciem.

– Dla­czego cią­gle wspo­mi­nasz syna Zhi­xianga? Oka­zało się, że to ja­kiś ma­niak. Skąd to mia­łam wie­dzieć?

– Klep­to­man – mam­ro­czę pod no­sem. Za­nim na­sza randka do­bie­gła końca, ukradł mi ko­sme­tyczkę z to­rebki i ja­kimś cu­dem je­den but. Ko­niec koń­ców, oka­zał się pa­lan­tem, ale trzeba mu przy­znać, że umie kraść.

– W każ­dym ra­zie, say­angku[14] – mówi Ma, po­słu­gu­jąc się piesz­czo­tli­wym in­do­ne­zyj­skim okre­śle­niem, które zo­sta­wia so­bie na na­prawdę wy­jąt­kowe oka­zje, jak dzień, kiedy ukoń­czy­łam UCLA – ten czło­wiek jest taki do­bry. Mó­wię ci, nie ma lep­szego od niego. Jest przy­stojny, miły i mą­dry! A do tego...

O Boże! oto on. Ostatni gwóźdź do trumny. Co to bę­dzie tym ra­zem? Z moim szczę­ściem okaże się ku­zy­nem w dru­giej li­nii czy czymś w tym ro­dzaju.

– Jest wła­ści­cie­lem ho­telu! – wy­krzy­kuje z em­fazą Czwarta.

Ma pio­ru­nuje ją gniew­nym spoj­rze­niem.

– Ja chcia­łam to po­wie­dzieć. Ubie­głaś mnie!

– Za długo to trwało.

Wszyst­kie cztery znów ob­ra­cają na mnie wzrok i uśmie­chają się wy­cze­ku­jąco.

– Uch. – Od­kła­dam pa­łeczki. – Hm... Mam się z tego cie­szyć? Brzmi to jak ja­kiś ogrom­nia­sty cię­żar. Mam wam przy­po­mnieć, jak źle mi idzie rand­ko­wa­nie? Na ja­kiej za­sa­dzie jest to do­bry po­mysł?

– Ha. – Mama uśmie­cha się z dumą. – Wiem, że ci nie idzie rand­ko­wa­nie...

– To dla­tego, że je­steś taką do­brą dziew­czyną – wtrąca Star­sza lo­jal­nie.

Druga po­ta­kuje na to głową.

– Tak, nie je­steś dziwką, i dla­tego ci nie idzie.

– Cio­ciu! Czy mo­gły­by­śmy nie ob­ra­żać ko­biet!?

– Tak czy ina­czej – kon­ty­nu­uje Ma – nie ma to zna­cze­nia. To nic, że ci nie idzie rand­ko­wa­nie, bo ten chło­piec, och! on jest w to­bie taki za­ko­chany, Meddy. Zna wszyst­kie twoje wady, wie, jaka je­steś wsty­dliwa i w ogóle, ale twier­dzi, że cię przez to jesz­cze bar­dziej lubi!

– Hola! hola! – Pod­no­szę ręce. – Za­raz. Chwi­leczkę. – Biorę głę­boki od­dech. – Tyle tego jest. Mo­żemy prze­rzu­cić się na an­giel­ski? Bo coś mi się wy­daje, że źle cię zro­zu­mia­łam. Co to zna­czy, że zna wszyst­kie moje wady? Co do... dia­ska, Ma? Skąd on może wie­dzieć o mnie ta­kie rze­czy?

– Po­znała go w sieci! – wy­krzy­kuje znów Czwarta trium­fal­nie. Ten se­kret mu­siał ją wi­dać roz­sa­dzać od środka, bo cała wręcz pro­mie­nieje z pod­eks­cy­to­wa­nia. – Twoja matka we­szła na por­tal rand­kowy i wdała się z nim w ko­re­spon­den­cję, i to trwa od kilku ty­go­dni!

– Co ta­kiego?! – O mój Boże, nie! Czyli to nie kwe­stia błęd­nego prze­kładu. Na­prawdę to zro­biła, na­prawdę zna­la­zła przy­pad­ko­wego fa­ceta, który zgo­dził się ze mną umó­wić. – Ma, se­rio?

– Tak, bar­dzo do­bry po­mysł, prawda? Dzięki temu po­zna­li­ście przed randką, która dzi­siaj.

– Dzi­siaj!? – pisz­czę cała w emo­cjach. – Ależ ja go nie znam! Nic o nim nie wiem, poza tym, że od kilku ty­go­dni roz­ma­wia na cza­cie z moją matką. Boże drogi, to jest na­prawdę po­rą­bane, Ma.

– Dla­tego mó­wię ci to te­raz – od­po­wiada moja nie­wzru­szona ro­dzi­cielka. Po­liczki tak mi płoną, że prak­tycz­nie za­raz się zwę­glą. – Och, to taki do­bry chło­piec, i och! pe­łen sza­cunku do star­szych.

– Skąd to wiesz? – Uświa­da­miam so­bie na­gle, jak gło­śno mó­wię, kiedy ob­ra­cają się ku mnie lu­dzie przy sto­liku obok. To nie­mal nie­moż­liwe osią­gnię­cie w re­stau­ra­cji dim sum w go­dzi­nach szczytu, co po­ka­zuje, jak bar­dzo je­stem wku­rzona.

– Ku­puje dom ro­dzi­com! Po­sia­dłość w San Ma­rino, bar­dzo do­bra lo­ka­li­za­cja.

Trzy ciotki uro­czy­ście ki­wają gło­wami. San Ma­rino jest w mo­jej ro­dzi­nie jak święty Graal, na tyle bli­sko San Ga­briel Val­ley, by późną nocą wy­pić taj­wań­ską bub­ble tea, i na tyle da­leko, by ota­czali cię nie­imi­granci. Ma i jej trzy sio­stry mają San Ma­rino na oku, od­kąd prze­pro­wa­dziły się do Sta­nów.

– Do tego uwiel­bia go­to­wać. – Ma zerka na mnie zna­cząco. – Bar­dzo do­brze, bo nie­ważne, ile razy pró­bo­wa­łam cię na­uczyć, ty na­dal nic nie umiesz. Jak masz być do­brą żoną, skoro na­wet ryżu nie po­tra­fisz ugo­to­wać?

– Trzy­maj się głów­nego wątku – za­zna­cza Czwarta Ciotka.

Ma wy­jąt­kowo jej słu­cha.

– Ma dwa psy – cią­gnie. – Za­wsze chcia­łaś pies. Te­raz mo­żesz mieć dwa. Są bar­dzo do­brze wy­cho­wane. Patrz! – Bły­ska­wicz­nie wy­naj­duje zdję­cie dwóch pięk­nych gol­den re­trie­ve­rów, tak zło­tych i tak ide­al­nie ukształ­to­wa­nych, że mo­głyby wy­stą­pić na ła­mach cza­so­pi­sma o zwie­rzę­tach. – Mó­wię mu, że je­stem fo­to­grafką ślubną, a on mi na to: „ojej, im­po­nu­jące!”. Mó­wię, że...

– Za­raz. – To nie od razu do mnie do­ciera. – Czy ty wła­śnie... Ma... Czy ty za­lo­go­wa­łaś się na ten por­tal jako ja? – Otwie­ram usta ze zdu­mie­nia, nie od­dy­cham, na­wet nie mru­gam.

– Oczy­wi­ście, że tak! – woła ra­do­śnie Druga Cio­cia. – A jakże ina­czej mia­łaby po­znać tego chłopca? Je­śli mówi swój praw­dziwy wiek, pięć­dzie­siąt sześć...

– Pięć­dzie­siąt trzy – po­pra­wia ją Ma z god­no­ścią.

Czwarta Ciotka par­ska śmie­chem.

– Je­śli mówi swój praw­dziwy wiek, to por­tal sko­ja­rzy ją z męż­czy­znami w jej wieku – wy­ja­śnia Druga Cio­cia bar­dzo po­woli, ki­wa­jąc przy tym głową i uśmie­cha­jąc się za­chę­ca­jąco. – Wi­dzisz? Temu musi uda­wać, że ona to ty.

Nie wie­rzę. Tak wy­gląda moje ży­cie? Kręci mi się w gło­wie, kiedy pró­buję na­dą­żyć za roz­wo­jem sy­tu­acji, a Ma ra­czy mnie ko­lej­nymi głę­bo­kimi, wzru­sza­ją­cymi wia­do­mo­ściami, które prze­słał mi Jake, wła­ści­ciel ho­telu. Wi­dział moje zdję­cia i po­dobno uważa, że je­stem „osza­ła­mia­jąca”.

– A ty masz ja­kieś jego zdję­cia?

– Py­tam go, ale chyba jest tro­chę nie­śmiały – wy­ja­śnia Ma.

– Wiesz, co to zna­czy? Że wy­gląda jak troll! – wtrąca Czwarta.

Ma ma­cha na nią ręką.

– My­ślę, że bo taki przy­stojny, nie chce po­ka­zy­wać zdję­cie, chce, że­byś się za­ko­chała w nim, a nie w jego twa­rzy.

– Do tego jest Taj­wań­czy­kiem, więc świet­nie zna man­da­ryń­ski – do­daje Druga Cio­cia. – Mo­żesz przy nim po­ćwi­czyć. Za każ­dym ra­zem, kiedy za­czy­nasz mó­wić po man­da­ryń­sku, aduh[15], do­staję ból głowy.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę. Je­stem taka zbita z tropu tym wszyst­kim, czym mnie ata­kują, że nie wiem, jak za­re­ago­wać. – Mu­szę... Czy mogę zo­ba­czyć te wia­do­mo­ści?

– Aduh, nie ma na to czasu – oświad­cza Ma. – Ufasz mi, do­brze, to jest bar­dzo do­bry chło­piec. Bar­dzo do­bry. Nie pój­dziesz, po­ża­łu­jesz.

Ku mo­jemu prze­ra­że­niu, mimo okrop­no­ści tego wszyst­kiego, ja­kaś część mnie ulega, co musi chyba ozna­czać, że cał­kiem po­stra­da­łam ro­zum.

Ale ostatni raz by­łam na randce...

La­tem ze­szłego roku? Je­sie­nią? Chry­ste. Moż­liwe, żeby to było taki wiek temu? Na­wet nie chcę my­śleć o tym, kiedy ostat­nio się bzy­ka­łam. Jak lubi mi przy­po­mi­nać moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Se­lena: „Dziew­czyno, mu­sisz ko­rzy­stać, za­nim twoja ta za­ro­śnie na do­bre”. Zer­kam od­ru­chowo na swoje ko­lana i na „tę”. Dla­czego Se­lena nie po­wie po pro­stu „wa­gina”? Nie za­ro­śniesz, prawda?

Okej, jak­kol­wiek na to spoj­rzeć, wła­śnie za­czę­łam roz­ma­wiać ze swoją wa­giną. Może Ma ma ra­cję? Może na­prawdę po­win­nam pójść na randkę? Co z tego, że umó­wi­łam się na nią w naj­dziw­niej­szy, naj­bar­dziej upo­ka­rza­jący z moż­li­wych spo­sób?

– Musi iść, ya – mówi Ma, nie wie­dząc, że w du­szy prze­ko­na­łam już samą sie­bie (i swoją wa­ginę) do zgody.

– Nie musi od­wo­łać – do­daje Star­sza. – Je­śli od­woła w ostat­niej chwili, to bar­dzo nie­grzeczne.

– Bar­dzo nie­grzeczne – zga­dza się Druga. – Ale wiemy, że tego nie zrobi. Je­steś do­bra dziew­czyna.

– Po­psu­ła­byś cały week­end – oświad­cza Czwarta. – Mu­sisz iść i być uro­czą, słodką sobą. Na pewno się w to­bie za­ko­cha.

Wo­dzę wzro­kiem od matki do cio­tek. One pa­trzą na mnie, uśmie­chają się roz­kosz­nie i ki­wają gło­wami jak koty, które za­pę­dziły mysz w kozi róg.

– No do­bra. – Wzdy­cham ciężko. – Po­wiedz mi, Ma, wszystko, co po­win­nam wie­dzieć o fa­ce­cie, z któ­rym się dziś spo­ty­kam.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Drugi rok stu­diów, sie­dem lat temu

– Chyba nie za­mie­rzasz do­ło­żyć pa­ró­wek i kim­chi do swo­jego? – mó­wię, marsz­cząc nos.

– Ja­sne, ty mo­żesz do­ło­żyć do swo­jego tę całą pandę, ale ja nie mogę do­ło­żyć do mo­jego pa­ró­wek i kim­chi?

– Pan­dan to jest nor­malny do­da­tek do ciast, ja­ski­niowcu. A ja­kie cia­sto z kubka za­wiera pa­rówki i kim­chi?

– Naj­lep­sze – od­po­wiada Na­than lekko. – Wiesz, że moje bę­dzie sma­ko­wać o wiele le­piej niż twoje i skoń­czy się tak, że je zjesz?

– Na pewno nie. No do­bra, moż­liwe.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej wy­daję okrzyk fru­stra­cji, kiedy moja łyżka dzwoni o dno jego kubka.

– Nie ma wię­cej?

Wy­bu­cha śmie­chem.

– A nie mó­wi­łem? Choć przy­znaję, że panda jest pyszna.

– Pan-DAN. Nie jemy zwie­rzę­cia, tylko ro­ślinę.

– O! A ja przez cały ten czas my­śla­łem, że za­ja­damy się wy­dzie­liną z gru­czo­łów pandy czy czymś w tym ro­dzaju.

Te­raz to ja mu­szę się ro­ze­śmiać. Co za ko­leś!

– Dziwny je­steś. Co to za po­mysł... Z ja­kich znowu gru­czo­łów?

– Od­byt­ni­czych, wia­domo.

– Ohyda.

Uśmie­cha się tak, że jego oczy prak­tycz­nie się za­my­kają. Aż mi się zbiera na mdło­ści. Żeby było ja­sne: dla­tego że to ta­kie słod­kie i wy­czy­nia dziwne rze­czy z moim żo­łąd­kiem, a nie z od­razy. Kiedy po­wie­dzia­łam Se­le­nie o tym wy­wo­łu­ją­cym mdło­ści uśmie­chu, od­parła: „Hm, albo to grypa żo­łąd­kowa, albo je­steś za­ko­chana. Tak czy ina­czej, trzy­maj się ode mnie z da­leka. Nie mogę być te­raz chora”.

Za­ko­chana. Pa­trzę, jak Na­than wstaje, by po­dejść do lo­dówki i zro­bić mi na­stępne cia­sto w kubku z pa­rów­kami i kim­chi, i wiem, oczy­wi­ście wiem, że je­stem idio­tycz­nie, wku­rza­jąco w nim za­ko­chana. Do tego stop­nia, że co pół mi­nuty spraw­dzam te­le­fon. Po­zna­li­śmy się pod­czas ty­go­dnia ad­ap­ta­cyj­nego i prędko się za­przy­jaź­ni­li­śmy. To było coś jak prze­zna­cze­nie. No­simy na­wet to samo na­zwi­sko: Chan. Ja­kie jest praw­do­po­do­bień­stwo? Okej, no do­bra, może i jest to naj­po­pu­lar­niej­sze na­zwi­sko w Hong­kongu, skąd po­cho­dzi jego tata, i jedno z naj­po­pu­lar­niej­szych na­zwisk w Chi­nach, skąd po­cho­dzi z ko­lei mój dzia­dek, ale od­no­szę wra­że­nie, że to los tak chciał. Los, nie my. Spo­ty­kamy się nie­mal co­dzien­nie i ro­bimy ra­zem mnó­stwo rze­czy. Znaj­du­jemy na przy­kład naj­lep­sze miej­sca do drzemki w bi­blio­tece, wy­na­leź­li­śmy naj­lep­szą kom­bi­na­cję lo­dów w Diddy Riese (ciastko z białą cze­ko­ladą i ma­ka­da­mią plus ma­ślany pe­kan), a dzi­siaj przy­szedł do mo­jego aka­de­mika ro­bić cia­sto w kub­kach. To jak moja przy­jaźń z Se­leną, tyle że z re­wo­lu­cjami żo­łąd­ko­wymi po mo­jej stro­nie. A z jego strony...

No wła­śnie nie wiem. Cza­sami mi się wy­daje, że też mu się po­do­bam. Przy­ła­puję go na tym, że przy­gląda mi się ma­śla­nym wzro­kiem, aż mi się prze­wraca w brzu­chu (dzię­kuję ci, be­be­chu). A po­tem opiera ło­kieć na czubku mo­jej głowy, gdy cze­kamy na świa­tłach, i wtedy znów na­bie­ram pew­no­ści, że wi­dzi we mnie tylko ko­le­żankę. I spoko. Nie prze­szka­dza mi pla­to­niczna przy­jaźń, pew­nie. Je­stem wy­lu­zo­wana. To­talna czi­lerka.

Na­than kła­dzie dłoń na moim ra­mie­niu, a ja prak­tycz­nie spa­dam z krze­sła.

– Ej, w po­rządku?

Par­skam śmie­chem.

– No ja­sne, czemu nie? – Prze­cież nie prze­rwał mi w po­ło­wie snu na ja­wie o jego sze­ścio­paku, który, przy­się­gam, prze­bija się przez bluzę UCLA.

– Sły­sza­łaś, co mó­wi­łem?

– O czym?

– O im­pre­zie w Phi Kappa.

Wy­krzy­wiam twarz w na­głym gry­ma­sie.

– Im­preza w brac­twie? A o co cho­dzi?

– Hm, może się wy­bie­rzemy? Mój kum­pel na­leży do tego brac­twa, mówi, że ich im­prezy są su­per. Sam nie wiem, może być faj­nie.

– Wiesz, że na ta­kich spę­dach dzieją się wszyst­kie naj­gor­sze rze­czy? Za­tru­cia al­ko­ho­lem, gwałty na rand­kach, otrzę­siny...

– Do­bra! do­bra! – śmieje się Na­than. – Ro­zu­miem, nie mu­sisz iść.

Uch, dla­czego za­wsze mu­szę być taką sztyw­niarą? Chcę iść. Tylko że... No nie wiem, chyba po­twor­nie się boję, że Na­than so­bie uświa­domi, co do niego czuję – a to by­łoby na maksa że­nu­jące.

Na szczę­ście roz­lega się dźwięk mi­kro­fa­lówki. Na­than kon­cen­truje się na cie­ście w kubku. Tak swo­bod­nie po­ru­sza się po kuchni, że przy­po­mina tą płynną gra­cją du­żego kota. Lwa albo ry­sia. Po­sy­puje cia­sto świe­żym szczy­pior­kiem i po­daje mi ku­bek. Dzię­kuję, choć cał­kiem stra­ci­łam ape­tyt.

– Do­bra, mu­szę le­cieć. Obie­ca­łem Mat­towi, że sko­czę z nim na siłkę.

– Dzię­kuję za cia­sto – od­po­wia­dam na lu­zie. – Uda­nego tre­ningu! – wo­łam za nim jesz­cze i od razu tego ża­łuję. To za­brzmiało jak na­przy­krza­nie się.

Znów bły­ska tym swoim szel­mow­skim uśmie­chem i znika. Wra­cam do po­koju, po­włó­cząc no­gami. Se­lena na­wet nie od­rywa wzroku od pod­ręcz­nika do ma­te­ma­tyki, kiedy te­atral­nie osu­wam się na łóżko.

– I co? Na­dzieje da­lej nie­speł­nione? – pyta zło­śli­wie, za­pi­su­jąc coś w ze­szy­cie.

– Wiel­kie na­dzieje – ję­czę w po­duszkę.

– O, była chyba taka książka.

Pod­no­szę głowę, żeby zmiaż­dżyć ją spoj­rze­niem.

– Nie je­steś szcze­gól­nie em­pa­tyczna.

– Za­pro­sił cię na im­prezę w Phi Kappa?

– Skąd wiesz?

Prze­wraca oczami.

– Bo mam ży­cie to­wa­rzy­skie? A poza tym za­py­tał niby od nie­chce­nia, czy się wy­bie­rasz.

Ję­czę.

– Je­stem bez­na­dziejna na im­pre­zach. Zo­ba­czy mnie tam i so­bie uświa­domi, że je­stem naj­zwy­klej­szą la­ską na świe­cie.

– To dla­tego nie cho­dzisz na żadne im­prezki? – Se­lena wbija we mnie kar­cący wzrok. – Kurde, je­steś dziwna. Do­bra. Po­sta­no­wione. Na tę im­prezę idziesz.

– Nie.

– Tak.

– Nie, nie zmu­sisz mnie, nie idę. Nie idę!

W piąt­kowy wie­czór sta­jemy z Se­leną przed bu­dyn­kiem Phi Kappa, który do­słow­nie wi­bruje od mu­zyki. Wi­dać, że szyby w oknach trzęsą się w rytm głę­bo­kiego dud­nie­nia ba­sów.

– To zły po­mysł – ję­czę ci­cho. Za­zwy­czaj cho­dzę na im­prezy, na któ­rych gra się w plan­szówki.

– Skup się! – Se­lena chwyta mnie za ra­miona. – Wy­glą­dasz na maksa sek­sow­nie, więc wej­dziemy do środka, ty znaj­dziesz Na­thana, ja znajdę ja­kąś fajną la­skę albo fa­ceta, kto się pierw­szy na­pa­to­czy, i obie dziś za­li­czymy.

– Za­li­czymy!? – pisz­czę z nie­do­wie­rza­niem.

– No wiesz, puk­niemy?

Mrużę po­wieki, nie chcąc tego słu­chać.

– Seks, zbli­że­nie, bzy­kanko? Na­prawdę mu­szę po­wie­dzieć „akt płciowy”?

Mój głos wznosi się o kilka oktaw wy­żej niż głos nor­mal­nej ludz­kiej istoty.

– Nie pla­no­wa­łam... Nie je­stem go­towa...

Se­lena za­nosi się de­mo­nicz­nym śmie­chem.

– Boże, twoja mina. Prze­cież żar­tuję. Żad­nego pie­prze­nia dzi­siaj, okej? Ty i Na­than je­ste­ście jako para zbyt uro­czy, żeby wpaść w si­dła pi­jac­kiego jed­no­ra­zo­wego nu­merka. Znaj­dziemy go, spoj­rzy na cie­bie w tym stroju i tyle. Po pro­stu UMRZE.

– Nie do­słow­nie, mam na­dzieję – mam­ro­czę pod no­sem, w ra­zie gdyby klą­twa się przy­słu­chi­wała. Biorę głę­boki od­dech i idę za Se­leną, która pew­nie wkra­cza do za­tło­czo­nego brac­twa.

W środku jest jesz­cze go­rzej, niż my­śla­łam. Mu­zyka jest taka gło­śna, że zęby grze­cho­czą mi w jej rytm. Se­lena nur­kuje w tłum, prze­ci­ska się po­mię­dzy roz­grza­nymi, pul­su­ją­cymi cia­łami i cią­gnie mnie za sobą. Nie mam po­ję­cia, do­kąd idziemy, ani czy ona wie, do­kąd idzie. Ktoś wy­lewa lo­do­wa­tego drinka na ob­ci­słe dżinsy, które Se­lena po­ży­czyła mi na ten wie­czór. Z pi­skiem pusz­czam jej dłoń, ale wszel­kie dźwięki od razu giną w tym har­mi­drze. Ciała fa­lują i za­my­kają się za Se­leną. Krzy­czę za nią, ale nie sły­szę na­wet wła­snego głosu.

Zo­sta­łam sama. Biorę głę­boki od­dech. Błąd. Aka­de­miki za­zwy­czaj nie pachną ład­nie, ale w po­rze hucz­nej im­prezy uno­szący się za­pach jest wprost ra­dio­ak­tywny. Zbiera mi się na mdło­ści, ale je po­wstrzy­muję i za­nu­rzam się w tłum, na­wo­łu­jąc Se­lenę. Ja­kiś pi­jany ko­leś za­ta­cza się i wpada na mnie, od czego też się za­ta­czam. Za­raz mnie stra­tują, my­ślę. Nie, to nie bę­dzie do­bra śmierć...

– Ooo, hej! – woła ktoś, pod­ry­wa­jąc mnie z kle­ją­cej się pod­łogi.

– Na­than – szep­czę.

Zdzi­wiony mruga po­wie­kami.

– Meddy?... – Za­cho­wuje się tak, jakby mnie wi­dział po raz pierw­szy, jego oczy ogrom­nieją. – Wow.

Przy­gry­zam wargę. Se­lena by­łaby dumna z jego re­ak­cji, ale mnie jest głu­pio, jak­bym prze­brała się za ko­goś in­nego. W su­mie tak jest. Wci­snęła mnie w dżinsy tak do­pa­so­wane, że trzeba je bę­dzie roz­ci­nać, by mnie z nich wy­do­stać, i mi­go­czący top bez ple­ców, przez który nie mo­głam wło­żyć sta­nika. Zda­niem Se­leny to do­brze, bo sta­niki są tak na­prawdę tylko dla ko­biet z cyc­kami. Bru­talne, lecz praw­dziwe.

– O, cześć! – mó­wię, jak­bym się nie spo­dzie­wała, że go tu zo­ba­czę, jak­bym wcale nie przy­szła tu pół­naga tylko po to, żeby z za­sko­cze­nia na­kło­nić go do od­wza­jem­nie­nia mo­jej mi­ło­ści.

– Co?! – krzy­czy.

– Po­wie­dzia­łam „cześć”! – od­krzy­kuję.

– No cześć! – wrzesz­czy. Przy­naj­mniej tak mi się wy­daje.

– Co?

Oboje krę­cimy gło­wami ze śmie­chem, a wszel­kie skrę­po­wa­nie, które po­mię­dzy nami było, top­nieje ni­czym mała pianka nad ogniem. Bie­rze mnie za rękę, ści­ska ją i pro­wa­dzi przez po­kój. Moje serce też się bo­le­śnie ści­ska – uch, pew­nie za­uważy, jak spo­ciły mi się dło­nie, i pu­ści je, a ja go zgu­bię w tłu­mie tak, jak zgu­bi­łam Se­lenę. Ale Na­than trzyma mnie mocno za palce i to­ruje so­bie drogę przez tłum po­woli i co kilka kro­ków się od­wraca, by upew­nić się, że za nim idę. Na­gle wy­cho­dzimy na dwór, chłodny nocny wiatr smaga moją twarz i gołe plecy, od czego od razu wy­cho­dzi mi gę­sia skórka. Na­than za­myka za nami szklane drzwi i od­cina tym na­pływ ry­czą­cej mu­zyki, na szczę­ście.

– Przy­szłaś. – Wita się ze mną uści­skiem. – Gdzie Se­lena?

– Gdzieś w środku. – Biorę te­le­fon i pi­szę jej, że je­stem na ze­wnątrz.

Kiedy się ba­wię ko­mórką, Na­than wita się z ludźmi sto­ją­cymi nie­opo­dal. Jest ich tu cał­kiem sporo, wszy­scy mają czer­wone kubki jed­no­ra­zowe albo bu­telki z pi­wem IPA. Okej, dam radę. Na pla­cyku pa­nuje o wiele bar­dziej wy­lu­zo­wana at­mos­fera. Wci­skam dło­nie do kie­szeni. Zna­czy, pró­buję. Oka­zuje się, że te głu­pie dżinsy są zbyt ob­ci­słe na zmiesz­cze­nie w nich choćby ma­łego palca. Na­than przed­sta­wia mnie swoim zna­jo­mym, któ­rych imiona od razu za­po­mi­nam, ale kiedy ja po­daję swoje, dwoje z nich roz­pro­mie­nia się i zerka na Na­thana, który w od­po­wie­dzi ostrze­gaw­czo mruży oczy. Moje serce tłu­cze się o że­bra. Czy to zna­czy, że opo­wiada o mnie zna­jo­mym? CZY TO ZNA­CZY, ŻE KO­CHA MNIE, A NIE TYLKO LUBI?

Okej, uspo­kój się, wa­riatko. To nic nie zna­czy. Ja­kaś dziew­czyna po­daje mi bu­telkę piwa i otwie­racz.

– Po­wieś na ha­czyku, jak skoń­czysz. – Po­ka­zuje mi za­gięte coś przy­bite do drzewa po­środku pla­cyku.

Tak ro­bię, a kiedy od­wra­cam się od drzewa, wpa­dam pro­sto na Na­thana.

– Uch.

– Wszystko w po­rządku? Wy­bacz, my­śla­łem, że wiesz, że je­stem tuż za tobą.

Roz­cie­ram nos.

– Je­eezu, no­sisz na­pier­śniki pod tą ko­szulą?

Te­atral­nie na­pręża bi­ceps.

– Co mam ci po­wie­dzieć? Po pro­stu je­stem na­pa­ko­wany.

– Ra­czej ko­ści­sty. – Wcale nie. Ani tro­chę. Od­ry­wam na­pa­lony wzrok od jego torsu. Dla­czego tak mnie po­cią­gają mę­skie klaty? Wiel­bi­cielka cyc­ków, tyle że w mę­skim wy­da­niu. Mój wzrok pada na dło­nie Na­thana i my­ślę: mmm, ale ma ładne ręce. Może jed­nak je­stem wiel­bi­cielką dłoni. A może wiel­bi­cielką Na­thana.

Opie­ram się o pień drzewa, sta­ra­jąc się przy tym wy­glą­dać tak, jak­bym, no cóż, się nie sta­rała, ale oka­zuje się to po­twor­nym błę­dem. Mała pod­po­wiedź: nie opie­raj­cie się o pień drzewa w bluzce bez ple­ców.

– O cho­lera... – sy­czę, roz­ma­so­wu­jąc skórę. – Co po­ra­sta to głu­pie drzewo, ży­letki?

– Hm, to się na­zywa kora. Po­każ te plecy. – Za­nim zdążę za­re­ago­wać, palce Na­thana lą­dują na mo­jej na­giej skó­rze. Jego cie­pła mocna dłoń opiera się na mo­ich wy­chło­dzo­nych ple­cach. Mię­śnie mi top­nieją. Żo­łą­dek zmie­nia się w ka­łużę. Prze­ły­kam ślinę, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że po­win­nam od­dy­chać. – To tylko za­dra­pa­nie. Prze­ży­jesz. – Ale nie od­suwa ręki. Za­miast tego roz­cza­pie­rza palce, a mnie prze­cho­dzi dreszcz. – Zimno ci?

Za­tyka mnie, kiedy zdej­muje kurtkę i otula mi nią ra­miona. Te­raz. Te­raz po­wiem mu, że mie­wam sny ero­tyczne z nim w roli głów­nej... Nie, ra­czej że bar­dzo mi się po­doba i moim zda­niem jest ide­alny. Kurtka jest tak duża, że zjeż­dża mi z bar­ków.

– Wiesz, że je­steś nie­do­rzecz­nie mała?

– O prze­pra­szam! mam metr pięć­dzie­siąt sie­dem...

– W do­bry dzień, na ob­ca­sach – wtrąca Na­than, uśmie­cha­jąc się z do­łecz­kiem. Otula mnie kurtką i szar­pie lekko, jakby nie chciał pu­ścić. Ja też tego nie chcę. – Hej. – Jego głos przy­po­mina ak­sa­mit.

Pod­no­szę wzrok, by uto­nąć w jego oczach.