Czerń kruka. Kwartet szetlandzki. Tom 1 - Ann Cleeves - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Czerń kruka. Kwartet szetlandzki. Tom 1 ebook i audiobook

Ann Cleeves

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zdobywczyni najbardziej prestiżowej kryminalnej nagrody na świecie od brytyjskiej mistrzyni suspensu

 

Jest zimny styczniowy poranek i Szetlandy pokrywa gruba warstwa śniegu. Wzrok brnącej do domu Fran Hunter przyciąga barwna plama na zamarzniętej ziemi i krążące nad nią kruki. Okazuje się, że są to zwłoki jej uduszonej nastoletniej sąsiadki, Catherine Ross.

Mieszkańcy spokojnej wyspy skupiają oskarżycielskie spojrzenia na jednym człowieku, samotniku Magnusie. Ale kiedy detektyw Jimmy Perez i jego koledzy ze Szkocji upierają się, aby przeprowadzić dochodzenie, całą społeczność ogarnia atmosfera podejrzliwości i strachu.

Po raz pierwszy od lat sąsiedzi Catherine nerwowo ryglują drzwi, zdając sobie sprawę, że pośród nich mieszka morderca.

 

Powieść nagrodzona Złotym Sztyletem (obecnie Duncan Lawrie Dagger), brytyjską nagrodą literacką przyznawaną corocznie przez Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 19 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,1 (1679 ocen)
668
657
299
47
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kropka75

Dobrze spędzony czas

Zbyt płytkie postacie. Nie czułam tego mroku psychopatologii.
21
mgoga

Nie oderwiesz się od lektury

klasyczny kryminał: zbrodnia, śledztwo, rozwiązanie zagadki. W tle natomiast Szetlandy i ciekawie zarysowane postacie bohaterów. Bardzo przyjemna lektura.
10
Aneesa

Całkiem niezła

Niewątpliwą zaletą tej książki jest jej klimat. Czuje się atmosferę Szetlandów. Sama fabua dość powolna ale interesująca, niestety końcówka mnie rozczarowała. Nie jestem pewna czy sięgnę po kolejne części cyklu.
11
Aguleczek5

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie miałam okazji czytać kryminału, który by mnie tak pochłonął. Są tacy autorzy, którzy od pierwszych słów trafiają idealnie w czytelniczy gust i tak było w tym przypadku. Przede wszystkim spodobały mi się opisy, to w jaki sposób autorka przedstawiła bohaterów i miejsca. Czułam, że byłam tam z nimi w samym środku zdarzeń. Niesamowity klimat powieści. Jest nieco ponuro, mrocznie, ale co najważniejsze autentycznie. Od razu uwierzyłam we wszystko i chyba dlatego tak bardzo intryga kryminalna mnie pochłonęła. Niby śledztwo nie jest szczególnie skomplikowane ani zbrodnia brutalna, ale realizm jaki bije z książki pozwala zagłębić się w tę historię bez reszty. Ciągle natrafiam na książki, w których autorzy prześcigają się w nadawaniu jakichś niesamowitych cech charakteru swoim postaciom, rzadkich hobby lub profesji. Tu mamy do czynienia z bohaterami nieco nudnymi, przewidywalnymi, takimi ludźmi jakich możemy spotkać na co dzień. Dla jednych może okazać się to wadą, dla mnie to ogromna ...
00
Lems123

Dobrze spędzony czas

xxx
00

Popularność




Tytuł oryginału: Raven Black

Copyright © Ann Cleeves, 2006

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

Redakcja: Dorota Kielczyk

Korekta: Alicja Laskowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie na okładce:

Pakhnyushchy / Shutterstock

Nina Ng / Shutterstock

Novikov Alex / Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: Micha Theiner

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN978-83-7976-756-4

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Dla Elli.

I jej dziadka.

ROZDZIAŁ 1

Nowy Rok, dwadzieścia po pierwszej w nocy. Magnus sprawdził czas na przysadzistym zegarze swojej matki, stojącym na półce nad kominkiem. W rogu kruk w wiklinowej klatce cicho skrzeczał i krakał przez sen. Magnus czekał. Jak zawsze przygotował pokój na przyjęcie gości. Dołożył do ognia torfu, postawił na stole butelkę whisky i imbirowy placek, który kupił w Safewayu, w czasie ostatniego pobytu w Lerwick. Przysypiał, ale nie chciał kłaść się do łóżka. A jeśli ktoś go odwiedzi…? W oknie paliło się światło, ktoś mógł więc zajrzeć – roześmiany, trochę podcięty i chętny do pogawędek. Od ośmiu lat nikt nie przychodził, żeby życzyć mu szczęśliwego nowego roku. Ale on wciąż czekał – na wszelki wypadek.

Na dworze było zupełnie cicho. Nawet wiatr nie szumiał. Na Szetlandach brak wiatru jest czymś niezwykłym. Ludzie wytężają słuch i zastanawiają się, czego im brakuje. W dzień poprószył śnieg, a o zmierzchu każdy ścięty mrozem płatek stał się twardy jak diament i zaczął błyszczeć w ostatnich promieniach słońca. Nawet teraz, gdy zrobiło się już ciemno, śnieżne kryształki lśniły, omiatane promieniem światła latarni morskiej. Również ze względu na chłód Magnus został w tym pokoju. W sypialni na wewnętrznej stronie szyby utworzyła się gruba warstwa lodu, a pościel była zimna i wilgotna.

Chyba znów przysnął. Inaczej usłyszałby, jak nadchodzą, bo na pewno nie zachowywały się cicho. Nie podkradały się. Słyszał, jak się śmieją, potykają, widział przez niezasłonięte okno dziko kołyszący się promień latarki. Obudziło go łomotanie do drzwi. Ocknął się, wiedząc, że śnił mu się koszmar, ale nie pamiętał szczegółów.

– Wejdźcie – zawołał. – Wejdźcie.

Wstał z trudem, zesztywniały i obolały. Musiały już być na ganku sztormowym. Słyszał ich szepty.

Popchnięte drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka powiew mroźnego powietrza i dwie młode dziewczyny. W kolorowych, pstrych ubraniach przypominały egzotyczne ptaki. Zauważył, że są pijane. Stały, podpierając się nawzajem. Nie były ubrane odpowiednio do pogody, ale policzki miały zarumienione i czuł zdrowie bijące od nich jak żar. Jedna miała włosy jasnoblond, druga czarne. Blondynka była ładniejsza, z wyraźnymi krągłościami, delikatna. Magnus najpierw jednak zauważył brunetkę. W jej czarnych włosach połyskiwały niebieskie pasemka. Bardzo chciał dotknąć jej włosów, ale dobrze wiedział, że nie może tego zrobić. Tylko by je spłoszył.

– Wejdźcie – powtórzył, chociaż obie były już w pokoju. Pomyślał, że sprawia wrażenie starego głupka, który powtarza się bez sensu. Ludzie zawsze się z niego śmiali. Nazywali go tępakiem i może mieli rację. Zaczął się uśmiechać i natychmiast usłyszał w myślach słowa swojej matki: „Przestań się tak idiotycznie uśmiechać. Chcesz, żeby ludzie uważali cię za głupszego, niż jesteś?”.

Jedna z dziewczyn zachichotała i weszła dalej do pokoju. Zamknął za nimi drzwi – te zewnętrzne, prowadzące na ganek, wypaczone przez deszcze, i drugie, do pokoju. Chciał powstrzymać zimno, a poza tym bał się, że uciekną. Nie mógł uwierzyć, że na jego progu stanęły tak piękne istoty.

– Usiądźcie – zaproponował. W pokoju był tylko jeden fotel, ale przy stole stały dwa krzesła. Odsunął je dla swoich gości. – Napijecie się ze mną na powitanie nowego roku.

Znowu zachichotały, podfrunęły i opadły na krzesła. W ich włosach błyszczały ozdoby. Ubrania dziewczyn były z futra, aksamitu i jedwabiu. Blondynka miała botki do kostek, ze skóry tak lśniącej, że wyglądała jak mokra smoła. Ozdobione srebrnymi sprzączkami i łańcuszkami, na wysokich obcasach i ze spiczastymi noskami. Magnus nigdy dotąd nie widział takich butów i przez chwilę nie był w stanie oderwać od nich wzroku. Brunetka miała czerwone buty. Stanął u szczytu stołu.

– Nie znam was, prawda? – zapytał, chociaż teraz, kiedy patrzył na nie z bliska, zdawał sobie sprawę, że widział je, jak przechodzą koło domu. Starał się mówić wolno, żeby mogły go zrozumieć. Czasem zdarzało mu się połykać sylaby. Słowa brzmiały dziwnie w jego uszach, jak krakanie kruka. Nauczył go kilku słów. Niekiedy tygodniami nie miał się do kogo odezwać. – Skąd jesteście?

– Byłyśmy w Lerwick. – Blondynka musiała odchylić głowę, żeby na niego spojrzeć. Widział jej język i różowe gardło. Krótki, jedwabny top wysunął się zza paska spódniczki i Magnus ujrzał skrawek ciała, równie jedwabistego, jak materiał bluzki, i pępek. – Na imprezie sylwestrowej. Podwieziono nas do końca drogi. Szłyśmy do domu, kiedy zobaczyłyśmy, że się u pana świeci.

– Napijemy się? – zapytał skwapliwie. – Napijemy? – Zerknął na brunetkę, która oglądała pokój. Jej oczy przesuwały się wolno, dostrzegając wszystko, ale i tym razem odpowiedziała blondynka.

– Przyniosłyśmy swoje picie. – Wyjęła butelkę ze zrobionej na drutach torby, którą trzymała na kolanach. W szyjce wypełnionej w trzech czwartych butelki tkwił mocno wciśnięty korek.

Magnus pomyślał, że to pewnie białe wino, ale nie był pewien. Nigdy dotąd nie próbował wina. Dziewczyna wbiła w korek ostre, białe zęby. Wstrząsnęło nim, kiedy uświadomił sobie, co zamierzała zrobić. Miał ochotę krzyknąć, żeby przestała. Wyobraził sobie, jak jej zęby łamią się przy samych dziąsłach. Powinien zaproponować, że sam odkorkuje butelkę. Zachowałby się wtedy jak dżentelmen. Zamiast tego przypatrywał się, zafascynowany. Blondynka upiła łyk, otarła usta dłonią i podała flaszkę przyjaciółce. Sięgnął po swoją whisky. Ręce mu się trzęsły i kiedy sobie nalewał, kilka kropli kapnęło na ceratę. Uniósł szklankę, a brunetka stuknęła o nią butelką. Mrużyła oczy. Powieki miała pomalowane niebieskimi i szarymi cieniami; kontur oka obwiedziony czarną kredką.

– Jestem Sally – przedstawiła się blondynka. Najwyraźniej nie znosiła ciszy tak jak jej ciemnowłosa przyjaciółka. Lubi hałas, pomyślał. Gadanie i muzykę. – Sally Henry.

– Henry – powtórzył. Znał to nazwisko, ale nie bardzo wiedział skąd. Słabo kontaktował. Nigdy nie był zbyt bystry, ale teraz myślenie kosztowało go wiele wysiłku. Przypominało patrzenie przez gęstą, morską mgłę. Dostrzegał kształty i mgliste pojęcia, ale trudno mu się było skupić. – Gdzie mieszkasz?

– Wdomu na końcu zatoki – wyjaśniła. – Koło szkoły.

– Twoja matka jest nauczycielką.

Teraz już wszystko zaczęło do siebie pasować. Jej matka była drobną kobietą. Pochodziła z jednej z północnych wysp. Unst. Może Yell. Wyszła za mężczyznę z Bressay, który pracował dla rady. Magnus widział go, jak jeździ dużą terenówką.

– Tak – powiedziała, wzdychając.

– Aty? – zwrócił się do brunetki, która interesowała go tak bardzo, że ciągle zerkał w jej stronę. – Jak się nazywasz?

– Catherine Ross – odezwała się po raz pierwszy. Pomyślał, że jak na tak młodą dziewczynę ma niski głos. Niski i miękki. Głos jak czarna melasa. Na chwilę zapomniał, gdzie jest. Wyobraził sobie swoją matkę, jak łyżką wlewa melasę do przygotowywanego ciasta imbirowego, obraca łyżkę nad garnkiem, łapiąc ostatnie, lepkie nitki, a potem podaje mu ją do oblizania. Przesunął językiem po wargach i z zakłopotaniem uświadomił sobie, że Catherine patrzy na niego. Potrafiła patrzeć, nie mrugając.

– Nie jesteś stąd. – Poznał to po wymowie. – Angielka?

– Mieszkam tu od roku.

– Przyjaźnicie się? – Przyjaźń była dla niego czymś nowym. Czy kiedykolwiek miał przyjaciół? Zastanawiał się nad tym jakiś czas. – Jesteście kumpelkami, prawda?

– Oczywiście – odpowiedziała Sally. – Najlepszymi przyjaciółkami.

Potem znowu zaczęły się śmiać. Piły, na zmianę podając sobie butelkę. Kiedy odchylały głowy, ich szyje w świetle gołej żarówki wiszącej nad stołem sprawiały wrażenie białych jak kreda.

ROZDZIAŁ 2

Za pięć minut północ. Wszyscy w Lerwick wylegli na ulice wokół placu targowego. Byli mocno podpici, ale nikt nie zachowywał się agresywnie. Wyczuwało się wzajemną więź i wspólnotę. Każdy stanowił część roześmianego, popijającego tłumu. Sally pomyślała, że jej ojciec powinien tu być. Uświadomiłby sobie, że nie ma na co się oburzać. Może nawet dobrze by się bawił. Sylwester na Szetlandach. Pewnie, że nie to, co w Nowym Jorku czy Londynie. Co się wydarzy? Rozpoznawała większość zgromadzonych tu osób.

Basowy huk przeniknął przez nią od stóp i zadudnił w głowie. Nie mogła się zorientować, skąd dobiega muzyka, ale poruszała się w jej rytm, jak inni. Potem rozległy się dzwony, obwieszczając północ, i rozbrzmiała pieśń „Auld Lang Syne”[1]. Sally obejmowała ludzi po bokach. Zorientowała się, że obściskuje jakiegoś faceta, i w chwili opamiętania uświadomiła sobie, że to nauczyciel matmy z liceum Andersona, jeszcze bardziej nawalony niż ona.

Później nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej. W każdym razie nie dokładnie i nie po kolei. Widziała Roberta Isbistera, wielkiego jak niedźwiedź. Stał przez klubem z czerwoną puszką w dłoni i przyglądał się im wszystkim. Może to jego szukała. Widziała samą siebie, jak przysuwa się do Roberta w rytmie muzyki, kołysząc biodrami, prawie tańcząc. Jak stoi przed nim, nic nie mówi, ale jednak flirtuje. Och, z całą pewnością flirtowała. Ujęła dłonią jego przegub i pogłaskała delikatnie. Miał złociste włoski na ramieniu, zupełnie jakby był zwierzęciem. Nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego na trzeźwo. Nigdy nie starczyłoby jej odwagi, by choćby podejść do niego, mimo że marzyła o tym od tygodni. Mimo zimna, rękawy miał podwinięte do łokci, a na przegubie zegarek ze złotą bransoletą. Pamiętała ten szczegół. Utkwił jej w głowie. Może bransoleta nie była z prawdziwego złota, ale w przypadku Roberta Isbistera, kto wie?

Apotem pojawiła się Catherine. Powiedziała, że załatwiła im podwózkę do domu, w każdym razie aż do zakrętu Ravenswick. Sally chciała zostać, ale ostatecznie, pewnie przekonana przez przyjaciółkę, znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu. To także przypominało sen, bo nagle Robert też tam był. Siedział tuż koło niej, tak blisko, że czuła materiał jego dżinsów ocierający się o jej nogę i nagie przedramię na swoim karku. Czuła zapach piwa w jego oddechu. Dostała ataku mdłości, ale wiedziała, że nie może puścić pawia. Nie przy Robercie Isbisterze.

Na tylne siedzenie wcisnęła się jeszcze jedna para. Znała ich oboje. Chłopak był gdzieś z South Mainland i chodził do koledżu w Aberdeen. A ona mieszkała w Lerwick i była pielęgniarką w Gilbert Bain. Dosłownie pożerali się nawzajem. Chłopak skubał ustami wargi dziewczyny, szyję i uszy, potem otworzył szeroko usta, jakby zamierzał ją połknąć. Kiedy Sally odwróciła się znowu do Roberta, pocałował ją, ale wolno i delikatnie; nie rzucił się na nią jak wilk z „Czerwonego Kapturka”. Sally nie miała wrażenia, że jest pochłaniana.

Nie bardzo widziała chłopaka, który prowadził. Siedziała za fotelem kierowcy, miała więc przed sobą tylko tył jego głowy i ramiona okryte parką. Nie odzywał się ani do niej, ani do siedzącej z przodu Catherine. Może był wkurzony, że musi je podwieźć. Sally zamierzała z nim porozmawiać, po prostu z uprzejmości, ale wtedy właśnie Robert znowu ją pocałował. W samochodzie nie grała muzyka, nie było słychać żadnych dźwięków poza nierównym warkotem silnika i pomrukami migdalącej się pary.

– Zatrzymaj się! – To Catherine. Nie odezwała się głośno, ale rozlegające się w ciszy słowa wstrząsnęły nimi wszystkimi. Jej angielska wymowa zgrzytnęła w uszach Sally. – Stań tutaj. Sally i ja wysiądziemy. Chyba że chcecie nas podwieźć do samej szkoły.

– Nie ma mowy. – Student na chwilę oderwał się od pielęgniarki. – Chcemy jak najszybciej dotrzeć na imprezę.

– Jedźcie z nami – wtrącił się Robert.

Zaproszenie było kuszące i przeznaczone dla Sally, ale odpowiedziała Catherine.

– Nie, nie możemy. Sally powinna być u mnie w domu. Nie pozwolili jej jechać do miasta. Jeżeli szybko nie wrócimy, rodzice zaczną jej szukać.

Sally nie podobało się, że Catherine mówi za nią, ale wiedziała, że koleżanka ma rację. Nie może nawalić. Jeżeli matka dowie się o nocnej eskapadzie, na pewno się wścieknie. Ojciec właściwie był rozsądny, ale matka miała szajbę. Czar prysł i Sally wróciła do prawdziwego świata. Uwolniła się z objęć Roberta, przeszła nad nim i wysiadła z samochodu. Zimno zaparło jej dech; poczuła zawrót głowy i euforię, jak po kolejnym drinku. Stała ramię w ramię z Catherine i patrzyła, jak znikają tylne światła samochodu.

– Sukinsyny – warknęła Catherine z takim jadem, że Sally zaczęła się zastanawiać, czy coś zaszło pomiędzy koleżanką a kierowcą. – Mogliby nas podrzucić. – Poszperała w kieszeni, wyciągnęła cienką latarkę i oświetliła ścieżkę przed nimi. Cała Catherine. Zawsze przygotowana.

– Mimo wszystko, to była fajna noc – powiedziała Sally z uśmiechem. – Zajebiście fajna. – Kiedy zarzucała pasek torby na ramię, coś ciężkiego uderzyło ją w biodro. Wyciągnęła butelkę wina, napoczętą, zatkaną korkiem. Skąd to się tu wzięło? Zupełnie nic sobie nie przypominała. Pokazała flaszkę Catherine, starając się poprawić koleżance nastrój. – Zobacz. Mamy coś dobrego na drogę.

Zachichotały i potykając się, poszły oblodzoną ścieżką.

Kwadrat światła, który pojawił się jakby znikąd, zaskoczył dziewczyny.

– Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – Po raz pierwszy Catherine wydawała się zaniepokojona, mniej pewna siebie, zdezorientowana.

– To Hillhead. Dom na szczycie skarpy.

– Ktoś w nim mieszka? Myślałam, że jest pusty.

– Należy do takiego starego faceta – odparła Sally. – Magnusa Taita. Mówią, że ma popieprzone w głowie. Samotnik. Zawsze nas ostrzegano, żeby trzymać się od niego z daleka.

Catherine już się nie bała. A może tylko nadrabiała miną.

– Ale siedzi tam zupełnie sam. Powinnyśmy pójść i życzyć mu szczęśliwego nowego roku.

– Słyszałaś? Ma nierówno pod sufitem.

– Boisz się – powiedziała niemal szeptem Catherine.

Boję się jak cholera i nie wiem dlaczego.

– Nie bądź głupia.

– Nie odważysz się.

Catherine włożyła rękę do torby Sally. Wyjęła butelkę, wypiła łyk, wetknęła korek z powrotem i oddała ją koleżance.

Sally przytupywała nogami, dając do zrozumienia, że bez sensu tak stać na mrozie.

– Powinnyśmy wracać. Sama mówiłaś, że moi starzy będą czekać.

– Możemy powiedzieć, że składałyśmy życzenia sąsiadom. No dalej. Rzucam ci wyzwanie.

– Nie pójdę sama.

– No dobra. Pójdziemy obie.

Sally nie była pewna, czy Catherine planowała to od samego początku, czy też wmanewrowała się w sytuację, z której nie mogła się z honorem wycofać.

Dom stał z dala od drogi. Nie prowadziła do niego żadna ścieżka. Kiedy podeszły bliżej, Catherine poświeciła latarką w stronę budynku. Jasny promień oświetlił szary dach pokryty łupkiem, potem stertę torfu obok ganku. Czuły zapach dymu unoszącego się z komina. Z drewnianych drzwi odłaziły łuski zielonej farby.

– No, idź – ponagliła Catherine. – Zapukaj.

Sally ostrożnie zastukała.

– Może już położył się spać i tylko zostawił włączone światło.

– Nie. Widzę go w środku.

Catherine weszła na ganek i załomotała pięścią w wewnętrzne drzwi. Zupełnie jej odbiło, pomyślała Sally. Nie wie, w co się plącze. Cała ta historia jest porąbana. Miała ochotę uciec, wrócić do nudnych i rozsądnych rodziców, ale zanim zdążyła się poruszyć, w domu rozległ się jakiś dźwięk. Catherine otworzyła drzwi i obie niepewnym krokiem weszły do pokoju. Mrugały, nagle oślepione światłem.

Stary mężczyzna szedł w ich stronę. Sally wytrzeszczyła na niego oczy. Zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mogła się opanować. Do tej pory widywała go z oddali. Jej matka była zazwyczaj życzliwa w stosunku do leciwych sąsiadów; proponowała, że zrobi im zakupy, przyniesie zupę i pieczywo, ale z Magnusem Taitem unikała jakichkolwiek kontaktów. Kiedy przechodziły obok jego domu, zawsze popędzała Sally.

– Nigdy tam nie chodź – nakazywała, kiedy Sally była jeszcze dzieckiem. – To paskudny człowiek. Jego dom nie jest bezpiecznym miejscem dla małych dziewczynek.

Wrezultacie gospodarstwo Taita szczególnie ją fascynowało. Patrzyła w tamtą stronę, kiedy szła do miasta lub wracała do domu. Parę razy dostrzegła grzbiet mężczyzny zgięty nad strzyżoną owcą; widziała jego sylwetkę na tle słońca, kiedy stał przed gankiem i obserwował drogę. Teraz, kiedy był tak blisko, miała wrażenie, że stanęła oko w oko z postacią z bajki.

On też się na nią gapił. Pomyślała, że facet naprawdę przypomina jakiegoś bohatera z książki z obrazkami. Trolla, stwierdziła nagle. Wypisz wymaluj troll, z tymi krótkimi, grubymi nogami, krępym ciałem, lekko przygarbiony, z szerokimi ustami i nierównymi, pożółkłymi zębami. Nigdy nie lubiła bajki „Three Billy Goats Gruff”[2]. W dzieciństwie strasznie się bała, kiedy wracając do domu, musiała przejść przez most nad strumieniem. Wyobrażała sobie, że mieszka pod nim troll z płonącymi czerwienią oczami, który chce ją zaatakować. Zastanawiała się teraz, czy Catherine ma ze sobą aparat fotograficzny. Zdjęcie starego byłoby niesamowite.

Magnus spojrzał na dziewczyny zaczerwienionymi, łzawiącymi oczami, sprawiając wrażenie, że nie jest w stanie skupić wzroku.

– Wejdźcie – powiedział. Jego wargi rozchyliły się w uśmiechu.

Sally zorientowała się, że trajkocze bez przerwy. Jak zawsze, kiedy była zdenerwowana. Słowa wylatywały z jej ust i nie miała pojęcia, o czym mówi. Magnus zamknął drzwi i stanął przed nimi, blokując jedyną drogę na zewnątrz. Zaproponował whisky, ale przecież nie mogła przyjąć poczęstunku. Diabli wiedzą, co mógł tam dosypać. Wyjęła z torby butelkę wina, uśmiechnęła się, żeby udobruchać faceta, i dalej nawijała bez sensu.

Poruszyła się, chcąc wstać, ale mężczyzna trzymał w ręku długi, spiczasty nóż z czarną rękojeścią. Kroił nim ciasto stojące na stole.

– Powinnyśmy już iść – powiedziała. – Słowo daję, rodzice będą się martwić.

Ale odniosła wrażenie, że jej nie słuchają. Z przerażeniem patrzyła, jak Catherine bierze kawałek ciasta i wkłada go do ust. Sally widziała okruszki na wargach i między zębami przyjaciółki. Stary mężczyzna stał nad nimi z nożem w ręku.

Rozglądając się w poszukiwaniu wyjścia, Sally zobaczyła ptaka w klatce.

– Co to? – zapytała gwałtownie, bez namysłu.

– Kruk. – Stał nieruchomo, przyglądając się jej, potem ostrożnie położył nóż na stole.

– Czy to nie okrutne, trzymać go w zamknięciu?

– Miał złamane skrzydło. Nie poleciałby, nawet gdybym go wypuścił.

Ale Sally nie słuchała wyjaśnień. Stary zamierza uwięzić je w domu, jak tego czarnego ptaka z wielkim dziobem i uszkodzonym skrzydłem.

Nagle Catherine wstała, otrzepując z okruszków dłonie. Sally zrobiła to samo. Catherine podeszła do mężczyzny tak blisko, że mogłaby go dotknąć. Była wyższa i patrzyła na niego z góry. Przez koszmarną chwilę Sally obawiała się, że koleżanka chce pocałować go w policzek. A wtedy Sally też będzie musiała. Ponieważ to wszystko stanowiło część wyzwania, prawda? Przynajmniej tak jej się wydawało. Od chwili, kiedy weszły do tego domu, wszystko stałoby się wyzwaniem. Magnus nie ogolił się dokładnie. W zmarszczkach na jego policzkach rosły twarde, siwe włosy. Zęby miał żółte i pokryte śliną. Sally pomyślała, że wolałaby raczej umrzeć niż go dotknąć.

Ale ten moment minął i już były na zewnątrz. Śmiały się tak głośno, że Sally pomyślała, że pewnie zaraz się zsika albo obie wywalą się w śnieg. Kiedy ich wzrok znowu przyzwyczaił się do ciemności, nie musiałyzapalać latarki. Była prawie pełnia i znały drogę powrotną.

Wdomu Catherine panowała cisza. Jej ojciec nie uznawał świętowania Nowego Roku i wcześnie położył się spać.

– Wpadniesz na chwilę? – spytała Catherine.

– Lepiej nie. – Sally wiedziała, że takiej odpowiedzi powinna udzielić. Czasami nie mogła się zorientować, co właściwie Catherine myśli. A niekiedy czuła to dokładnie. Teraz wiedziała, że Catherine chce już zostać sama.

– Wezmę od ciebie tę butelkę. Ukryję dowody rzeczowe.

– Dobra.

– Postoję tu i popilnuję, aż dojdziesz do domu – oświadczyła Catherine.

– Nie musisz.

Ale Catherine stała, oparta o mur ogrodowy, i obserwowała.

[1]„Auld Lang Syne” – popularna szkocka pieśń ludowa, śpiewana w wigilię Nowego Roku (przyp. tłum.).

[2]„Billy Goats Gruff” – norweska bajka o trzech koziołkach, które miały przejść przez most, pod którym mieszkał troll (przyp. red.).

ROZDZIAŁ 3

Gdyby miał taką szansę, Magnus z przyjemnością opowiedziałby dziewczynom o krukach. Na jego ziemi zawsze były kruki. W dzieciństwie często je obserwował. Czasem wyglądało to tak, jakby się bawiły. Śmigały w przestworzach jak dzieci bawiące się w berka, a potem składały skrzydła i spadały z nieba. Magnus wyobrażał sobie, jakie to musi być podniecające, czuć pęd wiatru, prędkość lotu nurkowego. Potem podrywały się znowu w górę, a ich krzyki brzmiały jak śmiech. Pewnego razu widział, jak jeden za drugim zjeżdżały po śniegu na grzbiecie ze skarpy na drogę, zupełnie jak chłopcy, którzy ślizgali się na sankach, dopóki matka nie przegoniła ich, krzycząc z ganku domu.

Ale kiedy indziej kruki były najokrutniejszymi ptakami. Pamiętał, jak wydziobywały oczy nowo narodzonemu jagnięciu. Owca, becząca z bólu i wściekłości, nie mogła ich odstraszyć. Magnus też tego nie zrobił. Nawet nie próbował. Nie potrafił przestać patrzeć, jak dziobią i szarpią, nurzając szpony we krwi.

Przez cały tydzień po Nowym Roku wciąż myślał o Sally i Catherine. Widział je w wyobraźni, kiedy budził się rankiem, a kiedy późno w nocy drzemał w fotelu przed ogniem, śniły mu się. Zastanawiał się, kiedy znowu przyjdą. Nie wierzył, że kiedykolwiek wrócą, ale też nie mógł znieść myśli, że nigdy już z nimi nie porozmawia. A przez cały tydzień wyspy były skute mrozem i zasypane śniegiem. Szalały tak silne zamiecie, że z okna nie dostrzegał drogi. Płatki śniegu były bardzo drobne, porwane wiatrem wirowały i wzbijały się spiralami w górę jak dym. Potem wiatr ucichał i wychodziło słońce. Promienie odbite od śniegu raziły w oczy tak, że musiał mrużyć powieki, aby dojrzeć świat wokół domu. Patrzył na błękitny lód w zatoce, pług śnieżny oczyszczający szlak do głównej drogi, furgonetkę pocztową, ale nigdzie nie widział pięknych, młodych kobiet.

Raz spostrzegł panią Henry, matkę Sally, nauczycielkę. Wychodziła ze szkoły. Miała na sobie grube, futrzane buty i różową kurtkę z podniesionym kapturem. Była o wiele młodsza od Magnusa, ale pomyślał, że ubiera się jak stara kobieta. A przynajmniej taka, która nie dba o to, jak wygląda. Była bardzo drobna i poruszała się truchtem jak ktoś bardzo zaaferowany, dla kogo czas ma wielkie znaczenie. Patrząc na nią, poczuł nagle obawę, że może do niego przyjść. Może dowiedziała się o wizycie Sally u niego w Nowy Rok. Wyobraził sobie, że urządza mu scenę, wrzeszczy prosto w twarz z tak bliska, że czuć jej oddech i pryskające z ust kropelki śliny. „Nie waż się zbliżać do mojej córki”. Przez moment poczuł się zdezorientowany. Czy ta scena powstała tylko w wyobraźni, czy była wspomnieniem? Ale pani Henry nie skierowała się na wzgórze, do jego domu. Poszła dalej.

Trzeciego dnia skończyło mu się jedzenie: chleb, mleko, owsiane ciasteczka i ulubione czekoladowe herbatniki. Pojechał autobusem do Lerwick. Niechętnie opuszczał dom. Przecież w czasie jego nieobecności mogły przyjść dziewczyny. Wyobraził sobie, jak wspinają się w górę zbocza, śmiejąc się i ślizgając, stukają do drzwi i nikogo nie zastają. Najgorsze było to, że nie mógłby się zorientować, czy rzeczywiście przyszły. Śnieg był tak mocno ubity, że nie zostawiłyby żadnych śladów.

Znał wielu pasażerów autobusu. Z niektórymi chodził do szkoły. Na przykład z Florence, która przed emeryturą pracowała jako kucharka w hotelu Skilling. W młodości trochę się przyjaźnili. Ładna dziewczyna i świetna tancerka. Kiedyś byli na tańcach w ratuszu w Sandwick. Grali chłopcy Eustonów, a w jednym z szybkich szkockich tańców Florence się potknęła. Magnus złapał ją w ramiona i trzymał przez moment, zanim pobiegła, śmiejąc się, do innych dziewcząt. W głębi autobusu siedział Georgie Anderson – uszkodził sobie nogę w wypadku i musiał zrezygnować z rybołówstwa.

Ale Magnus usiadł z dala od innych i nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi. Tak było zawsze. Już się do tego przyzwyczaił. Kierowca włączył ogrzewanie na cały regulator. Gorące powietrze dmuchało spod siedzeń, rozpuszczając śnieg na butach pasażerów, aż środkiem zaczęła płynąć woda – to do przodu, to do tyłu, w zależności od tego, czy autobus jechał pod górę, czy z góry. Okna zaparowały i Magnus zorientował się, że pora wysiadać dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczęli opuszczać autobus.

Lerwick stało się hałaśliwym miasteczkiem. Kiedy dorastał, znał tu wszystkich. Teraz nawet w zimie na ulicach było pełno nieznajomych i samochodów. W lecie robiło się jeszcze gorzej. Wtedy pojawiali się też turyści. Przypływali nocnym promem z Aberdeen, rozglądali się i gapili z niedowierzaniem, jakby znaleźli się w zoo albo na innej planecie. Niekiedy do portu wpełzały wielkie wycieczkowce i sterczały tam nad dachami budynków. Godzinę później ich pasażerowie zaczynali okupować miasto. Prawdziwy najazd. Mieli rozentuzjazmowane miny i radośnie pokrzykiwali, ale Magnusowi wydawało się, że byli rozczarowani tym, co zastali, zupełnie jakby miasteczko nie spełniło ich oczekiwań. Zapłacili mnóstwo pieniędzy za rejs i czuli się oszukani. Być może Lerwick wcale nie różniło się tak bardzo od miejsc, z których przybyli.

Tym razem ominął centrum i pojechał autobusem do supermarketu na skraju miasta. Nad zamarzniętym jeziorem Clickmin Loch krążyły dwa łabędzie, szukając skrawka czystej wody, gdzie mogłyby usiąść. Ktoś uprawiał jogging i biegł ścieżką w kierunku ośrodka sportów. Zazwyczaj Magnus lubił odwiedzać supermarket. Podobały mu się jaskrawe światła i kolorowe ogłoszenia. Podziwiał szerokie przejścia między regałami i wypełnione półki. Nikt go tu nie niepokoił, nikt nie znał. Od czasu do czasu kobieta przy kasie przyjaźnie komentowała jego zakupy. On zaś odpowiadał uśmiechem i wspominał czasy, kiedy wszyscy sympatycznie go pozdrawiali. Po zrobieniu zakupów mógł pójść do barku i zafundować sobie kawę z mlekiem i coś słodkiego – ciastko z morelami i wanilią albo kawałek tortu czekoladowego, tak miękkiego, że trzeba było jeść łyżeczką.

Ale dzisiaj się spieszył. Nie miał czasu na kawę. Chciał złapać pierwszy autobus do domu. Stał na przystanku z dwoma torbami u stóp. Świeciło słońce, ale w powietrzu wirował śnieg, drobny jak cukier puder. Osiadał na jego kurtce i włosach. Tym razem Magnus miał cały autobus dla siebie. Zajął miejsce prawie na samym końcu.

Catherine wsiadła dwadzieścia minut później, kiedy byli w połowie drogi do jego domu. Początkowo jej nie zauważył. Wytarł krążek na zaparowanej szybie i wyglądał na zewnątrz. Zdał sobie sprawę, że autobus się zatrzymuje, ale był pogrążony w marzeniach. Nagle coś sprawiło, że się odwrócił. Może to jej głos, kiedy prosiła o bilet. Nie usłyszał go jednak świadomie. Pomyślał, że raczej perfumy, zapach, który pojawił się razem z nią w jego domu w Nowy Rok, ale to przecież niemożliwe. Nie mógł go poczuć aż z przodu autobusu. Wciągnął powietrze nosem; pachniało tylko spalinami diesla i mokrą wełną.

Nie oczekiwał, że się z nim przywita. Wystarczająco ekscytujący był sam jej widok. Polubił obie dziewczyny, ale Catherine bardziej go fascynowała. Nadal miała we włosach niebieskie pasemka, ale ubrana była w długi, obszerny szary płaszcz, który sięgał niemal do kostek, mokry i trochę zabłocony na dole. Do tego czerwony jak krew szalik zrobiony na drutach. Sprawiała wrażenie zmęczonej. Ciekawe, kogo tu odwiedzała. Opadła na przednie siedzenie. Wyglądała na zbyt wyczerpaną, żeby przejść w głąb autobusu. Ze swojego miejsca widział ją niezbyt dobrze, ale odniósł wrażenie, że dziewczyna ma zamknięte oczy.

Stanęła do wyjścia na jego przystanku. Magnus zatrzymał się, żeby wysiadła pierwsza. Nadal nie zwracała na niego uwagi. Czy mógł mieć do niej o to pretensje? Zapewne wszyscy starzy ludzie wyglądali dla niej tak samo, podobnie jak turyści dla niego. Ale kiedy zeszła na niższy stopień, odwróciła się i go zobaczyła. Uśmiechnęła się wolno i wyciągnęła rękę, aby pomóc mu zejść. Miała wełniane rękawiczki, nie poczuł więc dotknięcia jej skóry, jednak sam ten bezpośredni kontakt był dla niego przeżyciem. Magnusa zaskoczyła reakcja własnego ciała i modlił się, żeby dziewczyna nie poczuła jego podniecenia.

– Cześć – powiedziała tym swoim głosem przypominającym czarną melasę. – Przepraszam za tamtą noc. Mam nadzieję, że nie sprawiłyśmy panu kłopotu.

– Nic podobnego – odparł, lekko jąkając się ze zdenerwowania. – Cieszyłem się, że wpadłyście.

Uśmiechnęła się, jakby usłyszała coś zabawnego.

Kilka pierwszych metrów szli w milczeniu. Gorączkowo się zastanawiał, co mógłby jej powiedzieć. Krew tętniła mu w uszach zupełnie jak wtedy, kiedy zbyt długo przerywał w słońcu rzepę na polu, a potem stał oparty o motykę, dysząc ciężko.

– Jutro wracamy do szkoły – oznajmiła nagle. – Koniec ferii.

– Lubisz szkołę?

– Nie bardzo. Nuda.

Nie wiedział, jak na to zareagować.

– Ja też nie lubiłem szkoły – odparł po chwili, a potem dodał, po prostu, żeby się odezwać: – Gdzie byłaś dzisiaj rano?

– Nie dzisiaj rano. Ubiegłej nocy. Zostałam u przyjaciółki. Po imprezie.

– Sally nie poszła z tobą?

– Nie, rodzice jej nie pozwolili. Są bardzo surowi.

– Fajnie było? – spytał naprawdę zaciekawiony. Nigdy nie chodził na żadne przyjęcia.

– Och. No wie pan…

Ciekawe, co jeszcze chciałaby dodać. Może podzieliłaby się z nim jakąś tajemnicą? Dotarli do miejsca, gdzie powinien skręcić i ruszyć na górę, do swojego domu. Zatrzymali się. Czekał, żeby powiedziała coś więcej, ale tylko stała nieruchomo. Tego ranka nie miała pomalowanych oczu, jedynie obwiedzione czarną kredką. Linie były rozmazane i wyblakłe, jakby nie poprawiała ich przez całą noc. W końcu przerwał ciszę.

– Może wstąpiłabyś na chwilę? – spytał. – Żeby wypić ze mną kieliszeczek na rozgrzewkę? Albo herbaty?

Ani przez chwilę nie myślał, że dziewczyna się zgodzi. Była dobrze wychowana. Na pewno ją nauczono, żeby nie chodziła do domu obcego człowieka. Popatrzyła na niego, zastanawiając się nad propozycją.

– Trochę za wcześnie na kieliszeczek – odparła.

– No to może herbaty? – Poczuł, że jego wargi rozciągają się w głupkowatym uśmiechu, który zawsze tak bardzo irytował matkę. – Mam herbatę i czekoladowe ciasteczka.

Ruszył ścieżką, przekonany, że Catherine pójdzie za nim.

Nigdy nie zamykał drzwi na klucz; otworzył je pchnięciem i przepuścił dziewczynę w progu. Kiedy czekał, aż Catherine otrząśnie śnieg z butów na wycieraczce, rozejrzał się wkoło. Na zewnątrz panował spokój. Nikogo, kto mógłby ich zobaczyć. Nikt nie wiedział, że odwiedza go ta piękna istota. Była jego skarbem, krukiem w klatce.

ROZDZIAŁ 4

Fran Hunter miała samochód, ale nie lubiła używać go na krótkich trasach. Niepokoiło ją globalne ocieplenie i chciała uczestniczyć w rozwiązywaniu tego problemu. Przeprowadzając się tutaj, przywiozła promem Northlinku rower z fotelikiem dla Cassie na bagażniku. Szczyciła się tym, że podróżuje z małą ilością rzeczy i rower był jedynym dużym przedmiotem w jej bagażu. Ale przy takiej pogodzie się nie nadawał. Dzisiaj ubrała Cassie w kombinezon, płaszczyk i gumowe botki z zielonymi żabkami na przodzie, i zawiozła ją do szkoły na sankach. Był piąty stycznia, pierwszy dzień nowego semestru. Wyruszyły, zanim jeszcze zaczęło świtać. Fran wiedziała, że pani Henry za nią nie przepada, i nie chciała się spóźnić. Nie miała ochoty znowu widzieć znaczących spojrzeń i uniesionych brwi ani słuchać obgadywania przez inne matki. Cassie i bez tego trudno się było dostosować do nowego otoczenia.

Fran wynajmowała nieduży dom tuż koło drogi do Lerwick. Stał koło surowej, ceglanej kaplicy i w porównaniu z nią był niski i skromny. Miał trzy pokoje i dobudowaną później z tyłu łazienkę z podstawowym wyposażeniem. Mieszkały w kuchni, która niewiele się zmieniła od początku istnienia domu. Stał tu piec opalany węglem przywożonym co miesiąc ciężarówką z miasta. Fran miała też kuchenkę elektryczną, ale lubiła piec. Była romantyczką. Dom nie posiadał żadnej przylegającej ziemi, chociaż swego czasu na pewno obok znajdowała się zagroda. W sezonie wynajmowano go letnikom i do Wielkanocy Fran musiała podjąć decyzję co do przyszłości swojej i Cassie. Właściciel dał do zrozumienia, że może sprzedać ten budynek. Już zaczęła myśleć o domu jak o stałym miejscu zamieszkania i pracy. Jej sypialnia miała dwa wielkie świetliki i widok na Raven Head. Fran urządziłaby tam swoje studio.

Wszarym świetle świtu Cassie trajkotała, a Fran odpowiadała automatycznie, bo jej myśli zaprzątało co innego.

Kiedy okrążały zbocze koło Hillhead, słońce wstało, rzucając długie cienie na śniegu. Fran zatrzymała się, żeby popatrzeć na krajobraz. Ponad taflą wody widziała przylądek położony z drugiej strony. Dobrze zrobiłam, wracając, pomyślała. To najlepsze miejsce na wychowanie dziecka. Aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo nie była pewna słuszności swojej decyzji. Zawzięcie odgrywała rolę agresywnej samotnej matki i niemal sama zaczęła wierzyć, że taka jest.

Cassie miała pięć lat i była równie apodyktyczna jakmatka. Fran nauczyła córkę czytać, zanim ta zaczęła chodzić do szkoły – i pani Henry również na to patrzyła krzywym okiem. Cassie potrafiła być głośna i uparta, i niekiedy nawet Fran zastanawiała się, czy przypadkiem nie wyhodowała rozwiniętego nad wiek potwora. Oczywiście w duchu karciła się za tak koszmarne podejrzenia.

– Byłoby miło – oznajmiła lodowatym tonem pani Henry na pierwszej wywiadówce – gdyby Cassie choć czasami od razu robiła to, o co się ją prosi. Bez potrzeby udzielania szczegółowych wyjaśnień, dlaczego ją o to proszę.

Fran poczuła się upokorzona. Spodziewała się, że usłyszy, iż jej córka jest geniuszem, a uczenie tak zdolnego dziecka sprawia samą rozkosz. Ukryła rozczarowanie, zaciekle broniąc swoich metod wychowawczych. Oświadczyła, że dzieci powinny być pewne siebie, aby dokonywać własnych wyborów i rzucać wyzwanie autorytetom. Na pewno nie życzyłaby sobie, aby Cassie była pokornym konformistą.

Pani Henry słuchała uważnie.

– To musi być trudne, samotnie wychowywać dziecko – oznajmiła, kiedy Fran już się wyżyła.

Ateraz Cassie, siedząca w sankach niczym rosyjska księżniczka, zaczęła się złościć.

– Co się stało? – zapytała. – Dlaczego nie jedziemy?

Fran zafascynowały kontrastujące kolory, możliwość namalowania obrazu, ale pociągnęła za sznurek i ruszyła dalej. Podobnie jak nauczycielka była zobowiązana spełniać żądania Cassie. Na szczycie zbocza zatrzymałasię i usiadła z tyłu sanek. Potem wbiła obcasy w śnieg, odepchnęła się, a sanki pomknęły w dół wzgórza. Cassie piszczała ze strachu i emocji. Podskakiwały na zamarzniętych wybojach, coraz bardziej przyspieszając. Fran czuła, jak twarz piecze ją od słońca i mrozu. Pociągnęła za sznurek z lewej strony, kierując sanki w miękką zaspę usypaną pod murem placu zabaw. Nic nie może się z tym równać, pomyślała.

Tym razem były wcześniej. Fran pamiętała o książce wypożyczonej przez Cassie z biblioteki, o drugim śniadaniu i butach na zmianę. Zaprowadziła córkę do szatni, posadziła na ławce i zdjęła gumowe botki. Pani Henry już urzędowała w klasie; przylepiała do ściany rzędy cyferek. Stała na biurku, ale mimo wszystko trudno jej było sięgnąć tak wysoko. Miała na sobie spodnie ze sztucznego włókna, trochę wyświechtane i wypchane na kolanach, i wełnianą kamizelkę ze wzorem stylizowanym na norweski. Fran zwracała uwagę na ubrania. Po studiach pracowała w kobiecym czasopiśmie jako zastępca kierownika działu mody. Pani Hunter zdecydowanie powinna zmienić garderobę.

– Czy mogę pani pomóc? – To absurdalne, ale obawiała się, że zostanie odtrącona. Dawała sobie radę z fotografami, którzy potrafili doprowadzić do płaczu dorosłych facetów, ale pani Henry sprawiała, że Fran czuła się jak znerwicowana sześciolatka. Zazwyczaj przychodziła do szkoły tuż przed dzwonkiem. Wtedy nauczycielka stała otoczona przez rodziców i wyglądało na to, że jest z wszystkimi w zażyłych stosunkach.

Pani Henry się odwróciła. Miała zdziwioną minę.

– Zechciałaby pani? To miłe z pani strony. Cassie, chodź tu i usiądź na macie, znajdź sobie książkę do oglądania i poczekaj na innych.

Dziewczynka nieoczekiwanie wykonała polecenie.

Gdy Fran wracała na wzgórze, ciągnąc za sobą sanki, tłumaczyła sobie, że przyjemność, jaką poczuła w szkole, jest żałosna. Na litość boską, przecież nawet nie wierzyła w uczenie się na pamięć. Gdyby zostały na południu, mogłaby się zastanowić nad posłaniem Cassie do szkoły Steinera. Jednak była tutaj, bezgranicznie przejęta faktem, że w klasie przysunęła stół do ściany. A Margaret Henry się do niej uśmiechnęła.

Nie było żadnego śladu starego mężczyzny, który mieszkał na Hillhead. Czasami wychodził z domu, żeby się przywitać. Bardzo rzadko się odzywał. Zazwyczaj tylko do nich machał i pewnego razu wsunął Cassie do ręki cukierka. Fran nie lubiła, kiedy Cassie jadła słodycze – cukier to puste kalorie i psuje zęby. Ale staruszek wydawał się tak nieśmiały, a jednocześnie najwyraźniej bardzo chciał sprawić dziecku przyjemność, że mu podziękowała. Cassie natychmiast włożyła do ust trochę przykurzonego, pasiastego cukierka, wiedząc, że matka nie zaprotestuje w obecności starszego pana.

Fran zatrzymała się, aby znowu spojrzeć na wodę, w nadziei, że przypomni sobie obraz widziany po drodze do szkoły. Jej uwagę zwróciły barwy. Na wyspach często wyglądały one delikatnie – oliwkowa zieleń, brąz, szaroniebieski – dodatkowo rozmyte przez mgłę. W słonecznym świetle wczesnego poranka widok był ostry i wibrujący. Jaskrawa biel śniegu. Trzy wyraźnie odcinające się kształty. Kruki. Na obrazie nadałaby im kanciastą, niemal kubistyczną formę. Ptaki niedbale wyrzeźbione w twardym, czarnym drewnie. I nagle ta kolorowa plama. Czerwień, jak szkarłatna kula słońca.

Fran zostawiła sanki na skraju ścieżki i ruszyła na pole, żeby obejrzeć tę scenę z bliska. Drogę przegradzała brama. Przez śnieg nie do otwarcia, więc przeszła przez nią górą. Kamienny mur dzielił pole na dwie części, ale w niektórych miejscach zawalił się i była w nim luka tak duża, że nawet traktor by przejechał. Kiedy podeszła bliżej, perspektywa się zmieniła, ale trudno. Miała obraz dokładnie zapisany w pamięci. Spodziewała się, że kruki odfruną. Nawet liczyła na to, że zobaczy je w locie, jak się unoszą ze stabilizującymi lot, rozpostartymi ogonami w kształcie klina.

Była bardzo skupiona, a pejzaż skąpany w świetle przyprawiającym o zawrót głowy wydawał się tak odrealniony, że dotarła na miejsce, zanim uświadomiła sobie, co właściwie widzi. Aż do tej chwili wszystko było tylko kształtem i barwą. I nagle jaskrawa czerwień zmieniła się w szalik. Szary płaszcz i białe ciało zlewały się ześniegiem w tle, niezbyt czystym w tym miejscu. Kruki dziobały twarz dziewczyny. Jednego oka już niebyło.

Fran rozpoznała młodą kobietę. Kiedy się zbliżała, ptaki odfrunęły na chwilę, ale teraz, gdy stała bez ruchu i patrzyła, wróciły. Nagle wrzasnęła tak głośno, że poczuła bolesne napięcie w gardle. Klasnęła w dłonie, żeby przepłoszyć ptaszyska. Ale nie mogła ruszyć się z miejsca.

To była Catherine Ross. Wokół szyi miała zaciśnięty czerwony szalik. Rozpostarte frędzle znaczyły śnieg jak bryzgi krwi.

ROZDZIAŁ 5

Magnus patrzył przez okno. Stał przy nim od świtu, może nawet wcześniej. Nie mógł spać. Widział, jak kobieta szła obok domu, ciągnąc na sankach dziewczynkę, i czuł zazdrość. Dorastał w innych czasach. Wtedy matki nie traktowały tak swoich dzieci. Było mało czasu na zabawę.

Już wcześniej zwrócił uwagę na dziewczynkę i pewnego razu poszedł za nimi aż do drogi, żeby zobaczyć, gdzie mieszkają. To było w październiku, akurat wspominał dawne czasy, kiedy na Halloween zakładali maski i chodzili ze śmiesznymi lampionami. Bardzo często wracał do przeszłości. Wspomnienia mąciły jego myśli i trochę go dezorientowały.

Kobieta i dziewczynka mieszkały w domu, który w lecie wynajmowali turyści, a niegdyś zajmował go pastor z żoną. Dyskretnie obserwował je przez okno. Był zbyt sprytny, żeby dać się przyłapać, poza tym nie chciał ich przestraszyć. Nigdy nie miał takiego zamiaru. Dziewczynka siedziała przy stole, rysując coś grubymi kredkami na dużych arkuszach kolorowego papieru. Kobieta też rysowała. Węglem, szybkimi, ostrymi ruchami, stojąc tuż przy córce. Bardzo chciał znaleźć się bliżej, żeby móc zobaczyć rysunek. W pewnym momencie matka odgarnęła włosy z twarzy, pozostawiając na policzku ślad przypominający plamę sadzy.

Pomyślał o tym, jak ładna jest ta dziewczynka. Miała okrągłe, zaczerwienione od mrozu policzki i złote loki. Wolałby jednak, żeby matka ubierała ją inaczej. Chciałby widzieć małą w różowej sukience z satyny i koronek, w białych skarpetkach i bucikach ze sprzączkami. Pragnąłby zobaczyć, jak ona tańczy. Ale nawet kiedy miała na sobie spodnie i botki, nie można było jej wziąć za chłopca.

Nie sięgał wzrokiem za grań wzgórza, do miejsca, gdzie w śniegu leżała Catherine Ross. Poszedł do kuchni zaparzyć sobie herbatę, potem wrócił z kubkiem do okna i czekał. Nie miał nic do roboty. Nic pilnego. Poprzedniej nocy zaniósł siano owcom w zagrodzie. Teraz trzymał niedużo zwierząt na wzgórzu. W mroźne dni, kiedy ziemia była twarda i pokryta śniegiem, właściwie rzadko musiał ruszać się z domu.

„Leniwym rękom diabeł daje pracę”. Wspomnienie matki powtarzającej te słowa było bardzo wyraźne. Niemal się spodziewał, że ją zobaczy, jak siedzi na fotelu przy ogniu, przepasana pasem wypchanym końskim włosiem, i robi na drutach. Parę skarpet potrafiła udziergać w jedno popołudnie, a sweter w tydzień. Najlepsza dziewiarka na południu, chociaż nigdy nie lubiła tych fikuśnych wzorów z Fair Isle. „Jaki ma to sens!?”, mówiła, akcentując drugie słowo tak mocno, jakby nim spluwała. „Czy sweter będzie od tego cieplejszy?”

Zastanawiał się, jaką inną pracę mógłby wymyślić dla niego diabeł.

Kobieta wracała ze szkoły, ciągnąc za sobą puste sanki. Obserwował ją od samego podnóża górki. Pochylona do przodu, kroczyła jak mężczyzna. Zatrzymała siępod jego domem i patrzyła na zatokę. Zastanawiałsię, czy powinien wyjść i ją zawołać. Jeżeli była zmarznięta, może myśl o herbacie odwróciłaby jej uwagę. Mogła dać się skusić ciepłem ognia i herbatnikami. Zostało mu jeszcze trochę i miał w puszce kawałek ciasta imbirowego. Przez chwilę zastanawiał się, czy kobieta piecze ciasta dla swojej córki. Pewnie nie, uznał. To była kolejna zmiana. Po co teraz ktoś zadawałby sobie aż tyle trudu? Ucieranie cukru i margaryny w wielkiej misie, kręcenie łyżką wyłaniającą się z puszki z czarną melasą. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro w Lerwick jest Safeway, gdzie sprzedają ciastka z morelami i migdałami, a także placek imbirowy, pod każdym względem równie dobry jak ten domowej roboty?

Tak zagłębił się w rozmyślaniu o wypiekach, że przegapił chwilę, kiedy mógłby zaprosić kobietę do domu. Już zdążyła zejść z drogi. Teraz nic nie mógł zrobić. Kiedy ruszyła na pole, widział tylko jej głowę – miała dziwny, dziergany czepek – a potem zupełnie stracił ją z oczu. Zobaczył trzy kruki – zerwały się w popłochu, jakby ktoś do nich strzelił, ale był zbyt daleko, by usłyszeć krzyk kobiety. Od chwili, kiedy zniknęła w dolinie, Magnus o niej zapomniał. Nie była na tyle ważna, aby stworzyć obraz w jego mózgu.

Drogą przejechał mąż nauczycielki w swoim land roverze. Magnus wiedział, jak ten mężczyzna wygląda, ale nigdy z nim nie rozmawiał. Niezwykłe, że pan Henry tak późno wyjeżdża z domu. Zazwyczaj wychodził ze szkoły wczesnym rankiem i wracał po zapadnięciu zmroku. Może ze względu na śnieg zmienił plany? Magnus znał rozkład dnia wszystkich w dolinie. Od śmierci matki właściwie nic innego go nie interesowało. Z plotek usłyszanych na poczcie i w autobusie dowiedział się, że Alex Henry pracuje dla Rady Wysp – zajmował się dziką zwierzyną. Ludzie narzekali. Miejscowy lepiej znałby się na rzeczy, mówili. Za kogo ten Henry się uważa, narzucając im przepisy? Byli przekonani, że foki kradną im ryby, i dlatego powinni mieć prawo do nich strzelać. A tacy jak Henry bardziej dbają o zwierzęta niż o ludzi. Magnus lubił przyglądać się fokom. Widok, jak wystawiają głowy z wody, uważał za miły i zabawny. Ale nigdy nie zajmował się rybołówstwem. Foki nie miały wpływu na jego życie.

Kiedy samochód się zatrzymał, Magnusa znów ogarnęła panika, jak wówczas, kiedy zobaczył Margaret Henry. Może Sally się wygadała, a ojciec przyjechał wnieść skargę. I teraz jest jeszcze bardziej rozgniewany. Marszczył brwi, wysiadając z samochodu. Był w średnim wieku, wysoki, mocno zbudowany. Miał na sobie opiętą na ramionach kurtkę Barbour i ciężkie, skórzane buty. Gdyby doszło do bójki, Magnus nie dałby mu rady. Odsunął się od okna. Henry jednak nawet nie spojrzał w jego stronę. Przeszedł przez bramę i ruszył śladami zostawionymi przez kobietę. To zaintrygowało Magnusa. Chciałby zobaczyć scenę, która rozgrywała się u stóp wzgórza. Gdyby była tam tylko pani Fran, mógłby wyjść i popatrzeć. Pewnie machała do męża nauczycielki, aby ten się zatrzymał.

Inagle, dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał, młoda matka wróciła na drogę. Co chwila się potykała. Widział, że jest wytrącona z równowagi i oszołomiona. Magnus potrafił to rozpoznać. Tak wyglądał Georgie Sanderson, kiedy musiał pożegnać się z łodzią. A także matka po śmierci Agnes. Nie zachowywała się tak, kiedy zmarł ojciec Magnusa. Wtedy wydawało się, że życie potoczy się dalej normalnie. „Zostaliśmy tylko ja i ty, Magnusie. Będziesz musiał być dużym chłopcem dla swojej mamy”. Mówiła energicznie, nawet wesoło. Niepłakała.

Magnus pomyślał, że kobieta płakała, chociaż trudno to było stwierdzić. Czasami zimny wiatr wyciskał łzy z oczu. Usiadła w land roverze na miejscu kierowcy i włączyła silnik, ale samochód nie ruszył. Znowu zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien do niej iść. Nie usłyszałaby, jak on podchodzi, bo pracujący diesel zagłuszyłby kroki. I nie zobaczyłaby go przez zaparowane okna. Zapytałby, co się stało. A kiedy byłaby u niego w domu, poprosiłby, żeby następnym razem odwiedziła go z córeczką. Zaczął planować, co dałby dziewczynce do jedzenia i picia. Małe okrągłe herbatniki z różowym lukrem, czekoladowe paluszki. Byłaby to wspaniała herbatka dla nich trojga. Poza tym wciąż miał w drugim pokoju lalkę, która kiedyś należała do Agnes. Może jasnowłosa dziewczynka zechciałaby się nią pobawić. Oczywiście nie dałby lalki na zawsze. Zatrzymał wszystkie zabawki Agnes. Ale nic złego się nie stanie, jeśli dziewczynka potrzyma lalkę i powiąże kokardki na jej włosach.

Jego rozmyślania przerwał warkot silnika. Kolejny land rover, tym razem granatowy – i prowadził go mężczyzna w mundurze. Magnus przeraził się na widok grubej, nieprzemakalnej kurtki, krawata i służbowej czapki. Przypomniał sobie, jak to było ostatnim razem. Znowu siedział w maleńkim pokoju pomalowanym lśniącą farbą, słyszał pytania zadawane gniewnym głosem, widział wykrzywione usta. Wtedy było dwóch mężczyzn w mundurach. Przyszyli po niego do domu wczesnym rankiem. Matka chciała iść z nimi, pobiegła po płaszcz. To było o późniejszej porze roku, nie tak zimnej, ale za to wilgotnej, z zachodnimi szkwałami przynoszącymi ulewne deszcze.

Wspominając to, zadygotał tak gwałtownie, że kubek zagrzechotał na trzymanym w ręku spodeczku. Czuł, jak jego wargi układają się w znienawidzony przez matkę uśmiech, który był jedyną obroną Magnusa przed pytaniami. Przesłuchujący go funkcjonariusz nie mógł się opanować.

– To takie zabawne? – krzyknął. – Zaginęła młoda dziewczyna. Uważasz, że to żart? Tak?

Magnus wcale tak nie uważał, ale uśmiech zastygł na jego twarzy. Nie był w stanie się go pozbyć. Ani odpowiedzieć.

– No? – wrzeszczał mężczyzna. – Z czego się śmiejesz, zboku? – A potem wstał wolno, zacisnął pięść i wyrżnął zdezorientowanego Magnusa w twarz. Siła ciosu zakołysała krzesłem. Magnus poczuł krew w ustach i okruchy złamanego zęba. Mężczyzna uderzyłby go jeszcze raz, gdyby nie został powstrzymany przez partnera.

Magnus pomyślał teraz, że krew smakuje metalem i lodem. Ostrożnie odstawił spodeczek na stół. Wiedział, że to nie może być ten sam policjant. Minęło zbyt wiele lat. Tamten funkcjonariusz pewnie jest już na emeryturze. Magnus wrócił do okna, przezwyciężając pierwszy odruch nakazujący mu ukryć się w tylnym pokoju i zamknąć mocno oczy. Jako chłopiec wyobrażał sobie, że jeżeli zamknie oczy, nikt go nie zobaczy. Matka miała rację. Był bardzo głupim dzieckiem. Gdyby teraz zacisnął powieki, policjant nadal stałby przed domem, kruki ze szponami poplamionymi krwią wciąż krążyłyby, kracząc, po niebie. A Catherine Ross nadal leżałaby na śniegu.

ROZDZIAŁ 6

Alex Henry wysłał ją, żeby usiadła w land roverze. Kiedy podszedł do niej, wciąż krzyczała. O ptakach. Że nie może zostawić tu Catherine z krukami.

– Nie pozwolę im wrócić – powiedział. – Obiecuję.

Przez jakiś czas siedziała wyprostowana na przednim fotelu, wspominając Catherine taką, jaką ją widziała po raz ostatni. Fran musiała być na zebraniu rodziców, więc poprosiła dziewczynę, żeby popilnowała Cassie. Poczęstowała ją kieliszkiem wina i trochę porozmawiały, zanim Fran poszła do szkoły. Catherine była poważna i pewna siebie, dlatego wydawała się starsza niż w rzeczywistości.

– Jak ci idzie w liceum Andersona? – zapytała Fran.

Krótka pauza, lekkie zmarszczenie brwi.

– Wporządku – odparła w końcu Catherine.

Fran miała nadzieję, że się zaprzyjaźnią, pomimo różnicy wieku. Bądź co bądź, w Ravenswick nie mieszkało zbyt wiele młodych kobiet. W land roverze zrobiło się już strasznie gorąco. Dmuchawa tłoczyła bardzo ciepłe powietrze. Fran zamknęła oczy, aby odpędzić obraz zwłok w śniegu. Nagle głęboko zasnęła. Pomyślała później, że to reakcja na szok. Zupełnie jakby przepalił się bezpiecznik. Musiała uciec od tego koszmaru.

Kiedy otworzyła oczy, wokół nic się nie zmieniło. Słyszała trzaskanie drzwi samochodu i głosy, ale odkładała powrót do pełnej świadomości tak długo, jak to możliwe.

– Pani Hunter. – Ktoś stukał w szybę land rovera Alexa Henry’ego. – Dobrze się pani czuje?

Widziała twarz mężczyzny, a raczej impresjonistyczne przedstawienie twarzy, rozmyte przez parę i brud na szybie. Czarne, rozczochrane włosy, charakterystyczny, haczykowaty nos, ciemne brwi. Obcokrajowiec, pomyślała. Ktoś jeszcze bardziej obcy niż ja. Może znad Morza Śródziemnego, albo nawet z Afryki Północnej. Potem odezwał się znowu i zorientowała się, że to Szetlandczyk.

Wolno otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Poczuła, jak uderza ją ściana mrozu.

– Pani Hunter? – zagadnął znowu.

Zastanawiała się, skąd on zna jej nazwisko. Czyżby stary przyjaciel Duncana? A potem uznała, że Alex Henry, dzwoniąc na policję, powiedział, kto znalazł Catherine. Oczywiście, że tak. Bez paranoi. Zwłaszcza teraz.

Nawet tutaj, widząc go wyraźnie, odnosiła wrażenie, że w