Człowiek z blizną. The Man with the Twisted Lip - Arthur Conan Doyle - ebook

Człowiek z blizną. The Man with the Twisted Lip ebook

Arthur Conan Doyle

5,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Dziennikarz Neville St. Clair w poniedziałek rano udał się do Londynu wcześniej niż zwykle, oświadczając, że ma do załatwienia dwie ważne sprawy i obiecując przywieźć zabawki dla dzieci. Następnie jego żona dostała telegraficzną wiadomość, że może odebrać oczekiwaną przesyłkę w poczcie nad Tamizą. Załatwiwszy sprawunki podczas drogi powrotnej przypadkiem mijała podejrzany zaułek, gdzie ujrzała swego męża w oknie domu. St Clair na jej widok zniknął jakby siłą przez kogoś odciągnięty. Usiłowała wejść, lecz uniemożliwił to gospodarz owego budynku. Po chwili wróciła z policją, przeszukano pokój, w którego oknie ostatni raz widziano zaginionego. W pokoju znajdował się Hugo Boone, kulawy żebrak z wykrzywioną wargą… (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 85

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Człowiek z blizną

The Man with the Twisted Lip

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

przekład anonimowy 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Sidney Edward Paget (1860-1908), Ilustracja opowiadania A.C.Doyle’a Człowiek z blizną (1892), licencjapublic domain, źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/File:Twis-05.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1907.

Tekst angielski z roku 1892.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-611-8 

 

 

 

Człowiek z blizną

Izaak Whitney, brat nieżyjącego już doktora teologii i rektora seminaryum kaznodziejskiego w St. Georges, Eliasza Whitney’a, był namiętnym palaczem opium. O ile wiem, szkaradnego tego nałogu nauczył on się jeszcze za szkolnych czasów przez głupią a właściwą młodemu wiekowi skłonność do naśladownictwa. Przeczytał gdzieś wówczas opis wrażeń doznawanych przez palaczy — znany utwór pióra Quincey’a — i nasycał swój tytoń tynkturą opium, chcąc doświadczyć tych samych rozkosznych snów. Ale z przyzwyczajeniem tem jego stało się tak, jak z wielu nałogami, nabytymi w młodości; przekonał się, że łatwiej do nich przywyknąć niż się ich pozbyć. Pozostał więc przez długie lata niewolnikiem strasznej trucizny, będąc często przedmiotem wzgardy i niechęci dla swych przyjaciół i znajomych.

Jeszcze teraz, ile razy o nim myślę, staje mi przed oczyma jego pomarszczona, wyżółkła twarz o obrzmiałych ołowianego koloru powiekach nad źrenicami, zwężonemi do wielkości łebka od szpilki — smutna ruina szlachetnego niegdyś i energicznego człowieka.

Pewnego wieczora — było to w czerwcu roku 1889 — mniej więcej o tej porze, kiedy to człowiek zaczyna ziewać, spoglądając na zegarek i tęskniąc za łóżkiem, zadzwoniono nagle do drzwi mego mieszkania. Podskoczyłem na krześle, a żona moja opuściła robotę ręczną, nad którą pracowała, na kolana.

— Jakiś chory jeszcze — rzekła — pewnie jaki nagły wypadek! będziesz znów musiał wyjść!

Westchnąłem, niedawno bowiem wróciłem dopiero z miasta od dość ciężkiej roboty całodziennej.

Doleciał nas odgłos otwieranych i zamykanych drzwi na dole, potem słychać było skrzypienie schodów, wreszcie szybkie kroki po linoleum w korytarzu. Drzwi pokoju otwarł ktoś energicznie i jakaś kobieca, ciemno ubrana i zawoalowana postać ukazała się w progu.

— Raczcie państwo wybaczyć moją tak późną wizytę — zaczęła i, wybuchnąwszy nagle nerwowym płaczem, rzuciła się, łkając głośno, mojej żonie na szyję.

— Ach, jestem w okropnem położeniu! — zawołała — i gwałtownie potrzebuję waszej pomocy!

— Ależ to Ketty Whitney? — rzekła moja żona, odchylając gęsty woal naszemu późnemu gościowi — jakżeś mnie wystraszyła, Ketty! Skoroś tu weszła, nie miałam pojęcia, że to ty jesteś!

— O! nie wiedziałam już do kogo się udać, jeżeli nie do ciebie!

Tak to już zwykle bywało. Każdy kto był w potrzebie uciekał się do mojej żony o pomoc i na mnie się to zwykle krupiło.

— Bardzo dobrze zrobiłaś, przychodząc do mnie. Ale wypijno teraz szklankę wina z wodą i rozsiądź się wygodnie. To cię uspokoi. Tak. A teraz opowiedz nam wszystko. Ale wolisz może, bym Dżemsa odesłała na spoczynek?

— O nie, nie! potrzebuję także i twej rady i pomocy doktorze! Idzie o mego męża. Od dwóch dni znowu nie wrócił do domu, jestem w okropnym o niego strachu.

Nie pierwszy to raz mówiła z nami o ustawicznym swym kłopocie i troskach, jakie ten mąż jej sprawiał — ze mną jako z lekarzem, a z moją żoną jako dawną przyjaciółką i powiernicą jeszcze od szkolnych czasów. Uspokoiliśmy ją i pocieszyli, o ileśmy mogli. Zapytałem czy się domyśla przynajmniej gdzie się jej mąż w danej chwili podziewa i czy moglibyśmy jej pomódz, sprowadzając go znów do domu.

Otóż miała ona o nim swoje wiadomości. Przekonała się nie wiem już jakim sposobem, że ile razy napadał go w ostatnich czasach nieprzeparty pociąg do opium, udawał się do jakiejś okropnej jaskini na wschodniej części miasta.

Dotychczas orgie te jego ograniczały się zawsze do jednego dnia tylko, poczem powracał zwykle wieczorem wyczerpany i śmiertelnie znużony do domu. Ale tym razem nieobecność jego przeciągnęła się aż do czterdziestu ośmiu godzin i w tej chwili leżał on tam pewnie w owej spelunce między różnymi wyrzutkami społeczeństwa i pijanymi majtkami, przesypiając skutki strasznej trucizny.

Spodziewała się, że znajdzie go z pewnością w „Złotej Szynkowni“ przy Swandam Street. Ale cóż ona mogła poradzić? Młoda, nieśmiała kobieta nie mogła przecie wejść do takiej jaskini i wydrzeć męża z rąk hałastry, która się tam zbiera?

Tak rzecz się miała i w istocie wyjście było tylko jedno. Czy nie mógłbym jej towarzyszyć na miejsce? Albo — może lepiej będzie, jeśli sam pójdę? Jestem przecie lekarzem jej męża i posiadam wpływ na niego. Nie byłbym tak skrępowany we wszystkiem jak ona.

Dałem jej słowo, że w ciągu dwóch godzin odwiozę go w powozie do domu, jeśli go rzeczywiście zastanę we wskazanem miejscu. W dziesięć minut potem miałem już poza sobą wygodny fotel i pokój, jadąc w sprawie, która już zgóry wydawała mi się niezwykłą, choć dopiero potem przekonałem się, jak rzeczywiście niezwykłą była.

Pierwsza część mojej wyprawy obyła się bez trudności. Swandam Street jest to brzydki zaułek, ciągnący się poza wielkimi składami, stojącymi na północ od Tamizy, aż do London-Bridge. Między budą tandeciarza a wstrętnym szynkiem znalazłem wreszcie poszukiwaną ciemną jak piwnica spelunkę, do której wiodły spadziste brudne schody. Kazałem woźnicy czekać, a sam zszedłem na dół. Nogi pijaków, snujących się tu nieustannie, zostawiły na stopniach głębokie ślady. Przy migotliwem świetle lampy olejnej znalazłem klamkę i wszedłem do długiej, nizkiej izby. Była ona pełna brunatnego dymu opium. Szereg drewnianych tapczanów nadawał jej pozór kajuty okrętu, który wywozi wychodźców.

W półmroku i dymie zaledwie że mogłem odróżnić kształty osób, leżących naokół w fantazyjnych pozach — ze ściśniętemi ramionami, wykrzywionemi kolanami, odrzuconą głową lub zadartą do góry brodą. Tu i ówdzie zwróciło się do mnie ciemne, zagasłe oko. W posępnym wzroku tlały czerwone ognie to jaśniej, to przygasając, stosownie do tego, czy przybywało czy ubywało trucizny, palącej się w metalowych fajkach. Większość osób leżała w milczeniu, niektórzy mruczeli do siebie, a znów inni rozmawiali cichym, monotonnym głosem, wyrzucając z siebie zdania z wysiłkiem i zapadając potem nagle w milczenie. Każdy snuł własną myśl, niewiele zwracając uwagi na słowa sąsiada. Na drugim końcu pokoju stała mała żarownia z płonącymi węglami. Obok siedział na zydlu o trzech nogach stary chudy jegomość. Z brodą na ręku i łokciami wspartymi na kolanach patrzył on w żar osłupiałym wzrokiem.

Gdym wszedł, przyskoczył do mnie brudny malajczyk z fajką i opium i chciał mi wskazać miejsce niezajęte.

— Dziękuję panu, rzekłem, nie mam zamiaru tu pozostać. Chcę pomówić z przyjacielem moim, panem Izaakiem Whitney’em, który się tu znajduje.

Przy tych słowach poruszyło się coś z prawej strony. Dosłyszałem słaby głos. Spojrzałem w tym kierunku i wśród dymu ujrzałem Whitney’a. Siedział tam blady i dziki, ze zwichrzonymi włosami i patrzył na mnie.

— Boże — wyszeptał — więc to pan jesteś, panie Watson!

Był on w stanie straszliwego rozstroju po zażyciu trucizny. Każdy nerw jego drgał.

— Która teraz godzina, panie Watsonie?

— Blizko jedenasta.

— A którego dziś mamy?

— Piątek, 19 czerwca.

— Wielki Boże! Myślałem, że dziś środa. I jestem pewny, że tak jest. Jak pan może tak żartować i przerażać takiego jak ja biedaka?

Tu zakrył twarz rękami i zaczął głośno szlochać.

— Ależ upewniam pana, że dziś jest rzeczywiście piątek, nieszczęsny człowieku. Żona pańska już dwa dni czeka na pana. Powinien się pan wstydzić samego siebie.

— Ja się też wstydzę. Ale myli się pan, panie Watsonie, bo jestem tu przecie dopiero kilka godzin. Wypaliłem zaledwie trzy — cztery fajki, zresztą, nie wiem dokładnie ile. Dobrze, udam się z panem do domu, bo nie chcę niepokoić mojej biednej, kochanej Ketty. Daj mi pan rękę! Czy ma pan tu dorożkę?

— Tak, czeka na nas przed domem.

— Dobrze, skorzystam z tego. Muszę być jeszcze coś winien. Zajmij się tem, panie Watsonie. Jestem zupełnie jak obłąkany i sam nie dam sobie rady.

Szedłem wązkiem przejściem wzdłuż podwójnego szeregu śpiących, szukając gospodarza. Wstrzymywałem oddech, aby nie uledz wpływowi wstrętnych, odurzających wyziewów trucizny. Kiedy przechodziłem koło chudej postaci, siedzącej w pobliżu żarowni, poczułem, że ktoś nagle pociągnął mnie za połę surduta i jakiś cichy głos szepnął do mnie: „Przejdź koło mnie, a później obejrzyj się“. Słowa te słyszałem zupełnie wyraźnie. Obejrzałem się. Mogły one pochodzić tylko od starca obok mnie, ale ten siedział jak poprzednio nieprzytomnie, z osłupiałym wzrokiem, zgięty od starości. Jego fajka z opium zwieszała mu się między kolanami, jak gdyby wyślizgnęła mu się z sennych palców. Odszedłem jeszcze dwa kroki i obejrzałem się. Że nie krzyknąłem wtedy ze zdumienia, zawdzięczać to muszę tylko swej zdolności panowania nad sobą. Zmienił się on tak nadzwyczajnie, że nie poznałby go nikt prócz mnie. Postać jego stała się prostą i krzepką, zmarszczki znikły, zagasłe oczy błysnęły ogniem — słowem, człowiekiem, który siedział przy ogniu, bawiąc się mojem zdumieniem, był nikt inny jak Szerlok Holmes. Dał mi znak, abym się do niego zbliżył, poczem obrócił twarz w inną stronę i przybrał znów postawę sennego starca.

— Holmesie — szepnąłem — jakże się tu dostałeś?

— Mów jaknajciszej — rzekł — bo ja mam słuch wyborny. Kiedy ci się uda wyprawić stąd twego nieszczęsnego przyjaciela, chciałbym bardzo pogadać nieco z tobą.

— Dorożka czeka na mnie.

— To odeślij go do domu. Niema w tem nic niebezpiecznego, bo jest on zbyt śpiący i znużony, żeby się puszczać na nowe szaleństwa. Radzę ci napisać do żony przez woźnicę kilka słów o tem, że wypadło nam zostać tu na czas jakiś razem. Poczekaj na mnie, za pięć minut będę przy tobie.

Odmówić coś Holmesowi było zawsze rzeczą nadzwyczajnie trudną, bo życzenia swe wypowiadał zawsze z największym spokojem i stanowczością. Myślałem przytem, że skoro Whitney znajduje się w dorożce, obowiązki moje względem niego ustają. Nie miałem gorętszego życzenia nad to, by znowu doznać jednej z tych cudownych przygód, które dla mojego przyjaciela stały się prawdziwą potrzebą. W kilka minut napisałem kartkę do żony, zapłaciłem rachunek Whitney’a, jego samego wsadziłem do dorożki i wyprawiłem do domu w mrokach wieczora.

Wkrótce potem z jaskini palaczy opium wyszła sterana postać i obok siebie ujrzałem Szerloka Holmesa. Przez całe dwie ulice wlókł się on ciężko, z pochylonym grzbietem, stawiając niepewne kroki. Potem rozejrzał się naokoło, wyprostował się i wybuchnął wesołym śmiechem.

— A teraz, Watsonie, zapewne wyobrażasz sobie, że drogocenna znajomość twoich arkanów medycznych doprowadziła mnie między innemi do palenia opium, zastrzykiwania kokainy i innych tego rodzaju słabostek.

— Owszem, byłem nadzwyczajnie zdziwiony, widząc cię tutaj.

— I ja także nie mniej...

— Ja szukałem tu przyjaciela.

— A ja wroga.

— Wroga?

— Tak, jednego z moich przyrodzonych wrogów, albo mówiąc właściwiej — szukałem tu swej przyrodzonej zdobyczy. Słowem, chodzi mi właśnie o pewną nadzwyczajną historyę. Spodziewałem się, że jak już nieraz, tak i teraz potrafię w bezmyślnej paplaninie tych hultajów odnaleźć klucz do dręczącej mnie zagadki. Gdyby mię w tej norze poznano, przypłaciłbym to życiem, bo już nieraz korzystałem z niej dla swoich celów i malajczyk, zbir i łotr z pod ciemnej gwiazdy, poprzysiągł mi zemstę. Obok budynku znajduje się samotrzask, który mógłby opowiedzieć straszliwe historyę o tem, co tam rzucano w ciemne bezksiężycowe noce.

— Jakto? Nie myślisz przecie, że trupy...?

— Tak, Watsonie, trupy. Bylibyśmy bogaci, gdyby