Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Zbiór ośmiu opowieści grozy, które Scott Sigler, autor takich bestsellerów jak Infekcja, Zakażeniei Transplantacja, publikował w formie podcastu na początku swojej kariery pisarskiej.
Czerwony człowiek: Napiętnowanie człowieka jako przestępcę seksualnego, pedofila czy gwałciciela dzieci, wyklucza go ze społeczeństwa. Jeśli jest to fizyczne oznaczenie – trwały, nieusuwalny tatuaż na twarzy – znika wszelka anonimowość i każdy wie o popełnionej zbrodni. Problem zaczyna się, gdy ktoś zostanie niesłusznie skazany, a jego życie zamienia się w piekło.
Wilk: W czasach przed człowiekiem Ameryką rządziło jedno zwierzę. Wilk. Stada przemierzały kontynent, polując, zabijając i rozmnażając się. Zanim jednak wilki poznały śmierć chodzącą na dwóch nogach, pojawiło się zupełnie inne zagrożenie…
Tajfun w Iowa: No dalej, odwiedź Fenders Pointe, IA. Zrób nam przyjemność, pooglądaj drzewa, powąchaj kwiaty i zrelaksuj się, korzystając ze środkowozachodniej gościnności. Musisz jedynie zaplanować pobyt pomiędzy porą deszczową. Jeśli mimo wszystko odwiedzisz nas, gdy uderzy tajfun, z radością przyjmiemy cię jako stałego mieszkańca.
Wielkie polowanie na Snipy: Natura nie znosi próżni. Jednak jedna istnieje w „miejskim ekosystemie”. Od bakterii do owadów, od gryzoni do jastrzębi, od dzikich kotów do masowej ilości gołębi, rośliny i zwierzęta łączą się w sieci życia, która pozostaje niezauważona przez ludzi. Czego brakuje w tej mozaice? Czworo studentów postanawia odnaleźć mityczne stworzenie – „Snipa”. Odkryją, że natura nie znosi jeszcze jednej rzeczy.
Święte Krowy: Istnieje cienka granica między rozkojarzonym geniuszem a zidiociałym uczonym. Gordo Gordon stąpa pewnie po jej obu stronach. Ojciec Al wie o tym najlepiej. Opiekuje się Gordo i znosi niekończące się – i bezużyteczne – wynalazki chłopaka. Jednak teoria o śledzeniu „energii modlitwy” wystawi jego wiarę na ciężką próbę.
Numer jeden z kulą: W Narodowej Lidze Futbolowej gra toczy się o wysoką stawkę; niewłaściwa decyzja może zniszczyć karierę i dobry wizerunek sportu na lata. Czasem jednak zbyt wnikliwe sprawdzanie przyszłej gwiazdy może przynieść więcej szkód niż pożytku.
Mt. Fitz Roy (pierwszy rozdział): W 2005 roku Sigler udostępnił EarthCore jako pierwszą na świecie książkę wydaną jedynie jako podcast. Od tamtej pory fani czekają na Mt. Fitz Roy, drugą część trylogii. Jest to pierwszy rozdział tej dawno zapowiedzianej kontynuacji.
Hunter Hunterson i synowie: Witamy w rodzinnym biznesie. Hunter Hunterson z rodziną mieszka w Slayerville, KY. Zarabiają na chleb ściganiem ujaranych ogrów, widm podglądaczy, zbiegłych zombie, a czasem wściekłych jednorożców. Gdy wampir ćpun wyrusza na morderczą wycieczkę, Hunter z rodziną pakują pick-upa i podążają śladem zwłok aż do San Francisco.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 175
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SCOTT SIGLER
CZERWIEŃ KRWI
(fragment)
Przełożył: Przemysław Ryba
Wydawnictwo GMORK
Dla Paula Witcovera i Joshuy Bilmesa. Dziękuję za wyprawienie mnie w tę podróż.
Znam was.
Lubicie fikcję.
Rozumiecie, co was łechce i nie potrzebujecie recenzenta, żeby mówił wam, co powinno wam się podobać.
Lubicie rozrywkę.
Wiecie, że przekleństwa się zdarzają.
Nie przeszkadza wam, że się trochę… pobrudzicie.
Witam w domu.
Jeśli pierwszy raz buszujecie ze mną na sianie, piszę fantastyczno-naukowy-grozo-thriller. Mam na koncie takie powieści jak: Infekcja, Zakażenie i Transplantacja1. Wydaję również pełną napięcia serię dla młodzieży o kosmicznej, zawodowej lidze futbolowej, skorumpowanej przez przestępczość zorganizowaną.
Siedem opowiadań z tego zbioru ukazało się jako darmowy audiobook na mojej stronie internetowej: scottsigler.com. Ponieważ ebookowa rewolucja trwa, pomyśleliśmy, że fajnie będzie, jeśli je zbierzemy i wsadzimy w ten słodki elektroniczny format.
Po każdej historii zaserwowałem wam informacje, jak powstawała i czym się inspirowałem. Jeśli chcecie zapytać: „skąd czerpiesz pomysły?”, tam znajdziecie odpowiedź.
Nadal wydaję darmową, czytaną przeze mnie audiofikcję, w każdą niedzielę na scottsigler.com. Czeka tam na was niezliczona grupa fanów.
Kto wie? Może po przeczytaniu tego zbioru sami dołączycie do moich Junkies2. Mam nadzieję, że historie wam się spodobają i do zobaczenia.
Ktoś znowu się na mnie gapi ze stolika w rogu.
Ma już swoje lata, na oko czterdzieści pięć, a może to ciężkie życie sprawiło, że tak wygląda. Tu wielu ludzi nie ma lekko. Nie ma co się dziwić – to restauracja w Hunters Point.
Kobieta ma brązowe, strąkowate włosy i mimo że w pomieszczeniu jest dość ciepło, nadal siedzi opatulona w nędzny, żółty płaszcz. Wnętrze knajpy wypełniają brzdęknięcia, skrobania, siorbnięcia i gwar klasy robotniczej; grupy, do której kiedyś należałem. Kobieta nie zwraca na to uwagi. Tak jakby wyciszyła wszystko oprócz mnie. Jestem celem nienawiści zrodzonej z agresywnego, opiekuńczego strachu o jej dziecko.
Jej mały rudzielec jest nieświadomy tego wzroku. Ma umazaną twarz, mlaszcze, pochłaniając miskę Cocoa Puffs. Kolor włosów musiał odziedziczyć po ojcu. Zastanawiam się, czy suka w ogóle wie, kto jest ojcem chłopaka.
Większość ludzi tylko na mnie zerka albo przygląda się kątem oka. Gdy na nich spojrzę, odwracają wzrok. Ale nie ona. Za chwilę wypatrzy mi dziurę w głowie. Już dwa razy jej odpowiedziałem, raz uśmiechem, drugi raz najbardziej oburzonym grymasem, na jaki mnie stać. Trwał zaledwie kilka sekund, potem się poddałem. Jej nienawistna maska nawet nie drgnęła.
Ona przynajmniej została w jadalni, żeby dokończyć posiłek; druga matka z dzieckiem wstała i wyszła, ledwo zdążyłem usiąść przy barze. Rzuciła dwudziestkę za kawę i bajgla, nawet się nie zatrzymując. To tylko dwa dolary napiwku. Niedużo, ale nie wydaje mi się, żeby kobieta w ogóle przejmowała się uczuciami kelnerki.
W stołówce jest jeszcze kilka osób, mam wrażenie, że część wie, kim jestem. Znają pewnie moją twarz, była we wszystkich wiadomościach nadawanych pięć lat temu. Niektórzy wiedzą, że zostałem niesłusznie skazany, wiedzą, że nie jestem pedofilem. Jednak fakt powoli zanika w społecznej świadomości. Coraz częściej obrzucają mnie spojrzeniami albo zostawiają na wpół zjedzonego bajgla i wyciągają z jadalni swoje pięcioletnie dziecko za umazany serem topionym rękaw.
Przeglądam menu. Na ladzie wyświetlają się zdjęcia różnych potraw. Na jej dolnej krawędzi miga reklama Rol-Aids, wyniki sportowe razem z notowaniami giełdy przewijają się wzdłuż górnej. Moi Giganci przegrali dwa mecze z Oakland, tym samym ponosząc porażkę piąty i szósty raz z rzędu. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. GenTel skoczyło 2 i 3/8 punktu procentowego. Ciekawe, co by powiedziała gapiąca się kobieta, gdyby wiedziała, że właśnie zarobiłem kolejne sto tysiaków na tym małym wzroście. Nigdy by mi nie uwierzyła, nawet gdybym jej powiedział, ale wątpię, żeby była w nastroju na pogaduchy.
Nikt nie ma ochoty na rozmowę z Czerwonym Człowiekiem.
Na porysowanym szkle lady widzę niewyraźne odbicie. Moja twarz stanowi kontrapunkt dla obrazów jedzenia/wiadomości/sportu mknących poniżej. Wiejski smażony stek wygląda nieźle, mimo że wyświetlacz jest lekko rozogniskowany, brakuje mu też kilku pikseli. Przewijam dalej, skupiając się bardziej na swoim obliczu niż posiłkach.
Przyglądam się pasom na skórze – czerwony kolor wskazuje na to, że jestem przestępcą seksualnym, pierścienie wokół oczu, jak u szopa, dodają, że gwałcicielem, a poszarpane zebrze pasy biegnące od jednego policzka do drugiego oraz w poprzek nosa – że pedofilem. Próbuję patrzeć na zestaw hot doga z chili, ale jedyne, na czym mogę się skupić, to moja twarz. W pewnym sensie jestem taki sam jak tamta kobieta – też nie mogę oderwać od siebie wzroku.
Dalej nie potrafię wyjść z podziwu, że w ciągu zaledwie ośmiu lat, odkąd rząd wykorzystał Wirus Znakujący Abigail Duersson do identyfikacji skazanych przestępców, każdy zdążył zapamiętać wszystkie kolory i wzory kodowe w takim stopniu, że tylko małe dzieci muszą pytać, czym są te dziwne symbole. Ta wiedza wrosła w zbiorową psychikę Amerykanów jak kolory flagi albo poza Statuy Wolności – nikt jakoś nie pamięta, że moje oznaczenia to pomyłka.
Ta suka dalej się gapi. To miejsce publiczne. Mam takie samo prawo do jedzenia tutaj, jak każdy inny. Nie mogę już tego znieść, wstaję i wychodzę. Mimo że nie patrzę na kobietę, przez całą drogę do drzwi czuję na sobie jej świdrujący wzrok. Wychodzę na zimny, styczniowy deszcz. Gdy drzwi knajpy powoli się zamykają, słyszę ze środka echo aplauzu, a nawet kilka cichych gwizdów zwycięstwa. Zaciskam mocno oczy, ignoruję dźwięki, dopóki drzwi się nie zatrzasną. Następne co słyszę, to nerwowe trąbienie taksówkarzy, zgrzytające przyspieszanie samochodów powietrznych i ciągły syk hamulców. Gdy zamknę powieki wystarczająco szczelnie i jedynie słucham, mogę niemal udawać, że wszystko jest w porządku, prawie udawać, że ludzie z naprzeciwka nie wlepiają we mnie spojrzeń, tylko idą dalej.
Wewnątrz Elvisa zawsze jest lepiej. Elvis to moja duma i radość: zabytkowy Cadillac Roadster rocznik ‘19, ostatni naziemny luksusowy samochód. Oczywiście kazałem go dostosować, teraz osiąga sto pięć kilometrów na godzinę na pułapie sześćdziesięciu metrów, jak każdy inny pojazd klasy luksusowej. Ma przyciemniane, prawie czarne szyby; ze środka widzę bez problemu, natomiast z zewnątrz wszyscy dostrzegają jedynie ciemne, mgliste odbicia ich samochodów i swoje własne, normalne twarze.
Fajnie jest mknąć na wysokości sześćdziesięciu metrów. Przyjemnie być nad ciężarówkami, taksówkami i średniej wielkości samochodami tłoczącymi się półtora metra poniżej oraz – broń Boże, żebym nigdy więcej nie musiał tam jeździć – warczeniem małych samochodów klasy ekonomicznej, przepychających się trzydziestu metrów nad ulicą. Tam jest koszmar. Podróż z Sacramento do San Francisco zajmuje prawie czterdzieści minut. Jest o wiele szybciej, gdy stać cię na luksusową licencję – tę samą trasę pokonuję w dwanaście minut, jeśli tylko unikam szczytu o siedemnastej, który wysypuje wszystkich pracowników technicznych.
Słyszę trąbienie z prawej. Nowy Lincoln Town Car rocznik ‘42. Kierowca trąbi, macha do mnie, pokazując kciuk w górę. Często tak mam. Ludzie kochają Elvisa. Bardzo rzadko można zobaczyć prawdziwego roadstera w jednym kawałku, a już na pewno nie takiego zdolnego do podróży na wysokości. Ludzie, widząc mój samochód, wiedzą, że kierowca nie tylko jest bogaty, ale też jest równym gościem.
Elvis ma styl. Trąbię i odmachuję. Wiem, że kierowca lincolna mnie nie widzi, jednak miło jest nawiązać z kimś więź, miło zobaczyć uśmiech skierowany w moją stronę.
Dużo czasu spędzam w samochodzie.
Przystosowanie Elvisa kosztowało fortunę. Pieniądze mam. W bród. Postarał się o to mój prawnik po tym, jak uchylono wyrok. Pozew nie opuszczał nagłówków na całym świecie. Użyli Wirusa Znakującego na setkach groźnych przestępców – to żadna nowość. To, że trwale zmienili pigmentację mojej skóry, na zawsze znacząc mnie jako brutalnego przestępcę seksualnego, a okazało się, że jestem niewinny – to już tak. Ława przysięgłych spojrzała na dowody – potem na moją twarz – i sprawa była zamknięta. Zainkasowałem około 400 milionów dolarów odszkodowania. Tak jak powiedziałem, pieniędzy mi nie brakuje.
Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że mam coś przeciwko programowi naznaczania przestępców. Ludzie mają prawo wiedzieć, czy ich sąsiedzi albo nawet współpracownicy zostali skazani. W szczególności na tle seksualnym. Statystyki pokazują siedemdziesięciopięcioprocentowy współczynnik recydywistów przy poważnych przestępstwach seksualnych. Do cholery, ludzie powinni wiedzieć, kto co zrobił. Powinni mieć prawo do bezpieczeństwa, do ochrony swojej rodziny, samych siebie.
To świetny system. Przypnij gościa do stołu, nanieś odpowiedni wzór znakujący i pokryj odkryty obszar pastą. Pasta jest po prostu pożywką agarową, która zawiera retrowirus. To proste, nawet nie szczypie. Zajmuje tylko dwie godziny. Przez tydzień nie widać końcowego efektu, za to później jesteś napiętnowany do końca życia.
Wirus wyszukuje chemiczne receptory w komórkach pigmentowych naskórka i dodaje pojedynczą nić RNA. Odwrotna transkryptaza w komórce przekształca RNA w DNA, które staje się częścią genomu komórki. Za każdym razem, gdy komórka się dzieli, nowe DNA znajduje się wewnątrz obu komórek potomnych. Ta nowa część DNA koduje – zgadnij – pigmentację naskórka.
Kolor określa, co skazany zrobił i co prawdopodobnie powtórzy. Czerwony dla przestępców seksualnych, zielony dla złodziei i oszustów, jaskrawy pomarańczowy dla brutalnych przestępstw. Pasy i wzory określają naturę zbrodni.
Mówią, że ludzie mają prawo wiedzieć. Najwyraźniej nie mają prawa wiedzieć, że jestem niewinny.
Gdy komórki twojej skóry przyjmą nowe DNA, jesteś oznaczony. Działa to tak samo na każdej skórze: czarnej, białej, żółtej czy brązowej. Jeśli spróbujesz ją wyciąć, zostaną ci blizny – tego samego koloru jak uszkodzona skóra. Dobrze przeprowadzony przeszczep skóry może usunąć kolor, ale przeszczepy skóry twarzy są bardzo skomplikowane, nawet najlepsze pozostawiają okropne łaciate blizny. A jeśli twój doktor spieprzy to chociaż troszeczkę, skończysz, wyglądając jak monstrum Frankensteina. Również chirurdzy plastyczni nie mają wprawy, ponieważ zmiana skóry poddanej Wirusowi Znakującemu jest nielegalna. Niewielu zaryzykuje licencję i prawdopodobny pobyt w więzieniu – już nie wspominając, że sami mogą skończyć z zielonymi symbolami – aby zdobyć doświadczenie.
Duersson do barwienia użyła genów płazów. Zieleń pochodzi z rzekotki zielonej, pomarańcz z salamandry, a czerwień z drzewołaza. Z DNA płazów łatwo się pracuje, a do tego jest ono bardzo wytrzymałe jako wprowadzone medium. Przynajmniej tak czytałem. Wiele się dowiedziałem o procedurze; wszystkiego, co się dało. Jeśli twoja twarz krzyczałaby pedofil, też byś był oczytanym skurwysynem.
Coraz częściej myślę o przeszczepie skóry, ale chciałbym wyjść z tego z moją starą twarzą oraz moją starą skórą, a nie z zestawem blizn, jakby napęd nadprzewodzący Elvisa nawalił, a ja spadłbym z wysokości sześćdziesięciu metrów i wyleciał przez przednią szybę. Liczę na to, że ktoś wymyśli lekarstwo na zmianę pigmentacji, ale niestety na tym froncie sprawy nie wyglądają różowo. Jak na razie jestem jedyną osobą, która ma prawo do usunięcia oznaczeń – jeden człowiek nie jest wart drogiego programu R&D.
Wydałem znaczną część mojej fortuny, próbując usunąć te pasy. Pomyślicie, że powinni wykonać podobny proces, stworzyć wirus, który odetnie część kodującą kolor czerwony i wstawi normalny odcień. Problem w tym, że Duersson wzmocniła jakoś wstawiony fragment kodu genetycznego – jak na razie nikomu nie udało się wymontować zmodyfikowanej części DNA.
Chcę się tego pozbyć, ale nie zamierzam eksperymentować na mojej twarzy. Widziałem programy pokazujące bogatych eks-skazańców, którzy próbowali niesprawdzonych metod. Skończyli, wyglądając jak ofiary trądu sprzed setek lat. Wolę już być Czerwonym Człowiekiem, niż mieć twarz pełną otwartych, ropiejących, gnijących wrzodów. Wydaje mi się, że Duersson nie życzyła sobie, aby ktokolwiek uciekł od hańbiących oznaczeń, ich wszechobecnego ostrzeżenia dla społeczeństwa.
Jedyną osobą, która mogłaby wymyślić lekarstwo, jest sama poczciwa pani doktor, ale ona milczy. Nie żyje. Zabiła się niedługo po tym, jak Wirus Znakujący został wprowadzony do standardowej procedury kodeksu karnego. Powinniście widzieć, jak wściekła się Amerykańska Organizacja Praw Człowieka, gdy Sąd Najwyższy uznał proces za zgodny z konstytucją.
Widzisz, doktor Duersson straciła swoje jedyne dziecko, siedmioletnią dziewczynkę, przez zwolnionego warunkowo przestępcę seksualnego. Wyobraź sobie, że mieszkał na tej samej ulicy. Nikt nie znał jego kartoteki. Wszystko wyszło na jaw dopiero po gwałcie i morderstwie siedmioletniej Cassie. Duersson udało się w pewnym sensie zemścić, zagwarantować, że już żadna rodzina nie padnie ofiarą takiego samego błędu. Nie można już przeoczyć eks-skazańca, to jest pewne. Podejrzewam, że po tym, jak Duersson dopracowała Wirus Znakujący oraz zobaczyła jego wdrożenie, nie miała już po co żyć. Czasem naprawdę pojmuję rozumowanie, które pchnęło ją do ostatecznego, tak kreatywnego wykorzystania skalpela. Ostatnio rozumiem ją coraz bardziej.
Coraz bardziej.
Jestem głodny. Naprawdę potrzebuję dobrego burgera, trochę tłustych frytek i kubka kawy. Chcę usiąść, obejrzeć na ladzie najnowsze informacje o Warriorsach. Chcę posłuchać, jak ludzie zastanawiają się, czy w tym stuleciu Ninersom uda się wygrać mistrzostwa NFL. Chcę się zatopić w stłumionych rozmowach i rytmicznym dzwonieniu tanich sztućców uderzających o talerze. Chcę być normalny. Ale, mimo że tak bardzo tego chcę, nie mam siły na kolejne wpatrywanie.
Wygląda na to, że wrócę do domu.
Znowu zamówię coś z Domino.
Chciałbym wam powiedzieć, że Czerwony człowiek to socjopolityczny komentarz do naszej kultury, w której nie potrafimy przebaczyć przestępcom, połączony z potrzebą ochrony naszych dzieci przed ludźmi biologicznie uwarunkowanymi to bycia pedofilami… ale wtedy zabrzmiałbym pretensjonalnie. To może zamiast tego pójdziemy na piwo i powiem coś w stylu: „Stary, zostać skazanym za przestępstwo, którego się nie popełniło, a do tego nie móc uciec przed piętnem, musi być parszywie, nie?”.
Czekajcie, „piętno” to też wyszukane słowo. A, pieprzyć to.
W 1997 roku postanowiłem pisać i kończyć jedną historię tygodniowo, żeby przyzwyczaić się do formy i nauczyć dyscypliny regularnego pisania. Wytrzymałem piętnaście albo szesnaście tygodni, nie pamiętam. Czerwony człowiek był pierwszym opowiadaniem napisanym w ten sposób i pozostał moim ulubionym.
Gdy ta historia powstawała, trwała zażarta dyskusja o rejestracji przestępców seksualnych. Czy nie mamy prawa wiedzieć, czy w okolicy przebywa drapieżnik? Może mieszka w pobliżu szkoły? No tak. Ale jedocześnie, jeśli ktoś został skazany przez przysięgłych i odsiedział wyznaczoną karę, to czy nie ma on prawa żyć swoim życiem? Dostać szansę na ponowne stanie się wartościowym członkiem społeczeństwa? No… Również tak.
Te dwa toki rozumowania nie pasują do siebie jak czekolada i masło orzechowe. Są ze sobą sprzeczne. Rejestr przestępców seksualnych to próba zagwarantowania, że przeszłość żadnego mężczyzny (lub kobiety) nie zostanie zapomniana, aby ułatwić trwałe oznaczenie, pozwalające wszystkim dowiedzieć się o ich wstrętnych czynach. Czułem wtedy, i nadal czuję, że jest to jedna z sytuacji, w której obie strony mają rację. Nie ma prostej odpowiedzi.
Opracowanie systemu oznaczeń było jedynie rozszerzeniem rejestru, sposobem, aby złożona sytuacja stała się bardziej osobista. Jest to również jedno z niewielu moich opowiadań, w którym nikt nie zostaje postrzelony, wysadzony w powietrze, przemieniony w coś niemiłego i nikomu nie zostaje zjedzona pieprzona twarz, więc zawsze to jakaś odmiana.
A to miłe.
Tak na marginesie, Czerwony człowiek został odrzucony osiem razy. Od 1997 do 2002 wysłałem go do „The Magazine of Fantasy & Science Fiction”, „Talebones”, Tales From the Internet, „Aboriginal Science Fiction”, Altair Publishing, Terra Incognita, Deep Outside SFFH: Science Fiction, Fantasy & Horror, a na końcu do MOTA.
Zrobiłem z niego podcast w 2008. Wygrał nagrodę Parsec Award za najlepsze opowiadanie.
W czasach przed człowiekiem Ameryką rządziło jedno zwierzę. Wilk. Stada przemierzały kontynent, polując, zabijając i rozmnażając się. Były dominującym gatunkiem: cała wataha mogła pokonać każdego drapieżnika, nawet wielkiego niedźwiedzia grizzly. Zanim jednak wilki poznały śmierć chodzącą na dwóch nogach, pojawiło się zupełnie inne zagrożenie…
Czarnonosy skradał się wśród drzew. Cicha szara sylwetka niknęła w krętych zaspach i grubych zaroślach. Czasem pokryta śniegiem roślinność rosła tak gęsto, że musiał się przez nią przedzierać, strącając z pnączy czy gałęzi niewielkie bryły mokrej bieli. Nie widział żadnych obcych śladów, nie czuł obcych wilków.
Jednak coś zwęszył.
Woń była zła. Bardzo zła.
Pysk Czarnonosego wykrzywił się w mimowolnym grymasie. Ten smród nie przypominał niczego. Wilk znał swąd palonego drewna – już raz widział pomarańczowego potwora podczas ulewy, gdy błysk światła przemienił wysokie drzewo w drzazgi. Znał aromat żywicy z połamanych gałęzi. Znał również ciężki zapach zruszonej ziemi, taki jak po obsunięciu skał albo powodzi.
Natomiast tych nowych nie znał. Nowych martwych zapachów. Nowego żywego zapachu.
Nowego, żywego zapachu na terenie jego sfory.
Czarnonosy podążał przez śnieg sięgający mu niemal podbrzusza. Na otwartej przestrzeni był on zdecydowanie głębszy, tak głęboki, że tylko głowa wilka wystawała ponad niekończące się połacie bieli. Tam musiał skakać, by przemieszczać się do przodu. Tutaj, w lesie, pośród runa poruszał się jedynie z dźwiękiem słabego szeptu wiatru.
Nowy, żywy zapach na terenie jego stada.
Zbliżał się do niego.
Wiedział, że powinien zawrócić, pobiec po resztę, sprowadzić Półpyska. On pewnie by tego chciał. Ale Czarnonosy nie słuchał już Półpyska, nie tak jak kiedyś. Czuł ostatnio popęd. Pragnienia. Gniew. Wściekłość na przywódcę.
Zatrzymał się, aby polizać małą ranę na lewej przedniej łapie. To Półpysk mu to zrobił, gdy Czarnonosy nie ustąpił. Wcześniej zawsze się wycofywał, instynktownie warczał, chowając się przed siłą starszego wilka, jego okrucieństwem. To nie była pierwsza rana po ich starciu. I na pewno nie będzie ostatnia, Czarnonosy po prostu nie mógł się już powstrzymać. Walczyli wiele razy. Półpysk zawsze wygrywał, a Czarnonosy kończył na plecach, z podkulonym ogonem pomiędzy łapami, odsłoniętym gardłem, pokonany. Półpysk zawsze wygrywał.
Jednak tym razem Czarnonosy nie był jedynym poranionym. Odepchnął Półpyska, napierając silnymi łapami i wielkim, umięśnionym tułowiem sześciomiesięcznego szarego wilka. Pogryzł go, nadrywając ucho zwierzęcia. Posmakował jego krwi. Półpysk poruszał się szybko, tak szybko, że ugryzł Czarnonosego w łapę, przewracając młodszego wilka na grzbiet i zaciskając szczęki na gardle. To był koniec, tak po prostu.
Następnie Półpysk wypędził go ze stada. Kapitulacja nie wystarczyła, nie tym razem, nie po tym, jak przez niego Półpysk krwawił. Czarnonosy uciekł z podkulonym ogonem, czując zęby na swoim boku. Wiedział, że wciąż może wrócić… przynajmniej tym razem mógł. Pewnego dnia, niedługo, albo przepędzi Półpyska i przejmie władzę, albo sam zostanie wygnany – na zawsze. Czarnonosy czuł nowe, wzbierające emocje. Nienawiść. Gniew. Potrzebę ataku, potrzebę rządzenia.
Nowy, żywy zapach na terenie jego stada.
Nie potrzebował pomocy Półpyska. Sam przepędzi albo zabije na miejscu i pożywi się ciałem intruza.
Woń się nasiliła. Nadchodziła zza wzgórza. Warknął, pochylając łeb. Zanim zdążył się wspiąć, rzecz, która wydzielała nieznany fetor, dotarła na szczyt pagórka.
Czarnonosy poczuł uderzenie lodowatego strachu. Wykrzywił bestialsko pysk, podkulił ogon głęboko miedzy łapami, a uszy położył po sobie. Nigdy nie widział niczego takiego jak ta rzecz.
Nie wyglądała jak jeleń, ani niedźwiedź, ani puma, ani ptak, ani szop, ani cokolwiek co do tej pory widział. Nie była tak duża jak grizzly, co nie zmieniało faktu, że była znacznie większa od Czarnonosego.
Stała na dziwnych tylnych łapach, wrzeszcząc wyzywająco. To nie ryk, nie wycie, coś innego. Coś jak zawodzenie pumy albo wiele sów skrzeczących razem.
Stała na szczycie pagórka, sylwetka na tle nocnego nieba. Gdy opadła na cztery kończyny, dziwne łapy rozerwały ziemię, wyrywając ogromne kawałki pokrytej śniegiem gleby. Ziemia drżała przy każdym kroku, przy każdym ryknięciu.
Rzecz chciała go przegonić.
Ale Czarnonosy już nie uciekał. Wściekłość gotowała się w nim, rozpalona po walce z Półpyskiem, podsycana przez wyzwanie dziwnego stworzenia. Ten teren należał do Czarnonosego i jego stada – nikogo innego. Poczuł niskie warknięcie wzbierające się w gardle. Jego ciało zadrżało ze złości. Gniewu. Potrzeby dominacji. Wydobył z siebie ochrypłe, prowokujące szczeknięcie, a następnie zaszarżował w górę wzniesienia, z obnażonymi kłami, wytrzeszczając wyzywająco żółte ślepia.
Rzecz skierowała się w dół, aby stawić mu czoło.
Niewyraźny nowy żywy zapach unosił się w lekkim porannym wietrze.
Wraz z nowym martwym zapachem.
Była jeszcze jedna woń, silna, zarówno nowa jak i znajoma.
Znana, bo należała do Czarnonosego.
Nowa, bo był to Czarnonosy cuchnący śmiercią.
Wataha poczłapała na szczyt wzgórza; spojrzeli w dół, wewnątrz zagłębienia.
Leżał tam wilk, a raczej to, co z niego zostało.
Czerwień krwi znaczyła biały śnieg. Rozbryzgana, jakby umazane nią króliki, biegając w panice, zostawiły czerwone, jaskrawe ślady. Nad truchłem unosiły się kruki, szarpały je czarno-czarnymi dziobami i odlatywały z wilgotnym srebrem zwisającego mięsa.
Cykady grały swoją pieśń wśród drzew. Walka się skończyła, Czarnonosy nie żył, a las miał to gdzieś.
Półpysk węszył w powietrzu, badając okolicę. Ślady krwi były nawet na niektórych drzewach, sięgały wysokości dwóch stojących wilków. Wnętrzności Czarnonosego rozwleczono na boku leja, jakby wbiegł do środka, ciągnąc je za sobą. Z lewej tylnej łapy zwierzęcia nie zostało nic prócz zmiażdżonego krwawego ochłapu.
Pięć dorosłych samców, trzy dorosłe samice oraz czworo młodych, które przeżyły pierwszą zimę, patrzyło na okaleczone szczątki członka stada.
Nieząb zaskomlała. Pochyliła łeb, utkwiwszy wzrok w ciele syna. Półpysk przyjrzał się towarzyszce. Zawsze była silnie związana ze swoim miotem, nawet gdy młode wyrosły wystarczająco, aby walczyć o dominację. Prawdopodobnie nie widziała tego, co on – silnego, zdrowego samca rozerwanego na kawałki. Wiedział, że dostrzega jedynie szczeniaka, którym się opiekowała, którego udało się utrzymać przy życiu, gdy pięcioro z ośmiu maluchów nie przeżyło pierwszych śniegów. Teraz zostało tylko dwóch, dwa samce – Gryzący Stopę i Smarkacz, którzy również stali tu, patrząc na szczątki. Półpysk mimowolnie zastanawiał się, czy któryś z nich niedługo nie spróbuje sięgnąć po władzę w stadzie. Ale nie obawiał się, nie byli nawet w połowie tak waleczni jak ich brat.
Co zabiło Czarnonosego?
Sfora nie bała się niczego, ale samotny wilk?
To już inna historia. Samotny wilk musiał obawiać się pumy. Pumy zwykle uciekały, ale czasem puma stawała się głodna. Wystarczająco, aby zaatakować. Tylko że ona zaciągnęłaby swoją zdobycz w las, a cokolwiek rozerwało Czarnonosego, nic nie zjadło.
Zabiło go dla samego zabicia.
Półpysk zbiegł samotnie ze wzgórza. Stado pozostało w tyle.
Spłoszone kruki zakrakały zirytowane.
Lekki wiatr przemykał wśród drzew, wzburzając futro, unosząc w powietrze biały, tańczący puch znad gładkiej powierzchni śniegu. Wiało zza następnego wzniesienia, wraz z bryzą niósł się nowy żywy zapach. Zły zapach. Półpysk poczuł, że podkula ogon, a uszy lekko kładzie po sobie. Usłyszał zawodzenie sfory – jego strach pchnął resztę ku granicy paniki. Wilk przystanął, zmusił się do wyprostowania ogona, do postawienia uszu. Gryzący Stopę i Smarkacz byli już dorośli – nie mógł sobie pozwolić na okazanie słabości. Nie byli wystarczająco silni, aby go pokonać, mogli jedynie liczyć na szczęśliwe ugryzienie. W końcu on w ten sposób przejął władzę cztery zimy temu, kiedy zatopił zęby w gorącej krwi Długiego Ogona.
Półpysk dotarł do Czarnonosego. Krew jego syna zdawała się być wszędzie. Nawet po śmierci woń strachu, albo paniki, przywarła do zwłok. Razem z niewyraźnym śladem wyzwania. Żołądek Czarnonosego był rozerwany. Połamane żebra wystawały jak suche gałęzie. Wyrwano jedno oko razem z większością futra po jednej stronie głowy. Ślady prowadziły do połowy wzgórza, gdzie spotykały się z tropem czegoś innego.
Tropem, którego Półpysk dotąd nie widział.
Czarnonosy próbował uciekać, lecz na trzech łapach było to trudne. Brakująca noga, jak zauważył Półpysk, leżała kawałek dalej. Od ciała do kończyny prowadziła wyraźna ścieżka krwi. Jego syn walczył, przegrał, następnie uciekł – cokolwiek to było, dogoniło go, a potem rozerwało na strzępy.
Półpysk zaczął warczeć.
Popatrzył na pagórek wzdłuż śladów walki Czarnonosego z nieznanym przeciwnikiem. Wiatr zawiał w pysk wilka, a razem z nim dotarły do niego nowe zapachy.
Wśród nich ta sama woń, która pokrywała ciało Czarnonosego.
Zabójca jego syna był niedaleko.
Półpysk podniósł łeb i zawył donośnie. To było zawodzenie bólu po stracie jednego z nich. To był również okrzyk bitewny.
Za nim Nieząb wydała z siebie swój własny lament, bardziej bólu niż gniewu. Gryzący Stopę ze Smarkaczem zawyli pełni wściekłości. Przyczajka i Stary Biały, pozostałe dwa samce, również się odezwały – Stary Biały wył zmęczony, lecz rozjuszony, Przyczajka zły tylko na pokaz.
Samice, Skoczka i Brudnonosa, dołączyły. Półpysk często się zastanawiał, czy one nie opuszczą stada, odejdą, aby założyć swoje własne. Już nie musiał się o to martwić.
Do zawodzenia watahy dołączył kolejny dźwięk – brzmiał jak ranna puma albo wiele sów skrzeczących jednocześnie.
Dźwięk dobiegał zza wzgórza.
Półpysk przestał wyć. Pozostali wzięli z niego przykład. Spojrzał na stado, szczeknął krótko, następnie ruszył na szczyt, podążając za śladami łap i krwi. Wataha dogoniła go – jedynie Brudnonosa została w tyle, żeby pilnować szczeniąt.
Wyglądało tak dziwnie, jak śmierdziało.
Nieząb zaskomlała ze strachu. Przyczajka człapał nerwowo to w przód, to w tył, z uszami położonymi płasko i podwiniętym ogonem. Pysk Smarkacza skrzywił się na chwilę, a potem wilk wydał z siebie potężne kichniecie. Oblizał się raz, stanął wyprostowany, sztywny tak jak jego brat, Gryzący Stopę, oraz jego dziadek, Stary Biały. Skoczka tylko warczała nisko, nienawistnie.
Półpysk trzymał swój ogon prosto, ale musiał się mocno na tym skupić.
Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział.
Spalone, połamane i rozbite drzewa leżały wzdłuż długiej ścieżki, szerokiej jak rzeka. Tam gdzie kiedyś rosły, rozpościerała się wielka, głęboka szrama ziemi, skał i sczerniałego drewna. W słońcu coś migotało, błyszczące jak kawałki lodu, tylko szare jak futro wilka. Ogromny odłamek, wielki jak klif, wystawał z gruntu, a przed nim piętrzyło się wypchnięte nowe wzniesienie gleby, śniegu, skał i drzew.
Wilk nie widział żadnego ognia, jedynie czuł unoszący się w powietrzu ciężki fetor palonego drewna. Przypominał mu ten potworny pożar, którego doświadczył pierwszego lata, gdy pomarańczowy potwór naznaczył jego futro, a zwierzęta uciekały niesione falami paniki. Swąd spalenizny niósł strach, ale woń była słaba, stara. Pomarańczowy potwór raczej nie nadchodził.
Za to pojawił się nowy.
Zobaczył ich. Zaskrzeczał wyzywająco.
Miał łysą skórę koloru modrosójki błękitnej i był ogromny, prawie jak niedźwiedź. Czarnonosy musiał być szalony, żeby zaatakować coś tak dużego. Na łbie znajdowało się czworo czarnych oczu, ale brakowało pyska. Głowa poruszała się na długiej szyi, jak u węża, grubej jak kłoda. Na niej znajdował się dziwny, poruszający się prążek, jak pierścienie, które się rozchodzą, gdy stanie się na nieruchomą wodę. Ten prążek, ta obręcz, wisiała swobodnie, jakby stworzenie przełożyło przez nią głowę, a potem już nigdy nie mogło jej zdjąć. Coś na obręczy rzucało rozmyte refleksy słońca, wydawało również ciche odgłosy przypominające dzwonienie sopli spadających z drzew na wiosnę.
Stworzenie ryknęło. Półpysk zobaczył w końcu paszczę pełną krótkich, zakrzywionych, czarnych zębów – tkwiła niżej w tułowiu, pomiędzy dwiema długimi przednimi łapami.
Mocne tylne kończyny, tak duże jak u niedźwiedzia, utrzymywały obłe ciało. Stało na tylnych łapach. Zrobiło dwa kroki w kierunku watahy.
Przyczajka zaczął się cofać z podwiniętym ogonem. Półpysk podbiegł do niego, atakując głowę. Przyczajka upadł na grzbiet, z łapami w górze i podwiniętym ogonem, lecz to nie zatrzymało napastnika. Ugryzł wilka w podbrzusze. Przyczajka zaskomlał i kłapnął zębami. Połpysk z łatwością uniknął nieudolnej obrony i zaatakował ponownie, tym razem gryząc w ucho. Przyczajka zerwał się i z opuszczonym łbem, znacząc moczem swoja trasę, pobiegł schować się za pozostałe wilki.
W porządku, mógł się chować za innymi, tak długo jak był z nimi. Ta rzecz znajdowała się na terenie stada. Musiała umrzeć. Półpysk wiedział, że będzie potrzebował każdego członka watahy, żeby to zabić.
Sfora stała na szczycie wzniesienia; wyła. Wilki warczały. Szczekały. Futro na ich grzbietach jeżyło się gęstymi pasmami. Napuszały tułowie, zruszały ziemię łapami. Zbiegły do połowy, następnie wróciły.
Wszystkie te znaki ostrzegawcze miały przekazać niebieskiej rzeczy, aby opuściła ich terytorium.
Ale ona się nie ruszyła.
Stała przez klifem z szarego lodu. Nie odejdzie. Zaryczała na nich, grzebiąc łapami, wykopując kawałki gleby, sygnalizując swoje własne wyzwanie. Chciała ich przestraszyć, przegonić.
Nie miała szans, oni nie odejdą.
To był ich teren. Nie pozwolą na to.
Półpysk przestał warczeć. Pozostali również. Chciał, żeby ta rzecz odeszła po dobroci, a tak się nie stało. Dał jej szansę. Nadeszła kolej na siłę, na bestialstwo.
Wataha pognała ze wzgórza. Siedem silnych sylwetek wzburzało śnieg. Głowy nisko, uszy położone, oczy utkwione w celu. Pędzili do przodu. Półpysk prowadził ich w stronę wroga.
Rzecz biegła im na spotkanie. Ziemia drżała z każdym jej krokiem, jakby przewracał się ranny łoś. Z czarnych zębów w tułowiu spływała żółta ślina. Wężowa szyja utrzymywała głowę w tyle.
Robili to setki razy, pokonując jelenie, łosie, otaczając pumy, nawet odganiając dorosłego niedźwiedzia. Półpysk poślizgiem zatrzymał się przed stworzeniem, szczekał zajadle w czasie, gdy pozostali cicho zamykali pierścień wokół. Rzecz nagle stanęła na tylnych kończynach, przednimi łapami próbując wciągnąć Półpyska do zębatej paszczy. Wilk uskoczył, lecz pazurzasta niebieska łapa zdążyła zaorać długą szramę wzdłuż jego barku. Przeleciał w powietrzu, upadając niezdarnie, brunatna krew zbrukała biały śnieg.
Stary Biały natychmiast zajął miejsce na przedzie, szczekając, kłapiąc szczękami starał się zająć uwagę rzeczy. Zaatakowała ponownie – podstarzały wilk nie był tak szybki jak Półpysk. Dwa niebieskie szpony pochwyciły go brutalnie, ciągnąc w kierunku czarnych siekających zębów.
Ugryzienie było mocne. Jeden potworny skowyt, potem cisza.
Skoczka wybiła się w powietrze, jej lśniące, białe kły głęboko zatopiły się w długiej szyi rzeczy. Wykonywała ten manewr częściej, niż była w stanie pamiętać, używała swojego ciężaru, aby przewrócić jelenia, aby pozostali mogli się zbliżyć i zadać śmiertelne ugryzienie. Już w czasie jej skoku Gryzący Stopę razem ze Smarkaczem atakowali tylne łapy intruza, wilgotne zęby cięły w tańcu śmierci.
Rzecz zaryczała w panice. Ruch Skoczki działał tak niezawodnie, ponieważ jeleń nie mógł jej sięgnąć ani złapać. Ale to nie był jeleń. Łapy potwora błyskawicznie ją pochwyciły, odrywając od swojej szyi, jej zaciśnięta szczęka wyrwała ogromny, broczący zieloną krwią kawałek ciała. Jedna niebieska łapa trzymała Skoczkę za barki, a druga owinęła się wokół, chwytając pod szczęką.
Oderwana głowa wilczycy poszybowała w powietrzu.
Przeciwnik niespodziewanie się obrócił, próbując odgonić Gryzącego Stopę i Smarkacza – umykali błyskawicznie w swoich młodych, szybkich ciałach. Sięgnął po Gryzącego Stopę, który z łatwością uskoczył, warcząc wyzywająco.
Nieząb i Przyczajka ponowili atak na poranione tylne kończyny stworzenia. Znowu się obróciło, tym razem szybciej. Przyczajka zdążył jedynie kłapnąć zębami. Jak zawsze był gotowy do ucieczki – z łatwością uniknął pokrytych krwią niebieskich szponów.
Nieząb została, by spróbować szczęścia jeszcze raz, jej szczęki oderwały kawałek ciała, nie była jednak wystarczająco szybka. Gdy próbowała odbiec, dosięgły ją pazurzaste łapy.
Silne szczęki Półpyska zacisnęły się na jednej z łap potwora. Zęby zatopiły się w grubej, niebieskiej skórze, łupiąc kości, które wydawały się sztywne i jednocześnie giętkie. Rzecz próbowała się wyrwać. Półpysk ciągnął ze wszystkich sił, szarpiąc łbem to w jedną, to w drugą stronę, aby zwiększyć obrażenia. Zielona krew obryzgała mu głowę i tułów. Wolna łapa stworzenia cofnęła się, aby zadać cios, ale Gryzący Stopę ze Smarkaczem zatopili w niej swoje kły, zanim zdążyła uderzyć.
Bestia bezskutecznie próbowała się wyrwać. Dorosły wilk waży ponad dziewięćdziesiąt kilo – przy całej swojej wielkości i morderczej szybkości, rzecz nie miała siły się uwolnić.
Nieząb rzuciła się, wściekle gryząc brzuch stworzenia. Przyczajka dołączył do ataku. Półpysk razem z synami mocno trzymali bestię. Rzecz ryczała w wysokich tonach bólu, gdy Nieząb i Przyczajka zagłębiali się w jej brzuchu, wyrywając kawałek po kawałku. Zielona krew wylewała się, plamiąc śnieg.
Stworzenie zamarło, następnie ciężko upadło na jedną stronę.
Półpysk zwolnił uścisk na ubabranej zielenią niebieskiej łapie, prychnął, a następnie podbiegł do czworoocznej głowy. Zaatakował, zaciskając na niej swoją potężną szczękę. Szarpał głową w tę i z powrotem, aż poczuł, że coś zmiażdżył, że coś w środku ustąpiło.
Rzecz leżała bez ruchu.
Półpysk dalej ciągnął i niszczył. Gryzący Stopę warknął, ugryzł długą szyję – dwa wilki ciągnęły i targały, szarpiąc w przeciwne strony, zapierając się do tyłu całym swoim ciężarem.
Głowa oderwała się; jeszcze więcej śmierdzącej, zielonej krwi obryzgało futro Półpyska.
Odrzucił zdobycz. Smakowała okropnie.
Zawył, długo i gniewnie, wyzywająco. To było ich terytorium.
Ci, którzy przeżyli, dołączyli do niego. Ocalali powąchali Starego Białego. Umarł szlachetną śmiercią, walcząc dla watahy. Tak samo Skoczka. Nieząb podeszła do Półpyska, zaczęła lizać jego rany na barku, chropowaty język ścierał zarówno czerwoną, jak i zieloną krew. Półpysk czuł się słaby. A potem zobaczył Gryzącego Stopę patrzącego na niego, z głową nisko, uszami położonymi.
Czy Gryzący Stopę zamierzał go wyzwać? Osłabiony bitwą Półpysk nie wiedział, czy da radę się obronić przed silnym synem. Nadal jednak znał kilka sztuczek, więc nie zamierzał oddać władzy.
Gryzący Stopę patrzył przed siebie; głowa nisko, ciało emanujące agresją.
Hałas przestraszył ich wszystkich. Dźwięk dochodził z bryły szarego lodu. Wilki się rozbiegły, a gdy zwolniły i zatrzymały się, spojrzały za siebie.
Półpysk ruszył do przodu; głowa pochylona, uszy z tyłu. Gryzący Stopę z Przyczajką podążyli za nim. Szli w kierunku krystalicznego klifu.
Były tam pęknięcia.
Z jednego z nich wydobywał się dźwięk.
Półpysk zobaczył, że coś się tam rusza. Coś dużego. Większego od stworzenia, które właśnie zabili.
Kolejny potwór? Nawet jeśli, to był na ich terytorium.
Połpysk trzymał się blisko ziemi, podkradając się do rysy, jego oczy przystosowały się ze światła dnia do mroku cieni.
Stworzenie. Większe niż poprzednie. Stało na swoich tylnych nogach, jak czasem niedźwiedź albo potwór, którego właśnie zabili. Z tym, że to nie opadało na przednie. Wyglądało, jakby mogło na tych tylnych łapach stać wiecznie.
Nie ruszało się, pomijając dreszcze strachu. Półpysk nigdy nie widział takiego futra ani skóry – miała inny kolor, była luźna, jakby nie należała do stworzenia, tylko wisiała na nim, jak suchy liść leży na ziemi, ale nie jest częścią ziemi.
Półpysk zobaczył, że jedna z kończyn była pokryta czymś białym. Białym z wieloma mokrymi kroplami zieleni. Zieleni jak krew potwora, którego właśnie zabili.
Nowe stworzenie było ranne.
I się bało.
Powinno się bać. To był teren stada.
Połpysk zawarczał i pobiegł do przodu. Synowie podążyli za nim.
Nowy wróg krzyknął, ale krzyk nie był długi.
Wyzywające wycie odbijało się echem.
Ukończyłem tę historię w listopadzie 2002 roku. Głównie zainspirowałem się artykułem o dominacji wilków w Ameryce Północnej przez tysiąclecia. W dzieciństwie niezmiernie wpłynęła na mnie twórczość Jacka Londona. Przeczytałem White Fang (Biały kieł) więcej razy niż pamiętam, A Dog Named Wolf3 i Call of The Wild (Zew krwi) co najmniej pięć. Sea Wolf (Wilk morski) całkowicie zmienił moje życie, ale to historia na inną okazję.
Jestem pewny, że właśnie wpływ Londona popchnął mnie do wybrania zwierząt na moich protagonistów. Zanim ludzie przybili na ten kontynent, wilki stanowiły przerażającą siłę na całym obszarze (i nie, przez „przybycie człowieka” nie mam na myśli Europejczyków, ta historia dzieje się znacznie wcześniej niż emigracja ludzi przez Cieśninę Beringa, tych samych ludzi, którzy potem stali się plemionami rdzennych Amerykanów). Wilki były dominującymi, stadnymi myśliwymi, były zwierzętami społecznymi i prawdopodobnie najinteligentniejszymi w całym ekosystemie. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby taki dominujący gatunek skonfrontować z czymś całkowicie dla nich obcym.
Jaki wynik? Jack London zabiera H.G. Wellsa na whiskey, a o piątej rano klecą opowieść z dreszczykiem o terytorializmie i przetrwaniu. Potem Jack wali H.G po pysku, bo Jack tak zawsze kończy wieczór.
Pamiętam, jak śmiałem się, kiedy Bobby powiedział to po raz pierwszy.
Bobby to mój brat. Mieszkam z jego rodziną na Sullivan Street. Powinienem nazywać go Bob, tak woli, ale dla mnie zawsze będzie Bobbym.
Brzmiał, jakby żartował. To znaczy, czy ktoś kiedykolwiek słyszał o tajfunie w Iowa? Absurd, czyż nie? Ale tak powiedział, pamiętam, chociaż mgliście. Wydaje mi się, że im dłużej tu przebywam, tym bardziej zapominam o Przeszłości – i coraz bardziej chcę tu zostać. Podejrzewam, że ta druga część – ta o zostaniu, znaczy się – to już pewne. Za bardzo mi się tu podoba.
Fender’s Pointe to teraz mój dom. Tak, mogę go tak nazywać – mój dom. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Owszem, czasem tęsknię za Bostonem, ale ostatnio coraz słabiej. Właściwie to nie wiem, czy przestałem za nim tęsknić, czy raczej zacierają się wspomnienia o rzeczach, których mi brakuje. Czy to ma sens? Nie wiem, ale nie uciekaj, to jest ciekawa historia. Gubię fakty na potęgę, rzeczy z Przeszłości, zanim jeszcze zamieszkałem w Fender’s Pointe. Przepraszam, muszę tak paplać, żeby to z siebie wyrzucić. Z drugiej strony wy, reporterzy, uwielbiacie słuchać takiej gadaniny, prawda? Mówisz, że jesteś z „Boston Globe”? Przyjemnie zobaczyć twarz z Beantown, chociaż prawdę mówiąc nie kojarzę już żadnych znajomych twarzy z czasów, kiedy tam mieszkałem.
Pomyślisz, że mi to przeszkadza, zapominanie o wszystkim z Przeszłości, ale nie. Przynajmniej nie bardzo. Nie tak jak kiedyś. „Zaczynasz tu nowe życie, Kevinie”, tak mi powiedzieli. Nowe życie. I wiesz co? Mieli rację. Właśnie dostałem pracę w Harvey’s Hardware. Młodszy syn starego Harvey’a, Jacob, tak mi się wydaje, miał wypadek podczas ostatniego tajfunu. Brakuje go nam, ale chłopaka już nie ma, a jest praca do zrobienia. Wiesz, wypadki się zdarzają, zwłaszcza w czasie Pory Deszczowej.
Teraz pewnie pomyślisz, że zapełnianie półek w sklepie z narzędziami jest nudne w porównaniu z pracą profesora antropologii w Boston College. Nie jest. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale lubię swoje nowe zajęcie. Właściwie bardziej niż poprzednie. Ceniłem swój stanowisko, ale to wydaje się tak dawno temu, że już nie wiem, o co było tyle krzyku. Teraz jest lepiej – prościej. Jestem tu szczęśliwszy. Moja żona, Martha, też by była, gdyby nie odeszła, ale wiesz…
Wypadki się zdarzają.
Tak jak mówiłem, teraz mieszkam z Bobbym w starym pokoju jego córki, Vicky. Jasne, tapeta w klauny może być lekko denerwująca, ale, na miłość boską, ten pokój należał do dziecka, więc mi to nie przeszkadza. „Pokój jest wolny”, powiedział Bobby, więc czemu miałbym nie zostać na jakiś czas? No to zostałem. I nie słyszałem nawet piśnięcia z Bostonu, dopóki ty się nie zjawiłeś. Nie wiem, czemu przebyłeś taki kawal drogi, żeby porozmawiać ze zwykłym pracownikiem sklepu z narzędziami. Jak wspomniałem, od dawna nazywam młodszego brata Bobbym. Nie wiem, od ilu tygodni czy miesięcy. Te słowa już niewiele dla mnie znaczą. Tutaj mierzymy czas w Porach Deszczowych i Porach Suchych. Ci, którzy nie są stąd, trochę się gubią, ale mieszkańcy Fender’s Pointe wiedzą, o co chodzi.
Mniejsza z tym, zadzwoniłem do brata i powiedziałem, że chciałbym go odwiedzić. Nie widziałem go od lat, od pogrzebu ojca. Widzisz, to nie nasza wina. Kochamy się, lecz odległość i inne zajęcia uniemożliwiają spotkanie. Bobby pracuje w małym wojskowym centrum badawczym w Fender’s Pointe (co powinno być tajemnicą, ale i tak każdy o tym wie), a ja zawsze byłem zajęty uczelnią. Przez ostatnie dziesięć lat wybywałem na kolejne wykopaliska, jak tylko kończył się semestr. Nie pamiętam gdzie, zwykle było tam nieziemsko gorąco, z mnóstwem piasku dookoła. Tu jest znacznie przyjemniej, klimat wydaje się do ciebie dopasowywać – oczywiście tak długo, jak unikasz deszczu, ale to tylko stary, dobry, środkowozachodni rozsądek.
Tego lata nie miałem zaplanowanej pracy. Przypominam sobie coś o odcięciu dofinansowania, jednak szczegóły są niejasne. Wiesz, to już Przeszłość. Zupełnie spontanicznie zadzwoniłem do Bobby'ego i spytałem, czy chciałby, żebyśmy z Marthą przyjechali z wizytą.
– Przyjechali z wizytą? – zapytał Bobby.
– Tak – potwierdziłem. – Nie widzieliśmy cię od lat. Chcę zobaczyć mojego braciszka Bobby'ego i jego dzieci.
– Nazywaj mnie Bob – powiedział odruchowo, a ja jak zawsze go zignorowałem. – Z radością was ugościmy. Susan z dziećmi się ucieszą.
Potem powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę. To mnie rozbawiło, to, co już ci wcześniej mówiłem; wiesz, to z czego się śmiałem? Powinienem być mądrzejszy – Bobby nigdy nie miał zbyt dużego poczucia humoru, nawet gdy byliśmy dziećmi.
– Czemu chcecie przyjechać teraz? – zapytał. – Jesteśmy w samym środku sezonu tajfunów.
Uznałem to za świetny żart, tak jak mówiłem, i nic sobie o tym nie pomyślałem.
– Tajfun srajfun – odpowiedziałem, stwierdzając tym samym, że wyjeżdżamy. Pamiętam jeszcze jedną rzecz, o której wspomniał. Powinno to wzbudzić moje zaniepokojenie, ale nie załapałem. Niewielu ludzi spoza Fender’s Pointe wiedziałoby, o co chodzi.
– W porządku – powiedział. – Ale to twój pogrzeb.
Pominę większą część podróży. Nie ma o czym gadać. Zwiedziliśmy po drodze, co się dało. Zabawne, że przez te wszystkie lata, w których nie wyściubiałem nosa z piachu, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zainteresować się Ameryką. To przyjemne miejsce, jak już wydostaniesz się z wielkomiejskiej strefy. Dość fascynujące. Zgodziliśmy się z Marthą, że jechało nam się tutaj wspaniale. Mówiłem już, że widzieliśmy największą na świecie kulę z folii aluminiowej? Całą drogę pokonaliśmy samochodem, zatrzymując się tak często, jak tylko chcieliśmy, czasem jedynie żeby się przejść, pozbierać kwiaty, innym razem, aby usiąść w cieniu drzewa i potrzymać się za ręce. To była przyjemna wycieczka. Nie robiliśmy czegoś takiego od bardzo dawna. Wprawdzie nie pamiętam wielu szczegółów z tej wyprawy, ale wiem, że Martha jak zawsze wyglądała pięknie w letnim słońcu.
Chociaż tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czym jest piękno, dopóki nie dotarliśmy do Fender’s Pointe. Ptaki ćwierkały na drzewach. Małe, czyste chmurki ozdabiały nieskazitelnie przejrzyste błękitne niebo. Drzewa eksplodowały bursztynowym blaskiem wczesnego lata. Widok był absolutnie oszałamiający, tętniący życiem, pełen uroku. Bardziej jak obraz z książki niż prawdziwe miasteczko. Wiem, mój opis brzmi trochę pretensjonalnie, ale popatrz tylko na to miejsce! Z każdego wydobędzie poetę.
A ludzie! O rany, są tacy mili. Mówimy tutaj, że to ludzie sprawiają, że Fender’s Pointe to takie wspaniałe miejsce (oczywiście wiemy, że to nieprawda, ale tak wypada).
Tylko się rozejrzyj. Nie muszę ci opowiadać, jak jest pięknie, prawda? Nie, kiedy widzisz to na własne oczy. Aż dech zapiera. Nie widzieliśmy małego amerykańskiego miasta od… chyba kilku dekad. Zresztą, nie mieliśmy nawet samochodu, gdy mieszkaliśmy… ee… w Bostonie. Wymawiałem słowo samochód inaczej, ale nosowe głoski ze Środkowego Zachodu są tak zaraźliwe, że straciłem swój akcent.
Nawet nie miałem auta, uwierzysz? Wypożyczyliśmy jedno, żeby tu przyjechać. Zawsze, gdy chcieliśmy się gdzieś dostać w Bostonie, braliśmy taksówkę. Amtrak zabrał nas na lotnisko. W ogóle nie potrzebowaliśmy samochodu. Mówię ci, nawet nie wiedzieliśmy, z czego rezygnujemy. Marcie się tu podobało. Brakuje mi jej, ale wspomnienia zanikają i pewnego dnia nie będę już czuł żadnego bólu. Byłoby miło.
Trafiliśmy do domu mojego brata – jego dzieci, jak one wyrosły! Bobby junior zmienił się w postawnego nastolatka, odkąd widziałem go ostatnio. Czarne włosy okalały twarz, na której zostały jedynie resztki młodzieńczości. Mocno zarysowane kości policzkowe oraz szczęka wyrastały z potężnej szyi. Chłopak – który przerósł już ojca – błyskawicznie stawał się mężczyzną, pozbawione tłuszczu ciało i mięśnie pokazywały, że jest w szczycie formy. Wyglądał dokładnie jak jego tato, gdy był w tym samym wieku. Oczywiście obecnie pulchną twarz Bobby'ego seniora znaczyły zmarszczki, a beztłuszczowe dni dawno przeminęły, jak kołnierze ze stójką i disco.
Viktor, bliźniak Vicky, wyrósł z brzdąca na dziesięcioletni kłębek energii. Miał czarne oczy po ojcu, a blond włosy po matce, tak nieskazitelne jak pola pszenicy rozciągające się wokół Fender’s Pointe. Ściskając zniszczonego pluszowego misia, nie mógł ustać w miejscu choćby na sekundę. Oczywiście nie rozpoznał nas, ale spotkanie rodzinne bardzo go podekscytowało.
Boże, jakie te dzieci były piękne. Z Marthą nigdy nie chcieliśmy mieć dzieci. Teraz, kiedy już jej nie ma, może zmienię zdanie – Bóg jeden wie, ile jest tutaj wdów, wiesz o czym mówię. Oh, przepraszam – to taki tutejszy żart. Nieważne.
W każdym razie, zapytałem, gdzie jest mała Vicky. I wiesz co? Bobby tylko się na mnie gapił, jakby nie wiedział, o kim mówię. Przypomnienie sobie córki zajęło mu kilka sekund.
– Vicky? – zapytał. Puste oczy patrzyły na mnie, jakby jego mózg próbował wydobyć skądś imię. – Vicky? Ach tak! To moja córka, prawda?
Pamiętam, że pomyślałem, że świeżo odnaleziony humor mojego brata poprawia się z każdą chwilą, jednak to, co powiedział potem, uświadomiło mi, że coś jest bardzo nie tak.
– Vicky odeszła – oświadczył Bobby, właściwie tak jakby to nie było nic ważnego.
– Jak to odeszła? – zapytałem, zastanawiając się, czy coś mi nie umknęło, ponieważ na jego pucułowatej twarzy dalej gościł uśmiech. – Masz na myśli, że…
– Nie żyje – dokończył, a uśmiech ani na moment nie zszedł z jego ust. – Ona nie żyje. Wydaje mi się, że od jakichś dwóch Pór Deszczowych. Wypadki się zdarzają, Kevinie, powinieneś to wiedzieć. Wejdźcie do środka i pozwólcie mi oprowadzić was po domu. Susan nie może się doczekać, żeby was zobaczyć.
Mężczyzna opowiadał o swojej zmarłej córce tak beztrosko, jakby naprawdę próbował udawać, że jej nie pamięta. Nie żyła, a on nawet nie zadzwonił, żeby powiedzieć o pogrzebie, nawet mnie nie powiadomił.
Pamiętam, że pomyślałem o kolegach z wydziału psychologii, którzy mogliby pomóc mojemu kochanemu bratu pogodzić się ze stratą. Wypieranie przez niego tego faktu było oczywiste. Wymieniliśmy z Marthą spojrzenia, których długo nie zapomnę. Ten gest mówił wszystko, a głównie to, że nie powinniśmy wspominać więcej o odejściu małej Vicky. Przynajmniej na razie. Bobby opowie nam o tym w swoim czasie.
Susan wyglądała promiennie jak zawsze, z jej spiętymi w ogon długimi blond włosami; zawsze je tak nosiła, pomijając jej ślub (stałem tam oczywiście jako drużba). Przyznaję, że zaraz po Marcie, jest najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. Bobby wyhaczył ją w college’u, kiedy była cheerleaderką, a on rozgrywającym (nie nazwałbym go „gwiazdą”, drużyna skończyła z wynikiem 2-9 na jego ostatnim roku, jednak mimo wszystko był rozgrywającym). Para jak z książki. Do dzisiaj są tak szczęśliwi i kochający się, jak tylko dwoje ludzi potrafi.
Prawdę mówiąc cała rodzina wyglądała na radosną. Szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, gdy Bobby pracował w Bostonie. Oraz na zdrową. Wszyscy wyglądali wspaniale, jakby promieniowało od nich światło, błyszczące tak jasno jak Gwiazda Polarna w czystą, bezburzową noc. Widok ich dwojga, takich szczęśliwych, był bardzo niepokojący, ale razem z Marthą domyślaliśmy się, że to tylko dlatego, że właśnie dowiedzieliśmy się o małej Vicky. Bez wątpienia oni pogodzili się już z jej śmiercią.
Cóż, podejrzewam, że chciałbyś już dojść do sedna tej historii, co? Chcesz usłyszeć o tajfunie, dlaczego porzuciłem uczelnię lub „wyparowałem”, jak to ująłeś, i dlaczego tu zamieszkałem. Wszystko w swoim czasie, wszystko w swoim czasie. Już prawie jesteśmy u celu, więc cierpliwości. Zrób przyjemność staremu mężczyźnie i pozwól opowiedzieć swoją historyjkę w całości.
W Fender’s Pointe zabawiliśmy dwa dni. Ponieważ Bobby junior razem z Victorem mieli wakacje, spędziliśmy cudowny czas z całą rodziną. Rozkoszowaliśmy się wielkim grillowaniem w sobotę, a potem wspaniałą niedzielą na Emerson Beach. Peach Lake jest na granicy miasta, jednak to dalej obszar Fender’s Pointe. Jesteśmy dumni z plaży. Jest bardzo czysta, setki metrów piasku. Bez wątpienia dodaje miastu uroku, nie sądzisz?
Bobby junior to taki miły chłopiec, taki uprzejmy. Pamiętam, jak Martha skomentowała, że lokalne dziewczyny muszą się uganiać za nim dookoła miasteczka. A jaki zabawny! Och, przez niego umieraliśmy z Marthą ze śmiechu. Może i wygląda jak Bobby senior, ale ma rozkoszne poczucie humoru, którym jego ojciec nigdy nie grzeszył.
Gdy mój brat mieszkał w Bostonie, Susan przyjaźniła się z Marthą. Powróciły do starej znajomości, jakby w ogóle się nie rozstały, szepcząc i chichocząc, jakby znowu były nastolatkami rozmawiającymi między lekcjami. Susan zawsze była taka słodka. Dalej nie mogę opowiadać przy niej dwuznacznych żartów, żeby się nie zarumieniła albo nie wyszła z pokoju. To urocze, jak łatwo się peszy. Opowiedziałem większość Bobby'emu juniorowi, który zawsze odpowiadał jakimś jeszcze gorszym. Pewnie bym go upomniał, gdybym się tak mocno nie śmiał. Chłopcy zostaną chłopcami.
Moją ulubioną częścią tego wspaniałego weekendu był mały Victor. Boże, jakie to jest niezmordowane dziecko. Rzucaliśmy piłką godzinami, pomogłem mu zbudować miasto z klocków Lego, czytałem jego książeczkę z obrazkami, zbudowaliśmy zamek z piasku na plaży.
– Kocham cię, wujku Kevinie – powiedział Viktor swoim cienkim głosikiem, opatulony w piżamę, obłożony zdjęciami strażaków i wozów strażackich. – Tak bardzo cię kocham.
Pewnie się domyślasz, że moje serce się rozpłynęło. To chyba była jego najdłuższa wypowiedź, odkąd przyjechałem do Fender's Pointe. Dzieciak dużo nie mówił, pewnie z powodu straty siostry. Dalej bawię się z nim codziennie. Pomijając czas, kiedy pada. Viktor ciągle źle to znosi.
Po trzecim dniu zdecydowaliśmy z Marthą, że chcemy zobaczyć więcej terenów wiejskich.
Zakochiwaliśmy się w sobie ponownie. Nie, żeby kiedyś nam przeszło, wierz mi, niestety byłem tak zajęty uczelnią, a moja żona swoją praktyką medyczną, że nie spędzaliśmy ze sobą czasu od lat. Wymyśliła szaloną rzecz – jechać na West Coast, zobaczyć plenery po drodze, dotrzeć do Kalifornii, a potem odlecieć do domu. Wtedy brzmiało to jak zwariowany, porywczy pomysł, coś, czego mogłoby próbować dwoje studentów, a nie dystyngowanych czterdziestolatków. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już młodzi, ale nie byliśmy gotowi na starość i ta spontaniczność wydawała się świetnym sposobem, żeby odzyskać trochę bezcennej młodości.
Tego popołudnia, gdy powiedzieliśmy Bobby'emu, że wyjeżdżamy, niebo pociemniało. Wyglądał na zaniepokojonego. Uważał, że oczywiście podróż jest świetnym pomysłem, ale potem powiedział coś dziwnego.
– Pomysł brzmi zabawnie, ale czemu, na miłość boską, chcielibyście wyjeżdżać z Fender’s Pointe?
– Chcemy pozwiedzać – odpowiedziałem mu. Patrzył na mnie tym pustym wzrokiem, takim samym jak wtedy, gdy pierwszy raz zapytałem o Vicky. Nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami, jakby zwyczajnie nas nie rozumiał.
Pakując się, skradliśmy sobie kilka całusów i czułości w starym pokoju Vicky. Czuliśmy się w nim trochę nieswojo, zważywszy na to, że należał do naszej zmarłej bratanicy, lecz nie aż tak, żebyśmy zapomnieli o swoich ciałach. Wybieraliśmy się do hotelu. Wydaje mi się, że planowaliśmy kochać się całą noc, nie wychodzić z łóżka cały dzień, a jedzenie zamawiać do pokoju. Zabieraliśmy właśnie swoje bagaże do przedpokoju, gdzie czekała nas cała seria pożegnań, gdy zobaczyłem, jak Bobby zamyka drzwi wejściowe i przekręca co najmniej dziesięć zamków. W domu zrobiło się ciemno, nie tylko przez zachmurzone niebo na zewnątrz. Każdą zasłonę i firanę szczelnie zasunięto. Niektóre były nawet zaklejone taśmą samoprzylepną, aby nie wpuszczały światła.
Byłem bardziej niż zaniepokojony tym, dlaczego brat potrzebuje tylu zabezpieczeń, oraz faktem, że mogłem wcześniej nie zauważyć tylu zamków. Nie zauważyłem również broni, która teraz leżała w rządku na kuchennym stole (już wiem, że trzymamy ją w szafie w holu). Jedną była groźnie wyglądająca strzelba, drugą – jakiś karabin myśliwski z grubą czarną lunetą zamontowaną na górze. Przy każdej leżało kilka pudełek z amunicją.
– Bobby – zapytałem szybko – co ty wyprawiasz?
Obrócił się i spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jak na głupka.
– Zamykamy – odpowiedział. – Zapowiadali, że nadciąga burza.
Zdałem sobie sprawę, że zgniatam dłoń Marty, więc rozluźniłem uścisk.
– Czy mógłbyś odblokować drzwi? – zapytałem brata. – Chcielibyśmy z Marthą już jechać.
– Och, nie chcecie wychodzić – odpowiedział. – Nie chcecie być na zewnątrz w taki dzień jak dzisiaj. – Jego oczy zabłysły. Mała iskierka wewnątrz nich zgasła, zastąpiona czymś równie potężnym, ale dużo mroczniejszym. Moją uwagę zwrócił szczęk zamka ładownicy; spojrzałem w stronę kuchennego stołu, gdzie Bobby junior ładował strzelbę. Włosy zasłaniały mu twarz, ale nadal mogłem zobaczyć w jego oczach ten sam mrok, który widziałem u jego ojca. Młode oblicze przeszył grymas. Zobaczyłem lekko odsłonięte zęby. Junior wyglądał jak dzikie zwierzę – jak drapieżnik.
– Ty pieprzona dziwko! – Usłyszeliśmy cienki głosik z salonu. Odwróciliśmy się z Marthą i ujrzeliśmy obraz, który sprawił… Cóż… Chyba nie wiedzieliśmy, co mamy myśleć. Susan przywiązywała małego Victora do krzesła szorstkim, włóknistym, brązowym sznurem. Strużki krwi spływały z kolan po stopach dziecka z miejsc, gdzie ciasny sznur przeciął skórę. Viktor szarpał się, próbując się uwolnić. Prawą rękę miał jeszcze wolną i ustawiając palce jak szpony, starał się wykłuć matce oko.
– Ty cholerna suko! – krzyknął mały Victor. Tak wulgarny język wydobywający się z dziesięcioletnich ust brzmiał surrealistycznie.
Susan nic sobie z tego nie robiła. Uniosła rękę i bez litości wyprowadziła lewy prosty, uderzając małą blond główkę. Nie spoliczkowała syna, uderzyła go, jak bokser. Z nosa pociekła mu krew. Gdy chłopak dochodził do siebie, przywiązała jego rękę szorstką liną, która zagłębiła się znacznie w młodej, różowej skórze. Oddychając przez kapiącą krew, Victor zaczął wydawać zwierzęce odgłosy. W oczach miał tylko chęć mordu zakrapianą nienawiścią.
Pamiętam, że spojrzałem na mojego brata, który w najmniejszym stopniu nie przejmował się tym, że jego żona bije i przywiązuje do krzesła jego syna.
– Oj, nie przejmuj się nim – powiedział Bobby senior z miną, jakby coś takiego działo się tu codziennie. – Robi się trochę zuchwały, gdy zbliża się tajfun. Straciliśmy Vicky w czasie tajfunu. Wydaje mi się, że się tak zachowuje, bo byli bliźniakami i dalej czuje z nią więź. Tajfun na każdego wpływa trochę inaczej. Związujemy go, a kiedy burza przejdzie, będzie już w porządku.
Poczułem się, jakbym wylądował w szpitalu psychiatrycznym, albo jakieś czubki wykradły mojego brata razem z rodziną, a potem podmieniły innymi czubkami wyglądającymi dokładnie jak oni.
Pamiętam, że mówiłem bardzo cicho. Martha schowała się za mnie, przyciskając się do moich pleców.
– Bobby – powiedziałem. – Chcemy wyjść. Natychmiast. – Zdeterminowany spojrzałem w jego głębokie, czarne oczy. Patrzył na mnie tak twardo, ze złością. Jakbym nie był jego starszym bratem, podporządkowującym go sobie, jego szefem przez tyle lat. Zastanawiam się, jak w ogóle mogłem wytrzymać jego wzrok. Wtedy nie wiedziałem, co się dzieje, ale nie obchodziło mnie to. Jedyne, o czym myślałem, to żeby wyprowadzić stamtąd Marthę. W budynku znajdowała się naładowana broń trzymana przez ludzi, którzy, przynajmniej wtedy, tak to widziałem, wydawali się niezbyt poczytalni.
– Zdecydowanie odradzam, Kevy-wevy, naprawdę – powiedział Bobby. Użył przezwiska, którego nie słyszałem od czasu, kiedy byliśmy dziećmi i którym brat próbował mnie irytować.
Popatrzyłem mu głęboko w oczy. Nie musiałem nic mówić. Wiedział, że jego starszy brat nie żartuje.
– Okee-dokee, Kevy-wevy – rzucił Bobby z drwiną, obracając się, aby odblokować dziesięć potężnych zamków. – To twój pogrzeb. – Uporał się z zabezpieczeniami, ale nie otworzył drzwi. – Junior, weź strzelbę, ubezpieczaj wujka Kevina i ciocię Marthę, dopóki nie wsiądą do samochodu.
– Ale tato… – Bobby junior zaprotestował swoim nastoletnim tonem. – Nawet jeszcze nie zaczęło grzmieć. Nie ma błyskawic.
– Wiem, synu, ale nie będziemy ryzykować. Tu chodzi o rodzinę. Po prostu rób, co ci każę.
Bobby junior wziął strzelbę, a następnie jak komandos przylgnął plecami do framugi drzwi, czekając, aż jego ojciec je otworzy. A my z Marthą tylko staliśmy z ciążącymi nam w rękach bagażami i otwartymi ustami, patrząc na psychotyczny surrealizm przed nami.
– Ruszajcie! – krzyknął Bobby senior, szybko otwierając drzwi. Junior wypadł na zewnątrz ze strzelbą podniesioną przeciwko nieznanemu, czyhającemu na podjeździe zagrożeniu.
Pamiętam, że stałem w miejscu tylko sekundę, zanim pomyślałem, że to może być nasza jedyna szansa na wydostanie się stamtąd w jednym kawałku. Pobiegłem w stronę drzwi, ciągnąc Marthę za sobą. Każde z nas trzymało tylko jedną walizkę – bagaże i ubrania mało nas wtedy obchodziły. Chcieliśmy jedynie uciec w cholerę.
Dotarliśmy do samochodu, wrzuciliśmy torby do bagażnika i wskoczyliśmy do auta. Nawet nie spojrzelibyśmy za siebie, gdyby nie to, że samochód stał przodem w kierunku domu. Gdy odpalałem silnik, ostatni raz na niego zerknąłem. Twarz brata wyglądała zza drzwi. Mój rosły bratanek usadowił się jak snajper, jego oczy powoli omiatały podwórze, lśniąca czarna lufa strzelby podążała za nimi.
Z piskiem opon i swędem palonej gumy wycofałem samochód z podjazdu. Zazgrzytałem biegami, próbując wrzucić jedynkę. Odjechaliśmy. Jeszcze godzinę temu nazwałbyś tę ulicę „przytulną” albo „uroczą”. Teraz na niebie kłębiły się ciemne, burzowe chmury. Droga wyglądała jak skąpana w purpurowym półcieniu. Wiatr uderzał nie wiadomo skąd, szarpiąc drzewami, rozrzucane liście tworzyły fale i małe wiry.
Wtedy samochodem zatrzęsło pierwsze uderzenie pioruna.
Znalazła się nad nami tak szybko, ta burza. A może powinienem powiedzieć: tajfun? Tak je tutaj nazywamy, wiesz. Ach, przecież ci już mówiłem, prawda? Przepraszam.
Wystrzeliliśmy spod domu jak pocisk, po raz pierwszy Martha nie kazała mi jechać wolno ani uważać na dzieci. Jak się teraz nad tym zastanawiam, to gdybyśmy się tyle nie całowali przy pakowaniu, to może byśmy zdążyli. Gdybyśmy nie byli wtedy tak zajęci sobą, wyszlibyśmy, zanim Bobby zamknął drzwi. Zanim junior zaczął ładować arsenał. Zanim Susan znokautowała Małego Viktora Dziecko Szatana uderzeniem w nos.
Prawie dotarliśmy do głównej drogi wyjazdowej z miasta, gdy pierwsza błyskawica rozświetliła niebo. Pamiętam ją, bo nie była biała, tylko purpurowa. Nie jasno, ale głęboko, jaskrawo, gniewnie, purpurowa, jakby błyskawicę zrobiono z czystego elektrycznego ametystu. Wiem, że to brzmi trochę kwieciście, ale ciężko to opisać. Żałuję, że nie jesteś stąd, wtedy nie musiałbym nic wyjaśniać.
W każdym razie, pierwsze uderzenie światła było niewiarygodne. Pamiętam, że mnie oślepiło. Purpurowe powidoki migotały mi przed oczami, tak że zjechałem z drogi do rowu. Oboje mieliśmy zapięte pasy, więc nikt nie ucierpiał, jednak samochód nie był już w stanie ruszyć. Z perspektywy czasu lepiej byłoby dla Marthy, gdyby zginęła podczas kraksy.
Mój wzrok w końcu doszedł do siebie i zapytałem ją, czy nie jest ranna. Trzęsła się, ale nic jej nie było. W tej samej chwili zaczęło padać. Nie jakaś mżawka, wierz mi, raczej jakby ktoś wiadrami wylewał wodę na szybę, jakbyśmy parkowali w Nowym Orleanie podczas huraganu. Wiatr trząsł nami, jakbyśmy byli w rękach Boga jednym z tych samochodzików-zabawek, które tak lubił Victor. To dobry chłopak, przez większość czasu, chciałbym żebyś to wiedział – oczywiście oprócz czasu, kiedy pada.
Siedzieliśmy tam, patrząc na siebie, próbując się uspokoić i poradzić coś na tę dziwną sytuację, gdy ponownie uderzył piorun. Nie pojedynczym błyskiem jak poprzednio, ale kaskadą purpurowych fajerwerków. Oświetliły wnętrze samochodu jak stroboskop.
Te błyski jakoś na mnie wpłynęły. Wbłysnęły mi do mózgu. Widziałem je zarówno oczami jak i umysłem. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak powie ci każdy, kto jest stąd. Te rozbłyski pulsowały w mojej głowie bez ustanku. Bez przerwy, bardzo szybko, jakby wszystko działo się w ułamku sekundy.
Wtedy zdarzył się wypadek.
Kiedy purpurowa błyskawica migała mi w głowie.
Nie zmieniłem się stopniowo, wierz mi, to się stało natychmiast. Bum, i już. Myślę, że piorun wpływa inaczej na każdego. Jedni reagują mocniej od innych.
Spojrzałem na Marthę. Czułem się inaczej. Niesamowicie. Żywy. Jak nabuzowany. Nazwij to jak chcesz, miałem wrażenie, jakbym połączył się z częścią siebie, którą straciłem lata temu – może nawet zanim się urodziłem, to nie ma sensu, ale tak właśnie się czułem – z czymś zapomnianym tysiące lat temu.
Spojrzałem na żonę po raz ostatni. Zobaczyła moje oczy i momentalnie się przestraszyła. Nie powiem, że ją za to winię, ale byliśmy małżeństwem ponad dwadzieścia lat, więc jej reakcja mnie co najmniej zaskoczyła. Była mądrą kobietą, tak jak już mówiłem, nie bawiła się w te całe wrzaski, które zawsze widzisz w filmach; od razu rzuciła się do drzwi.
Deszcz przemoczył ją w mgnieniu oka – tak bardzo lało – nie zaszła jednak daleko. Złapałem ja za włosy i wciągnąłem z powrotem do samochodu. Wiem, że szarpnąłem mocno, bo zostały mi w dłoni zakrwawione kłaki – dobry Bóg nie myślał o trwałości, gdy nas tworzył. Opadła na siedzenie, od razu próbowała wstać i uciec.
Nie zdążyła.
Chwyciłem ją za czoło i uderzyłem jej głową o zagłówek. Próbowała odepchnąć moją rękę, jednak była tylko drobną kobietą, więc nie miała wiele siły. Ja, z drugiej strony, czułem się silny jak nigdy w życiu. Przyszpiliłem jej głowę do fotela, nachyliłem się i zacisnąłem zęby na jej gardle.
Myślę, że pierwsze ugryzienie zadziałało, mimo to kontynuowałem. Tatuś zawsze powtarzał mi i Bobby'emu, że jak coś zamierzasz robić, to rób to porządnie. Jej gorąca krew obryzgała mi twarz i ciekła po policzkach. Chłopie, ale ona miała dużo krwi! Jakby miała kran w szyi czy coś. Kopała i szarpała się całkiem żwawo jak na pięćdziesięcioczterokilogramową kobietkę. Byłem z niej dumny. Niestety ostatecznie umarła, z czym wszyscy musieliśmy się pogodzić, ponieważ wypadki się zdarzają.
Czemu patrzysz taki przerażony? Wiem, to straszna historia, ale nie musisz się niczego obawiać. Nie widzę żadnych chmur burzowych, a ty? Więc się odpręż i pozwól mi skończyć.
Pamiętam, że wysiadłem z samochodu, żeby pieszo wrócić do domu Bobby'ego, który znajdował się tylko kilka przecznic dalej. Wiatr mną rzucał, trząsłem się, przemoczony do kości. Deszcz zmył mi z twarzy krew Marthy, ale czerwień dalej plamiła moją białą koszulę. Wyładowania uderzały jedno za drugim.
Mały chłopiec, chyba dziesięcioletni, też miał wypadek. Zobaczyłem go na ulicy, jak jego małe kciuki zagłębiały się w oczodołach dalmatyńczyka, który skomlał żałośnie. Cóż, co możesz zrobić? Psy też mają wypadki, przecież wiesz.
Ten dzieciak był tak zaaferowany szczeniakiem, że nawet mnie nie zauważył. Pies kopał i podskakiwał, jednak chłopak trzymał go pewnie. Wiesz, do dzisiaj bardziej mi żal śmierci tego szczeniaczka niż tego malucha. Czy to źle? Nie powinienem tak myśleć, ale co poradzę.
W ostatniej chwili chłopczyk mnie zobaczył, niestety było za późno, już stałem za nim. Złapałem oburącz jego głowę i uklęknąłem mu na twarzy. Pamiętam dźwięk miażdżenia, właściwie to brzmiał jak rozrywanie główki sałaty na pół. Słyszałem go mimo grzmotów, deszczu i wiatru. Poczynania chłopaka z psem mnie zainspirowały, więc wyłupiłem maluchowi oczy kciukami. Wił się, ale nie płakał. Nawet, gdy go oślepiłem, gdy krew i galaretowata maź wypływała z oczodołów na moje ręce, próbował mnie zaatakować. Rodzice byliby z niego dumni. Walczył aż do momentu, kiedy założyłem mu nelsona i rzucałem na boki, aż usłyszałem trzaśnięcie. Widzisz tę bliznę na grzbiecie dłoni? To od jego małych paznokci. Co za dzieciak, nie? Ale był z niego wyczynowiec.
Wróciłem do Bobby'ego. Na szczęście udało mi się dotrzeć tam między błyskami światła, więc mnie wpuścili. Junior sprzątnął kogoś ze strzelby, gdy wbiegałem do domu. Najwyraźniej gonił mnie jakiś facet, który dopadłby mnie za kilka sekund. Pamiętam, jak junior krzyknął „jak ci się podobam teraz, sukinsynu?!”, kiedy pociągał za spust. Musiał do niego strzelić sześć razy. Czekało nas poważne sprzątanie. Bardzo niechlujny wypadek.
Mężczyzna miał jeden z tych toporków strażackich. Nic dziwnego, następnego dnia zidentyfikowaliśmy go jako Franka Dresnicka z ochotniczej straży pożarnej. Stary Frank, będzie nam go brakować, zapewniam cię, każdy mówił, że był naprawdę miłym gościem.
Cóż, gdy burza się uspokoiła, czułem się w porządku. Zdrowy jak rydz. Lepiej niż kiedykolwiek. Trochę się martwiłem Marthą oraz małym chłopcem, ale Bobby powiedział, że wypadki się zdarzają.
– Nie przejmuj się tym – powiedział mi, w jego głosie mogłem wyczuć miłość i troskę. – Wszyscy kiedyś zostaliśmy złapani na zewnątrz przez deszcz. Tajfuny przychodzą tak często, że nie sposób ich przewidzieć. Zdarzyło się to każdemu z nas. – Cała rodzina kiwnęła głowami, uśmiechnęła się do mnie z tym ich cudownym wewnętrznym blaskiem. Wszyscy byli tak wyrozumiali. Przecież to był tylko wypadek, wiesz, a oni mnie wspierali. W końcu jesteśmy rodziną.
Czułem się tak cholernie dobrze po burzy, co tam, dalej się tak czuję, więc nigdy nie opuszczę Fender’s Pointe. Może gdyby Martha nie miała wypadku, to byśmy wyjechali, nawet teraz. Razem z Marthą zwiedzilibyśmy Amerykę, pojechali aż do West Coast i polecieli z powrotem do domu do… Do…
Skąd do cholery mówiłem, że jestem?
Zwykle piszę w trzeciej osobie. Chciałem pobawić się trochę pierwszą osobą, spróbować zmienić tempo i skończyłem z Tajfunem w Iowa.
To bardziej staromodne science-fiction niż większość moich historii. Weź niewyjaśnione zjawisko, dodaj szczyptę „nauki” i pozwól, żeby dobrym ludziom działy się złe rzeczy. Możecie pewnie zauważyć lekki wpływ Stephena Kinga w tym opowiadaniu – małe miasteczko, dzieje się coś okropnego, a mieszkańcy nic sobie z tego nie robią, bo ta wstrętna rzecz nie jest dla nich wcale taka wstrętna.
Jest krwiście, jest odrzucająco, jest zabawnie. Chyba, że byłeś tym szczeniaczkiem, wtedy ta historia trochę ssie.
Tajfun w Iowa po raz pierwszy posmakował tuszu jako dodatkowa historia z tyłu pierwszego wydania Ancestor (Transplantacja), wydanego przez Dragon Moon Press w 2007.
Scott Sigler
Powieściopisarz, autor takich bestsellerów New York Times jak trylogia „Infected” (Infected, Contagious, Pandemic) czy powieści Ancestor i Nocturnal. Jest współzałożycielem wydawnictwa Empty Set Entertainment, w którym publikuje swoją serię „Galactic Football League” (The Rookie, The Starter, The All-Pro i The MVP).
Scott, zanim wydano jego książki, zdążył zebrać grono internetowych fanów oddając za darmo w ich ręce nagrany przez siebie audiobook, w postaci podcastu. Jego lojalni fani, nazywający siebie „Junkies”, pobrali do tej pory ponad osiem milionów odcinków jego historii.
Scott zmienił całkowicie sposób wydawania książek, gdy wypuścił Earthcore jako pierwszą na świecie powieść wydaną tylko jako podcast. Wydana w 20 odcinkach, Earthcore nawiązuje do czasów słuchowisk radiowych. Innowacyjne wykorzystanie technologii przez Siglera stawia go w czołówce nowoczesnego podejścia do wydawania i umożliwiło mu stanie się marką samą w sobie wśród setek tysięcy fanów fantastyki i miłośników techniki.
Znalazł się na okładkach Time Magazine, Washington Post, New York Times, San Francisco Chronicle, Entertainment Weekly, Publisher's Weekly, Huffington Post, Business Week i Fangoria. Wciąż nagrywa swoje audiobooki i rozdaje każdą historię – za darmo – dla swoich Junkies na www.ScottSigler.com.
Scott pochodzi z rodzimego Michigan, mieszka w San Francisco ale dalej kibicuje swoim ukochanym Detroit Lions.
Tytuł oryginału: BLOOD IS RED
Copyright © 2011 by Scott Sigler
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo GMORK Świątkowska Ryba sp.j. Wrocław 2018
Copyright © for the Polish translation by Przemysław Ryba, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone.All Rights Reserved.
Korekta i redakcja:DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
Skład:DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA(ebook) PRZEMYSŁAW RYBA
Projekt okładki:PRZEMYSŁAW RYBA
Fragment książki
Wydanie I
Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp.j.ul. Domeyki 16, 53-209 Wrocławtel: 795 626 546www.gmork.plwydawnic[email protected]
Przypisy
1. Do roku 2011 (przyp. red.)
2. Powszechnie przyjęta przez fanów Siglera nazwa, nawiązująca do uzależnienia od podcastu i oczekiwania na kolejny odcinek (działkę).
3. Autorem Dog Named Wolf jest Erik Munsterhjelm (przyp. tł.)