Człowiek w jednej rękawiczce - Andrzej Strzelecki - ebook

Człowiek w jednej rękawiczce ebook

Andrzej Strzelecki

3,6

Opis

To jakaś idiotyczna sytuacja... Mam napisać w tym miejscu coś, co zachęci Państwa do nabycia tej książki i jej lektury. Jestem autorem. Jak napiszę, że dobre – wyj­dę na skretyniałego kabotyna. Jak napiszę, że niedobre – wyjdę na wariata. Brak korzystnej opcji to coś, z czym ostatnio Polacy mają na stałe do czynienia przy okazji rozmaitych wyborów. Nie napiszę więc nic, licząc na Państwa zrozumienie. Ale – przeczytajcie, proszę. W razie czego można mnie łatwo odnaleźć w Szkole Teatral­nej, na planie Klanu czy w Rajszewie, w Klubie Golfowym...

Miłej lektury, Andrzej Strzelecki



Poprosiliśmy Autora, by w kilku słowach zareklamował swo­ją najnowszą publikację. Zadanie wypełnił, lecz, jak na golfistę przystało, w białych rękawiczkach, czy też w jednej... Ponie­waż wrodzona skromność nie pozwoliła mu się chwalić, pragniemy Państwa zapewnić, że Autor stworzył pełną humoru i pogodnej kpiny wspomnieniową książkę. Opowiedział w niej rozmaite anegdoty oraz historie, które przydarzyły się i jemu, i tym, którzy podzielają jego zamiłowanie do golfa. Wokół tego sportu toczy się życie Andrzeja Strzeleckiego, a że upra­wiał go przy okazji rozmaitych zawodowych wyjazdów, związanych z filmem czy teatrem, niniejsza książka jest także o zna­nych ludziach ze świata kultury i sztuki.

Wydawnictwo Iskry

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WARSZAWA ‌2016

Opracowanie ‌graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja: ‌Anna Chyckowska

Korekta: ‌Bogusława Jędrasik

Zdjęcie na okładce: ‌Krzysztof Gromek

Autorzy ‌i źródła zdjęć (numery stron ‌dotyczą wydania papierowego):

Archiwum Autora: ‌str. 8–9, ‌13, ‌14, ‌15, 16, ‌18, ‌21, 28, 34, ‌36, 44, 49, 50, ‌51, ‌57, ‌59, 60, 64, ‌71, 76, 80–81, ‌82, ‌84–85, 86, 105, ‌110, 118, 126, 128, ‌129, 132, 133, 137, ‌138, ‌139, 145, 151, 159, ‌162, 173, ‌183, 196–197, 208, 213, ‌214, 215, 219, ‌234, ‌249, 251, 252; ‌Archiwum Budapesti Szinhas ‌– str. 232–233; East ‌News/Sebastian Wolny (dolne) ‌– str. ‌21; Archiwum „Przekroju” ‌– str. ‌81; Archiwum Teatru ‌Ateneum – str. 143; ‌Archiwum Teatru na Woli – ‌str. ‌218; ‌Archiwum teatru Rampa ‌– str. ‌17, 162, ‌179, ‌231; Archiwum ‌Teatru ‌Współczesnego/Archiwum ‌Dokumentacji Mechanicznej ‌– str. 218; ‌East News/Getty Images News ‌Services – str. 212; ‌„Sztandar Młodych” – ‌str. 96; Vision Film ‌Distribution ‌Company/Karin ‌Blid ‌Alsbrick – str. ‌10; Tomasz ‌Broda – str. ‌8–9 ‌(reprodukowane ‌z programu XV Przeglądu Piosenki ‌Aktorskiej ‌we Wrocławiu „Gala gal”); L. Dzikowski ‌– str. 96; ‌Wojciech Glinka – ‌str. ‌47 ‌(dolne), ‌109, 117 (dolne), 143 ‌(lewe), 179; Marek Holtzman ‌– str. ‌117 (prawe); Karina Łopieńska ‌– str. 17 ‌(prawe), 47 (górne), 151 ‌(prawe), 200, 201, ‌205, 242; Andrzej Marzec – str. 126 (lewe), 143 (górne); Marek Szymański – str. 31

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by skontaktować się z twórcami zamieszczonych w książce zdjęć i ilustracji. W kilku przypadkach okazało się to niemożliwe, dlatego twórców, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Copyright © by Andrzej Strzelecki, 2007

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2007

ISBN 978-832-440-436-0 (epub); 978-832-440-436-0 (mobi)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected], www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

WSTĘP

– Dobry wieczór państwu. Mieliśmy przyjechać razem z bratem, ale akurat dzisiaj ja nie mogłem i przyjechał tylko brat...

Ponad ćwierć wieku temu takim absurdalnym zdankiem zaczynałem jeden z monologów w kabarecie Kur. W jednej z recenzji rozentuzjazmowany krytyk napisał: „Ci młodzi ludzie wyprzedzają swój czas”. Dopiero dziś rozumiem, co miał na myśli. Sztuka bywa nieprzewidywalna...

Stanąłem w długiej kolejce w Disneylandzie w Orlando, aby wziąć autograf od Pluto. Byłem naprawdę ciekaw, jak podpisuje się facet w futerku, który udaje psa. No więc, tak jak przypuszczałem, z lekkim zawijasem po ostatniej literze. Gdy uprawia się zawód publiczny, należy liczyć się z tym, że ktoś poprosi o autograf i będzie udawał, że nie dla siebie, ale dla dziecka lub dla znajomych. Dorośli się krępują. W zasadzie słusznie, cóż bowiem dzieje się dalej z taką karteczką z bazgrołem? Ląduje pewnie w koszu, bo przecież nie chodzi o podpis, ale o moment kontaktu. O tę króciutką chwilę, w której jakaś osoba, słusznie lub niesłusznie uznana za sławną, odzywa się ludzkim głosem tylko do starającego się o autograf. Nie do świata, nie do żony z serialu, nie do tłumu pretorian, ale do konkretnej Hani.

– Jak masz na imię?

– Hania...

– Dla Ani, z pozdrowieniami...

– Hania, nie Ania...

– Przepraszam... Masz może jakąś inną kartkę?

– Nie mam...

– Bardzo państwa przepraszam, czy jest może w kolejce jakaś Ania?

– Jest... – odpowiada facet z himilsbachowską chrypką.

– To czy możemy się zamienić na kartki? Ja panu dam już podpisaną, a pan mi da czystą.

– Ja nie mam kartki. Myślałem, że mi się pan podpisze na czapce...

Hanower, 2000. Prowadzę próbę koncertu Chopin-Open z udziałem wielu gwiazd krajowej czołówki. Ula Dudziak, Justyna Steczkowska, Waldemar Malicki... i wielu innych. Po próbie finału ustawia się do mnie kolejka dzieci po autograf. Dlaczego do mnie? Zdziwienie moje lekko ustępuje, kiedy dowiaduję się, że pewien serial, w którym gram, jest tu przez Polaków oglądany.

– Jak masz na imię?

– Jasio...

– Dla Jasia, w rzeczy samej...

– A ty? Jak masz na imię?

– Hans...

Piszę „Dla Hansa” i uświadamiam sobie paranoję sytuacji. Oto niesione owczym pędem dzieci niemieckie ustawiły się do jakiegoś faceta po podpis. Oczyma wyobraźni już widzę moment, w którym Hans wraca do domu i z dumą pokazuje swojej Mutti mój autograf... Keine Grenzen...

Jeszcze głupiej było w Brukseli, kiedy na Europaliach artysta plastyk Tomek Broda pokazał, jak za pomocą bułki, rajstop i łańcucha choinkowego można upodobnić się do Lecha Wałęsy. Do Brody-Wałęsy ustawiła się długa kolejka po autograf i zdjęcie. Fotka i podpis niby-Wałęsy były niezrozumiale pożądaną zdobyczą. Świat zwariował! Życie osób choć trochę publicznych stało się chodliwym towarem. Hania Bakuła wydała książkę, która składała się z odpowiedzi kilkudziesięciu znanych osób na dwadzieścia pytań. Wielki sukces wydawniczy! W rubryce „Ulubione miejsce erogenne” Zbyszek Zamachowski wpisał Radom. Co ja w niej wpisałem, nie pamiętam, ale bardziej błyskotliwej odpowiedzi nie było w całej książce.

Na spotkaniu z nauczycielami języka polskiego w Polskiej Akademii Nauk opowiadałem o różnych skutkach publicznej obecności, o skrępowaniu ludzi, którzy przejawy nawet miłej popularności traktują z lekką nutą ironii. Żartowałem z siły mediów i wszystkich prawdziwych mechanizmów kreacyjnych, promujących wartości pozorne, sztuczne czy wręcz szkodliwe. Po wykładzie stu kilkudziesięciu jego uczestników ustawiło się w kolejce po autograf, a połowa z nich cyknęła sobie ze mną pamiątkową fotkę! Ja wiem, że prawie osiemdziesiąt procent polskiego społeczeństwa nie rozumie prostego komunikatu werbalnego, zawartego choćby w instrukcji obsługi. Sam się zresztą do tej grupy zaliczam, od kiedy nabywszy stosowny przedmiot, przeczytałem na metce: „Maselniczka – nie używać do tłuszczów!”. Ale to byli nauczyciele poloniści!

Największy sukces pedagogiczny miałem podczas pierwszych zdjęć do W pustyni i w puszczy. Posadzony na koniu wiedziałem, że nie mogę się przyznać reżyserowi do tego, że moje kontakty z tym sposobem przemieszczania się były bardzo sporadyczne. Na koniu siedziałem raz dwadzieścia pięć lat temu i nie doznawszy stosownej przyjemności – zsiadłem. Wspominałem o tym producentom filmu przy podpisywaniu umowy, ale widocznie uszło to ich uwagi.

– Artur... – zagadnąłem Żmijewskiego, który sobie jeździł na takim brązowym koniku... – Jak się robi, żeby on ruszył?

Miałem konia białego i on nie reagował tak jak ten brązowy.

– Popuść wodze, daj mu lekko z łydki i ruszy.

– Artur, ja mu już wydłubałem dziurę w boku i moim zdaniem odbiłem obie nerki... A on nie rusza!

Okazało się, że mój konik reaguje tylko na sygnał dźwiękowy, który dobywał ustami jego tunezyjski właściciel. Ja nie potrafiłem nawet ułożyć języka w gębie w taki sposób, aby zbliżyć się fonicznie do tego ni to cmoknięcia, ni to pierdnięcia. Klęska! Czas kurczył się niemiłosiernie, bo reżyser czekał na odpowiednią pozycję słońca na horyzoncie, która lada moment miała nadejść. Wtedy ze strachu wziąłem sprawy w swoje ręce. Nauczyłem białego nowej komendy – takiego lekko żabiego bzdnięcia, zakończonego sykiem. Ruszył! To był naprawdę mój wielki sukces, osiągnięty w ostatniej chwili. Dociążyłem sobą tył bestii i techniką podpatrzoną z westernów przemieszczałem się, nawet kontrolując prędkość i kierunek! Biały słuchał mnie jak dziecko! Polubiłem go, tym bardziej że słońce w pożądanej pozycji było raptem przez kwadrans. Dwa duble, dwa podjazdy i już po zdjęciach! Byłem szczęśliwy. Po pierwsze, że mam to na dziś z głowy, po drugie, że udało mi się wejść w komitywę z moim filmowym partnerem. Zrozumiałem, dlaczego producenci nie przejmowali się tym, że nie umiem jeździć konno. Bo umiem!

Tydzień później, kiedy po cyklu scen na lądzie, a nie w powietrzu przyszło nam ponownie wsiąść na koń, byłem spokojny. Kręciliśmy szybki podjazd pod opuszczoną stacyjkę kolejową, gdzie siedział jakiś Arab, którego Artur pytał, w którą stronę porwano nasze filmowe dzieci. Dramatyczna scena. Miałem jechać w środku, między Żmijewskim a Przemkiem Sadowskim, grającym oficera armii angielskiej. Tuż za nami sunął czternastoosobowy oddział angielskich żołnierzy na koniach. Usłyszawszy Action!, ruszyliśmy rączo z kopyta po twardej, kamienistej, spalonej słońcem ziemi.

– Bardzo dobrze – pochwalił reżyser Gavin Hood, który nie wiedział jeszcze, że za swój następny film dostanie Oscara! – Zrobimy dubla, bo trochę się rozjechaliście.

Prawdę powiedziawszy, szybki dojazd na moim białasie i zatrzymanie go z pełnego galopu nie sprawiało mi wielkiej frajdy. Rasowi koniarze opowiadali mi, że każdy koń świetnie wie, jaki jeździec na nim siedzi. I że frajerów zawsze wyczuwa... Mojego udało mi się oszukać. Kładłem to na karb bariery językowej. W końcu to był tunezyjski koń i skąd on miał wiedzieć, ile zrobiłem w życiu przedstawień...

– Na miejsca!

– W galopie trzeba przesunąć ciężar ciała lekko do przodu... – tłumaczył Arturowi Przemek.

– Tak, bo wtedy koń lepiej idzie... – potwierdził Artur.

– Uwaga! Action!

Ruszyliśmy jak szaleni. Do tej pory jeździłem, kompletnie nie zastanawiając się nad niczym poza tym, żeby z konia nie spaść. Ciężar ciała miałem całkowicie z tyłu i nikomu to nie przeszkadzało. Ale skoro trzeba przesunąć się do przodu... to się przesunąłem. W tej samej chwili dotarło do mnie, że nie ma takiej możliwości, bym się utrzymał na pędzącym koniu. Wyjąłem nogi ze strzemion i osunąłem się po boku białasa, by zniwelować wysokość upadku. Wykonałem dwa przewroty w przód i wylądowałem na brzuchu, kryjąc rękami głowę. To był piękny, kaskaderski wyczyn, ale miał jedną wadę – trwał może ze dwie sekundy. Z jadących za mną czternastu koni dwa trafiły bezpośrednio we mnie. Jeden niezbyt widowiskowo – nadepnął mi na przedramię, odbijając się w górę. Drugi za to nie zawiódł. Przeskakując przeze mnie, trafił mnie którąś nogą w głowę! Nigdy przedtem nie dostałem w łeb kijem bejsbolowym, a to był mój debiut! Okazało się, że kask safari wytrzymuje takie uderzenia...

– Naprawdę nic ci się nie stało?

– Nic. Kręciło mi się trochę w głowie, ale, mój Boże... Po dwóch miesiącach przeszło. Ludzie wydają bardzo dużo pieniędzy na alkohol, żeby przeżyć to co ja... W zasadzie można powiedzieć, że nawet zaoszczędziłem...

– To ciekawe, dostać w łeb kijem golfowym i...

– Przepraszam bardzo, tylko nie golfowym!

– Sorry... I naprawdę, żadnych skutków ubocznych?

– Żadnych!

Nie widziałem, że skutki takich zdarzeń wychodzą po latach. U mnie – akurat po sześciu. Nagle, bez najmniejszego powodu, bez cienia konieczności czy choćby chęci zaspokojenia jakiegoś pragnienia... postanowiłem napisać książkę.

– Nie wygłupiaj się! O czym?

– Zobaczysz...

1

Nazywam się Andrzej Strzelecki. Większości osób mieszkających w Polsce kojarzę się z postacią z serialu Klan, w którym gram poczciwego, pierdołowatego lekarza ginekologa – Tadeusza Koziełłę. W wiejskim sklepie w Binowie pewien facet, zobaczywszy mnie, kujnął w bok swą towarzyszkę i syknął z uznaniem: – Zobacz! To mąż tej idiotki z telewizji! Niewiasta posłała mi pełne współczucia spojrzenie, ale jak się okazało, nie bezinteresownie: – Zrobi sobie pan ze mną zdjęcie? I już po chwili sprzedawczyni aparatem telefonicznym cykała fotkę naszej trójce, bo gość od kuksańca też wpakował się w kadr.

– Co pan robi tu, na wsi?

– Jak to co? Tu są golfy niedaleko... – Sklepowa wyręczyła mnie w odpowiedzi.

– To pan naprawdę gra? A ja myślałem, że pan tak tylko gra, że gra...

Kiedyś, przed paroma laty zadzwonił do mnie Wojciech Niżyński, scenarzysta Klanu i zapytał, czy zgodzę się zagrać w telenoweli. Klan był wtedy na topie, z oglądalnością naprawdę godną pozazdroszczenia. Niżyńskiemu zależało na bohaterze, który byłby kontrapunktem dla ułożonego, grzecznego i przewidywalnego doktora Pawła Lubicza, czyli Tomka Stockingera. – Jeśli się zgodzisz, to postaram się napisać rolę golfisty. To musi być ktoś z nietypowym, odjechanym hobby. Gdybyś odmówił, poszukam może bilardzisty albo jakiegoś innego wariata...

Wojtek był zdeterminowany, a ja pomyślałem sobie, że oto nadarza się rzadka okazja, by zdyskontować popularność serialu w celu promocji golfa – dzięki Klanowi rzesze telewidzów w Polsce dowiedzą się, że golf to nie tylko to, co wujek Kazio miał wczoraj na sobie, i nie jedynie to, co przejechało w sobotę przez wieś, wzniecając tumany kurzu, lecz także dziwna dyscyplina sportu. Nie bez znaczenia przy podejmowaniu tej, jak później wyszło na jaw, brzemiennej w skutki decyzji, był też fakt, że całość reżyserował Paweł Karpiński, mój kolega z liceum imienia Mikołaja Reja, z którym wcześniej robiliśmy w telewizji parę rzeczy – on jako realizator, ja jako reżyser. Zgodziłem się i w ten sposób w świadomości społecznej zostanę na lat kilka wyłącznie safandułą z dziwnym golfowym zainteresowaniem.

Czas nieubłaganie przetrzebia wspomnienia. Sam już niewiele kojarzę z kabaretu Kur, który był wydarzeniem artystycznej Warszawy w latach 1975–1977. Pamiętam tylko, że w Paradach blagierów i innych moich programach telewizyjnych na wyżyny aktorskiego dowcipu wzbijali się: Krzysiek Majchrzak, Wiktor Zborowski, Marek Siudym, Paweł Wawrzecki i Joachim Lamża. Do 1977 roku działaliśmy stacjonarnie.

Uważano nas za spadkobierców legendarnego Konia, prawdopodobnie dlatego że tak jak Koń wywodziliśmy się z Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i naszą drogę artystyczną zaczęliśmy od nietypowego kabaretu. Wiele razy rozmawiałem o tym z Jurkiem Dobrowolskim, z którym szczęśliwy los zetknął mnie na długich siedem lat w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Był to dla mnie piękny czas nauki u boku wspomnianego Dobrowola czy współtwórcy Studenckiego Teatru Satyryków Andrzeja Jareckiego, a także przy genialnym i wiecznie zalatanym Wojtku Młynarskim oraz wpadającym niekiedy Staszku Tymie.

– Wiesz, czym się różni koń od kury? – pytał retorycznie i niby złośliwie Dobrowolski.

– Wiem: z Konia powstaje Owca, a z Kura nic w sumie nie powstało...

– Ale tytuł programu mieliście fantastyczny: Kur wie najlepiej...

Zawsze byłem pewien, że Jurek jest mi szczerze życzliwy. Byliśmy z kolegami przyszłością aktorskiego kabaretu. Sam Edward Dziewoński przekazał mi salę na Nowym Świecie z myślą, że staniemy się kontynuatorami Dudka, co okazało się nadzieją płonną, gdyż stali fani Dudka czuli się oszukani, widząc zamiast Jana Kobuszewskiego jego siostrzeńca – Wiktora Zborowskiego. Telewizyjnie działaliśmy do 1980 roku, będąc porównywani z Monty Pythonem. Niesłusznie. W tych latach dziewięćdziesiąt osiem procent mieszkańców naszego kraju nie wiedziało, co to jest Monty Python – zresztą my także należeliśmy do grona osób niezbyt w temacie zorientowanych. Byliśmy grupą zabawnych facetów i niektórym z nas zostało to, na szczęście, do dziś.

Nie łudzę się, że ktokolwiek zapamiętał któreś z moich pięćdziesięciu kilku przedstawień teatralnych, bo naturalny żywot takich wspomnień dzieli efemeryczny los motyla. A kilka rzeczy chyba mi się udało, choćby Clowni, będący w latach 1980–1985 jednym z ciekawszych spektakli politycznych w Polsce. Doczekali się świetnej recenzji w amerykańskim „Newsweeku” i nawet swojego festiwalu w Łodzi. Alicję w krainie czarów nagradzano wielokrotnie, też pewnie nie bez powodu.

1. Z generałową Andersową w USA; 2. Ekipa spektaklu Warsztat

Laureatem licznych nagród krajowych i zagranicznych było równie głośne Złe zachowanie, okrzyknięte – niezgodnie z faktami – początkiem polskiego musicalu. Przed nim wystawiano u nas świetne, wartościowe spektakle muzyczne, tylko nie było na nie stosownej koniunktury medialnej. Złe zachowanie – triumf biologicznej energii i witalności młodych wykonawców – pojawiło się w momencie społecznej degrengolady i totalnej niewiary w przyszłość. Był to kulminacyjny moment stanu wojennego i na tle szarej rzeczywistości to kolorowe i pełne wigoru przedstawienie jawiło się jak piękny paw na pustyni. To niebywałe, ale grając ten spektakl w kilkudziesięciu krajach na całym świecie, widzieliśmy, że jest on – mimo amerykańskiej muzyki (Fats Waller) – odbierany jako... wypowiedź o polskiej rzeczywistości lat 80.

Pierwszy spektakl autorski, w programie którego wymieniony byłem trzykrotnie: jako scenarzysta, reżyser i autor tekstów piosenek

Podobnie jak późniejszy Czerwony stoliczek – o latach 90. Objechaliśmy z tymi przedstawieniami całą Francję, grając tylko dla francuskojęzycznej publiczności. Nie wiem, czy w tamtym okresie istniał jakikolwiek zespół teatralny, który w ciągu dwu sezonów zagrał ponad dziewięćdziesiąt spektakli poza granicami kraju, zdobywając przy okazji trofea. Na przykład z dwóch festiwali we włoskim Arezzo przywieźliśmy aż dwanaście nagród za trzy różne przedstawienia!

Dobre wspomnienia po Złym zachowaniu

Nie przypuszczam, by ktoś wiązał mnie z teatrem Rampa, który przed laty stworzyłem, korzystając z talentów: Zuzi Łapickiej, Staszka Tyma, Magdy Umer, Julka Loranca, Janka Raczkowskiego, Janusza Józefowicza i całego zespołu aktorskiego grającego w Cabaretro, Love, Muzykoterapii, Sweet Fifties... I po tych spektaklach zostały dobre recenzje oraz miłe nagrody. Ale jest to wyłącznie dowód na to, że jakiś fragment życia zawodowego spędziłem w miarę sensownie.

O telewizyjnych działaniach w zasadzie nie mam co pisać, bo telewizja nie jest od tego, by przyswajać o niej wiadomości. Dawniej, kiedy był tylko jeden program, widzowie potrafili zapamiętać wszystko. Nawet drobny wzór krawata Jana Suzina czy krój kołnierzyka bluzki Edyty Wojtczak. Spektakle Teatru Telewizji były prawdziwym świętem małego, magicznego okienka. Oglądając Gustawa Holoubka, Wiesława Gołasa i Włodzimierza Nahornego we wspaniałym Poletku Pana Boga, nawet nie pomyślałem, że kiedykolwiek będę z nimi pracował! Jakieś trzydzieści pięć lat później w realizowanym przeze mnie Smutnym miasteczku Holoubek w taki sposób wygłosił Nie wycofuj się..., tekst Wojtka Młynarskiego o inteligencji, że magiczna cisza, panująca w studio trwała długo po wypowiedzeniu przez Mistrza ostatniej sylaby. Wszyscy – operatorzy kamer, pracownicy studia, koledzy aktorzy i grający na fortepianie Nahorny – wiedzieli, że stało się coś niezwykłego, wykraczającego poza granice sztuki. Byłem naprawdę wzruszony i szczęśliwy, że w minimalnym choćby stopniu przyczyniłem się do zaistnienia tej metafizycznej sytuacji.

Przypomniałem sobie wtedy zabawne zdarzenie z dzieciństwa. Ojciec obiecał, że zabierze mnie do teatru na Akademię Pana Kleksa. Podjechaliśmy taksówką pod teatr, tata wręczył mi bilet i wyjaśnił, że przyjedzie po mnie po spektaklu, bo musi coś tam jeszcze pozałatwiać.

– Dziecko, to jest bilet do Teatru Narodowego... – powiedziała bileterka. – A to jest Teatr Dramatyczny.

– To... co ja mam robić?... – zapytałem ze łzami w oczach. – Tata przyjedzie po mnie po przedstawieniu...

– Pewnie tata tu przyjedzie, skoro cię tu zostawił... – Bileterka wykazała się wielką zdolnością dedukcji. – Trudno, chodź do teatru... Ale uprzedzam, że to nie jest Akademia Pana Kleksa.

– A czyja?

Było mi w sumie wszystko jedno. Najważniejsze, że siedziałem już w teatrze. Gdzieś wysoko, w loży.

– No i jak przedstawienie? – zapytał tata, kiedy wsiadłem do taksówki.

– Bardzo mi się podobało... – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– To dobrze. Następnym razem wybierzemy się na lalki, w porządku?

– Nie chcę na lalki...

Tata był w dobrym nastroju i nie chciałem mu go psuć informacją, że pomylił teatry. Dzięki jego niefrasobliwości obejrzałem Płatonowa z Holoubkiem w roli tytułowej. Po latach w Almanachu Sceny Polskiej sprawdziłem, że sztukę reżyserował Adam Hanuszkiewicz, a rzecz miała miejsce w roku 1960. Miałem wtedy osiem lat! Na Akademię Pana Kleksa w reżyserii Kazimierza Dejmka poszedłem jakieś dwa miesiące później.

– To normalne u dzieci, że jak im się coś podoba, to mogą to oglądać w nieskończoność... – tłumaczyła mama tacie, zdziwionemu moją chęcią, by „ponownie” odwiedzić Teatr Narodowy. Ten pierwszy dorosły spektakl wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze większe zrobiłem na egzaminującym mnie na reżyserii Janie Swiderskim. Był zdumiony, że widziałem tego Płatonowa. Dostałem piątkę... dzięki tacie.

Dziś sam stawiam stopnie. Niewielu pewnie wiąże mnie z nauczaniem w Akademii Teatralnej, gdzie od 1978 roku prowadzę zajęcia na wydziale aktorskim i – od paru lat – na reżyserskim. Jestem belfrem i tyle. Ale nie „tylko tyle”, ale „aż tyle”. Mam belwederski stopień profesorski i szczycę się tym, że tak wiele lat życia poświęciłem młodym ludziom.

Dłoń prawą (tę bez rękawiczki): a) odciskam w Międzyzdrojach; b) naprężam na zajęciach w Akademii Teatralnej; c) ściskam z Prezydentem podczas odbioru profesorskiego tytułu

Pewnie w przyszłości jakiś młody archiwista z Instytutu Pamięci Narodowej zdziwi się, gdy odkryje, że przygotowywałem polską prezentację na sesję Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego w Seulu czy że nadzorowałem artystyczne działania na Expo w japońskim Aichi, nie mówiąc o narodowych koncertach na Dniach Polskich w Pradze, Helsinkach, Moskwie czy Wiedniu. Zaskoczy go też moja aktywność na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach i Gdańsku, gdzie w ciągu jedenastu lat pokazałem kilkanaście spektakli i koncertów z udziałem najwybitniejszych artystów polskich, i to, że zostawiłem swój odcisk dłoni na Promenadzie Gwiazd. A jak się on zafrapuje, kiedy przeczyta, że moje sztuki grane były między innymi w Ostrawie, Waszyngtonie i Budapeszcie. Ale w pamięci publiczności zostanie jedno – Tadeusz Koziełło, poczciwy ginekolog położnik z telenoweli i... golf. W świecie, w którym zaczynają się liczyć tylko te rzeczy i zjawiska, które zauważyły media, z wszechmożną telewizją na czele, nie należy obrażać się na jakąkolwiek niesprawiedliwość czy dysproporcję.

Na ostatnim Festiwalu Gwiazd w Gdańsku po zaproszonego Kazimierza Kutza nie wyjechał na lotnisko żaden samochód. Mało tego – nie przygotowano dla niego pokoju w hotelu festiwalowym. Byłem tym niezwykle poruszony i jako dyrektor artystyczny festiwalu – jąłem przepraszać Senatora, Wielkiego Artystę i, cokolwiek by mówić, starszego pana za zaistniałą sytuację, choć nie miałem z nią wiele wspólnego. Na to Kazio rzekł: – Słuchaj, nie przejmuj się. Ja nie mam żadnego wyglądu, ludzie nie wiedzą, kim jestem, i czasami mają mnie gdzieś. Ja już się do tego przyzwyczaiłem. A powiem ci więcej, ja to nawet polubiłem.

Nie było w tym ani złości, ani kokieterii. Pokój znalazł się po chwili, a ja pomyślałem sobie, że ten Mały Wielki Człowiek ma rację. Rzeczywistość przynosi codziennie tyle powodów do poważnych wkurzeń i istotnych zdziwień, dlatego ta charakterystyczna dla Kutza hedonistyczna umiejętność skupiania się jedynie na sprawach ważnych jest godna podziwu, pochwały i naśladownictwa.

2

– Panie Andrzeju, czy może pan powiedzieć, jak to się wszystko u pana z tym golfem zaczęło?

W ciągu czternastu lat to było najczęściej zadawane mi przez dziennikarzy pytanie. W ich dążeniu do odkrycia „tajemnicy początku” wyczuwałem nie tyle ciekawość, ile czasami niezbyt udolnie skrywaną pobłażliwość, w taki sposób bowiem rozmawia się z pacjentami o niegroźnych dla otoczenia objawach choroby psychicznej. Pytający uzbrojony jest w cierpliwość i chętnie wysłucha wersji wydarzeń swojego rozmówcy. Nie jest przecież zbyt możliwe, iżby całkowicie normalny, zdrowy człowiek bez żadnego przymusu zewnętrznego i bez jakichkolwiek widocznych na pierwszy rzut oka korzyści sam z siebie zaczął grać w golfa w kraju, w którym nie ma ani jednego pola golfowego. A wtedy, kiedy zaczynałem, z pól w Polsce były: pola uprawne i aktorka – Pola Raksa. Między golfem a piłką nożną na słoniach (jest coś takiego, chyba w Indiach) nie widziano wtedy różnicy, bo i słoni w Polsce nie było w liczbie gwarantującej choćby pół drużyny.

– Więc, jak to było naprawdę? – Dziennikarz daje do zrozumienia, że nie chodzi mu o atrakcyjną konfabulację, ale o fakty. Dyskretnie przy tym uprzedza, że próba wciśnięcia kitu zostanie bezlitośnie zdemaskowana. Jak było? Sam się nad tym nieraz zastanawiam, grzebiąc w zakamarkach niedoskonałej pamięci.

Warto tu wspomnieć o pewnym epokowym wynalazku, który według mnie okazał się początkiem końca komunistycznego porządku. Młodym może się to wydać niesłychane, ale dnia pewnego ktoś z zagranicy przywiózł do Polski spory, metalowy talerz wraz z osprzętem. Celnicy nie robili ceregieli, bo rzecz zdawała się mocno bezużyteczna. Ot – patelnia bez rączki z dziurą w środku, tyle że duża. A później nastąpił ten nieprawdopodobny moment, kiedy stojący na dachu kolega celował „patelnią” w niebo, na skutek czego w telewizorze pojawiał się obraz. Radości z kontaktu ze światem nie da się z niczym porównać. Miał on bowiem charakter niemal osobisty i, co ważniejsze, był poza jakąkolwiek kontrolą. We własnym telewizorze mogłem oglądać filmy, wiadomości i wiele innych różności, na które ani jeden komunistyczny przywódca nie miał najmniejszego wpływu. Tego poczucia wolności komunikacyjnej nie dałoby się stłumić. W ten sposób powstała pierwsza rysa w berlińskim murze, tak rodził się duch późniejszej Solidarności. Ów tajemniczy talerz, ta piękna „patelnia” pośród rozmaitych, kolorowych zrozumiałych i czytelnych dobrodziejstw dostarczyła do mego domu pewne dziwadło – w uroczych, naturalnych, ale wyraźnie zakomponowanych przestrzeniach przyzwoicie ubrani faceci uderzali zakrzywionymi patykami w białe kulki. W miejscach, gdzie trawa już przestawała być trawą, a przemieniała się w zielony, gładki dywan, te kulki wtaczali do niewielkich otworów. Cisza, spokój, żadnego pośpiechu... W rogu ekranu widniał zawsze zupełnie nieczytelny dla mnie szyfr, którego złamanie przekraczało moje możliwości. Ale, jakkolwiek głupio to zabrzmi, wpatrywałem się w te obrazki, domyślając się tylko, że kulka powinna wylądować w otworku. Nie wiedziałem, dlaczego któryś z graczy ma minus coś tam, a inny plus. Cichy, dyskretny, niemiecki komentarz prawdopodobnie tłumaczył wszystko, ale nie mnie, bo mój niemiecki ograniczał się do zwrotów z Czterech pancernych... Mimo to oglądałem, kiedy tylko mogłem – dalibóg, nie potrafię powiedzieć dlaczego. Podobało mi się i tyle. Co? No... w zasadzie wszystko – krajobraz, atmosfera, spokój... Jednego tylko nie potrafiłem pojąć: o co chodzi? Ale już byłem świadom, że to, na co patrzę, to golf.

Jest wiele dziedzin, na których do dziś się nie znam. Ze sportów – choćby bejsbol. Ale nie rozumieć i mimo wszystko oglądać?! I to do samego końca?! I nie wiedząc, w czym rzecz, następnego dnia znów wpatrywać się w obraz?! To już nie jest całkiem normalne. A tak u mnie było z golfem. Stąd mam prawdziwe trudności z odpowiedzią na pytanie dziennikarzy: „Dlaczego akurat golf?”. Prawidłowa odpowiedź brzmi: dlatego.

Rok, a może dwa lata po przygodzie z tajemniczym talerzem byłem u rodziny w Niemczech, w niedużej miejscowości Gelnhausen. Wybrałem się z moją, malutką wówczas córeczką na plac zabaw dla dzieci. Był to jakiś specjalny Spielplatz, na który trzeba było dojechać. Pomylić drogę w dobrze oznakowanych Niemczech nie jest łatwo, ale mi się udało. Wylądowałem przypadkowo na... Tak! To były tereny, które znałem z magicznej „patelni”. Pole golfowe jak cholera! Pierwszy raz w życiu byłem nie tylko na prawdziwym polu, ale w takiej nieco dziwnej sytuacji. Wokół przyroda – trawa, drzewa, staw... Niby normalnie, ale nie do końca. Człowiek wyraźnie pomagał tej przestrzeni, wymyślił miejsca bardziej i mniej wystrzyżone. Czasem wykombinował piaskownice o owalnych kształtach, z czego moja córeczka nawet się ucieszyła, bo tylu piaskownic naraz nigdy nie widziała. Byłem w malinach. W parku, który też jest przecież zakomponowaną przestrzenią, głównie w wyniku działań przyrody, wiedziałbym, co robić, w którą stronę iść i jak mniej więcej się zachować. Tu – na polu golfowym – klęska! Człowiek podświadomie czuje się intruzem i kompletnie nie wie, co począć. Rozumie jedno – gdziekolwiek się ruszy, będzie przeszkadzał. Zapakowałem zdumione dziecko do samochodu i udałem się do domu. Przez całą drogę córeczka płakała, bo nie potrafiłem jej wytłumaczyć, że ten fajny plac zabaw, na którym byliśmy, nie jest dla dzieci. Czy też może inaczej – nie jest dla tak małych dzieci.

Jestem zawodowym scenarzystą. Wiem, że w każdej opowieści pierwiastek wiarygodności odgrywa istotną rolę. Mam wszelako problem z przekazaniem tego, co się później stało. Kiedy napiszę, jak było naprawdę, nikt mi nie uwierzy, bo takich zbiegów okoliczności nie ma nawet w kiepskiej literaturze. Ale rezygnuję z wymyślenia czegoś bardziej prawdopodobnego: otóż po powrocie do domu streściłem rodzinie krótką historię zabawnej pomyłki topograficznej, która uniemożliwiła dziecku pobyt na Spielplatz. Wyznałem przy okazji, jak dziwnie czułem się na polu golfowym – trochę jak cywil na poligonie, choć przypuszczam, że na terenie do ćwiczeń wojskowych wiedziałbym, gdzie uciekać, a na polu golfowym... nie.

I wtedy szwagierka powiedziała – i to jest ten zdumiewający moment opowieści – że mieszkający obok niej Amerykanie właśnie wyjeżdżają na stałe do Stanów i pytali ją, czy nie chcę kijów golfowych, bo nie zamierzają zabierać ich ze sobą. Kupią sobie nowe, a te woleliby sprzedać.

– Za ile? – spytałem.

– Za sto marek.

– A ile?

– Sto marek.

– Wiem, że sto marek, ale ile kijów chcą sprzedać?

– Wszystkie...

– To znaczy, ile dokładnie?

– Nie wiem ile, ale razem z torbą...

– Dzwoń do nich, a ja pójdę z dzieckiem na spacer – odparłem i wyjąłem sto marek.

– Ale przecież...

– Nie chcę tu być, jak oni przyjdą, bo a nuż o coś spytają, a ja przecież nic nie wiem o żadnym kiju, nie mówiąc już o torbie.

W ten oto sposób jeszcze tego samego dnia byłem po raz pierwszy na polu golfowym jako posiadacz czternastu używanych kijów, torby i dziesięciu piłek. Traktując torbę i piłki jako dwa kije, wyliczyłem, że wyszło po sześć marek za kij. Uważałem, że zrobiłem interes życia, choć wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak było w istocie.

Następnego dnia jechałem z dzieckiem na pole golfowe, dbając o to, abym przypadkiem nie wylądował na Spielplatz. Trafiłem bezbłędnie. W miejscowym sklepie, do którego wszedłem z torbą i duszą na ramieniu, kupiłem dwie ważne rzeczy: rękawiczkę – jedną, bo takie zdekompletowane tylko sprzedawali; już z tych moich „talerzowych” relacji wywnioskowałem, że golfiści bez rękawiczki... jak bez ręki – i przedmiot kluczowy dla dalszego przebiegu wydarzeń – piłkę golfową na gumowo-sprężynowym wysięgniku, czyli zestaw do ćwiczeń. Za to wszystko zapłaciłem tyle, ile za wspomniany komplet kijów z torbą i dziesięć piłek. Nie wzmogło to mojej czujności, tylko potwierdziło sukces wcześniejszej transakcji.

Miałem więc: torbę, kije, rękawiczkę, piłki i pełną golfową wiedzę, zdobytą dzięki obrazkom „z talerza” umożliwiającym notoryczną obserwację najlepszych golfistów na świecie. Ale nade wszystko cholernie chciałem jak najszybciej wypróbować teorię na moim sprzęcie. Pojechałem z córeczką na Spielplatz. Wiedziałem, że na pole jest jeszcze za wcześnie, a plac zabaw wydawał się dobrym miejscem do wstępnych ćwiczeń golfowych. Rodzice bawiących się malców dość szybko pozabierali z placu swoje pociechy, dzięki czemu moja Joasia miała dla siebie wszystkie huśtawki i inne atrakcje. Nie znam niemieckiego – to prawda – ale słowo Idioten pamiętałem z Czterech pancernych... Nie sądziłem, iż mają rację, tym bardziej że używałem tylko piłki na gumie, która wraca.

Początki golfowe – nie mam jeszcze butów golfowych, ale już wszystko robię źle. No i mam pumpy!

Problemów było więcej, niż przypuszczałem. Przede wszystkim – trafienie w piłkę okazało się piekielnie trudne. Już po dwóch godzinach udawało mi się co którąś próbę uznać za udaną. Przy czym piłka nie unosiła się do góry, ale jak szczur przedzierała się przez gęstą trawę. Wtedy nagle przypomniałem sobie, że ci faceci w transmisji satelitarnej stawiali piłki na czymś, co znalazłem w kieszeni podarowanej mi torby. Uderzenie piłki z podstawki tchnęło we mnie nowego ducha i wiarę, że jednak piłkę można podbić. Dziecko już od ponad godziny chciało wracać do domu, a ja dziwiłem się, że plac zabaw jej nie bawi. Mnie bawił, ale tylko do momentu, w którym trafiona piłka ku mojemu zdziwieniu zerwała się z trzymającej ją dotąd gumki i znikła gdzieś za gąszczem licznych drzew. – Chodź córciu, poszukamy piłeczki tatusia – powiedziałem i ruszyliśmy w zarośla. Po pewnym czasie ja miałem uda poorane kolcami jeżyn, córeczka zaś analogiczne rany na buzi, co było naturalnym wynikiem różnicy wzrostu. Byłem zrozpaczony. Dziecko wprawdzie nieznacznie broczyło krwią, ale nie znaleźliśmy piłki! Niemiecka robota... Piłka miała wracać, a nie urywać się z byle powodu. Z drugiej strony byłem trochę zadowolony. Jak pięknie i niezwykle musiałem trafić tę piłeczkę, skoro nawet producent nie przewidział takiej siły... Wiedziałem jedno – talent jest. Teraz trzeba go wesprzeć pracą.

W domu czekała mnie pierwsza golfowa awantura. Jak można z tak małym dzieckiem spędzić na placu zabaw cztery godziny?! W życiu bym nie przypuszczał, że tyle tam siedzieliśmy. Myślałem, że góra godzinkę. Już wtedy mogłem się zorientować, że z czasem w golfie jest coś nie tak... Ale na Boga! To był mój pierwszy dzień z kijem i piłką razem. Zresztą z byłą piłką, znaczy – zgubioną. Pewnie do dziś tam leży, bo przecież w miejscu, w którym ćwiczyłem, nikt nigdy nie grał, nikt więc nie szukał tam piłki.

Następnego dnia jeszcze raz zaopatrzyłem się w piłeczkę „powrotną”. To był udany zakup, ten egzemplarz utrzymał się bowiem przez trzy dni i w dodatku po zerwaniu upadł tak szczęśliwie (dwa metry przede mną), że mogłem dokonać naprawy przez podwiązanie gumeczki i zagrać jeszcze parędziesiąt razy. Było to jednak związane z dodatkowymi emocjami, albowiem skrócona gumka powodowała nie tylko szybszy powrót piłki, lecz także wyznaczała mniejszą odległość, w obrębie której piłka upadała. Krótko mówiąc – znajdowałem się w zasięgu każdego udanego strzału. Nie było ich na szczęście zbyt wiele. Te trafione piłki wyrabiały jednak mój refleks. Osiągnąłem niezwykłą sprawność w rozmaitych unikach, choć skutków kilku uderzeń nie udało mi się w porę odczytać. Silny ból niwelowała miła konstatacja – oto obok początkowych piłek stanowiących zagrożenie tylko dla kretów pojawiły się uderzenia na świstaki, wyraźnie wyżej celujące, a były też nieliczne, ale jakże podnoszące na duchu, które zakwalifikować można jako „ptasie”... Przy czym chodzi o ptaki latające, a nie o kurę, na przykład.

I tak to się u mnie zaczęło z tym moim golfem, drogi panie dziennikarzu. Przez całkowity przypadek i naprawdę nie wiem dlaczego.

3

– Nic nie pamiętam. Muszę zacząć pisać pamiętniki... – powiedział kiedyś Holoubek. Mam to samo. Grzebanie we własnych wspomnieniach bywa zdradliwe. Nie dość, że nie możesz przywołać tego, na czym ci zależy, to jeszcze złośliwy umysł podsuwa obrazy, o których wolałbyś zapomnieć. Najgorsze, że nad tą selekcją nie ma się żadnej kontroli. Zauważam zresztą, że w ogóle mam coraz mniej wpływu na cokolwiek, co mnie dotyczy... Wiek? Klimat? Bez znaczenia.

Za mną Gustaw Holoubek z Szopki Noworocznej Zaruby! Prezent od taty

Jakkolwiek to zabrzmi, a musi zabrzmieć nieskromnie i niemal kabotyńsko, początki mojego golfa są całkowicie zbieżne w czasie z początkami polskiego golfa po wojnie. Wyjaśniam, że nie jestem taki stary i nie trzymam się tak świetnie, by pamiętać zgliszcza i gruzy, ale po prostu przez pięćdziesiąt dwa lata w polskim golfie nic się nie działo. Kwitło wszystko, z socjalizmem na czele, a golf jako przejaw burżuazyjnej zabawy wykreślony został nawet z totolotka, w którym go zresztą nigdy nie było. To jest jedyny moment, w którym żałuję, że nie byłem Czechem. W bratniej Czechosłowacji przez całą komunę istniały pola golfowe w Ostrawie, Mariańskich Łaźniach i Karlowych Warach. I gdybym wtedy, w przedszkolnych czasach, miał dziewczynę po słowackiej stronie, to aż strach pomyśleć, jak bym dziś grał. Tyle tylko, że nie wrzucałbym piłki do dołka, ale do jamki... W sumie – może lepiej się stało, jak się stało.

Kiedy w 1991 roku wróciłem z zagranicy, zadzwonił do mnie redaktor Lech Stefański, który przypadkiem od mojego ojca dowiedział się, że gram w golfa. Moje „gram” polegało na posiadaniu sprzętu oraz piłki na gumie i był to faktycznie jeden gram w wielotonowym ciężarze golfa, czyli poważnej dyscypliny sportu. – Budujemy pole golfowe pod Warszawą. Może byś wpadł zobaczyć... Stefański miał jakieś udziały w tym przedsięwzięciu i potrzebował kogokolwiek ze znaną twarzą do promocji. Pojechałem zobaczyć, co mam reklamować.

W podwarszawskim Rajszewie na terenach starorzecza Wisły pośród zarośli, bagien i chaszczy tak wielkich i gęstych jak fryzura Jimiego Hendrixa pracowały nieduże koparki. Komary i meszki cięły na zmianę, delektując się każdym ciałem, jakie pojawiało się w okolicy. Był to teren, na którym stopa ludzka stawała rzadko, a jeśli już, to tylko po to, by wywalić tam jakieś odpady. – Tu będzie dołek... Poczekaj... – Stefański wyjął plan pola, ale nie zdążył mi go podać, gdyż od razu jął zabijać nim dwa gzy, które go cięły. Na planie, w miejscu, gdzie znajdował się pierwszy, rozmaślony owad, miała być czternastka, a tam, gdzie zginął drugi giez – siedemnastka. Sytuacja jawiła się rozpaczliwie. Jestem przedstawicielem zawodu artystycznego i na brak wyobraźni zazwyczaj nie narzekam. Ale tu, w Rajszewie, na przyszłym polu golfowym, nawet suma imigracyjnych zdolności Salvadora Dalego, Pabla Picassa czy Juana Miro na niewiele by się zdała. – No i jak? – Stefański promieniał. Widocznie gzy użarły go niezbyt głęboko. Nie taję, że promowanie wysypiska śmieci obarczone było pewnym elementem ryzyka, ale, prawdę powiedziawszy, byłem po raz pierwszy na budowie pola golfowego. Może to wszystko, co wyglądało na poligon wojskowy do zadań specjalnych z pogranicza mission impossible, było akurat normą? – Chodźmy na green ósemki. Propozycja Stefańskiego wyrwała mnie z zadumy i podziwu nad siłą kreatywną ludzkiej natury. Już po półgodzinie byliśmy na miejscu. Nie trwało to długo, zważywszy na rozmiar zarośli, jaki mieliśmy do pokonania. Spojrzałem i... Po drugiej stronie stawu zieleniła się równiutka przestrzeń ze świeżą trawką. Widoczny był już kształt i obrys greenu, rozpoznać dało się także głębokość przyszłego bunkra z piaskiem. W tym miejscu najłatwiej można było stwierdzić, że napis na tablicy przed wjazdem na teren – „Budowa pola golfowego” – nie jest nadużyciem. Stefański triumfował.

– A co ta trawa tam, po prawej, taka poorana? – spytałem ze zwykłej ciekawości.

– Cholera jasna! – krzyknął Stefański i popruł szybkim krokiem na przełaj.

Z trudem dotrzymywałem mu kroku. Nowiutki, świeżo zasiany dywan trawy był w jednej trzeciej zniszczony.

– To dziki. Kurwy przyłażą i ryją, bo tu mają wygodnie.

To przekonało mnie ostatecznie. Kiedy jechaliśmy tu polną drogą, stada kuropatw i bażantów uciekały nam spod kół. W trakcie przechadzki po leśnej części przyszłego pola golfowego za drzewami przemknęły dwie sarny. O lisy i zające byłem spokojny. Gdzież jak nie na wysypisku śmieci znajduje się równie atrakcyjny asortyment towarów konsumpcyjnych...

– A kiedy planujecie otwarcie pola?

– W przyszłym roku, na wiosnę...

Ponieważ lubię zwierzęta, to już wiedziałem, że w to wchodzę, tym bardziej że w ciągu długich dwunastu miesięcy wiele się jeszcze mogło zdarzyć. Mogły się pojawić w wodzie wydry, a kto wie, czy nie bobry nawet...

– W ten oto sposób pierwszy raz w życiu stałem na terenie First Warsaw Golf & Country Club. Chciałem opuścić to miejsce jak najprędzej, by ocalić jakiekolwiek niepogryzione przez komary i meszki fragmenty twarzy. W końcu to ona miała służyć do promocji nowego pola. Twarz dziobata pewno nie wzbudzałaby wystarczającej wiarygodności. Nie wiedziałem tylko dwóch rzeczy: na czym będzie polegać domniemana promocja i co ja za tym wszystkim zyskam. W samochodzie Stefański puścił jednak farbę odnośnie swoich oczekiwań.

– Jakby ktoś cię pytał, to masz po prostu mówić, że powstaje pierwsze w Polsce pole golfowe.

– A jakby nie pytał?

– To też.

Ten fragment umowy mi się podobał. Szansa, że w Polsce w roku 1991 ktoś zagai o pole golfowe, była równa zeru.

Członkostwo w FWG&CC z numerem dwa

Każdy przeprowadzony z kimkolwiek dialog o golfie kończył się po kilku zdaniach. Golf – słowo krótkie i taka też była o nim rozmowa.

– Będziesz miał pięćdziesięcioprocentową zniżkę za członkostwo w klubie – oznajmił Stefański, uprzedzając moje najistotniejsze pytanie.

– To znaczy? – zapytałem, bo nie miałem pojęcia, o jakiej kwocie mówimy. Wiedziałem, że opłaty klubowe bywają spore i sięgają nawet ceny samochodu, ale wiadomo, że różne bywają samochody: i dwudziestoletni trabant, i nowe ferrari.

– Zapłacisz trzydzieści-czterdzieści milionów złotych...

– Od razu, czy można na raty? – zagadnąłem, w przeświadczeniu, że prawdziwemu klubowemu już golfiście później nie będzie wypadało pytać o te rzeczy.

– No to... na raty.

– A na kiedy trzeba mieć te pieniądze?

– Za rok, na wiosnę. Może być?