Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn lata 20. ubiegłego wieku. Młoda australijska panna przyjeżdża do wuja, Brytyjczyka z charakteru i obyczajów. On przerażony, najchętniej uciekłby z własnego domu, ona pełna życia, szukająca wrażeń. No i zaczyna się komedia pomyłek i niezrozumienia, a to wszystko przy grasujących bandytach, kasiarzach i złodziejach londyńskiego półświatka.
Bardzo przyjemna lektura, trochę zapomnianego świata dżentelmenów, a trochę złodziejskiego fachu i niezbyt rozgarniętego detektywa. Ale bardzo wciągająca. Stary, dobry brytyjski kryminał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 201
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału The Man without the Face
Copyright © 2025, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8241-143-0
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zasoby wykorzystane na okładce: adobe stock (©croisy, ©SergeyBitos, ©Vector Tradition, ©Angga)
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
[email protected]@wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
– Panna Diana jest sierotą – oświadczył wzruszony pan Collings.
Miał słabość do sierot. W codziennych rozmowach z klientami pan Collings był człowiekiem oschłym, powściągliwym i namiętnie, choć zimno kochającym się w kompromisach. Procesujący się wchodzili do biura adwokata, promieniejąc radością, czując, że wrogowie sami oddaliby się im w ręce, przychodzili, rozprawiając z zapałem o pięciokrotnym odszkodowaniu, o zupełnym zmiażdżeniu osób czy instytucji, które ich obraziły. Wychodzili zaś na ulicę lśniącą od blasku australijskiego słońca ze świadomością przegranej, z chaosem w głowie, z przeczuciem chmurnej przyszłości. Pan Collings nie wierzył w procesy. Wierzył, że sprawy zawsze dadzą się jakoś ułożyć.
Gdyby jakaś ofiara mordu mogła zjawić się w gabinecie pana Collingsa i oświadczyć mu: „Mam świetną sposobność procesu z Binksem, przed chwilą mnie zastrzelił. Sądzę, że odszkodowanie jest pewne?”. Pan Collings odpowiedziałby bez wahania: „Przeciwnie, jest to całkiem wątpliwe: wiele rzeczy przemawia za Binksem, a pan znajdzie się, uczciwie to powiem, w sytuacji dość niewygodnej, nosząc w sobie kulę Binksa, która mimo wszystko jest jego niezaprzeczalną własnością. Nigdy nie wiadomo, z jakiego punktu widzenia rzecz ujmie sąd, lepiej proszę powierzyć mi załagodzenie całej sprawy”.
Jedynie w kwestii sierot pan Collings nigdy nie zajmował niezdecydowanego stanowiska. Rodzice wychowywali go według najlepszych zasad, zmuszając do czytania w niedziele i święta umoralniających książeczek, pełnych powiastek o biednych dzieciach i przygarniających je kataryniarzach.
(W literaturze tej piętnowano również dosadnie figle łobuzów, urwipołciów i utrapieńców, którzy ciągną psy za ogon lub z premedytacją rzucają muchy w sieć zdradzieckich pajęczyn).
– Panna Diana jest sierotą – powtórzył pan Collings.
– Tak, od dziesięciu lat – zauważył cynicznie Wiliam Cathcart.
Pan Collings był tęgi, łysy i lubił poobiednie drzemki. Pan Cathcart przeciwnie, szczupły, o wąskiej twarzy, z gęstą czupryną, niesypiający nigdy po obiedzie, natomiast nie cierpiał sierot. Kojarzyły mu się z tak zawikłanymi prawniczo sprawami, jak kwestie donatio mortis causa1 czy też opieka nad nieletnimi.
Widząc sierotę, instynktownie kładł rękę na kieszeni, w której znajdował się portfel.
– Niezwykła sierota, jakiej jeszcze nigdy nie spotkałem – dodał teraz z lodowatą ironią – nieletnia sierota mająca sto tysięcy dolarów na rachunku bieżącym, daruje pan, ale nie mogę wzruszyć się do łez.
Pan Collings przetarł oczy i powtórzył uparcie:
– Mimo to ona jest sierotą. Pani Tetherby po prostu dała jej ciepłą ręką te pieniądze, nie ma w tym nic niezwykłego. Jeżeli dam (przełknął ślinę) sierocie pensa czy funta, czy tysiąc, czy jest w tym przekroczenie prawa lub jakaś niewłaściwość, zwłaszcza jeśli dzieje się to die in diem?2
Pan Cathcart pomyślał chwilę.
– W pewnych okolicznościach może zachodzić ewentualność de dolo malo3.
Pan Collings rozważył tę możliwość, określenie wydało mu się zupełnie niewłaściwe, ale nieobrażające. Powrócił więc do rzeczy:
– Pani Tetherby była osobą nieco ociężałą umysłowo, ale lubiła Dianę. Jej wola tego dowodzi. Zapisała tej dziewczynie wszystko, co posiadała.
– Wówczas nie miała już co zapisywać – przerwał cierpiący na niestrawność pan Wiliam Cathcart.
– Nie miała co zapisywać, bo już za życia Diana rozporządzała jej pieniędzmi.
– Ponieważ ciotka była ociężała, a przy tym kochała tę sierotę – obstawał przy swoim pan Collings.
– Nie ma chyba kobiety, która mniej byłaby powołana...
– Która byłaby mniej powołana – poprawił delikatnie pan Collings.
– Powołana do opieki nad dziewczyną z temperamentem Diany Ford, jak pani Tetherby. Szesnastoletnia pannica, która przeżyła już miłosną awanturę ze studentem...
– Ze studentem teologii, nie zapominajmy o tym – wtrącił pan Collings.
– Panna Diana czuła zapewne wyraźnie, że lepiej powierzyć swe serce studentowi teologii niż na przykład medycyny. Medyk zniszczyłby w niej wszystkie uczucia.
– Student teologii jest w danym przypadku daleko niebezpieczniejszy.
– W każdym razie, pani Tetherby radziła się nas w tej sprawie – wtrącił pan Collings.
– Tak, ale głównie, aby dowiedzieć się, czy panna Diana może uchodzić za współwinną śmierci pana Dempsi. Sama przyznała, że szczuła go psem.
Pan Collings rzekł cicho:
– Dempsi nie żyje, rozmawiałem z Dianą o tej sprawie, już po śmierci ciotki, osiem miesięcy temu. Pytałem ją, czy rana zostawiła ślady w postaci blizny, i otrzymałem odpowiedź, że było to jedynie draśnięcie – zresztą, konsekwentnie powtarzała, że usilnie stara się o Dempsim zapomnieć.
– Miły diabełek – rzekł pan Cathcart.
– Cóż, młodzi prędko zapominają nawet o niedyspozycjach żołądkowych – dodał znacząco pan Collings.
– Czy wypytywał pan pannę Dianę o niedyspozycje żołądkowe? – Wspólnik uśmiechnął się zjadliwie. Pan Collings podniósł wysoko brwi. Człowiek jego pokroju musiał odczuć bezsilność wobec tak jawnego prostactwa.
– Sierota... – zaczął, zmieniwszy ton.
W drzwiach ukazała się głowa sekretarza, który wycedził z urzędową powagą:
– Panna Diana Ford.
Wspólnicy kancelarii Collings & Cathcart wymienili spojrzenia.
– Prosić. – Drzwi się zamknęły. – William, proszę cię, bądź dla niej uprzejmy.
Pan Cathcart obruszył się.
– A czy możesz ręczyć, że ona będzie wobec mnie równie uprzejma? Może dasz mi gwarancję gotówką?
Jak świeżość kwiecia brzoskwini w wiosenny ranek, jak brzask letniego dnia nad zroszoną łąką, jak szept leśnego strumyka lub krzak różany, kwitnący w samotnej uliczce, tam w Starej Anglii – zjawiła się i stanęła na progu panna Diana Ford.
Pan Cathcart zarządzał w czasie wojny magazynem Komitetu Pomocy dla Armii i w owym czasie przyzwyczaił się do inwentaryzowania wszystkiego.
Zobaczył więc i zarejestrował:
Kobieta smukła, wzrost średni.
Oczy (dwoje) szaroniebieskie, duże, mniej więcej niewinne.
Usta – czerwone, dobrze wykrojone, nieco szerokie.
Nos – prosty, w kształcie nienaganny.
Włosy – złotawe, w loczkach.
Diana podobna była do tego rysopisu jak przeciętny obywatel do swego portretu w paszporcie. Było w niej coś z wiosny i świtu. Jej cera miała kolor płatka róży, a białość tej cery porównana z prawdziwą bielą wydawała się różowa. Jej ruchy były tak pełne wdzięku, że pan Cathcart jako człowiek żonaty odgadł od razu, że nie używa gorsetu.
Diana podeszła swobodnie do pana Collingsa i uścisnęła go. Wiliam Cathcart przymknął dyskretnie oczy, dzięki czemu nie zauważył błogiego uśmiechu, który przemknął po twarzy jego partnera.
– Dzień dobry wujaszkowi, dzień dobry wujaszku Cathcart.
– Dobry – mruknął pan Cathcart tonem niezbyt przyjaznym.
– Dobry – zdziwiła się, naśladując ten ton. – Jestem do pana jak najmilej usposobiona, nazwałam pana moim wujaszkiem!
– Słyszałem – oświadczył skwapliwie świeżo spokrewniony – jednak byłoby właściwsze, panno Ford, abyśmy nie wychodzili poza oficjalne ramy.
– Owszem, niech się pan oprawi, jak się panu podoba – westchnęła, zdejmując kapelusz i kładąc go na teczce z aktami. – Ach, wujaszku Collings, jestem naprawdę chora!
Pan Cathcart zerwał się przerażony.
– Mam dość Australii, ludzi, kolei, wszystkiego. Jadę do domu.
– Do domu! – powtórzył z westchnieniem pan Collings. – Moja droga Diano, jeśli przez dom rozumiesz Anglię...
– Anglię, oczywiście że Anglię. Jadę do mojego kuzyna Gordona Selsbury’ego.
Pan Collings poskrobał się po nosie.
– Czy to... starszy mężczyzna?
– Nie wiem. – Wzruszyła obojętnie ramionami.
– Ee... żonaty?
– Zapewne miły i przystojny. A wszyscy mili mężczyźni są żonaci, nie mówiąc o obecnych.
Pan Collings był kawalerem, mógł więc śmiać się z tej uwagi zupełnie swobodnie, pan Cathcart przeciwnie, był żonaty i dlatego nie znalazł w niej nic zabawnego.
– Zapewne pan... ee... Selsbury otrzymał już telegram i nie zachodzi żadna przeszkoda co do wyjazdu?
– Oczywiście, jest zachwycony zapowiedzianą wizytą.
Pan Cathcart pokiwał poważnie głową.
– Pani ma dwadzieścia lat i jest niepełnoletnia. Sądzę, że powinniśmy mieć bliższe dane tej osoby, to znaczy pana Selsbury’ego, hm, jak sądzisz, Collings?
– Hm, zapewne, byłoby to wskazane – rzekł bez wielkiego przekonania pan Collings patrząc na Dianę z czułością niemal ojcowską.
Diana uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy białych ząbków.
– Zamówiłam już kabinę, śliczną, z łazienką i salonikiem. Ściany obite błękitnym brokatem, łóżko na środku, tak że spada się raz na lewo, raz na prawo.
Wiliam Cathcart uznał, że teraz należy wystąpić.
– Przykro mi, lecz nie mogę wyrazić zgody na pani wyjazd – powiedział spokojnie.
– Czemu? – zdziwiła się.
– Dlaczego? – zapytał niespokojnie pan Collings.
– Ponieważ – odparł pan Cathcart – droga panno, zgodnie z duchem starego prawa tego kraju jest pani niepełnoletnia, a pan Collings i ja znajdujemy się wobec niej in loco parentis4. Zresztą mógłbym być pani ojcem.
– Ba, nawet dziadkiem – przyznała spokojnie panna Diana. – Ale co to ma do rzeczy? Jadąc tutaj z Bendigo, spotkałam w pociągu sześćdziesięcioletniego chłopca, który usilnie starał się zawrzeć ze mną znajomość. Jeśli serce jest młode, wiek nie odgrywa żadnej roli.
– To prawda – rzekł pan Collings, który serce miał bardzo młode.
– W każdym razie, mówiąc krótko, pani wyjazd jest niemożliwy – oświadczył kategorycznie pan Cathcart. – Sądzę, że nie będę zmuszony uciekać się do orzeczenia sądu.
– Zaraz, zaraz, proszę pana – przerwała Diana, usuwając z krzesła stos bezcennych tomów prawniczych i siadając. – Przed chwilą, proszę poprawić mnie, jeśli się źle wyrażę (co zresztą zdarza się rzadko), przed chwilką pogrążył mnie pan zupełnie swoim Loco parentis, ale teraz z kolei proszę mi coś powiedzieć o Locus standi5!
– Jak? – zapytał nieco zmieszany William.
– Nie znam się na formułach prawnych – ciągnęła Diana z powagą. – Wychowałam się na cichym odludziu, wśród stepów Kara-Kara, ale mimo całej mojej ignorancji zdaję sobie sprawę, że bez strony skarżącej, czyli bez powoda, najgenialniejszy adwokat nie może wnieść skargi sądowej, chyba jeśli zakochał się szczęśliwie i nie odzyskał jeszcze zdrowego rozsądku.
Pan Wiliam Cathcart wzruszył ramionami, po czym widząc, że Diana biegnie ku niemu, wziął szybko pióro do ręki.
– Wujaszku Cathcart – zabrzmiał miękko głos Diany. – Ufam i proszę, abyśmy rozstali się przyjaciółmi. Modlę się codziennie: Boże spraw, aby wuj Cathcart był wesoły i coraz milszy. Ach, jakie byłoby to cudowne.
„Wuj” Cathcart skrzywił się i rzekł z przekąsem:
– Proszę, niech pani myśli o sobie, panno Diano, trudno, nie mogę kłaść mojej starej głowy na pani ramieniu. Zrozumiemy się, kiedy będzie pani starsza.
– Być może, ale nie zawadziłoby spróbować – zauważyła z uśmiechem.
Przy kolacji Collings strącił popiół z cygara na spodek od filiżanki i zapytał:
– Jaki on jest, ten Selsbury?
– Cudowny! – oświadczyła Diana. – Zajął szóste miejsce (na ośmiu) w regatach uniwersyteckich. Po prostu szalenie mi się podoba.
Collings spojrzał na nią z zachwytem,
– A on... czy także będzie szaleć za tobą?
Diana uśmiechnęła się.
Pudrując koniec noska, pochylona nad lusterkiem umieszczonym wewnątrz podręcznej torebki, powiedziała gorąco i cicho:
– Będzie.
1 (łac.) darowizna w wyniku śmierci ↩
2 (łac.) łacińskie wyrażenie prawne, które można przetłumaczyć jako „z dnia na dzień”. Odnosi się do czegoś, co ma zastosowanie na co dzień lub z dnia na dzień, a nie przez dłuższy okres ↩
3 (łac.) w złej intencji ↩
4 (łac.) pełniąc obowiązki rodzica ↩
5 (łac.) Legitymacja procesowa – oznacza wynikające z przepisów prawa materialnego bądź prawa procesowego uprawnienie do uczestniczenia w konkretnym postępowaniu cywilnym w charakterze powoda (legitymacja czynna) lub pozwanego (legitymacja bierna) lub dokonania określonej czynności procesowej. ↩