Cześć, jestem Lucy… - Paulina Targosz, Zuzanna Sosna - ebook

Cześć, jestem Lucy… ebook

Paulina Targosz, Zuzanna Sosna

4,0

Opis

Luźna opowieść o dwóch osobach, których spotkanie przerodziło się w coś większego. Prosty romans z nutką komedii. Trochę o świeczkach, ciastach, piwie i wybujałej wyobraźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paulina TargoszZuzanna Sosna

Cześć, jestem Lucy…

© Paulina Targosz, 2016

© Zuzanna Sosna, 2016

Luźna opowieść o dwóch osobach, których spotkanie przerodziło się w coś większego. Prosty romans z nutką komedii. Trochę o świeczkach, ciastach, piwie i wybujałej wyobraźni.

ISBN 978-83-8104-158-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

— Will —

Zapukałem do drzwi Ricka.

— Śpisz? Przyszedłem po naczynia. Podaj, co tam masz. — cisza. — Rick, do cholery, rusz dupsko. Nie mamy już na czym jeść. — W mój ton wkradła się nuta irytacji. Chciałbym. Chciałbym mu wygarnąć wiele rzeczy, wyładować się na nim. Ale Molly śpi. Dopiero po chwili słyszę skrzypnięcie sprężyn łóżka. Paręnaście monotonnych sekund grzebaniny i brzdęk naczyń. Trwa to jeszcze kilka sekund. Jestem cierpliwy… cierpliwy. Drzwi się uchylają. Dochodzi do mnie swąd skarpet i potu. Chude, blade dłonie wyłaniające się z głębi mroku pokoju podają mi 4 duże talerze, 3 małe, miskę. garść sztućców i szklankę oblepioną od brudnych paluchów. Przywykłem do tego widoku, lecz w dalszym ciągu mnie to odstręcza. Obrzydlistwo. Drzwi zamknęły się momentalnie po przekazaniu tego wszystkiego. Odłożyłem naczynia do umywalki i umyłem tylko miskę. W głowie mi lekko dudniło. Nos drażnił papierosowy odór. Nalałem sobie mleka i zasypałem górą płatków. Wypadająca zabawka-gratis wpadła do miski wylewając na podłogę jej zawartość. Spojrzałem na plamę z nienawiścią. Nie miałem ochoty teraz tego sprzątać. Zrobię to jak wrócę. Siadłem do stolika i spojrzałem mętnym wzrokiem za okno. Było jasno. Pogodny ranek. Za płotem sąsiadka, lat siedemdziesiąt, podlewała grządki w samym staniku. Westchnąłem. Cholerny, kiepski dzień. To nie jest dzień, na pójście do pracy. To dzień na spakowanie walizek, odjechanie samochodem daleko, po to by już nigdy nie wrócić. Mam dość. Dokańczając jedzenie słyszę telefon Molly zza ściany, potem jej półprzytomny głos. Wstaję. Biorę kluczyki od auta i wychodzę.

W samochodzie skubię skórki przy paznokciach. Mimochodem patrzę na billboardy i budynki nimi przysłonięte. Stojąc na światłach widzę kawiarnię w miejscu, gdzie jeszcze rok temu stała zabytkowa XVI-wieczna kamienica, która rzekomo „groziła zawaleniem”. Antic Cafe — zajebiście, kurwa… Chociaż nie byłem tam jeszcze. Napić się piwa przed pójściem do pracy, nie zaszkodzi spróbować. Lepiej i tak nie będzie. Skręcam na parking i chwilę jeszcze siedząc patrzę na siebie w bocznym lusterku. Wyglądam jak gówno. Czyli po staremu. Wywlekam tyłek z samochodu i idę do kawiarni.

Wchodzę do środka. Jak na tę godzinę pustki. Nie narzekam. Kelnerka ze sztucznym uśmiechem wita mnie od razu. Przelotnie oglądam miejscówkę. Mają piwo. Dobrze. Zamawiam. W odpowiedzi słyszę, że sprzedają od 16:00. Niech ich szlag. Patrzę na kelnerkę. Znośna twarz. Duże cyce. Ale nie takie obwisłe jak sąsiadki. Młoda jest, więc zamawiam kawę. Siadam przy stoliku, a ta po chwili przynosi mi do stolika nie tylko kawę, ale i małe śmierdzące cholerstwo. Świeczkę. Po chuj im świeczki o 9:00 rano. Przecież jebie w oczy cholernym słońcem, do diabła. Patrzę na nią. Uśmiecha się i idzie do lady. Próbuje być miła dla klienta. Najwidoczniej takie ma rozkazy, by zapalać to gówno. Wybaczam jej. Zapominam o świeczkach patrząc na jej nogi. Ładne nogi.

— Lucy —

Rozpalam ostatnią świeczkę w naszej kawiarence. Pachnie bzem. Pozostałych sześć rozstawionych jest na drewnianych stolikach w różnych częściach lokalu. Cisza. Jestem sama, gdyż rano ruch nie jest zbyt duży.

Antic Cafe powstało niedawno, ale ruszyło z wielkim wykopem na start. George, który jest tutaj właścicielem, postanowił porzucić filologię francuską i wynająć lokal. Z tego co mi wiadomo ojciec dopomagał mu przy tym finansowo.

Knajpka jest przestronna i bardzo wysoka, osadzona w przebudowanej kamienicy. Same okna mają ponad dwa metry wysokości, więc w dzień jest tu jasno. Niezobowiązujące, waniliowe ściany, obwieszone są obrazkami i gadżetami utrzymanymi w koncepcji nowoczesno-staromodnej. Zresztą zmieniają się one w każdym miesiącu na tydzień, kiedy wchodzimy w nową konwencję. Lata 70-te, 90-te, średniowiecze. Na ten czas nasze ciasta i ciasteczka zmieniają design, by umocnić cały klimat. Za parę dni wypada właśnie taki tydzień. Tym razem skupiamy się na latach 50-tych, więc razem z koleżanką dostałyśmy wyzwanie opanowania sztuki jazdy na wrotkach. Szaleństwo!

Oddycham kwiecistym zapachem, który zastąpił smród poprzedniego wieczoru. Uśmiecham się pod nosem. Jednym z plusów naszego lokalu jest to, że za dnia jest to urocza kawiarnio-cukiernia, a w nocy bar. Nasza wielozadaniowość uderza w gusta klientów, ale też jest lekkim problemem dla nas. Brakuje nam ludzi, a ciężko teraz o żywiołową dziewczynę do pracy.

Ciszę przerywa dźwięk otwieranych drzwi. Podnoszę głowę, a mym oczom ukazuje się sylwetka wysokiego, wychudzonego mężczyzny. Przyklejam do twarzy nasz firmowy „promienny uśmiech”.

— Dzień dobry.

— Dobry. — przelatuje spojrzeniem zmarnowanych, cholernie-anielsko-jasnych niebieskich oczu po ladzie niewątpliwie napotykając dystrybutor piwa. — Piwo. — rzuca sucho, wskazując swój cel kluczykiem od auta. Dociera do mnie także odór papierosów, który facet przywlekł na swojej brązowej, skórzanej kurtce. I mój bez szlag trafia.

— Sprzedajemy dopiero od 16. — informuję uprzejmie, pozwalając sobie na wymowne spojrzenie na kluczyki w jego ręce.

Niezadowolone burknięcie przywołuje moją uwagę na jego twarz. Czarne, rozczochrane włosy opadające wokół bladej cery, podkrążone oczy patrzące na mnie z niezadowoleniem. Od typowego drunk-style’u odróżnia go tylko ogolona na gładko szczęka. Poza tym wygrywa ze mną wzrostem o ponad głowę, a nie należę do niskich osób.

Analizę jego image’u przerywa mi żądanie kawy. Uwijam się szybko z zamówieniem i oporządzeniem klienta, by móc wrócić do romansu Jeremy’iego i Sally, który czeka na mnie pod ladą.

Ahh… romanse i intrygi. Idealni faceci. Chciałabym choć jeden raz spotkać faceta, który znałby praktyczną definicję romantyzmu. Steve skomentowałby to jak zawsze głupim uśmieszkiem naładowanym dawką sarkazmu i politowania, mogącym pojawić się tylko w bitch-style’u.

Przez moment w mojej głowie kiełkuje samotna myśl, że nie patrzę na tekst książki, a na klienta. Jakże daleko mu do Jeremy’iego. Na pewno przekroczył już trzydziestkę i zostawił za sobą najlepsze chwile swego życia. A teraz ucieka z rana od spasionej żony, która nudzi go w łóżku niezmienna pozycją i od trójki dzieciaków, które już w podstawówce rozwiewają jego marzenia o wyprowadzeniu ich na wykształconych ludzi.

Stop. Nie oceniaj. I nie gap się zbyt długo, to ich prowokuje.

Wracam do książki. Dziś ją skończę. Dziś mam dniówkę, bo Marry zachorowała. Dziś zapowiada się bardzo długo.

— Will —

Jak długo nie miałem już dziewczyny? 2 lata? Nie, trochę więcej. Dorothy… to było jeszcze za czasów znajomienia się z Teddy’m… mieliśmy wtedy po 23 lata… 2 i pół roku temu.

Wziąłem łyk kawy. Nie mam czasu na dziewczynę. Nie stać mnie. To drogie i zobowiązujące. Wymyśla wciąż to nowe problemy. Rozpoczyna kłótnie. Wydaje twoją kasę…

Kelnerka czyta romansowego gniota. „Nic już nie mów”. Pewnie będzie kwiczeć jak szalona jak się dowie, że zamierzają zrobić ekranizację tego chłamu. Sam napisałbym lepszy scenariusz. Zapewne jakby się wyrwało kilka losowych kartek z tomu i tak nikt by się nie zorientował, że ubyło na fabule. Nie ma na czym. Odnoszę filiżankę dopijając ostatni łyk.

— To, co czytasz. Podoba ci się? — pytam jej. Po trzech sekundach ciszy odpowiada.

— Bardzo. — wzdycham. Ona zabiera moją filiżankę i odkłada do zlewu. Gdy patrzy na mnie ponownie, mówię:

— Mają zrobić ekranizację.

— Hm? — patrzy na mnie zdezorientowana. — Pan jest… reżyserem…? — pyta niepewnie.

— Nie. To znaczy tak. Nie tego. — odrzucam od siebie myśl, że mógłbym upaść aż tak nisko.

— Nie lubię filmów. Przynajmniej nie romanse.- mówi.

— To dobrze. Nie rozczarujesz się. — Uśmiecham się w grymasie. Wyciągam portfel.

— Jakie filmy pan kręci? — pyta z lekkim zainteresowaniem w oczach.

— Na razie jeszcze ich nie wypuścili. Znajdują się w mojej prywatnej kolekcji. — odpowiadam, spoglądając na zegarek. Musze iść. Wyciągam pieniądze, płacę. — Do widzenia.-

Ze smętnym uśmiechem oddalam się w stronę drzwi.

— Lucy —

Padam.

Nogi włażą mi do tyłka po zdecydowanie za długiej zmianie. Brakuje nam ludzi.

Mieszkanko czeka na mnie posprzątane i pachnące. Słonecznik. Mm…

Zapach z mojej części mieszkania przemieścił się teraz też na resztę kawalerki. Razem z moim współlokatorem mamy zdecydowanie odmienne gusta, ale jesteśmy w stanie dogadać się tak czy inaczej. Podzieliliśmy kawalerkę równo na pół, pomijając kuchnię i łazienkę, a następnie wyznaczyliśmy te części za pomocą kolorów. Moja jest fiołkowa, pozostała szara. U mnie zawieszona jest tablica ze zdjęciami, wejściówkami z eventów i ulotkami tego, co pozytywnie ugrzęzło w moim sercu. Nie brakuje tam biletów do kina i teatru oraz na kilka koncertów, które odwiedziłam ze Steve’m lub innymi znajomymi. Pod ścianami stoją stosy książek, kupionych lub tych z biblioteki. Obok materac i pufa w kształcie kota. Jest najlepsza! Środek wytycza nieduży stół, a za nim rozciąga się kraina mroków post-apokaliptycznych plakatów i kalendarzy z pół i zupełnie nagimi dziewczynami. Moje książki w krzywym zwierciadle są magazynami i elektroniką, obecnie bezpańsko pozostawioną samej sobie. Czasami tą zatęchłą ciemność rozjaśnia zapachowa świeczka, walcząca ze smrodem fajek i innych rzeczy, którym nie chce się bliżej przyglądać. Dziś jednak jest tam czysto i pachnąco.

Moje wysokorozwinięte zmysły węchowe rozróżniają jednak coś jeszcze i o dziwo nie są to wiśniowe papierosy Steve’go. Kolacja. Na blacie kuchennym czeka jeszcze ciepła jajecznica z boczkiem. Ślinka cieknie mi już na same wyobrażenie o tym jak ją pochłaniam, co zresztą realizuje możliwie szybko.

Posprzątał, wywietrzył i zrobił kolację. Czasami potrafi być naprawdę kochany.

Po zjedzeniu sprzątam po sobie od razu, by nie niszczyć jego dzisiejszego sukcesu. Mam nadzieję, że dobrze się bawi w pracy. Pakuję torbę na kolejny dzień. Kolejna książka, książka do oddania do biblioteki, portfel. Składam kupkę ubrań na pufie koło materaca, by wszystko było idealnie. Wtedy dostrzegam wrotki leżące za nią. No tak, niedługo zaczynamy tydzień na wrotkach, obiecałam sobie jutro poćwiczyć, by czuć się na nich pewniej. Szef ma dziwne pomysły, ale za to go lubimy. Przeważnie.

Wczołguję się pod kołdrę i zasypiam już chyba w połowie drogi.

Rano budzi mnie szum prysznica. Zanim jeszcze otworzę oczy wiem, że jest za wcześnie na budzik, a mimo to zwlekam się z mojego materaca. Czas się odwdzięczyć za kolację. Starannie przygotowuję kanapki, z należytą uwagą dbając o to, by nie stracić palców. Pełnia witamin z samego rana jest wymagana. Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Uwielbiam go. Na ostatnie swoje urodziny Steve zainwestował w wyciskarkę, by ułatwić mi robienie koktajli.

Gdy już planuję zacząć bez niego w końcu drzwi łazienki się otwierają i staje przede mną blondyn w całej swej okazałości.

Jasne lekko falowane kosmyki opadają mu niemalże po łopatki, teraz zaczesane na wodzie do tyłu, ma ładnie opaloną, zdrową cerę i ukształtowane godzinami ćwiczeń mięśnie. Zielone oczy z pożądaniem wpatrują się w stertę kanapek, tworzącą jego drogę do szczęścia. Ma około metra osiemdziesiąt. No i los obdarzył go dołeczkami w policzkach przy każdym szerszym uśmiechu. A uśmiecha się często.

Niejednokrotnie w mojej głowie gościła myśl o tym, że zarówno z wyglądu jak i charakteru, mój przyjaciel mógłby być dobrą partią na miłość. Ma tylko jedną, zasadniczą wadę. No, a w moim przypadku jeszcze absolutnie nie występuje miedzy nami żadna chemia. Czasami jednak korci mnie, by rozejrzeć się za kimś odpowiednim dla niego, no ale obiecałam się za bardzo, za często i w ogóle najlepiej w ogóle nie wtrącać. Więc tego nie robię.

— Smacznego. — rzuca pośpiesznie i ładuje całą kanapkę do ust.

— Smacznego.

— C… dygnm… rbm… y…? — próbuje z siebie wydobyć jakieś zapewne logiczne pytanie, ale uniemożliwia mu to ciemne pieczywo.

— Co?

— Co dzisiaj robimy? — wydusza po popiciu kanapki połową szklanki soku.

No tak. Czwartek. Nasz dzień wspólnej godziny.

— Chińczyk? Wrócę późno. — Zawsze gramy w Chińczyka. I zawsze bawimy się dobrze. Jak dzieci.

— Ok. Ja mam wolne. Chińszczyzna czy pizza? — On ma wolne kiedy tylko chce. Taka praca „umilacza kobiecych nocy” ma wiele korzyści, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie by zająć się jej damskim odpowiednikiem.

— Pizza.

Budzik wybija godzinę pobudki. Prysznic, torba i do pracy. Wychodzę zostawiając mojego współlokatora w pierwszej fazie snu.

Wygrywam. Moje pionki składające się z kapsli po piwie i starego pierścionka właśnie osiągnęły bazę. To już trzeci raz.

— O czym tak myślisz? Nie skupiasz się. — pytam, popijając piwo i zwracając uwagę, na przyglądającego mi się blondyna.

— Mam nową stałą klientkę. — słowo „klientka” odstrasza mnie skutecznie.

— Właściwie chyba nie pytałam....chyba że… — spoglądam na niego uważnie. — Zakochałeś się?

— Haha. Nie. Nigdy nie zakocham się w klientce. To moja pierwsza zasada. — wzdycham — Druga: Nigdy nie zakocham się w żonatej kobiecie.

— Kiepsko. No dobra. Co z nią? — przejawiam odrobinę zainteresowania.

— Pamiętaj by nigdy, ale to nigdy nie próbować odgrywać dziewczyny z pornola. — mówi poważnie.

— Fuuuuj. Nie. Nie chce wiedzieć. Jesteś obrzydliwy. — zatykam z zażenowaniem uszy, wyrzucając z umysłu jakiekolwiek myśli wiążące się z pornograficznym chłamem i moim przyjacielem jednocześnie. Moje reakcje są wzmocnione nieduża dawką alkoholu, co wywołuje u niego salwę śmiechu. Dupek.

Uwielbia to robić. Pouczać mnie jako ten doświadczony, dobry wujek. Obrzydliwiec. Co nie zmienia faktu, że dzięki niemu mój styl ubioru jest odważniejszy dla uciechy wieczornych gości Antic Cafe.

— Już, już. Koniec.

— Gramy jeszcze raz. Bez gadania o pracy. Ah… odechciało mi się pizzy.

Jest ciepło. Gorąco. Mamy wyjątkowo upalne lato i mimo, że słońce już zachodzi to w powietrzu wciąż czuć zawyżoną temperaturę. Od parku dzieli mnie ostatnie przejście, na którym sterczę już trzecią minutę, a to dziwne światło nie chce się zmienić. Idzie mi już całkiem nieźle. Przejechałam pół miasta bez popełnienia wrotkowego samobójstwa.

No i w końcu. Cel osiągnięty. Park. Ta-dam.

Z pełnią dumy cisnę przez alejki drzew, zręcznie wymijając ludzi po drodze. Lekki wiaterek uderza moje policzki z każdą chwilą kiedy rozpędzam się bardziej, coraz pewniejsza swoich nowych zdolności.

W słuchawkach dudni mi delikatne Youthod Daughter i całe szczęście, że to, bo przy szybszym utworze mogłoby się zrobić niebezpiecznie.

O tej porze park wygląda raczej pusto. Większość młodszych ludzi siedzi obecnie w barach, większość starszych jest już zbyt leniwa, by pojawić się w parku wieczorami. Myślę, że kiedy będę już stara i zgorzkniała to znacznie ciekawsze będzie dla mnie przesiadywanie tutaj niż przed odbiornikiem maszyny robiącej sieczkę z mózgu. Nie przepadam za telewizją. Kino — jasne, dlaczego nie. Film? Może raz na miesiąc. I jeśli już to zdecydowanie powinien to być jakiś kryminał, film akcji, albo coś wyładowane efektami. Bez zobowiązującej fabuły. Postacie z książek możesz kochać. Wiecznie, niezmiennie i indywidualnie. Aktorzy podejmują się natomiast wielu ról, lepszych i gorszych. A potem widzisz swojego ukochanego, romantycznego Johna, który obecnie robi z siebie debila o imieniu Franky w niskolotnym chłamie. Nic nie może być bardziej zniechęcające.

Moje rozmyślanie przerywa alarm z czerwonym światłem, które rozbłysło w moim umyśle. Właśnie zjeżdżam z lekkiego wzniesienia w parku z nie najmniejszą prędkością zbliżając się do zakrętu. I pamiętam doskonale co jest za nim. Schody. I nie mam pojęcia jak zahamować. Z trudem wykręcam, jedynie trochę tracąc na prędkości.

Jestem gotowa na ból i upadek. Czuję jak moje wrotki odrywają się od podłoża. Nie udaje mi się powstrzymać trochę zbyt wysokiego okrzyku. Szczególnie, że na mojej drodze pojawia się człowiek, w którego ładuje z pełną mocą. Spadamy razem ze schodów, zahaczając o klika stopni, nim spotykamy się z ziemią. Słyszę pod czaszką dudnienie mojego spanikowanego serca. Nic mi nie jest. Nieznajomy zamortyzował upadek i to on zapewne ucierpiał. Podnoszę się szybko na kolana, by spojrzeć na moją przypadkową ofiarę.

Ciemne włosy, blada cera, anielsko-jasne oczy. Wydaje mi się, że gdzieś już je widziałam.

— Bardzo Pana przepraszam… — dukam pośpiesznie — Dopiero się uczę, zamyśliłam się i całkiem zapomniałam, wszystko w porządku?! — plotę na jednym tchu, doszukując się krwi na jego głowie. Na Chaos, proszę, by nic mu się nie stało. Nie potrzebuje teraz problemów. Nie chce go mieć na sumieniu. Sekundy, których potrzebuje by dotarły do niego moje słowa wpędza mnie w lekką panikę. Wstrząs mózgu. Na bank. Albo kaleka do końca życia. Być może właśnie pozbawiłaś jakiegoś pięciolatka godzin spędzonych radośnie na nauce jazdy na rowerze z ojcem. Gratulacje.

— Will-

Kurwa umieram. I nie, nie ze śmiechu. Dupa mnie boli. Plecy mnie bolą. W skroni piszczy jakbym oberwał cegłą. W sumie to oberwałem. Nie cegłą, a kamieniem. Kamieniem chodnikowym ze schodów… Nie. To kamień oberwał mną. Ale tylko ja czuję jakbym się miał zaraz rozpaść z bólu. Po parunastu sekundach odzyskuję dopiero widoczność. Niebo i drzewa. Park. Czyli jeszcze nie piekło. Po kolejnych sekundach trwały pisk w uszach przeradza się w głos mojego oprawcy. Wysoki i piskliwy. Kobieta. Coś do mnie mówi, ale nie przetrawiłem jeszcze co.

— Yughhhh… — próbuję się pognieść wydając z siebie zduszony odgłos żubra. Chyba mi kręgosłup popękał. W czterdziestu miejscach na raz. Patrzę na dziewczynę i jej wielkie przestraszone oczy. Licealistka. Na nogach buty z kółkami. Chwilę potem dochodzi do mnie, że to ona na mnie wpadła i razem zlecieliśmy dobre 15 metrów schodami w dół.

— Nic ci nie jest? — pytam. Pulsujący ból skroni narasta wraz z otwarciem gęby. Krzywię się.

— Nie. Ze mną ok.- odpowiada natychmiast. Po czym łapie moją głowę w ręce i skanuje ją- twarz, oczy. Doszukuje się uszkodzeń. Z tego co widzę to głównie otarcia. Co i tak wpędza ją w popłoch. Milczę, patrząc jej w oczy. Nie podniosę się teraz. Muszę tak trochę posiedzieć.

— Proszę. — Dziewczyna podaje mi butelkę wody. Robię parę łyków i oddaję. Wycieram stróżkę krwi z nosa w nadgarstek. W następnej sekundzie dziewczyna już wyciera mi twarz jak paromiesięcznemu dzieciakowi. Brakuje tylko by polizała chusteczkę i zaczęła mnie pucować.

— Wystarczy, nie trzeba. — odsuwam jej dłoń, po czym przystępuję do powolnej próby powstania. Jedna noga, druga noga. Wyprostować kolana. I w górę. Pomału. Trzymając się poręczy schodów. Tak. Teraz już jestem pewien, że złamałem przynajmniej kostkę. Zmuszam się na uśmiech w kierunku dziewczyny.

— Uważaj jak jeździsz. Mogłaś mnie zabić.- Mówię, ale bez pretensji w głosie. Dziewczyna wybucha salwą przepraszających odpowiedzi. Że się uczy, że nie umie, że przeprasza, że przykro, że postara się wynagrodzić, pomóc.- Nie trzeba. W porządku. — mówię. Wzrok kieruję na cel mojej podróży. Patrick pośpiesznie zeskakuje po dwa, trzy schody na raz. Z ulgą znajduje mój wzrok i podchodzi.

— Stary, żyjesz?! — pyta, jednocześnie patrząc na dziewczynę. Uśmiecha się i z powrotem mówi do mnie. — Ale żeś rypnął. Z daleka było słychać. — Dziewczyna ze łzami w oczach ponownie zaczyna przepraszać.

— Nic mi nie jest. — Mówię, lekko się prostując. Starając punkt ciężkości przenieść na lewą nogę. — Następnym razem nie rozpędzaj się tak na zakręcie. Klepię ją w głowę przybierając rolę wszystkowiedzącego wujka tej małej smarkuli. Po czym do Patricka: — Chodźmy.

Po pożegnaniu się z dziewczyną i oddaleniu od niej na tyle, by nas nie widziała opieram rękę na ramieniu przyjaciela.

— Kurwa.- cedzę przez zęby pochylając się lekko do przodu zwiększając nacisk na jedyne oparcie. Zdziwiony patrzy na mnie. — Kurwa.- Powtarzam. A potem jeszcze parę razy. — masz samochód? — Pytam.

— Hę? — Patrick nie należy do najbystrzejszych.

— Samochód, kurwa. Czy samochodem przyjechałeś, pytam! — wyrzucam z siebie.

— Tak.

— Dowieź mnie do szpitala. Kurwa. Chuj. Cholera. Boli jak skurwysyn. — na jego twarzy pojawia się chwilowy uśmiech, gdy spogląda za nasze plecy, ale później z w pełni współczującym spojrzeniem pomaga mi dojść do parkingu.

Gips. Skoro to kostka, to po cholerę całą prawą nogę, do kolana mam w gipsie? Do ściągnięcia za miesiąc. Dodatkowo plecy i łokcie w bandażach. Mogli mieć młodsze pielęgniarki. Może bym się tak nie rzucał, jak mi odkażały rany. Stare prukwy, cholery. Nie pierdoliły się. Wylały mi na plecy prawie całe opakowanie wody utlenionej. Bez zapowiedzi. Pat odwiózł mnie do domu. Przez pierwszy tydzień mam L4. Wspaniale.

W domu pustki. A przynajmniej tak się zdaje. Rick nie wyszedł z domu od 2 lat. Z pokoju wychodzi tylko do łazienki, gdy wszyscy śpią lub nikogo nie ma. To tak jakbyśmy hodowali w domu owcę z „Małego księcia”. Nikt tego nigdy nie widział. Ale wierzymy, że jest, i że żyje. Że ręce odbierające od nas jedzenie, świeże ubrania i pościel, a także podające nam śmieci należą do niego, a nie do sztucznie wyhodowanej pleśni z jego rozłożonych zwłok dostającej od byłego hodowcy nowe życie. Rick jest programistą. W swoim pokoju posiada trzy komputery i masę kabli. Rick jest również debilem. Od dwóch lat upiera się, że jego niechęć do ludzi to wystarczający powód, by nie musiał wychodzić. Rick jest moim bratem bliźniakiem. Chociaż domyślam się że nikt by tego nie przypuszczał. Pewnie siedzi przed kompem, pogarbiony, z brodą zwisającą do kolan, pełną okruchów, resztek jedzenia, z przekrwionymi oczami od nieustannego patrzenia w monitor. Nienawidzę tego. Tego, że jemu tak skutecznie udało się uciec od życia. Zarabia pieniądze nie oddalając się więcej niż 2 metry od łóżka. Otwieram laptopa jednocześnie wybierając numer do szefa. Mam dwie prace. Miałem kiedyś ambicje. Chciałem być reżyserem z prawdziwego zdarzenia. Robić filmy. Dobre filmy. Ale do tego trzeba mieć też znajomości w branży pozwalające się wybić. A za coś trzeba żyć. Siedzę więc i redaguję książki dla wydawnictwa. Z zarobionych pieniędzy nie stać by mnie było na utrzymanie. Dorzucam się jedynie do rodzinnych finansów. Rick zarabia 60% całych rodzinnych zarobków. Dochodzi moje 11%, Molly 14%, a 15% z emerytury Sally, naszej babci. Budżet rodzinny nie byłby taki zły, jednak opłacamy utrzymanie ojca w szpitalu. Leży tam już drugi rok w śpiączce, po wypadku samochodowym w którym zginęła nasza matka. Jest nam ciężko. Nie ma co się nad tym rozżalać. Mamy co jeść. Ale to stres powoduje na naszych twarzach oznaki starości. Za uchem rosną mi już pierwsze siwe włosy. Mam 26 lat do cholery. Powinienem właśnie się żenić, robić dzieciaki. Zamiast tego opiekuję się bratem-debilem i staruszką nie stroniącą od rumu i papierosów. W tym wszystkim podnosi mnie na duchu jedynie Molly. Kochana najstarsza siostra. Choć mnie i ją dzieli jedynie 30 minut, to ona jest najstarsza. Odpowiedzialna i wytrwała. I znajduje w sobie wystarczającą motywację, by umieć się uśmiechać. Zazdroszczę jej.

Rozdział 2

— Lucy —

Wrotki są jeszcze bardziej męczące niż szpilki. Chociaż poruszam się szybciej, wciąż martwię się by nic nie rozlać, nie zahaczyć, nikogo nie potrącić. Teraz jestem na wrotkach prawie non stop. Ściągam je tylko na noc, by używanie ich stało się dla mnie jak najbardziej naturalne.

Na Chaos, tak się cieszę, że temu facetowi z parku nic się nie stało. Te schody były dość wysokie. Niewiele by ze mnie zostało, gdybym poleciała sama. Nogi połamane w 10 miejscach i kręgosłup w 3.

Weekend. Tłum. Papierosy. Praca po 16 godzin. Katorga. Natrętni pijani faceci. Obrzydlistwo.

Powoli brakuje mi siły by się uśmiechać, a mam jeszcze trochę do końca zmiany. Potem jeszcze czeka mnie jazda do domu na tym cholerstwie, bo oczywiście żaden nocny tu nie jedzie.

Marry też ledwie zipie, dopiero co wróciła z choroby. Szef na kasie. Spogląda na nas ze współczuciem. Kiedy tylko jest okazja, podrzuca nam coś słodkiego, kawę lub pozwala usiąść. Czuję się trochę jak zawodnik na ringu z trenerem za plecami. Oj taka premia mi się należy, że aż szafę sobie kupię.

— Świetnie wam idzie. — pociesza mnie George, kiedy opieram się o ladę, czekając, aż naleje piwo do kufli.

— Wiem, co Ty byś bez nas zrobił. — uśmiecham się ze zmęczeniem.

— Nie mam pojęcia. — przyznaje. — Pewnie musiałbym zostać transem.

Kiedy kolejną serią objeżdżam stoliki, dostrzegam nowego klienta. Udało mu się dorwać miejsce w rogu, bliżej lady.

Przy drugim zerknięciu mogę już ocenić gościa.

Mężczyzna z parku. Z nogą w gipsie. Na Chaos. To na pewno moja wina. Co teraz? Będzie chciał odszkodowania? Może mnie nie pozna. Tak! Nie ma to jak liczyć na problemy z pamięcią człowieka, którego o mało się nie zabiło. Pieprzona egoistko! A może to mu się stało potem? Przecież mówił, że nic go nie boli. A ty mu uwierzyłaś! Durniu! To w końcu facet jest! Męski honor! Duma! Musiał pokazać, że ma jaja, a potem pewnie zwijał się godzinami w szpitalu, kiedy ty ładowałaś czekoladę w paszczę!

I co teraz?! Wiem! Postawie mu piwo! I znajdę jakiś słodycz. Uśmiechnę się ładnie i udam, że nic nie widzę i nic się nie stało. I mam dużo pracy. Co z resztą jest prawdą.

Z planem idealnym podjeżdżam do jego stolika i jedną ręką opieram się o niego. Tak, trzymamy styl lat 50-tych. Notesik w ręce, fartuszek, mini i wrotki. Duże, staromodne loki. Jakby moje włosy mało były pokręcone na co dzień.

— Co będzie? — pytam, spoglądając na niego.

Ten patrzy na mnie zaskoczony. Mija kilka sekund ciszy. O nie. Mów coś! Nie psuj mi planu!

— Hmmm… piwo. — pada w końcu z jego ust.

— Jasne, ciemne, zielone, specjał? — recytuje.

— Zielone? — spogląda na mnie ze zdziwieniem.

— Irlandzkie. Serwowane głównie w dzień Patryka, ale mamy je w ofercie. Na dziś polecam jednak specjał tygodnia. Jest to nieco cierpkie ciemne piwo z nutą soku cytrynowego, polewane w pintach a nie litrach. — nie spodziewałam się, że moje wygadanie mnie jednak nie zawiedzie. I tak, weź je. To piwo najlepiej pasuje do cytrynowego ciasta, którym zaleczę swoje poczucie winy.

— Da się bez soku? — Pada pytanie które rujnuje mi plany.

— Oczywiście. Wtedy jest po prostu ciemne. Bardziej cierpkie. Ale wiele osób je chwali. — Dostrzegam kątem oka, że już mocno wstawiony klient macha na mnie. Wiem co chce, więc kiwam na niego. Wracam wzrokiem do anielsko-okiej ofiary. Kiwa.

— Może być.

Również kiwam, i szybko robię rundkę by zebrać zamówienia. W tym czasie też myślę, co może pasować do tego cholernego piwa. Marcepan, kurcze. Mamy chyba coś jeszcze na zapleczu. Właściwie ostatni kawałek zajebistości, który miał być moją nagrodą za ciężki dzień pracy. Należy mi się. Ale jemu należy się bardziej. Kurcze…

Niemal uginam się pod ciężarem piwa na tacach, rozwożę je szybko pozostałym gościom, do niego podjeżdżam z dużym, a wręcz ogromnym kuflem i talerzykiem z najbardziej zajebistym ciastem jakie znam. Układam to przed nim. Muszę przy tym odsunąć niepalącą się świeczkę, tym razem o zapachu kawy. Nie ma sensu ich palić kiedy aż tak się tu dymi.

— Proszę. Smacznego. Na koszt firmy. — Mówię, nim zdąży jakkolwiek zareagować.

Odbijam się od stolika i już jestem po drugiej stronie lokalu, zbierając zamówienia z nową energią. Staram się nie patrzyć jak powoli konsumuje moją wymarzoną nagrodę. Na Chaos! Kurcze! Trzeba było nie jeździć na wrotkach po parku! Teraz masz!

— Will —

Dostałem ciasto. No dobra. Jem kawałek i już żałuję tej decyzji. Marcepan. Czy wśród słodyczy istnieje coś bardziej mulącego i niedobrego niż marcepan? Obrzydlistwo. Patrzę na kelnerkę i rozważam opcję wyplucia tego w chusteczkę. Nie znoszę. Jak wszystko żrę jak świnia, tak marcepanu nie znoszę. Dlaczego to musi być marcepan? Dlaczego ona musi się teraz na mnie gapić? Rozumiem, chciała być miła. Z trudem przełykam ten kawałek i popijam dużą ilością piwa. Na szczęście dobrego piwa. Gorzki trunek raduje moje kubki smakowe, tak będzie łatwiej. Z cięższym westchnieniem patrzę na prawie nietknięty duży kawałek ciasta który pozostał na talerzu. Przez chwilę zastanawiam się, czy się obrazi jak to zostawię. Będzie musiała to sprzątać. Ze świadomością że wzgardziłem jej hojnym darem. Może ona sama lubi marcepan? I będzie zła na mnie że zmarnowałem coś “tak dobrego”…? A może jest biednym głodującym studentem i doje za mnie jak to zostawię…..? Nie. Bez przesady. Myślę że nie zdobyła by się na coś takiego.

Wpycham kolejny, większy kawałek do gardła. Gryzę tylko tyle ile trzeba i połykam wraz z haustem piwa jak najszybciej się da.

Joey przychodzi piętnaście minut później. Podczas gdy ja wmuszam w siebie ostatnie kęsy i naciąga mnie od mdłego smaku i zapachu.

Na ciasteczko się przyszło? — pyta ironicznie. — A gdzie kawusia? — z durnym uśmieszkiem mruga oczami.

Siadaj. — Mówię, gdy ten odwraca się w stronę kelnerki i zamawia piwo. Ja również podnoszę rękę. — Dwa. — Poprawiam.

O północy zadzwoniłem do Molly. Wracała właśnie z pracy więc zadzwoniłem, by zabrała mnie po drodze. Byłem po piątym piwie. Chodzenie po pijanemu o kulach jest...hmm… głupie. Zasnąłem w aucie. Nie miałem okazji porozmawiać z Molly od ostatnich dwóch tygodni. Ona wciąż pracuje. Jak wraca, sprząta, a jak nie sprząta — śpi. I nie narzeka, za co ogromnie ją podziwiam.

Wstawaj. Chodźmy do domu. — mówi cicho klepiąc mnie w policzek. Patrzę na jej błyszczące, zmęczone oczy.

Znowu wzięli pomysł Erica. Pieprzony gej. Pewnie ich szantażuje, że ich pozwie za nietolerancję… — bełkoczę.

Mhmm. — kiwa głową, pomaga mi wyjść z samochodu.

Pieprzony gej… Kiedy dofinansują coś mojego, co? Co, Molly?

Może jak zaczniesz traktować to poważnie. Jak zrobisz to całym swoim sercem i z pazurami będziesz o to walczył. — mówi.

ALE JA WALCZĘ! JA ROBIĘ WSZYSTKO! — wyrzucam. — JAK MOŻESZ MÓWIĆ, ŻE NIE ROBIĘ WSZYSTKIEGO?! CO? CO?! — marszczę brwi i szukam zrozumienia w jej oczach.

Podobają mi się twoje filmy Will. Ale nie walczysz o nie. Brak ci determinacji. Ile osób je widziało? garstka. Opublikuj je w sieci. Poproś Ricka, to w dwa dni będzie miało milion wyświetleń.

Ale ja na tym nie zarobię. — mówię — To moje dzieło. Moja praca.

Na razie pokaż się ludziom. Ktoś cię w końcu zauważy. Nikt nie zaczynał od szczytów. Kubrick, Hitchcock, Tarantino… myślisz że oni mieli łatwo? Oni znaleźli pomysł na siebie. Ty też musisz się czymś wyróżnić. Ale na pewno nie zrobisz tego trzymając swoje produkcje na dysku.

Odprowadziła mnie do kanapy. Po chwili gapienia się w sufit zasnąłem jak kamień.

— Lucy —

Trzasnęłam drzwiami. Dzisiejszy dzień z marszu zapowiadał się źle. Czekał na mnie cały dzień w pracy wśród aroganckich, śmierdzących fajkami pijaków, a już z samego rana musiałam odbyć kłótnie z męską dziwką. Gdyby dureń wiedział cokolwiek o miłości. Wyżywa się za kiepską noc. Debil.

Jestem zmęczona. Zbliża mi się okres. Nienawidzę mężczyzn. Dziś nawet romanse zostały zastąpione przez smoki i miecze. Krew mi buzuje.

Liczyłam też, że mimo ciężkiej pracy czas minie mi szybko i bezstresowo, ale nie. Pieprzony strój roboczy jest krótki i wyzywający. I musi prowokować największych debili w całym barze. Nienawidzę jak mnie ktoś dotyka, czy odgwizduje, a dzisiaj wszyscy dostali jakiegoś pierdolca.

Nie wybiła jeszcze 21 a na koncie miałam już dwa liście. Aż mnie ręka zapiekła. I dobrze. Niech durnie wiedzą.

Dziś ruch jest mniejszy niż w ostatnich dniach. Przynajmniej tyle. George zwinął się już do domu, był tu od rana. Teraz miejsce za ladą zajęła Marry, a ja przemieszczam się pomiędzy klientami.

Jestem oazą spokoju. Młodą, spokojną i miłą dziewczyną. Zasługuję na ciastko. Tak.

Czas na małą przerwę. Informuję o tym Marry. Rzucam fartuszek za ladę, z planem przewietrzenia się opuszczam lokal. Boli mnie głowa. Wieczór jest ciepły, duszny.

Cisza, spokój, powietrze. Cisza, spokój, powietrze...Cisza… spokój….powietrze…

Kiedy już myślę, że moje nerwy są w porządku, ktoś postanawia wyprowadzić mnie z tego błędu. Klepnięcie w tyłek. Prymitywne. Obrzydliwe. Daremne….

Dwie sekundy walczę z sobą by to zignorować. Nie, kurwa! Dość!

Niczym Chuck Norris na wrotkach odwracam się zamaszyście, a moja pięść trafia idealnie w policzek mężczyzny. Siła mojej złości zaskakuje nie tylko mnie. Upada. Spoglądam na czarnowłosego reżysera z oburzeniem. Ten patrzy zdezorientowany leżąc na ziemi, ręką trzyma czerwony ślad.

Co to było?! — pyta jego towarzysz, równie zdezorientowany, co tamten.

Powoli dociera do mnie, że mogłam chybić. Przenoszę wzrok na jeszcze stojącego faceta, który teraz dźwiga kalekę do pionu. — Babo, chora jesteś? — Pyta mnie. Z jednej strony mam ochotę mu nawrzucać. Z drugiej nie mam siły. Nie, walcz…!

Zrobiłem ci coś? — dość oburzonym tonem spytał poszkodowany.

Tak! Nie bawią mnie wasze durne zaczepki! Jeśli oberwałeś za kumpla — trudno!

Czuje, że szklą mi się oczy. Źle. Uciekaj.

Jeśli wydaje wam się, że my musimy to tolerować, to jesteście w cholernym błędzie! — dostrzegam jak kaleka wyciąga z kieszeni chusteczki i wyciąga je w moją stronę, O nie! Nie! Gdzie mi tu, kurwa!? — Nie chce…!…tego.

Nic ci nie zrobiliśmy idiotko! Trochę wdzięczności!? Skruchy? — wyskakuje kaleka-mate.

Joey. Zawrzyj się. — czarnowłosy zostawia pudełko chusteczek na parapecie okna i wchodzą do środka.