Człowiek w cieniu - Eustachy Rylski - ebook + książka

Człowiek w cieniu ebook

Eustachy Rylski

4,4

Opis

Książka Rylskiego mówi o pożądaniu nie tylko niewypowiedzianym, ale i niemożliwym do spełnienia. „Gazeta Wyborcza”

Początek lat 90. XX wieku. Wakacyjna, wołżańska podróż trzydziestokilkuletniego warszawskiego notariusza gruntownie znudzonego swoim zajęciem i życiem staje się początkiem przygody z własną wyobraźnią. Zainspirowany przypadkową, jak mu się zdaje, rosyjską znajomością, zaczyna udawać kogoś kim nie jest. Czy mistyfikacja tego outsidera, obcego wszelkim tradycjom i mitologiom, warta jest ceny jaką przyjdzie mu za nią zapłacić? To rzecz dyskusyjna, której autor tej znakomicie napisanej mikropowieści nie rozstrzyga.

Za tę powieść autor został nagrodzony Nagrodą Literacką im. Józefa Mackiewicza

Eustachy Rylski, ur. 1944 r., prozaik, dramaturg, scenarzysta. Zadebiutował w 1984 roku dyptykiem powieściowym Stankiewicz. Powrót. Autor powieści Człowiek w cieniu, Warunek, Na Grobli, Obok Julii, tomów opowiadań Tylko chłód, Wyspa, Szara lotka, esejów Po śniadaniu. Laureat kilku prestiżowych nagród literackich. Tłumaczony na wiele języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Rański wiele sobie po tej podróży obiecywał. Każda podróż wzbudzała w nim mniej lub bardziej sprecyzowane oczekiwania i każda w jakiejś mierze je spełniała, ta nie spełniła żadnych. Tak mu się przynajmniej zdawało podczas jej trwania i długo po niej.

Matka Wołga okazała się martwa.

Wypełniona wodą ponad swoją miarę, ponad swoją naturę i ochotę, spływała za szybko, brutalnie rozpartym korytem, bez śladu kaprysu, nostalgii, dzikości, bez śladu, tak sądził, rosyjskości, jałowa i niezmienna jak jej brzegi.

Zachodni wysoki, piaszczysty, bezleśny, wschodni niski, bagienny, nieprzerwanie zarośnięty splątanymi krzakami, nad którymi melancholijnie snuły się wilgotne opary.

Wyż astrachański, który podobno od końca maja stawał jak drut na Powołżu, aż po Kazań, tego lata zawiódł.

Było wietrznie, deszczowo, dokuczliwie zimno.

Towarzystwo na pokładach nieciekawe. Polsko-rosyjski żywioł handlowy, umundurowany w laminowane dresy, adidasy i zadrukowane podkoszulki, banalny w swej irytacji związanej z niepogodą i w oczekiwaniu jakichś szczególnych, nie bardzo zresztą wiadomo jakich, atrakcji, które miałyby w zamian być im dostarczone.

W Rosji w tym czasie z wódką było krucho. Niekonsekwentna, imperialnie ostentacyjna lub tchórzliwie przyczajona prohibicja zrobiła jednak swoje. W tym względzie rzeczny statek „Friedrich Engels” był enklawą wolności i dostatku. Na wszystkich pokładach otwarte od świtu do nocy, a potem już przez całą dobę kioski, zwane na wyrost barami, oferowały rosyjską wódkę, mołdawskie wina, kaukaskie koniaki za śmieszne pieniądze. Udogodnienia związane z alkoholem były jedynymi, na jakie można było liczyć, ale też ich gama, by nie rzec – głębia, w miarę trwania podróży rekompensowała wszelkie niedogodności, niewygody czy wręcz afronty, jak na przykład sztywną i absurdalną porę śniadania, siódmą rano, skojarzoną z niezmiennym jadłospisem: cienką kawą, gliniastym pieczywem, niemieckimi serkami z wtopioną weń folią, z której nie można było ich obrać, i połową butelki zmrożonego na kość szampana unicestwianego gdzieś potem w zaciszu kabin.

Serwowali to kelnerzy młodzi, dobrze zbudowani, zręczni, lecz obcesowi, niekryjący niechęci do obsługiwanych, naznaczeni tym rosyjskim, a może tylko radzieckim poczuciem nieusprawiedliwionej wyższości i niższości zarazem. Trzeba przyznać, że wraz z upływem dnia zmieniali się na lepsze. Wieczorem na dansingu, a bywało, że już przy kolacji, niektórzy z nich stawali się wręcz przyjacielscy, wyzwalając się z toksycznej mieszaniny knajackiej chytrości i azjatyckiego dostojeństwa. Bratali się z obsługiwanymi, przymawiali żartami i docinkami, poklepywali po ramionach, przypijali, zapamiętywali imiona i otczestwa, by w kilka godzin później, w ogromnej sali katowanej mimo niepogody lodowatym nawiewem huczących klimatyzatorów, ołowianym spojrzeniem przygwoździć swoich gości do owalnych stołów, nim rozkolebanym krokiem podeszli do ich krawędzi, by w nieuprzejmym milczeniu podać to, co zawsze.

Rejs trwał już piąty dzień. Zamiar Rańskiego, by odwiedzić stare nadwołżańskie miasta, rozmywał się w nieustępującym deszczu. Jak na razie, poza Togliatti, nowym i już śmiertelnie wyczerpanym, dotkniętym wszystkimi radzieckimi plagami miastem, nie zobaczył niczego. Rzeczny statek, wielki jak lodowa góra, zatrzymywał się przy nabrzeżach, za którymi na wzgórzach lub na równinach, bliżej albo dalej, kusiły urodą kopuły cerkwi, kolumnady rządowych rezydencji, drewniane domki zatopione w leszczynowych ogrodach, wszystko to zresztą splugawione dymiącymi kominami fabryk i wielkopłytowymi osiedlami. Rańskiego pociągała zarówno rosyjskość, jak i radzieckość tych miast, ale po godzinnym mniej więcej postoju „Friedrich Engels”, nie zabierając pasażerów, nie uzupełniając paliwa ani prowiantu, odpływał od brzegu równie bezsensownie, jak do niego przybijał.

Kiedy o mglistym, lodowatym świcie statek zawinął do portu w Syzraniu, a po śniadaniu, nie rzucając trapu, odpłynął, Rański zapytał ruchliwego kurdupla, spełniającego rolę, jak się okazało, raczej agenta handlowego niż przewodnika, o przyczynę tej niegościnności.

– Nie było po co – grzecznie odpowiedział agent.

– A w Togliatti? – zirytował się Rański.

– W Togliatti był towar – odpowiedział agent jeszcze grzeczniej. Wykręcił się na pięcie i odszedł, utwierdzony pewno w przekonaniu, że w każdym rejsie trafi się jakaś menda, z którą nie wiadomo, co począć.

W istocie to samo musiał sobie pomyśleć samotny sąsiad Rańskiego przez ścianę kajuty, gdy przy butelce armeńskiego koniaku zapytał młodego człowieka o cel wołżańskiej wyprawy.

– Zamierzam zwiedzać – odpowiedział Rański.

– Co mianowicie? – zapytał kompletnie zaskoczony sąsiad.

– Co się da.

– Ale pan tego nie robi.

– Bo mi się to uniemożliwia.

Poznali się tydzień temu na Dworcu Kazańskim w Moskwie, na swój sposób polubili i poprosili o sąsiednie kabiny na statku. Podczas dwudziestogodzinnego oczekiwania na pociąg nad Wołgę, w jednym z przepastnych tuneli dworca, owiewani hulającymi na wszystkie strony przeciągami, dawali sobie krótkie zmiany w pilnowaniu bagaży, których wtedy w Rosji, z wiadomych względów, nie należało deponować w przechowalniach. Przypatrywali się wpływającym do tuneli potokom szarych, zmęczonych i rozdrażnionych ludzi, wśród których plebejską urodą, fantazją i zadzierzystością wyróżniali się podchmieleni marynarze trzech flot z patelniami czapek zawadiacko zsuniętych na potylicę.

– Dopóty Rosji, dopóki tych zuchów – powiedział właśnie poznany niewysoki pięćdziesięciolatek, w binoklach na stalowym łańcuszku, upozowany na stołypinowskiego inteligenta. Mówił krótką, rwaną ruszczyzną, jaką posługują się czasem mieszkańcy Przedkaukazia, i Rański, osłuchany z północną, jarosławsko-nowogrodzką frazą zapamiętaną przez matkę, frazą, której nie lubił i nigdy się nie nauczył, z przyjemnością przysłuchiwał się praktyczności języka, jakiego używał inżynier.

Bo tak się też przedstawił. Nie z imienia, otczestwa czy nazwiska, ale z zawodu, wręcz funkcji. Odbywa inspekcyjną podróż do Wołgi, a potem rzeką w dół do Astrachania, by skontrolować stan śluz, wind wodnych, umocnień i nadbrzeży na środkowym i południowym odcinku rzeki.

Rański wyraził przypuszczenie, że to bardzo odpowiedzialna misja, a inżynier stwierdził, że właśnie z tej przyczyny przez trzy tygodnie trwania rejsu odda się jej bez reszty. Opowiadał o dobrych technicznych genach wołżańskich konstrukcji, ich wrodzonym zdrowiu pochodzącym stąd, że stworzyli je budowniczowie wykształceni na cesarskich politechnikach, mając do dyspozycji tysiące niewolników z okolicznych łagrów, z których wysiłkiem, a więc i życiem, nie musieli się liczyć.

– Bo czas był lat trzydziestych – rzekł posępnie inżynier, a mętne spojrzenie za szkłami binokli zabłysło na chwilę dziko.

Rański przeprosił go wtedy, poszedł do kibli na papierosa, a gdy wrócił, zanurzyli się w nieśpieszną rozmowę. Wspominam ją nie dlatego, by miała ona jakieś znaczenie dla opowiadanej historii, tylko dlatego, że nasz bohater czuł się w niej dobrze i bezpiecznie, co nie zawsze się zdarza. Mam na myśli rozmowy, które bywają odpoczynkiem od milczenia. Ale tego wietrznego, pochmurnego popołudnia, z przyczajonym na Wołdze deszczem, inżynier nie był usposobiony do żadnej rozmowy. Butelkę koniaku wypili w zasadzie w milczeniu. Rański, rozglądając się po zajmowanej przez inżyniera kajucie, naznaczonej już tym nieporządkiem, by nie rzec niechlujstwem, jakim potrafią nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę otoczyć się samotni mężczyźni, nieporządkiem natychmiast podszytym brudem, zapytał go o nieobecność na posiłkach. Inżynier odpowiedział, że wymagałoby to mitręgi niewartej przyjemności. Musiałby się przecież ogolić, umyć, uczesać, prawdopodobnie ubrać, odczekać swoje przy stole z przypadkowymi współbiesiadnikami, dla których powinien być miły, a przynajmniej uprzejmy, a przede wszystkim musiałby wstać z łóżka. A na to nie ma najmniejszej ochoty.

Tracąc tak niewiele, obywa się bez śniadania i obiadu, a kolację i alkohol donosi mu umówiony oficjant i, Bogu dzięki, czyni to dyskretnie.

– No, a pańska inspekcja? – zapytał Rański, odchylając się na miękkim, wygodnym krześle.

Inżynier odpowiedział posępnym spojrzeniem, po którego strunie spłynęło rosyjskie naplewatielstwo.

Czym on się w takim razie zajmuje, zastanowił się Rański, rozglądając się za jakąś książką czy gazetą, których obecność usprawiedliwiłaby w jakimś stopniu tę abnegację, ale niczego takiego nie dostrzegł.

Właśnie otworzył usta, by zadać to pytanie, gdy usłyszał odpowiedź:

– A pan?

No właśnie, tym, czym zawsze, to znaczy niczym.

Jakkolwiek wyglądałoby to z zewnątrz, życie Rańskiego upływało na niczym. Do trzydziestki uważał, że jeszcze na wszystko jest czas, po trzydziestce, że już na wszystko za późno.

Życie upływało mu na niczym i tak upływała ta podróż.

Pętała go niemoc, która jednocześnie nie wykluczała przyjemności. Można powiedzieć, że odczuwał ją intensywniej niż inni, ale przyjemność mijała i natychmiast, bez żadnego poślizgu, wpadał w otchłań niemocy i smutku.

Papieros, ładna dziewczyna, jedzenie, gdy był głodny, czasami alkohol, czasami trawka lub psychotropy, mniej czy bardziej racjonalny wysiłek fizyczny przywracały go życiu na chwilę, na moment, dając jakąś iluzję i szybko jej pozbawiając. Istotą melancholii, do której wracał, nie była cicha rezygnacja, filozoficzna zgoda na porządek rzeczy, ale bunt, tym bezsilniejszy, im mijająca przyjemność wydawała mu się bardziej bezpowrotna.

– Proszę brać przykład ze mnie – powiedział dwa dni później inżynier, gdy Rański zwierzył mu się ze swojego nastroju. – Rzecz polega na tym, by przyjemności przedłużać, wyszukując te, które poddadzą się takiemu oczekiwaniu.

Rański odpowiedział mu, że to nie jest możliwe, gdyż istotą przyjemności, jakich doświadcza, jest ich przelotność. Przeklęta przelotność.

– Takie pan sobie wybiera, panie Aleksandrze; gdyby jednak zechciał pan wziąć przykład ze mnie... Od początku podróży nie wstaję praktycznie z łóżka. Nie czeszę się, nie golę, nie myję. Nie upijam się, ale też nie trzeźwieję. Zanurzam się coraz głębiej w świat bliższy snom niż rzeczywistości, mając nadzieję, że pozwoli mi on odkryć coś, czego nie jestem w stanie nawet się domyślić. Nieważne, na ile usprawiedliwiona jest nadzieja, ważne, że w nią wierzę i z tej wiary czerpię przyjemność, która będzie trwała tak długo, jak zechcę. Jak zechcę, panie Aleksandrze.

– To nie dla mnie! – przerwał mu gwałtownie Rański.

Spacerując po zamienionej w istny chlew kajucie swego sąsiada, zapytał ostro:

– Czy nie ma pan wrażenia, że to zanurzanie się, powolny dryf, to półtrzeźwe i półpijane lewitowanie w miarę upływu czasu zamienia spodziewaną przyjemność w oczywistą udrękę, kiedy doświadczamy upokarzającego prymatu ciała nad duchem? Kiedy przyznać musimy, że wzlot ducha jest niższy, a upadek ciała głębszy?

– To zależy od ciała – skwitował inżynier.

Nie da się ukryć. Miał nadspodziewanie dobre ciało. Niewysoki, suchy, barczysty, smagły, o małej, gotyckiej czaszce osadzonej na muskularnej, nietkniętej upływem czasu szyi. Nie była to powierzchowność, która rzuca się w oczy, ale im dłużej się ją poznawało, tym trudniej było doszukać się w niej jakiegoś błędu czy dysfunkcji. Rański miał wrażenie, że nawet od czasu do czasu brutalnie doświadczane kaprysami swego właściciela ciało to jest konstrukcją ponad potrzeby urzędniczego życia i szarej, rodzinnej egzystencji.

Po cholerę mu takie ciało, zastanawiał się nie bez zazdrości, porównując je z własnym.

Gdzieś na wysokości Wolska, kiedy nikt nie czekał już na poprawę pogody, pojawiły się dwa chłodne, ale słoneczne dni. Dwa tylko wprawdzie, bo przed Wołgogradem lunęło jak nigdy wcześniej, ale jednak.

Na statku zmienił się nastrój i sytuacja. O nastroju wiadomo, więc spróbujmy opowiedzieć o sytuacji.

Od początku rejsu Rański miał podejrzenie, że oprócz podróżnych, których zna, spotyka i rozróżnia, są też tacy, których nie widuje.

Zaryglowana część trzeciego pokładu, nieudostępniona podróżnym, ale przecież odwiedzana siłownia, kilkustolikowa zona oddzielona od reszty sali jadalnej wyraźną przestrzenią, z zastawą sugerującą, że podaje się tu jedzenie wykwintniejsze niż reszcie, agresywny, prostacki, nieujarzmiony i na swój sposób porywający rock, dobiegający czasami przed świtem do kabin podróżnych, nie z dołu, gdzie gnieździła się załoga, ale z samego szczytu statku, wreszcie – niedefiniowalna, ale obecna atmosfera niedopowiedzenia i uciążliwej radzieckiej dyskrecji.

Wszystko to budziło w Rańskim wrażenie opresji, jakiej ten wielki i piękny rzeczny statek był poddany i z jaką się na swój sposób zmagał.

I nie mylił się. Słońce wywabiło podróżnych, których nie znał, na pokład. Było ich kilkunastu, zbitych w czambuł, na drewnianych leżakach.

Nie poddawali się żadnemu wspólnemu opisowi, gdyż na pierwszy rzut oka nie było niczego, co by ich łączyło. Bo to, że byli jakoś zwierzęco głodni słońca, tak głodni, że złamali zasadę, której podczas chłodu, wiatru i deszczu byli wierni, to można było dostrzec dopiero po jakimś czasie.

Więc każdy z nich był inny. Nie jednoczył ich strój, wiek, temperament. Być może wzbudzali respekt, gdyż nikt z pozostałych nie próbował się z nimi bratać, a monotonia podróży i jej nadaremność skłaniały do takich zachowań.

W kilka godzin później, gdy Rański przyniósł inżynierowi do kajuty keks i wodę, jego zamroczony alkoholem i nieustępująco przytomny sąsiad zapytał, czy cechą, która wyróżnia mężczyzn z trzeciego pokładu, nie jest przypadkiem stepowość.

– Stepowość? – Rański trącił stylizowany na Royal Navy barometr przytwierdzony do drewnianej ściany kabiny. – A cóż miałoby to znaczyć, teraz, u schyłku wieku?

Inżynier rozłożył ręce. Miał suche, wytrawione, nietknięte fizyczną pracą dłonie z artretycznymi palcami.

– Koczowniczość? Nieustającą włóczęgę? Chód nieludzki, mowę powolną? Ruchliwość, smagłość, pałąkowatość?

Inżynier splótł palce, aż trzasnęły kostki.

– A może aurę nieokiełznania, w której rodzą się i umierają ci ludzie, niezależną od przypadków, jakie niesie ze sobą życie, lub odwrotnie, łatwość poddania się każdej przemocy i nieograniczoną możliwość jej znoszenia. Cóż więc miałoby to znaczyć?

– Każde z osobna – odpowiedział inżynier – wszystko razem.

Po czym dodał, że miał na myśli również gotowość do okrucieństwa. Nie skłonność do okrucieństwa, bo tę od czasu do czasu nosi w sobie każdy, ale nieustępującą gotowość.

Nie spodobało się wtedy Rańskiemu to, co powiedział o podróżnych z trzeciego pokładu inżynier, a jeszcze bardziej nie spodobał mu się grymas oszpecający jego twarz i moment dzikiego spojrzenia zza szkieł binokli, spojrzenia, które zrujnowało do spodu całą inteligencką stylizację.

A jeżeli już o tym mowa, to drugiego lub trzeciego dnia rejsu Rański, tak bez okazji, powiedział inżynierowi, że z tą swoją suchą muskularnością przypomina mu trochę Iwana Bunina, i odniósł wrażenie, że jego sąsiad nie zrozumiał porównania.

Wtedy go to zdziwiło, dzisiaj zaniepokoiło, gdyż nigdy nie ufał mistyfikacjom.

Spojrzał przez zaryglowane okno.

Tor wodny prowadził teraz stroną wschodnią, ale piaszczyste skarpy zachodniego brzegu z powodu wielkiej przejrzystości powietrza widać było ostrzej niż kiedykolwiek. To spowodowało, że niemiła myśl o nieopatrznym zobowiązaniu, jakie Rański podjął wobec matki, znowu zaczęła go nurtować.

Zobacz świt nad Wołgą, gdy wpłyniecie w stepy, poprosiła go matka. Zobacz i opowiedz mi o nim. Jak słońce wstaje znad Azji i podnosi się nad Europą. Zapamiętaj wszystko, co zobaczysz. Za Carycynem, dodała dzień później ciotka, rzeka gwałtownie skręca w lewo, by od Kamiennego Jaru już nieodwołalnie ruszyć ku Kaspijowi wśród piołunowych pól. Bo do Carycyna jeszcze się waha, jakby chciała to tu, to tam, jak to rzeka.

Rański pomyślał wtedy, że po dwóch dniach słonecznych może przyjść i trzeci, i gdyby jego sąsiad zdecydował się mu towarzyszyć, to on, tak niechętny rannemu wstawaniu, mógłby się przemóc albo, lepiej jeszcze, poczuwać wspólnie przy butelce armeńskiego koniaku lub kilku mołdawskich winach i wyjść na pokład o świcie, bez poświęcenia.

Ale inżynier nie był dobrze usposobiony i nic w trakcie ich rozmowy, a właściwie milczenia, nie zmieniło się na lepsze. Przeciwnie, Rański miał wrażenie, że jego sąsiad stężał w niechęci do czegokolwiek.

Jakaś stalowa struna, która niezależnie od okoliczności, jak się Rańskiemu zdawało, organizowała tego człowieka, napięła się i inżynier znieruchomiał niczym na nią nawleczony.

Binokle zawisły na łańcuszku. Źrenice skryły się pod powiekami. Długie, uwodzicielskie rzęsy zasłoniły cienie pod oczami. Dłoń zamarła na krawędzi stołu.

II

Trzy miesiące później, w wypindrzonej willi na przedmieściu Warszawy, wrześniowego popołudnia, w dniu słonecznym i ciepłym, ale już jesiennie wiotkim, spoglądając na niemych posłańców, Rański przypomniał sobie mężczyzn z trzeciego pokładu.

Mimo zapachu lawendy i zadbanych paznokci, mimo koszul od Saint Laurenta, krawatów od Stapletona, mimo garniturów od Bossa i butów od Ranieriego czuć ich było dymem ognisk, końskim potem, źle wyprawioną skórą.

Milczący, blado uśmiechnięci, ostrożni.

Przy owalnym stole siedziało ich wtedy pięciu. Oprócz stepowych Rański, Sebek Pasławski i Gites. Sebek był pleczystym czterdziestolatkiem, w rozchełstanej na piersiach satynowej koszuli, z szeroką plebejską twarzą o rysach wyrażających chęć życia i użycia. Przy każdym gwałtownym geście, a nie skąpił ich sobie, srebrne bransoletki opadały dzwoneczkami na dłoń. Śpiewał niewyszkolonym barytonem.

Jamszczik, nie gani łoszadiej.

Siedzący po jego prawej, żylasty, wilczy, z ogoloną do skóry czaszką, to Gites. Zrobił nadaremny ruch ręką, jakby chciał przypomnieć: człowieku, kurwa, zachowuj się.

Można było odnieść wrażenie, że kumpelska wymówka jest kontynuacją jakiegoś obsesyjnego oczekiwania, równie pewnie nadaremnego, jak ten gest sprzed chwili, tym bardziej że w oku śpiewaka zjawiła się łza. A to nie wróży nic dobrego.

Rański był spięty bardziej niż zwykle. Drżały mu ręce, a wraz z nimi końce noża i widelca. Twarz zbladła na płótno, a nos zaszklił się zimnym potem. Głowę ściskała rozżarzona obręcz, a stopy kostniały w zimnie. Nie spodziewał się niczego dobrego po sobie podczas tego wystawnego i przeciągającego się obiadu, ale neurotyczność reakcji przekroczyła jego najgorsze przypuszczenia. Mimo to trwał w cierpieniu, nie tykając alkoholu.

Kak grusno, toskliwo krugom, dalok biezotradiem maj put, a proszłoje każetsa snom...

Śpiewak urwał. Łyknął koniaku, przetarł wargi serwetą, przeciągnął dłonią po obficie skropionych brylantyną włosach. Wyzwolił błazeńską łzę z oka, która spłynęła po policzku, i zapytał tych dwóch z naprzeciwka:

– Czemu nie śpiewacie?

Stepowi spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli. Pasławski rozłożył ręce. Bransoletki umknęły z nadgarstków gdzieś w czeluść szerokiej koszuli. Zwrócił się do siedzącego po prawej:

– O co chodzi, Gites?

Zapytany uśmiechnął się niespokojnie. Przyłożył dłonie do wygolonej czaszki. Odpowiedział cicho.

– Odwalili kawał drogi, Sebek. Odwalili kawał sakramencko długiej drogi.

Zegar w głębi domu wybił piątą. Łagodny podmuch wiatru wwiewał firankę przepasaną kokardą w głąb jadalni. Rański poczuł na plecach chłód. Machinalnie zaciągnął na sobie marynarkę i zacisnął krawat. Był podobnie jak stepowi coraz szczelniej zapięty w opozycji do Sebka i Gitesa, którzy się coraz bardziej rozchełstywali, nieczuli na zaledwie letniość popołudnia podszytego późnym wrześniem.

– Wziąłem to pod uwagę – Sebek uśmiechnął się lubieżnie, przeciągając masywne ciało – wziąłem to pod uwagę, Gites, i dlatego przyjmuję ich lepiej niż kogokolwiek. Szanuję Witię Czeremyszkina i podejmuję jego chłopaków najgościnniej, jak potrafię. Jest żarcie, picie, jest muzyka. O co więc chodzi?

Gites westchnął i pochylił nad stołem łysą czaszkę.

Otwartą, ciężką dłonią Sebek przygarnął kumpla. Zapytał jowialnie:

– Dygasz?

Gites popatrzył na Rańskiego.

– Nie posądzaj mnie o to, Sebek.

– Więc kto dyga?

– Nie wiem, Sebek.

Pasławski spojrzał na Rańskiego.

– Więc jest benka?

– Tego nie powiedziałem – rzekł po chwili Gites. – Ale nie dygam. Pamiętasz, żebym kiedyś dygał?

Pasławski jak wahadło przeniósł zaolejone spojrzenie na Gitesa.

– A rejent?

– Rejent to nie mój kłopot.

Rański poczuł, jak strużka lodowatego potu płynie mu od karku, wzdłuż kręgosłupa.

Gites skrył niedużą głowę w dłoniach jak szufle i dokończył.

– Chodzi o to, Sebek, że oni nie przyjechali się tu najeść.

– Zauważyłem – zgodził się Sebek.

– Ani napić.

– Zauważyłem.

– Nie przyjechali też pośpiewać.

– Dlatego brakuje mi tego wzruszenia – Sebek przymknął powieki.

Gites rzekł ostrożnie:

– Czas byłoby pogadać.

Sebek znowu zanurkował w romans. Śpiewał z niewątpliwym wyczuciem frazy i nastroju. Parodia samego siebie, do jakiej się podpuszczał, brała na moment górę, szybko jednak pochłaniana przez niepodważalną urodę materii i wykonania. Brakowało mu drugiego głosu. Przeszła koda, przeszedł refren, Sebek wyrżnął otwartą dłonią w stół i powiedział bez złości:

– Kiedy czas na co, ja decyduję. W każdym razie w tym domu.

Odchylił się na krześle, wypiął brzuch i z niezapalonym papierosem uczepionym wargi oddał się sentymentom sprzed chwili. Mdła nitka nudy poczęła motać go w pajęczynę senno-pijackiego rozleniwienia.

Minął kwadrans. Rański złożył dłonie przy ustach. Gest był nieco pedalski, głos nieco drżący.

– Panie Pasławski, uważam, że powinniśmy ich wysłuchać.

Sebek odchylił się na krześle, tak że jego głowa znalazła się w całości poza masywnym, rzeźbionym oparciem. Zapytał, błądząc wzrokiem po suficie:

– Chłopaków od Czeremyszkina? – zachichotał i przewalił się na stronę Rańskiego, tak że ten poczuł jego wielkie, rozgrzane jak piec ciało.

– Tego nie powiedziałem, panie Pasławski.

– A co powiedziałeś?

Rański zacisnął szczęki, aż pod gładko wygoloną skórą zamigotały gruzełki muskułów.

– Tak czy owak – rzekł Sebek – rejent nam się rozgadał. Jak rzadko.

Zaolejonym wzrokiem przyglądał się, jak Rański nerwowo zajmuje się jedzeniem, długo i uważnie układając na garbku widelca piramidę sałatki, i jak potem drżącą ręką niesie ją do ust, trzymając łokcie przy sobie.

– Co się tak męczysz! – wrzasnął.

– Słucham?

– Pytam, co się tak męczysz? – Sebek wskazał salaterkę. – Nie prościej załadować na widelec jak pan Bóg przykazał albo na łyżkę, albo, nie przymierzając, w garść i do ryja? O tak!

Nabrał dłonią sałatkę i wpakował ją sobie do ust. Posłańcy przypatrują mu się z zainteresowaniem, a potem przenoszą wzrok na Rańskiego. Ten pochylił głowę i odpowiedział uprzejmie:

– Nie sądzę.

– Co nie sądzę? – zapytał zaczepnie Sebek.

– Nie sądzę, żeby było prościej.

– Sądzę, nie sądzę – przedrzeźnił go Sebek. – Jak ja lubię takie gadki... Chryste Panie! Jak ja lubię takie gadki! Nie sąąądzę...

Trącił Gitesa kułakiem w bok i zapytał:

– Czy