Człowiek bez twarzy - Edgar Wallace - ebook + audiobook + książka

Człowiek bez twarzy ebook i audiobook

Edgar Wallace

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Londyn lata 20. ubiegłego wieku. Młoda australijska panna przyjeżdża do wuja, Brytyjczyka z charakteru i obyczajów. On przerażony, najchętniej uciekłby z własnego domu, ona pełna życia, szukająca wrażeń. No i zaczyna się komedia pomyłek i niezrozumienia, a to wszystko przy grasujących bandytach, kasiarzach i złodziejach londyńskiego półświatka.

 

Bardzo przyjemna lektura, trochę zapomnianego świata dżentelmenów, a trochę złodziejskiego fachu i niezbyt rozgarniętego detektywa. Ale bardzo wciągająca. Stary, dobry brytyjski kryminał.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 13 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Dariusz Klimek

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału The Man without the Face

Copyright © 2025, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-8241-143-0

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zasoby wykorzystane na okładce: adobe stock (©croisy, ©SergeyBitos, ©Vector Tradition, ©Angga)

Korekta: Dorota Ring

Skład: Jacek Antoniuk

[email protected]@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

– Panna Diana jest sierotą – oświadczył wzruszony pan Collings.

Miał słabość do sierot. W codziennych rozmowach z klientami pan Collings był człowiekiem oschłym, powściągliwym i namiętnie, choć zimno kochającym się w kompromisach. Procesujący się wchodzili do biura adwokata, promieniejąc radością, czując, że wrogowie sami oddaliby się im w ręce, przychodzili, rozprawiając z zapałem o pięciokrotnym odszkodowaniu, o zupełnym zmiażdżeniu osób czy instytucji, które ich obraziły. Wychodzili zaś na ulicę lśniącą od blasku australijskiego słońca ze świadomością przegranej, z chaosem w głowie, z przeczuciem chmurnej przyszłości. Pan Collings nie wierzył w procesy. Wierzył, że sprawy zawsze dadzą się jakoś ułożyć.

Gdyby jakaś ofiara mordu mogła zjawić się w gabinecie pana Collingsa i oświadczyć mu: „Mam świetną sposobność procesu z Binksem, przed chwilą mnie zastrzelił. Sądzę, że odszkodowanie jest pewne?”. Pan Collings odpowiedziałby bez wahania: „Przeciwnie, jest to całkiem wątpliwe: wiele rzeczy przemawia za Binksem, a pan znajdzie się, uczciwie to powiem, w sytuacji dość niewygodnej, nosząc w sobie kulę Binksa, która mimo wszystko jest jego niezaprzeczalną własnością. Nigdy nie wiadomo, z jakiego punktu widzenia rzecz ujmie sąd, lepiej proszę powierzyć mi załagodzenie całej sprawy”.

Jedynie w kwestii sierot pan Collings nigdy nie zajmował niezdecydowanego stanowiska. Rodzice wychowywali go według najlepszych zasad, zmuszając do czytania w niedziele i święta umoralniających książeczek, pełnych powiastek o biednych dzieciach i przygarniających je kataryniarzach.

(W literaturze tej piętnowano również dosadnie figle łobuzów, urwipołciów i utrapieńców, którzy ciągną psy za ogon lub z premedytacją rzucają muchy w sieć zdradzieckich pajęczyn).

– Panna Diana jest sierotą – powtórzył pan Collings.

– Tak, od dziesięciu lat – zauważył cynicznie Wiliam Cathcart.

Pan Collings był tęgi, łysy i lubił poobiednie drzemki. Pan Cathcart przeciwnie, szczupły, o wąskiej twarzy, z gęstą czupryną, niesypiający nigdy po obiedzie, natomiast nie cierpiał sierot. Kojarzyły mu się z tak zawikłanymi prawniczo sprawami, jak kwestie donatio mortis causa1 czy też opieka nad nieletnimi.

Widząc sierotę, instynktownie kładł rękę na kieszeni, w której znajdował się portfel.

– Niezwykła sierota, jakiej jeszcze nigdy nie spotkałem – dodał teraz z lodowatą ironią – nieletnia sierota mająca sto tysięcy dolarów na rachunku bieżącym, daruje pan, ale nie mogę wzruszyć się do łez.

Pan Collings przetarł oczy i powtórzył uparcie:

– Mimo to ona jest sierotą. Pani Tetherby po prostu dała jej ciepłą ręką te pieniądze, nie ma w tym nic niezwykłego. Jeżeli dam (przełknął ślinę) sierocie pensa czy funta, czy tysiąc, czy jest w tym przekroczenie prawa lub jakaś niewłaściwość, zwłaszcza jeśli dzieje się to die in diem?2

Pan Cathcart pomyślał chwilę.

– W pewnych okolicznościach może zachodzić ewentualność de dolo malo3.

Pan Collings rozważył tę możliwość, określenie wydało mu się zupełnie niewłaściwe, ale nieobrażające. Powrócił więc do rzeczy:

– Pani Tetherby była osobą nieco ociężałą umysłowo, ale lubiła Dianę. Jej wola tego dowodzi. Zapisała tej dziewczynie wszystko, co posiadała.

– Wówczas nie miała już co zapisywać – przerwał cierpiący na niestrawność pan Wiliam Cathcart.

– Nie miała co zapisywać, bo już za życia Diana rozporządzała jej pieniędzmi.

– Ponieważ ciotka była ociężała, a przy tym kochała tę sierotę – obstawał przy swoim pan Collings.

– Nie ma chyba kobiety, która mniej byłaby powołana...

– Która byłaby mniej powołana – poprawił delikatnie pan Collings.

– Powołana do opieki nad dziewczyną z temperamentem Diany Ford, jak pani Tetherby. Szesnastoletnia pannica, która przeżyła już miłosną awanturę ze studentem...

– Ze studentem teologii, nie zapominajmy o tym – wtrącił pan Collings.

– Panna Diana czuła zapewne wyraźnie, że lepiej powierzyć swe serce studentowi teologii niż na przykład medycyny. Medyk zniszczyłby w niej wszystkie uczucia.

– Student teologii jest w danym przypadku daleko niebezpieczniejszy.

– W każdym razie, pani Tetherby radziła się nas w tej sprawie – wtrącił pan Collings.

– Tak, ale głównie, aby dowiedzieć się, czy panna Diana może uchodzić za współwinną śmierci pana Dempsi. Sama przyznała, że szczuła go psem.

Pan Collings rzekł cicho:

– Dempsi nie żyje, rozmawiałem z Dianą o tej sprawie, już po śmierci ciotki, osiem miesięcy temu. Pytałem ją, czy rana zostawiła ślady w postaci blizny, i otrzymałem odpowiedź, że było to jedynie draśnięcie – zresztą, konsekwentnie powtarzała, że usilnie stara się o Dempsim zapomnieć.

– Miły diabełek – rzekł pan Cathcart.

– Cóż, młodzi prędko zapominają nawet o niedyspozycjach żołądkowych – dodał znacząco pan Collings.

– Czy wypytywał pan pannę Dianę o niedyspozycje żołądkowe? – Wspólnik uśmiechnął się zjadliwie. Pan Collings podniósł wysoko brwi. Człowiek jego pokroju musiał odczuć bezsilność wobec tak jawnego prostactwa.

– Sierota... – zaczął, zmieniwszy ton.

W drzwiach ukazała się głowa sekretarza, który wycedził z urzędową powagą:

– Panna Diana Ford.

Wspólnicy kancelarii Collings & Cathcart wymienili spojrzenia.

– Prosić. – Drzwi się zamknęły. – William, proszę cię, bądź dla niej uprzejmy.

Pan Cathcart obruszył się.

– A czy możesz ręczyć, że ona będzie wobec mnie równie uprzejma? Może dasz mi gwarancję gotówką?

Jak świeżość kwiecia brzoskwini w wiosenny ranek, jak brzask letniego dnia nad zroszoną łąką, jak szept leśnego strumyka lub krzak różany, kwitnący w samotnej uliczce, tam w Starej Anglii – zjawiła się i stanęła na progu panna Diana Ford.

Pan Cathcart zarządzał w czasie wojny magazynem Komitetu Pomocy dla Armii i w owym czasie przyzwyczaił się do inwentaryzowania wszystkiego.

Zobaczył więc i zarejestrował:

Kobieta smukła, wzrost średni.

Oczy (dwoje) szaroniebieskie, duże, mniej więcej niewinne.

Usta – czerwone, dobrze wykrojone, nieco szerokie.

Nos – prosty, w kształcie nienaganny.

Włosy – złotawe, w loczkach.

Diana podobna była do tego rysopisu jak przeciętny obywatel do swego portretu w paszporcie. Było w niej coś z wiosny i świtu. Jej cera miała kolor płatka róży, a białość tej cery porównana z prawdziwą bielą wydawała się różowa. Jej ruchy były tak pełne wdzięku, że pan Cathcart jako człowiek żonaty odgadł od razu, że nie używa gorsetu.

Diana podeszła swobodnie do pana Collingsa i uścisnęła go. Wiliam Cathcart przymknął dyskretnie oczy, dzięki czemu nie zauważył błogiego uśmiechu, który przemknął po twarzy jego partnera.

– Dzień dobry wujaszkowi, dzień dobry wujaszku Cathcart.

– Dobry – mruknął pan Cathcart tonem niezbyt przyjaznym.

– Dobry – zdziwiła się, naśladując ten ton. – Jestem do pana jak najmilej usposobiona, nazwałam pana moim wujaszkiem!

– Słyszałem – oświadczył skwapliwie świeżo spokrewniony – jednak byłoby właściwsze, panno Ford, abyśmy nie wychodzili poza oficjalne ramy.

– Owszem, niech się pan oprawi, jak się panu podoba – westchnęła, zdejmując kapelusz i kładąc go na teczce z aktami. – Ach, wujaszku Collings, jestem naprawdę chora!

Pan Cathcart zerwał się przerażony.

– Mam dość Australii, ludzi, kolei, wszystkiego. Jadę do domu.

– Do domu! – powtórzył z westchnieniem pan Collings. – Moja droga Diano, jeśli przez dom rozumiesz Anglię...

– Anglię, oczywiście że Anglię. Jadę do mojego kuzyna Gordona Selsbury’ego.

Pan Collings poskrobał się po nosie.

– Czy to... starszy mężczyzna?

– Nie wiem. – Wzruszyła obojętnie ramionami.

– Ee... żonaty?

– Zapewne miły i przystojny. A wszyscy mili mężczyźni są żonaci, nie mówiąc o obecnych.

Pan Collings był kawalerem, mógł więc śmiać się z tej uwagi zupełnie swobodnie, pan Cathcart przeciwnie, był żonaty i dlatego nie znalazł w niej nic zabawnego.

– Zapewne pan... ee... Selsbury otrzymał już telegram i nie zachodzi żadna przeszkoda co do wyjazdu?

– Oczywiście, jest zachwycony zapowiedzianą wizytą.

Pan Cathcart pokiwał poważnie głową.

– Pani ma dwadzieścia lat i jest niepełnoletnia. Sądzę, że powinniśmy mieć bliższe dane tej osoby, to znaczy pana Selsbury’ego, hm, jak sądzisz, Collings?

– Hm, zapewne, byłoby to wskazane – rzekł bez wielkiego przekonania pan Collings patrząc na Dianę z czułością niemal ojcowską.

Diana uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy białych ząbków.

– Zamówiłam już kabinę, śliczną, z łazienką i salonikiem. Ściany obite błękitnym brokatem, łóżko na środku, tak że spada się raz na lewo, raz na prawo.

Wiliam Cathcart uznał, że teraz należy wystąpić.

– Przykro mi, lecz nie mogę wyrazić zgody na pani wyjazd – powiedział spokojnie.

– Czemu? – zdziwiła się.

– Dlaczego? – zapytał niespokojnie pan Collings.

– Ponieważ – odparł pan Cathcart – droga panno, zgodnie z duchem starego prawa tego kraju jest pani niepełnoletnia, a pan Collings i ja znajdujemy się wobec niej in loco parentis4. Zresztą mógłbym być pani ojcem.

– Ba, nawet dziadkiem – przyznała spokojnie panna Diana. – Ale co to ma do rzeczy? Jadąc tutaj z Bendigo, spotkałam w pociągu sześćdziesięcioletniego chłopca, który usilnie starał się zawrzeć ze mną znajomość. Jeśli serce jest młode, wiek nie odgrywa żadnej roli.

– To prawda – rzekł pan Collings, który serce miał bardzo młode.

– W każdym razie, mówiąc krótko, pani wyjazd jest niemożliwy – oświadczył kategorycznie pan Cathcart. – Sądzę, że nie będę zmuszony uciekać się do orzeczenia sądu.

– Zaraz, zaraz, proszę pana – przerwała Diana, usuwając z krzesła stos bezcennych tomów prawniczych i siadając. – Przed chwilą, proszę poprawić mnie, jeśli się źle wyrażę (co zresztą zdarza się rzadko), przed chwilką pogrążył mnie pan zupełnie swoim Loco parentis, ale teraz z kolei proszę mi coś powiedzieć o Locus standi5!

– Jak? – zapytał nieco zmieszany William.

– Nie znam się na formułach prawnych – ciągnęła Diana z powagą. – Wychowałam się na cichym odludziu, wśród stepów Kara-Kara, ale mimo całej mojej ignorancji zdaję sobie sprawę, że bez strony skarżącej, czyli bez powoda, najgenialniejszy adwokat nie może wnieść skargi sądowej, chyba jeśli zakochał się szczęśliwie i nie odzyskał jeszcze zdrowego rozsądku.

Pan Wiliam Cathcart wzruszył ramionami, po czym widząc, że Diana biegnie ku niemu, wziął szybko pióro do ręki.

– Wujaszku Cathcart – zabrzmiał miękko głos Diany. – Ufam i proszę, abyśmy rozstali się przyjaciółmi. Modlę się codziennie: Boże spraw, aby wuj Cathcart był wesoły i coraz milszy. Ach, jakie byłoby to cudowne.

„Wuj” Cathcart skrzywił się i rzekł z przekąsem:

– Proszę, niech pani myśli o sobie, panno Diano, trudno, nie mogę kłaść mojej starej głowy na pani ramieniu. Zrozumiemy się, kiedy będzie pani starsza.

– Być może, ale nie zawadziłoby spróbować – zauważyła z uśmiechem.

Przy kolacji Collings strącił popiół z cygara na spodek od filiżanki i zapytał:

– Jaki on jest, ten Selsbury?

– Cudowny! – oświadczyła Diana. – Zajął szóste miejsce (na ośmiu) w regatach uniwersyteckich. Po prostu szalenie mi się podoba.

Collings spojrzał na nią z zachwytem,

– A on... czy także będzie szaleć za tobą?

Diana uśmiechnęła się.

Pudrując koniec noska, pochylona nad lusterkiem umieszczonym wewnątrz podręcznej torebki, powiedziała gorąco i cicho:

– Będzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

1 (łac.) darowizna w wyniku śmierci ↩

2 (łac.) łacińskie wyrażenie prawne, które można przetłumaczyć jako „z dnia na dzień”. Odnosi się do czegoś, co ma zastosowanie na co dzień lub z dnia na dzień, a nie przez dłuższy okres ↩

3 (łac.) w złej intencji ↩

4 (łac.) pełniąc obowiązki rodzica ↩

5 (łac.) Legitymacja procesowa – oznacza wynikające z przepisów prawa materialnego bądź prawa procesowego uprawnienie do uczestniczenia w konkretnym postępowaniu cywilnym w charakterze powoda (legitymacja czynna) lub pozwanego (legitymacja bierna) lub dokonania określonej czynności procesowej. ↩