Czas przełomu 1989-1990 - Daria Nałęcz, Tomasz Nałęcz - ebook

Czas przełomu 1989-1990 ebook

Daria Nałęcz, Tomasz Nałęcz

0,0

Opis

Książka Darii i Tomasza Nałęczów Czas przełomu 1989-1990 opisuje budowę demokratycznego państwa prawa. Możemy prześledzić, jak tworzono od podstaw system parlamentarny i samorząd na poziomie lokalnym, wprowadzano gwarancje praw obywatelskich, apolityczności policji i niezawisłości sędziów.


Rewolucyjne wydarzenia, zapoczątkowane rozmowami przy Okrągłym Stole, a zwieńczone pierwszymi powszechnymi wyborami prezydenckimi autorzy przypominają z werwą i anegdotą. Odpowiadają na wiele pytań. Co się stało, że obydwie strony - „my” i „oni” - zeszły z barykady? Jak przebiegały pęknięcia w obu, z pozoru monolitycznych, blokach? Czego się bali zwycięzcy czerwcowych wyborów? Pasjonująca książka dla wszystkich, którzy chcą poznać narodziny III RP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIBLIOTEKA POLITYKI
Tytuł: Czas przełomu. 1989–1990
Autorzy: Daria i Tomasz Nałęcz
Copyright © by Daria Nałęcz, Tomasz Nałęcz, 2019
Copyright © by POLITYKA Spółka z o.o. SKA, 2019
Recenzenci: prof. dr hab. Andrzej Friszke, prof. dr hab. Wiesław Władyka
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Anita Brzostowska
Indeks osobowy: Tadeusz Zawadzki
Opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Fotoedycja: Wojciech Leliński
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.
Zdjęcie na okładce: Jacek Marczewski/Agencja Gazeta Demontaż pomnika Feliksa Dzierżyńskiego, Warszawa, pl. Dzierżyńskiego (obecnie pl. Bankowy), 17 listopada 1989 r.
Warszawa 2019
ISBN 978-83-64076-90-9

Wstęp

Rok 1989 i śmiertelny cios zadany wówczas systemowi komunistycznemu stanowił w najnowszych dziejach Polski przełom równy temu z 1918 r., który przyniósł odrodzenie niepodległego państwa. W obydwu przypadkach społeczeństwo znakomicie wykorzystało możliwości, jakie otworzyły się przed nim wraz ze zmieniającą się sytuacją międzynarodową. Wcześniej nie pozwalała ona Polakom myśleć o suwerenności, ale w nowych warunkach, tak w 1918, jak i 1989 r., czyniła takie marzenie całkowicie realnym.

Sprawcza rola Polaków była w 1989 r. większa niż 70 lat wcześniej, kiedy skorzystali z koniunktury europejskiej, do której stworzenia sami niewiele się przyczynili. Odbudowanie Polski jesienią 1918 r. stało się możliwe dzięki klęsce poniesionej w pierwszej wojnie światowej przez wszystkich trzech zaborców, pogłębionej dodatkowo chaosem rewolucyjnym, jaki ogarnął Rosję, Niemcy i Austro-Węgry.

W 1989 r. było inaczej. Wprawdzie na arenie międzynarodowej mnożyły się znaki nadciągającej zmiany, ale system komunistyczny w Europie Wschodniej i Środkowej oraz ustanowiony jeszcze w Jałcie w 1945 r. podział kontynentu trzymały się wcale nieźle. Nic nie zapowiadało jego rychłego upadku. Wydawało się, że zmiany polegać będą na reformowaniu, a nie obaleniu komunizmu.

O tym, że stało się inaczej, przesądzili właśnie Polacy. Dzięki temu rok 1989 był jednym z tych nielicznych momentów w dziejach Europy, kiedy to w Polsce decydował się jej dalszy los. W XX w. zdarzyło się to zaledwie trzy razy: pierwszy w 1920 r., kiedy pokonanie sowieckiej Rosji zablokowało pochód komunizmu w głąb kontynentu; drugi – w 1939 r., kiedy odrzucenie przez Polskę współpracy z hitlerowskimi Niemcami oraz jej sojusz z Francją i Anglią zaważyły na przebiegu drugiej wojny światowej; i trzeci raz – właśnie w 1989 r., kiedy Polacy zadali cios systemowi komunistycznemu w swoim kraju, co zapoczątkowało rychły jego upadek w całej Europie Środkowej i Wschodniej.

Bez najmniejszej przesady możemy więc mówić o tych wydarzeniach jako o czasie wielkiego, dziejowego przełomu. Niestety, instrumentalne wykorzystywanie historii przez część współczesnych polityków sprawia, że rok 1989 jest często przedstawiany w krzywym zwierciadle. Wielki zryw społeczeństwa, który przyniósł Polsce wolność, redukowany jest przez propagandę, zwłaszcza na prawicy, do spisku grupy polityków i funkcjonariuszy służb specjalnych, manipulujących ludźmi i oplatających kraj siatką patologicznych powiązań i interesów.

30. rocznica tego epokowego wydarzenia jest dobrym momentem, żeby ukazać je w rzeczywistym świetle. Taki jest właśnie cel tej książki. Szczególnie zwraca ona uwagę na to, co w dotychczasowej literaturze, także naukowej, jest często niedoceniane, czyli podmiotową rolę, jaką w wydarzeniach z lat 1989–1990 odegrało społeczeństwo. To jego reakcja sprawiła przecież, że podjęta przez ekipę gen. Wojciecha Jaruzelskiego, z przyzwoleniem Kremla i w zgodzie z Gorbaczowowskim hasłem pierestrojki (przebudowy – przyp. aut.), próba zmodernizowania i częściowego zdemokratyzowania ustroju komunistycznego zamieniła się w niepoddające się sterowaniu rewolucyjne poruszenie, które ostatecznie pogrzebało zmurszały system.

Stało się to możliwe dzięki skutecznej postawie reprezentantów „Solidarności” w negocjacjach Okrągłego Stołu. Wywalczyli oni ponowną rejestrację NSZZ „Solidarność” oraz takie warunki wyborów, które zamieniły je w plebiscyt przesądzający o przyszłości systemu komunistycznego. Polacy, którzy początkowo nieufnie traktowali negocjacje liderów „Solidarności” z komunistyczną władzą, zrozumieli szansę, jaka się w tym momencie pojawiła.

W kampanię poprzedzającą wybory do Sejmu i nowo utworzonego Senatu zaangażowały się po stronie „Solidarności” setki tysięcy osób. Odżył duch obywatelskiej insurekcji, tak charakterystyczny dla wielkiego solidarnościowego zrywu z lat 1980–1981. To był początek rewolucji, choć ani komunistyczna władza, ani antykomunistyczna opozycja jeszcze sobie tego nie uświadamiały.

Rewolucja to stan zbiorowego uniesienia, przekonania panującego w masach, że możliwe staje się to, co jeszcze do niedawna wręcz nie mieściło się w głowie. Taki właśnie nastrój panował w Polsce, poczynając od wyborczej wiosny 1989 r. Nie było barykad, gwałtownych starć ze starym reżimem, szturmowania więzień i rządowych budynków. Nie było rozlewu krwi. Orężem buntujących się obywateli stała się kartka wyborcza, tym groźniejsza, że po raz pierwszy w dziejach PRL-u wyborów nie można było sfałszować. Pilnowała tego w komisjach wyborczych wielotysięczna rzesza solidarnościowych wolontariuszy, będących częścią składową obywatelskiej insurekcji. Właśnie kartką wyborczą buntujące się społeczeństwo przetrąciło kręgosłup reżimowi komunistycznemu. Głosowanie z 4 czerwca 1989 r. pokazało pustkę, w jakiej on funkcjonował, i oznaczało wielkie, obywatelskie wotum nieufności.

Po takim ciosie obóz komunistyczny nie był już w stanie utrzymać się przy władzy, zwłaszcza że krajowi coraz wyraźniej zagrażała katastrofa gospodarcza. Musiało jednak minąć trochę czasu, by zdali sobie z tego sprawę tak rządzący, jak i solidarnościowa opozycja. Stało się to jasne z początkiem sierpnia 1989 r., kiedy w odpowiedzi na próbę utrzymania przez PZPR nie tylko stanowiska prezydenta, ale i premiera społeczeństwo odpowiedziało narastającym lawinowo buntem. Falę strajków, przypominającą wielki sierpniowy protest z 1980 r., wywołały, jak to się do tej pory zawsze w PRL-u działo, podwyżki cen, zwłaszcza artykułów żywnościowych. Chodziło jednak o coś więcej. Ludzie zdali sobie sprawę, że bez zmiany rządzących nie doczekają się poprawy swego położenia. I zaczęli się o to upominać.

Ekipa Jaruzelskiego wolała nie ryzykować otwartego konfliktu. Dzięki potężnej presji społecznej solidarnościowa rewolucja wkroczyła w swoją zwycięską fazę. Na czele zdominowanego przez „Solidarność” rządu stanął wskazany przez Lecha Wałęsę Tadeusz Mazowiecki.

Nowa władza stopniowo, ale konsekwentnie demontowała system komunistyczny. Zarzucana jej nieraz ostrożność była niezbędna, zważywszy na ciągle otaczające nasz kraj czerwone morze komunizmu. Polski przykład był jednak zaraźliwy. Blok wschodni ogarnęła fala buntów, z czasem nazwanych Jesienią Narodów, w wyniku których do końca 1989 r. upadły kolejne reżimy komunistyczne.

W nowych warunkach rząd Mazowieckiego przyspieszył reformy obejmujące wszystkie dziedziny życia, a przede wszystkim ustrój, system prawa i gospodarkę. Polska stała się demokratycznym państwem prawa, przywróciła pełnię praw obywatelskich, zbudowała zręby gospodarki rynkowej i realistyczny system finansów publicznych. W relacjach międzynarodowych znacznie zbliżyła się do Zachodu.

Ta gigantyczna operacja, zwłaszcza rewolucja w gospodarce przeprowadzona przez wicepremiera Leszka Balcerowicza, była możliwa dzięki ogromnemu wsparciu udzielonemu przez obywateli. Nie zważali oni, że to na ich barki spadły koszty budowania nowej ekonomiki. Sprawił to ten sam rewolucyjny nastrój, który wcześniej napędzał bunt przeciwko komunistycznej władzy. Pełna zrozumienia postawa społeczeństwa była najcenniejszym kapitałem solidarnościowego rządu. Nie była ona jednak bezwarunkowa. Ludzie oczekiwali dotrzymania przez rządzących obietnicy, że uciążliwości związane z reformą gospodarczą, wdrażaną od 1 stycznia 1990 r., potrwają pół roku, a potem sytuacja zacznie się poprawiać i będzie się żyć znacznie lepiej.

Żadne reformy nie mogły jednak w tak krótkim czasie zapewnić dobrobytu wielomilionowemu społeczeństwu. Budowały one przede wszystkim struktury, w których miały zachodzić dalsze przemiany. Nie dawały pieniędzy do ręki. Wskazywały jedynie na narzędzia, które miały każdemu stworzyć szansę na poprawę indywidualnego losu.

Bezrobocie i spadek realnych dochodów, niezbędne dla uzdrowienia gospodarki, w której dotąd ceny i płace kształtowała polityka PZPR, niepatrzącej na rzeczywiste koszty i efektywność produkcji, powodowały systematyczne wycofywanie społecznego poparcia dla ekipy Mazowieckiego. Przyszedł czas na rozliczanie „naszego rządu”. A jemu wyraźnie nie powiódł się manewr wyjścia naprzeciw oczekiwaniom tych, którzy na przemianach stracili najwięcej. Rząd nie zmodyfikował nadmiernego fiskalizmu, nie przyjął innego języka komunikacji, nie podjął skutecznej walki z bezrobociem, nie potrafił rozwinąć ani programu dla rolnictwa, ani przyspieszyć budowy mieszkań. Ludzie poczuli się zawiedzeni i oszukani, a takie nastroje zawsze zwiastują początek końca rewolucji.

Obóz solidarnościowy dotknęła też inna, często tocząca rewolucje choroba – spór w łonie rewolucjonistów. Rozgorzał konflikt, zwany „wojną na górze”. Rozpoczął ją Lech Wałęsa, wokół którego skupili się ludzie krytyczni wobec ekipy Mazowieckiego. Głównym elementem głoszonego przez Wałęsę programu „przyspieszenia” było usunięcie Wojciecha Jaruzelskiego ze stanowiska prezydenta i zastąpienie go właśnie przez lidera „Solidarności”. Z pewnością, gdyby nie ta coraz bardziej nasilająca się rywalizacja, okres kulminacji rewolucji mógł trwać dłużej, sprzyjając gruntowaniu zmian. Ale tak się nie stało.

Solidarnościowa rewolucja znalazła się w odwrocie, czego najlepszym potwierdzeniem stał się wynik wyborów prezydenckich. Wprawdzie ostatecznie 9 grudnia 1990 r. wygrał je Lech Wałęsa, ale w pierwszej turze, 25 listopada 1990 r., zakończyły się one sensacją. Tadeusz Mazowiecki, będący od kilkunastu miesięcy sztandarową postacią dokonującej się rewolucji, przegrał wybory ze Stanisławem Tymińskim – nikomu wcześniej nieznanym przybyszem z Kanady i Peru.

Rewolucja pożarła najbardziej zasłużone ze swoich dzieci. Niektórym udało się przetrwać, ale w bardzo zmienionej rzeczywistości i odmiennych rolach. Na szczęście w personalnej walce ocalały podstawy programu, który zdefiniować należy jako program przełomu. Nigdy już jednak po 1990 r. nie udało się zbudować takiej wspólnoty jak ta, która rozpoczęła budowę Polski demokratycznej. Czyniła to w debacie, ostrych czasem sporach, ale celem zawsze był interes wspólnoty, interes państwa, a nie egoistyczny interes grupowy, który wynosi swoich kosztem innych i dla myślących inaczej nie pozostawia przestrzeni. Za to społeczeństwu i ludziom przełomu powinniśmy stawiać pomniki.

I.

Okrągły Stół pełen kantów

.

Dojrzewanie wielkiej zmiany

Wielki przełom, jaki dokonał się w Polsce w 1989 r., był następstwem rozkładu komunistycznej dyktatury w naszym kraju i w Związku Radzieckim oraz wolnościowych dążeń Polaków. Od dawna nie godzili się oni z narzuconym siłą systemem komunistycznym, o czym najlepiej świadczyły zrywy z lat 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980.

Ostatni wstrząs, z lata 1980 r., zranił komunizm najboleśniej. Ogarnął cały kraj i był tak potężny, że władze PRL-u musiały zaakceptować żądania strajkujących robotników. 31 sierpnia 1980 r., w sercu protestów – Stoczni Gdańskiej im. Lenina – charyzmatyczny lider buntu Lech Wałęsa i wicepremier Mieczysław Jagielski podpisali porozumienie, będące wielkim zwycięstwem protestujących. Najbardziej liczyła się zgoda władz na „powołanie nowych samorządnych związków zawodowych, które byłyby autentycznym reprezentantem klasy pracującej”[1].

Sierpniowy bunt i wywalczona w jego następstwie możliwość organizowania się poza strukturami podlegającymi komunistycznej władzy spowodowały niewyobrażalną wcześniej aktywność obywatelską. Na każdym kroku było widać, jak oddech wolności wzmacniał społeczeństwo. Utworzony na mocy porozumień sierpniowych Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” rósł jak na drożdżach. Po kilku miesiącach należało już do niego 10 mln Polaków. Formalnie „Solidarność” działała jako związek zawodowy, ale faktycznie była ogólnonarodowym, patriotycznym ruchem sprzeciwu wobec komunistycznej władzy. Domagała się przestrzegania praw obywatelskich i pracowniczych, wolności politycznej i sprawiedliwości społecznej. Budowała podmiotowość i potrzebę tworzenia niezależnych od komunistycznego aparatu władzy struktur organizujących aktywność zbiorową. Swym zasięgiem i intensywnością przypominała wielkie zrywy narodowe z lat 1905–1908 i 1918. Po takich wstrząsach nic już nie może być tak jak dawniej, nawet jeśli w danym momencie nie udaje się jeszcze osiągnąć zwycięstwa. Także epoka „Solidarności”, choć trwała zaledwie 15 miesięcy, zmieniła Polskę nie do poznania, a jej skutki okazały się trudne do przecenienia.

Wielkim atutem „Solidarności” było wspólne działanie środowisk robotniczych i inteligenckich, do czego w czasach PRL-u doszło po raz pierwszy. Widać je było na każdym kroku, także na związkowych szczytach. Największym autorytetem cieszył się główny bohater Sierpnia – Lech Wałęsa, przewodniczący Krajowej Komisji Porozumiewawczej, robotnik z krwi i kości, posiadający niezwykłą zdolność do bezpośredniego kontaktu z masami. Wspierali go swoją wiedzą i doświadczeniem inteligenccy doradcy, wśród których najbardziej liczyli się Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek.

„Solidarność” skutecznie sięgnęła po narodowy rząd dusz i zepchnęła komunistyczne władze do głębokiej defensywy. Dążyła do daleko idącej przebudowy kraju, chociaż szanowała porządek jałtański, ustalony w 1945 r., i nie planowała wyprowadzać Polski z bloku sowieckiego. Nie chciała ryzykować interwencji Związku Radzieckiego i odsuwać komunistów od władzy, a jedynie zmusić ich do szanowania podmiotowości społeczeństwa. Było to bardzo trudne, gdyż system komunistyczny polegał właśnie na całkowitym zdominowaniu i ubezwłasnowolnieniu obywateli. Bez tego kruszył się jak zwietrzała skała. Musiał zatem albo zawalić się zupełnie, albo sięgnąć po przemoc i tak skłonić do uległości wstające z kolan społeczeństwo.

W 1981 r. upadek systemu nie wchodził jeszcze w grę, bo komunizm, mimo ogromnych kłopotów, był zbyt silny. Oddania władzy, a nawet podzielenia się nią, nie wyobrażała sobie rządząca partia – PZPR, zwłaszcza aparat partyjny i podległe mu struktury siłowe państwa: wojsko, milicja, służby specjalne. Niezwykle istotne było uzależnienie PRL-u od Moskwy. Nie tolerowała ona w swoim imperium żadnego wyłomu, o czym świadczyła krwawa rozprawa z Węgrami w 1956 r. oraz inwazja na Czechosłowację w 1968 r. Także „Solidarność” stała się solą w oku Kremla. Domagał się on od polskich wasali, by siłą rozprawili się z „kontrrewolucją”, jak w języku sowieckiej propagandy nazywano upominanie się Polaków o wolność.

Kierownictwo PZPR grało na czas, by wzmocnić własne pozycje, poważnie nadwerężone przez bunt obywateli. Przetasowane zostało najwyższe piętro władzy. Z kluczowej funkcji I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR odszedł 6 września 1980 r. Edward Gierek. Zastąpił go Stanisław Kania, do tej pory odpowiedzialny w kierownictwie PZPR za wojsko i organy represji, postać przeciętnemu Polakowi nieznana. Ważnym posunięciem było powołanie 11 lutego 1981 r. na premiera gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Pozostał on też na stanowisku ministra obrony, co można było odczytać jako zapowiedź sięgnięcia po przemoc w rozprawie z „Solidarnością”. Na razie jednak władze godziły się na ograniczone reformy, wymuszane przez nabierające impetu społeczne niezadowolenie.

Jednak równolegle trwały przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego. Zaczęły się już w październiku 1980 r. i postępowały z każdym miesiącem. 27 marca 1981 r., w czasie kryzysu wywołanego pobiciem przez milicję działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy, premier Jaruzelski i I sekretarz KC PZPR Stanisław Kania podpisali dokument „Myśl przewodnia wprowadzenia stanu wojennego” oraz wytyczne o działaniu centralnej administracji państwowej i wojska w warunkach stanu wojennego. Spacyfikowania „Solidarności” coraz natarczywiej domagała się Moskwa, grożąc interwencją wojskową. Jesienią 1981 r. władza była już gotowa do zadania ciosu. 18 października gen. Jaruzelski zastąpił Kanię na stanowisku szefa PZPR. Nadal pozostawał premierem i ministrem obrony, czyli zyskał władzę, jakiej nikt wcześniej w PRL-u nie posiadał.

Kierownictwo PZPR nie miało już złudzeń: „Solidarność” nie dawała się wkomponować w autorytarny system władzy ani rozbić wewnętrznymi podziałami. Broniąc komunistycznej dyktatury, 13 grudnia 1981 r. gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Miała nim kierować utworzona bez jakiejkolwiek podstawy prawnej Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, przypominająca junty wojskowe znane z państw Trzeciego Świata. Okazała się instytucją bez większego znaczenia, atrapą maskującą dyktatorskie rządy Jaruzelskiego.

Społeczeństwo zostało skrępowane całym systemem rygorów i zakazów, mających utrudnić stawianie oporu. Za ich złamanie obowiązywały surowe kary. Na ulice wyjechały czołgi i transportery opancerzone. Wprowadzono godzinę milicyjną, czyli zakaz poruszania się od 22.00 do 6.00. Już w nocy z 12 na 13 grudnia internowano około 3 tys. centralnych, regionalnych i zakładowych działaczy „Solidarności”, a działalność związku została zakazana. Brutalnie rozbijano wszelkie próby oporu. 16 grudnia 1981 r. podczas pacyfikowania strajku w kopalni „Wujek” milicja zastrzeliła dziewięciu górników.

Wiele zależało od postawy Lecha Wałęsy. Służba Bezpieczeństwa zatrzymała go już w pierwszych godzinach stanu wojennego. Został przewieziony do Warszawy, gdzie władze usiłowały skłonić go do współpracy: do poparcia stanu wojennego, odcięcia się od „ekstremistów” i pokierowania nowym związkiem, wkomponowanym w komunistyczny system władzy. Stanowczo odmówił, zachęcając innych do niezłomności i stając się symbolem oporu. W więziennym grypsie, napisanym na wręczonym mu 26 stycznia 1982 r. postanowieniu o internowaniu i za pośrednictwem księży przekazanym kolegom z kierownictwa „Solidarności”, Wałęsa polecił: „Ani kroku wstecz! Żadnych układów z tą władzą”[2]. Wiedział, że w tamtych warunkach oznaczałoby to kapitulację. Nie da się przecież osiągnąć kompromisu z pozycji słabości. Najcelniej ujął to Karol Modzelewski, człowiek legenda antykomunistycznej opozycji, także więzień stanu wojennego, pisząc: „Słaby powinien trzymać się sztandaru, a nie układać z silniejszym i chwilowo zwycięskim przeciwnikiem”[3].

Reżimowi nie udało się zniszczyć „Solidarności”. Skryła się do podziemia i tam kontynuowała opór, sięgając po formy aktywności stosowane w przeszłości przez polskie konspiracje narodowe. Co najważniejsze, nie utraciła wiary w sens swego działania. Wręcz przeciwnie, stan wojenny utwierdził ją w przekonaniu o potrzebie przeciwstawienia się komunizmowi i czekania na moment zadania mu ciosu. Tego, że jest to nieuchronne, liderzy „Solidarności” byli wręcz pewni. Wszak już Napoleon powiedział, że bagnetami można zaprowadzić spokój, ale nie da się na nich siedzieć.

Solidarnościowe protesty w postaci manifestacji i strajków były najsilniejsze w 1982 r. Potem zaczęły się wyczerpywać i zostały zastąpione przez koncepcję „społeczeństwa podziemnego”, którego mózgiem i nerwem stały się skadrowane struktury działającego w konspiracji związku zawodowego „Solidarność”. Istotą tej strategii był bierny, ale trwały opór stawiany dyktaturze. Miał wymusić ponowną legalizację związku oraz demokratyzację systemu komunistycznego. Taką drogę wybrał też Lech Wałęsa, zwolniony z internowania w listopadzie 1982 r. „Solidarność”, tak jak w heroicznych latach 1980–1981, samoograniczyła swoje cele, decydując się na drogę realizmu i umiaru. Wyrazem międzynarodowego uznania dla tej postawy była przyznana Wałęsie Pokojowa Nagroda Nobla za rok 1983.

Stan wojenny przeorał gruntownie nie tylko ruch solidarnościowy, ale i obóz komunistycznej władzy. W nim bowiem wielki festiwal wolności z lat 1980–1981 również uruchomił ożywcze prądy w postaci tzw. struktur poziomych PZPR. Po 13 grudnia 1981 r. reformatorzy zostali spacyfikowani i usunięci z partii. W zdecydowanej większości przypadków nie było to zresztą potrzebne, bo sami w geście protestu oddali partyjne legitymacje. Przestali wierzyć w reformowalność komunizmu, a w partii widzieli już tylko ostatni bastion starego reżimu. Znaczna ich część, wcześniej łącząca członkostwo w PZPR z członkostwem w „Solidarności”, związała się jedynie z tym ruchem, w nim upatrując nadzieję na zmianę sytuacji w kraju.

Jaruzelski i jego współpracownicy sprzyjali po cichu temu exodusowi, bo wydawało im się, że bez „niepokornych” łatwiej będzie rządzić. W efekcie PZPR uległa w latach 80. dalszemu procesowi biurokratyzacji i skostnienia. Ekipie stanu wojennego żywa partia nie była potrzebna. O wiele pewniejszym zapleczem wydawały się struktury siłowe państwa: wojsko, służby specjalne i milicja. Dopiero po kilku latach okazało się, jak zabójcza to była strategia.

Jej negatywnych efektów nie było widać, dopóki ekipa Jaruzelskiego nie myślała o ustępstwach, zadowalając się spacyfikowaniem społeczeństwa i zlikwidowaniem bezpośredniego zagrożenia dla monopolu władzy. Taki kurs dyktował też Kreml, rządzony przez starych, schorowanych i niezdolnych do reform przywódców: Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa i Konstantina Czernienkę. W tej sytuacji powtarzane z najwyższych trybun apele o „porozumienie narodowe” były propagandowym frazesem, wezwaniem do poddania się władzy PZPR. Stan wojenny został formalnie zniesiony w 1983 r., ale faktycznie oznaczało to tylko złagodzenie jego rygorów. Oparta na przemocy komunistyczna dyktatura trwała dalej.

Większość społeczeństwa, nie widząc szansy na poprawę losu, pogrążyła się w bierności, zgnębiona i przytłoczona stanem wojennym. Ratunku szukano w emigracji. Pomiędzy 1980 a 1986 r. z kraju wyjechało 700 tys. osób. Dwie trzecie z nich miało poniżej 35 lat. Jedynie mniejszość społeczeństwa czynnie popierała stawiającą opór podziemną „Solidarność”. W połowie lat 80. w stosunkach między rządzącymi i opozycją zapanował pat. Władza nie potrafiła zlikwidować, czy choćby sparaliżować oporu „Solidarności”, a ta nie była zdolna zmusić reżimu do zliberalizowania polityki i uznania jej prawa do legalnego działania.

Rozkład dyktatury

Największą słabością władzy była źle funkcjonująca gospodarka. Coraz głębszą jej zapaść powodowało kilka czynników. W pierwszej kolejności były to iście księżycowe reguły komunistycznej ekonomii, marnotrawiące materialne i ludzkie zasoby. Ciążyło też zagraniczne zadłużenie odziedziczone po epoce Gierka oraz sankcje ekonomiczne nałożone przez państwa zachodnie po wprowadzeniu stanu wojennego. Dotkliwie brakowało podstawowych produktów niezbędnych do w miarę normalnego życia. Coraz więcej towarów dystrybuowano poprzez system kartkowy, ale nawet z kartkami ludzie stali w wydłużających się kolejkach. Nie zaradziła temu, a jedynie pogorszyła poziom życia, dokonana zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego drastyczna podwyżka cen, która spowodowała spadek płac realnych o ponad 30 proc. Rozwijał się czarny rynek, z cenami znacznie wyższymi niż urzędowe.

Fatalnie funkcjonująca gospodarka i kłopoty, jakie rodziła, zmusiły ekipę Jaruzelskiego do pierwszych prób liberalizacji systemu. Sprzyjała temu zmiana na Kremlu. W marcu 1985 r. skończyły się tam trwające 20 lat rządy kolejnych przywódców-starców. Państwu przyniosły one zastój i bezwład w każdej właściwie dziedzinie. Przyglądający się temu bezradnie Rosjanie żartowali, że na pl. Czerwonym odbyła się kolejna demonstracja siły, kiedy kierownictwo radzieckie o własnych siłach weszło na trybunę.

Po starcach, zmagających się z własną słabością, a nie z palącymi problemami sowieckiego imperium, rządy objął 54-letni, dynamiczny Michaił Gorbaczow. Zdawał on sobie sprawę, że system komunistyczny, trwający od blisko 60 lat, wymaga gruntownej naprawy. Początkowo nieśmiało, a potem z rosnącą determinacją wdrażał kolejne działania modernizacyjne.

W ślad za nim podobny scenariusz zaczęła rozważać ekipa Jaruzelskiego. Życie przypierało ją do muru jeszcze bardziej niż moskiewskiego protektora. Miała do czynienia z coraz bardziej niezadowolonym społeczeństwem i z kontynuującą podziemny opór „Solidarnością”. Jej jednak Jaruzelski ustępować nie zamierzał, obawiając się, że tak jak w latach 1980–1981 „Solidarność” ponownie stanie na czele ogólnonarodowego buntu społeczeństwa. Wolał porozumieć się z Kościołem, licząc na jego realizm i umiar, znajdujące swój wyraz w postawie prymasa Józefa Glempa.

Aby ułatwić takie rozwiązanie, generał złagodził kurs. Andrzej Friszke trafnie nazwał lata 1986–1988 czasem „małej liberalizacji”[4]. We wrześniu 1986 r. ogłoszona została amnestia, która objęła niemal wszystkich więźniów politycznych. Represji jednak nie zaprzestano, zamiast aresztów stosując dotkliwe kary finansowe. „Solidarność” uznała tę zmianę za dowód słabnięcia przeciwnika i kontynuowała opór. „Władza jeszcze szczerzyła kły – wspominał Lech Wałęsa – lecz widać już w nich było liczne spróchnienia”[5].

Porozumienie z Kościołem było najistotniejszym elementem planowanego przez Jaruzelskiego „manewru kooptacji”. Polegał on na wciągnięciu do sterowanych przez komunistów instytucji ludzi utożsamianych z opozycją. Episkopat, a zwłaszcza prymas Glemp, patrzył życzliwie na takie inicjatywy. Jednak oficjalnie firmować ich nie chciał. W grudniu 1986 r. utworzono Radę Konsultacyjną przy Przewodniczącym Rady Państwa, na którą to funkcję generał zamienił w listopadzie 1985 r. fotel premiera. Cichego poparcia Radzie Konsultacyjnej udzielił prymas Glemp. Weszło do niej kilku działaczy katolickich, podkreślając, że czynią to na własną odpowiedzialność. Oferty nie przyjął nikt związany z „Solidarnością”. Powstał jednak wykorzystywany później kanał komunikacyjny, ułatwiający nawiązanie kontaktów.

W wypracowywaniu nowej strategii Jaruzelskiego ważną rolę odegrał tzw. zespół trzech, składający się z rzecznika rządu Jerzego Urbana, sekretarza KC PZPR Stanisława Cioska i wiceministra spraw wewnętrznych gen. Władysława Pożogi. Jego analizy przeznaczone były wyłącznie dla Jaruzelskiego i nie zawierały propagandowego balastu, zamulającego inne dokumenty. W memoriale ze stycznia 1987 r. zespół wyłożył zasady „manewru kooptacji”. Najwięcej uwagi poświęcił zawarciu z Kościołem „trwałego, opartego na solidnych fundamentach »kompromisu historycznego«”. Jego celem było „odebranie opozycji kościelnego poparcia”. Zapłatą miało być „wejście przedstawicieli kleru do różnych ciał konsultacyjnych, świeckich działaczy katolickich do Sejmu”. W stosunku do solidarnościowej opozycji zespół proponował taktykę kija i marchewki. Odradzał aresztowania i zalecał kary finansowe i konfiskaty majątkowe. Marchewką miały być „propozycje posad do objęcia, możliwość publikowania, wyjazdy zagraniczne”[6].

Poprzez struktury, którym patronowałby Kościół, czyli stowarzyszenia, chadeckie związki zawodowe czy nawet chadecką partię polityczną, władza zamierzała wyssać życie z „Solidarności”. Wzbudziło to zainteresowanie części episkopatu, w tym prymasa Glempa, niemającego zaufania do KOR-owskich działaczy opozycji, w większości niewierzących. Ostatecznie nic z tych pomysłów nie wyszło, bo zablokował je Jan Paweł II, twardo stojący na stanowisku, że jeśli władza chce dialogu, to winna porozumieć się z „Solidarnością”. Papież wyłożył to w czasie pielgrzymki do Polski, zwłaszcza w nawiązującej do porozumień sierpniowych 1980 r. homilii wygłoszonej 12 czerwca 1987 r. do ludzi pracy w Gdańsku. Zadeklarował tam: „Pozwólcie mówić papieżowi, skoro chce mówić o was, a także w pewnym sensie za was. Nie może być program walki ponad programem solidarności”[7]. Podkopało to „manewr kooptacji”, bo bez wsparcia Kościoła tracił on sens.

Tymczasem władza popadała w coraz większe kłopoty. Fatalnie funkcjonująca gospodarka rodziła coraz większe niezadowolenie społeczeństwa. Memoriał „zespołu trzech” z 8 września 1987 r. mówił o tym wręcz w alarmistycznym tonie i ostrzegał przed „niebezpieczeństwem upadku obecnej ekipy kierowniczej”. Ratunek widział w „rewolucyjnej reformie gospodarczej”, wspartej „równoległymi posunięciami politycznymi”, czyli istotną korektą ustrojową[8]. Jednak Jaruzelski, zawsze ostrożny i zwlekający z podjęciem decyzji, ociągał się z uruchomieniem tak zasadniczych rozstrzygnięć.

Kolejne miesiące przeciekały generałowi przez palce. Bał się wyjścia poza ustrojowe dogmaty obowiązujące od kilkudziesięciu lat. Przeszkodą, i to dla obydwu stron, była też narosła od stanu wojennego zapiekła wrogość. Dla opozycji Jaruzelski był pogardzanym dyktatorem, rządzącym bagnetami. Z kolei jego ekipa postrzegała liderów „Solidarności” jako „ekstremę”, chcącą obalić system, bez zważania na wewnętrzne i międzynarodowe tego konsekwencje.

Tonująco na te oceny i emocje działała krzepnąca po obydwu stronach świadomość wzajemnej równowagi sił. Komunistyczna władza nie potrafiła zdusić antykomunistycznej opozycji, ale i ta nie była w stanie skruszyć komunistycznego państwa. To trwanie we wzajemnym zakleszczeniu nie opłacało się zwłaszcza rządzącym. Pozostawała droga negocjacji i układów.

Do działania zmusiły potężne ciosy zadane gnijącemu systemowi w kolejnych miesiącach 1988 r. Załamywała się definitywnie gospodarka. Uratować ją mogły tylko zasadnicze reformy, których nie można było przeprowadzić bez społecznego poparcia. Tego zaś nie można było zyskać bez porozumienia z opozycją.

Polityczną odwilż, jaką przyniósł rok 1988, zapowiedziała już pierwsza kartka w jego kalendarzu. 1 stycznia władze przestały zagłuszać Radio Wolna Europa, masowo słuchane przez Polaków i dostarczające im codziennej porcji informacji diametralnie innych od komunikowanych przez oficjalne media. W lutym 1988 r. władze przeprowadziły podwyżkę cen, najwyższą od wprowadzenia stanu wojennego. Żywność, alkohol i papierosy zdrożały o 40 proc., benzyna aż o 60 proc. Jeszcze bardziej załamało to nastroje społeczne i podminowało kraj atmosferą protestu. Czuła to nie tylko władza, ale i solidarnościowa opozycja. Ta ostatnia nie czekała z utęsknieniem na pożar buntu, obawiając się, że może on doprowadzić do krwawego konfliktu, w którym reżim raz jeszcze, jak w grudniu 1981 r., weźmie górę. W lutym 1988 r., w kontrolowanym przez władzę miesięczniku „Konfrontacje” ukazał się wywiad z Bronisławem Geremkiem, czołowym doradcą Wałęsy. Zwrócił on uwagę na zmianę stanowisk, dokonującą się po obydwu stronach barykady. „Doświadczeniem społeczeństwa – mówił, używając takiego określenia ze względu na fakt, że cenzura wykreślała nazwę „Solidarność” – jest to, że swe aspiracje i dążenia musi utrzymywać w rozsądnych granicach; doświadczeniem władzy jest, że bez autentycznych sił społecznych nie można dokonać przełomu, którego wszyscy pragną”. Proponował zawarcie „paktu antykryzysowego”, ale za cenę „instytucjonalizacji pluralizmu”, czyli – mówiąc normalnym językiem, bez knebla cenzury – zalegalizowania NSZZ „Solidarność”[9].

W kwietniu–maju 1988 r. przez kraj przetoczyła się fala strajków, największa od stanu wojennego. Władza uśmierzyła je ustępstwami ekonomicznymi, a tam, gdzie one nie skutkowały – zdusiła represjami. Przeraził ją jednak widoczny w czasie protestów radykalizm młodego pokolenia. Ono już nie chciało reformować komunizmu, lecz go obalać. Ekipa Jaruzelskiego zrozumiała, że albo porozumie się z dominującym w „Solidarności” nurtem, na czele z Wałęsą, albo stanie w obliczu buntu kierowanego przez solidarnościowych radykałów. Andrzej Gdula, bliski współpracownik Jaruzelskiego, wspomina taką ocenę Stanisława Cioska z tego okresu: „Słuchaj Jędruś, to wszystko się źle skończy, jak nie poszukamy jakichś rozwiązań. Drepczemy w miejscu. Patrz na te latarnie. Skończymy na nich”[10].

Działo się to w sytuacji, kiedy z Moskwy napływało coraz więcej sygnałów, że jest ona zajęta własnymi kłopotami i traci możliwość oddziaływania na kraje satelickie. W maju 1988 r. Związek Radziecki zaczął wycofywać swoje wojska z Afganistanu. Będąca na skraju przepaści gospodarka, dług zagraniczny i brak możliwości pozyskiwania nowych kredytów unaoczniły gospodarzom Kremla, że nie zdołają wygrać konfrontacji z Zachodem, a przede wszystkim ze Stanami Zjednoczonymi, bez zasadniczego zwrotu we wszystkich praktycznie obszarach swej polityki[11].

Początek rozmów

Do Jaruzelskiego dotarło, że musi ratować się na własną rękę. Porzucił hamletyzowanie i przystąpił do działania. Rolę katalizatora porozumienia wziął na siebie Kościół. 27 maja 1988 r., w dawnej willi Edwarda Gierka w podwarszawskim Klarysewie, kardynał Franciszek Macharski, abp Jerzy Stroba, abp Bronisław Dąbrowski i ks. Alojzy Orszulik spotkali się z członkami kierownictwa PZPR Józefem Czyrkiem, Kazimierzem Barcikowskim i Stanisławem Cioskiem. Złożyli oni hierarchom propozycję „demokratyzacji polskiego społeczeństwa” i „rozwinięcia pluralizmu”. Ciesząca się wsparciem Kościoła opozycja miała zyskać możliwość legalnego działania, także wejścia do Sejmu, rad narodowych i urzędów państwowych. Winna jednak powołać nowe struktury, bo propozycja wykluczała zalegalizowanie NSZZ „Solidarność”. Hierarchowie wysłuchali tego z uwagą. Niczego nie ustalono, ale szlak do dalszych rozmów został przetarty[12].

Już po tygodniu, 3 czerwca, Ciosek zarysował ks. Orszulikowi zasady kontraktu. Najważniejszą jego częścią było wejście opozycji do Sejmu, gdzie miała otrzymać 35–40 proc. miejsc. Miał też powstać Senat, w którym proporcja sił byłaby odwrotna: 35–40 proc. miejsc dla strony rządowej i 60–65 proc. dla opozycji. Ks. Orszulik dopytywał o zalegalizowanie NSZZ „Solidarność”, lecz Ciosek ponownie to wykluczył. Mówił za to o „możliwości powołania rządu koalicyjnego z udziałem opozycji”, bo „obecny skład rządu nie rokuje wyprowadzenia kraju z kryzysu”[13].

Przygotowawszy w ten sposób grunt, w czerwcu 1988 r. na plenum KC PZPR Jaruzelski zadeklarował się jako zwolennik spotkania przy „okrągłym stole” z opozycją[14]. Aby zneutralizować opór skrzydła konserwatywnego, dokonał roszad w kierownictwie partii. Kilku twardogłowych zastąpił liberałami, w tym najbardziej znanym, byłym redaktorem naczelnym „Polityki” Mieczysławem Rakowskim, któremu powierzył kierowanie mediami i propagandą.

Generał zadbał o poparcie nowego kursu przez Gorbaczowa, który 11–16 lipca 1988 r. złożył wizytę w Polsce. „To, co jeszcze niedawno było piętnowane, stało się dopuszczalne – zanotował Kazimierz Barcikowski, członek kierownictwa PZPR – i trzeba było fakt ten wykorzystać”[15]. Jednak najważniejsza dla opozycji sprawa nadal tkwiła w martwym punkcie. „Dwóch granic nie przekroczymy – obiecał Jaruzelski Gorbaczowowi – nie pójdziemy na pluralizm związkowy [czyli nie zgodzimy się na legalizację NSZZ „Solidarność” – przyp. aut.] i nie pójdziemy na tworzenie partii opozycyjnych. Nie wyklucza to udziału w organach przedstawicielskich i społecznych osób prezentujących różne polityczne, nawet opozycyjne punkty widzenia i poglądy”[16]. Deklaracja wzbudziła zadowolenie Gorbaczowa.

Były też sygnały, że Kreml zaakceptuje dalej idący eksperyment ustrojowy. Andrzej Gdula tak wspomina pochodzącą z tego czasu rozmowę z gen. Gałkinem, byłym asem sowieckiego wywiadu, rezydentem KGB w Warszawie: „Mówiłem mu: – Idziemy drogą, a nie wiemy, co jest na końcu. A on: – Szukajcie, bo my też nie dajemy dalej rady. Nie wytrzymujemy wyścigu z Zachodem. Wy jesteście małym krajem. Jak wy się pomylicie, nic takiego się nie stanie. A jak my się pomylimy, to świat się zachwieje w posadach”[17].

Do przekroczenia Rubikonu namawiał generała „zespół trzech”. „Sądzimy – pisał w memoriale z 10 sierpnia 1988 r. – że żadne kierownictwo PZPR nie może nadal zachować w ręku całej władzy i musi przystać na jej realny podział, a powinno tego dokonać na tyle wcześnie, aby móc zabezpieczyć pozycję dominującą PZPR”[18].

Jaruzelski zrozumiał, że nadszedł czas przebudowy systemu i zerwania z monopolistycznym sprawowaniem władzy przez komunistów. Gotów był porozumieć się z opozycją, ale na warunkach gwarantujących PZPR dalszą dominację w państwie. By nadmiernie nie wzmocnić drugiej strony, wykluczał legalizację NSZZ „Solidarność”. Nie chciał, aby związek stał się siłą zdolną wymusić, tak jak w latach 1980–1981, daleko idące poszerzenie przestrzeni wolności. Dopuszczał tylko takie wkomponowanie opozycji w mechanizmy rządzenia, które nie zagrozi kluczowym bastionom komunistycznej dyktatury. W zamian opozycja miała wesprzeć bolesne dla społeczeństwa reformy gospodarcze i przychylnie usposobić do nich Polaków oraz Zachód.

Liczył się jeszcze jeden czynnik, pomijany dzisiaj w analizach historyków i politologów. Była nim nadzieja wysokich urzędników partyjnych i państwowych, że modernizacja systemu uczyni ich życie wygodniejszym. Im bowiem także dokuczały puste sklepowe półki. Stanisław Ciosek lubił powtarzać już po 1989 r. anegdotę, jak to chcąc kupić wannę, musiał pisać podanie do ministra budownictwa. A był przecież członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC, czyli zaliczał się do najwyższego kręgu władzy. Najlapidarniej ujął to zjawisko Janusz Reykowski, pisząc: „Poziom życia elit gospodarczych i elit politycznych wysoce nie odpowiadał aspiracjom tych elit, które porównywały swój poziom życia do poziomu elit w innych krajach”[19].

„Solidarność”, a zwłaszcza jej lider Lech Wałęsa i jego współpracownicy gotowi byli podjąć grę z ekipą Jaruzelskiego, ale na własnych warunkach. Nie akceptowali pokrycia demokratycznym pokostem zmurszałej, komunistycznej rzeczywistości. Chcieli legalizacji NSZZ „Solidarność” i demokratyzacji systemu politycznego. Upodmiotowieniu społeczeństwa miało też służyć swobodne tworzenie stowarzyszeń i dostęp opozycji do mediów. Domagano się również odpolitycznienia gospodarki, zagwarantowania niezawisłości sądów oraz wprowadzenia autentycznego samorządu terytorialnego.

W drugiej połowie sierpnia 1988 r. Polskę ogarnęła nowa fala strajkowa, potężniejsza od majowej poprzedniczki. Dramatycznie zaostrzyła sytuację i pogorszyła atuty przetargowe władzy. W otoczeniu Jaruzelskiego panowało przekonanie, że zanosi się na powtórkę z sierpnia 1980 r. Na szczęście dla rządzących opozycja nie do końca zdawała sobie sprawę z rosnącej siły własnych kart. Gotowa była przystąpić do rozmów, do których zachęcali przedstawiciele Kościoła.

20 sierpnia 1988 r., kiedy fala strajkowa ogarniała kolejne zakłady, prof. Andrzej Stelmachowski, blisko związany z episkopatem i Wałęsą, nawiązał kontakt z Józefem Czyrkiem, jednym z najbliższych współpracowników Jaruzelskiego. Powołał się na użyty przez generała na niedawnym plenum KC PZPR termin „okrągły stół”, oznaczający dialog nacechowany dobrą wolą obydwu stron, i zaproponował władzy rozpoczęcie rozmów z Wałęsą. Jaruzelski podjął tę grę i 21 sierpnia przeforsował na zwołanym w trybie pilnym Biurze Politycznym KC PZPR decyzję o nawiązaniu kontaktu. Warunkiem było doprowadzenie przez lidera „Solidarności” do przerwania strajków.

Wałęsa, który wiedział, jaką siłę daje oręż strajkowy, nie spieszył się z odpowiedzią i dołączył do strajkującej od 22 sierpnia Stoczni Gdańskiej. Zmroziło to kontakty, ale nie na długo, bo pomogli je na nowo uruchomić przedstawiciele Kościoła. 25 sierpnia Stelmachowski przedstawił Czyrkowi oświadczenie Wałęsy, mówiące o warunkach podjęcia dialogu. Postulowało ono legalizację NSZZ „Solidarność”, wolne tworzenie stowarzyszeń i klubów politycznych oraz zawiązanie paktu antykryzysowego, którego elementem byłoby wejście opozycji do parlamentu. Już 26 sierpnia Wałęsie odpowiedział gen. Czesław Kiszczak, wyznaczony przez Jaruzelskiego do prowadzenia negocjacji. W telewizyjnym wystąpieniu zaproponował „przedstawicielom różnych środowisk społecznych” spotkanie przy „okrągłym stole”[20]. Jak widać, słowo opozycja, nie mówiąc już o nazwie „Solidarność”, nie chciało przejść mu przez gardło. Tego dnia Kościół obchodził święto Matki Boskiej Częstochowskiej i głos zabrał episkopat, obradujący na Jasnej Górze. Opowiedział się za powrotem do „porozumień sierpniowych” i zaapelował o przywrócenie „pluralizmu związkowego i wolności dla stowarzyszeń”[21]. 29 sierpnia prymas Glemp zgodził się na udział przedstawicieli Kościoła w rozmowach Wałęsy z Kiszczakiem. Trzej uczestnicy zaczynającej się wielkiej gry stanęli na pozycjach wyjściowych.

Montowanie Okrągłego Stołu

31 sierpnia 1988 r., dokładnie w ósmą rocznicę podpisania porozumień sierpniowych, w willi MSW przy ul. Zawrat w Warszawie, gen. Czesław Kiszczak spotkał się z Lechem Wałęsą, któremu towarzyszył zastępca sekretarza Konferencji Episkopatu Polski bp Jerzy Dąbrowski. Polacy po raz pierwszy zobaczyli na własne oczy, że władza się cofa i zrywa z trwającym od stanu wojennego ignorowaniem Wałęsy i „Solidarności”.

W czasie kilkugodzinnej dyskusji Kiszczak zarysował kontury proponowanego kontraktu, w tym „wprowadzenie konstruktywnej opozycji w struktury reformującego się systemu politycznego” i „dopuszczenie jej do bezpośredniego udziału w sprawowaniu władzy”. Wałęsa domagał się ponownej legalizacji „Solidarności”. „Sprawy »okrągłego stołu« są ważne – zaznaczył – ale najważniejsza jest sprawa »Solidarności«, a potem pluralizmu”[22]. Kiszczak odmówił legalizacji związku, nęcąc perspektywą innych ustępstw. Warunkiem dalszych rozmów czynił wezwanie przez Wałęsę do przerwania strajków. Wałęsa spełnił to żądanie, narażając się wielu działaczom „Solidarności”. Kiedy wrócił do strajkującej ciągle stoczni, przywitały go ponure spojrzenia i gorzkie pretensje. „Bogdan Borusewicz stwierdził – wspominał potem ten moment Wałęsa – że prawdopodobnie zdaliśmy się na łaskę i niełaskę przeciwnika. Tylko Jacek Merkel i Jarosław Kaczyński rozumieli, że wyszarpałem, ile mogłem”[23].

Rozpoczęły się negocjacje, w których kością niezgody było zalegalizowanie „Solidarności”. Nie zgadzał się na to Jaruzelski, łudząc się, że wystarczą skromniejsze koncesje. Władza nie przystawała nawet na użycie słowa „Solidarność” w komunikatach informujących o toczących się rozmowach. Odmowa spełnienia najważniejszego warunku opozycji sprawiła, że na początku października 1988 r. pertraktacje utknęły na dobre.

Stało się tak także dlatego, że ekipa Jaruzelskiego podjęła ostatnią, jak czas pokazał, próbę remontu systemu bez partnerskiego udziału opozycji. Miał tego dokonać powołany 27 września 1988 r. na premiera Mieczysław Rakowski, partyjny liberał, ale od dawna zantagonizowany z „Solidarnością”. Chciał on okrążyć opozycję poprzez przejęcie części jej programu. Nie zważając na komunistyczne dogmaty, rozpoczął wprowadzanie gospodarki rynkowej i liberalizowanie systemu. Minister gospodarki, którym po raz pierwszy w PRL-u został prywatny przedsiębiorca Mieczysław Wilczek, doprowadził do uchwalenia ustawy o działalności gospodarczej, która zalegalizowała prywatną przedsiębiorczość. Warszawa, ale też inne miasta pokryły się straganami, na których Polacy mogli nabyć towary niedostępne w państwowych sklepach, oczywiście za znacznie wyższą cenę. Rząd przeprowadził też ustawę o „komercjalizacji przedsiębiorstw”, która umożliwiła transfer własności w ręce dyrektorów tych zakładów, przeobrażających się teraz w prezesów spółek. Zapoczątkowało to proces, z czasem nazwany „uwłaszczeniem nomenklatury”.

Rakowski próbował skaptować do rządu niektórych działaczy opozycji. Odmówili, ale zbytnio się tym nie przejął. Liczył, że adwersarze zmiękną, widząc dobre wyniki rządzenia. „Polaków mniej interesuje »okrągły stół« – powiedział na konferencji prasowej – a bardziej suto zastawiony stół”[24].

Nowy kurs dopuszczał ustępstwa wobec opozycji, ale to najważniejsze – zalegalizowanie „Solidarności” – ciągle wykluczano, a bez niego ekipa Wałęsy kontraktu sobie nie wyobrażała. Choć nie przewidywała szybkiego krachu komunizmu, to wierzyła, że czas pracuje na jej korzyść. Widziała zmieniające się nastroje społeczne i pogłębiającą się niewydolność systemu.

Rakowski postanowił zademonstrować, że jest inaczej. Podjął decyzję o postawieniu z dniem 1 listopada 1988 r. w stan likwidacji kolebki „Solidarności” – Stoczni Gdańskiej im. Lenina, argumentując to fatalną kondycją finansową zakładu. Osiągnął efekt odwrotny do zamierzonego. W odpowiedzi na policzek opozycja zaprzestała rozmów. Cios wymierzony stoczni ostro skrytykował episkopat, apelując jednocześnie o wznowienie dialogu. Na niewiele się to zdało. W pałacu w Jabłonnie, gdzie planowano spotkanie władz i opozycji, rozmontowano i odesłano do magazynu wykonany przez fabrykę mebli w Henrykowie wielki okrągły stół. Nic dziwnego, likwidacja stoczni podcięła mu nogi.

Wiatr w żaglach poczuł Alfred Miodowicz – lider Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, powołanego w stanie wojennym jako reżimowa konkurencja dla działającej w podziemiu „Solidarności”. Aby pognębić Wałęsę, zaproponował mu debatę w TVP. Ten przyjął wyzwanie i 30 listopada 1988 r., na oczach całej Polski, rozgromił adwersarza, prezentując się jako rozważny przywódca, chcący dialogu i uczciwego porozumienia. Widzowie nie mieli co do tego najmniejszej wątpliwości. Według badania CBOS aż 77 proc. Polaków uznało Wałęsę za bardziej godnego zaufania.

Swą zwycięską szarżą Wałęsa zyskał to, czego władza zdecydowanie odmawiała opozycji. „Solidarność” zaistniała jako ważny podmiot życia publicznego, na nowo przyciągając uwagę i budząc nadzieję milionów Polaków. Wałęsa potwierdził to niemożliwym już do zablokowania grudniowym wyjazdem do Francji, gdzie wystąpił w roli prawdziwego męża stanu. Prezydent François Mitterrand, do którego Jaruzelski wchodził w 1985 r. bocznym wejściem, przyjął go z honorami należnymi przywódcy Polski.

„Wtedy nastąpił prawdziwy przełom w stanowisku społeczeństwa wobec kwestii legalizacji Solidarności – oceniał Geremek. – Całe wieloletnie straszenie ekstremizmem i anarchią diabli wzięli. Bo czemuż nie rejestrować związku, którego przywódca mówi tak przekonywająco, spokojnie, z takim poczuciem odpowiedzialności”[25]. Ciekawe, że podobnie diagnozował sytuację premier Rakowski na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR z 6 grudnia 1988 r. „Miodowicz postawił na porządku dziennym legalizację Solidarności – stwierdził. – W istocie rzeczy nikt nie jest już w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego sprzeciwiamy się relegalizacji »S«”[26]. Znał wyniki najnowszych badań CBOS-u, według których aż 73 proc. ankietowanych opowiadało się za legalizacją „Solidarności”, a przeciwko jedynie 3 proc. Oznaczało to rewolucyjną zmianę w nastrojach, bo jeszcze w sierpniu 1988 r. legalizację „Solidarności” popierało 42 proc. badanych.

Nie chodziło tylko o politykę. Jeszcze bardziej beznadziejnie wyglądała gospodarka. „To co przede wszystkim mnie martwi i dobija – zanotował w dzienniku Rakowski – to rosnąca inflacja. W grudniu na rynku, zwłaszcza artykułów przemysłowych, było pusto. Ludzie uciekają od »gorącego pieniądza«. Ceny są już niemal obłędne. Jeśli nam się nie uda powstrzymać wzrostu cen, może dojść do wybuchu”[27]. A wszystko wskazywało na to, że rok 1989 będzie jeszcze trudniejszy.

Bardzo istotne były deklaracje Gorbaczowa. 7 grudnia 1988 r., przemawiając na sesji ONZ w Nowym Jorku, oświadczył, że wyrzeczenie się stosowania siły lub groźby jej użycia w stosunkach międzynarodowych dotyczy także państw bloku wschodniego. Świat uznał to za odwołanie doktryny Breżniewa, pozwalającej Moskwie interweniować w krajach satelickich.

Czując, że ziemia drży pod stopami, Jaruzelski, wspierany przez Rakowskiego, zaczął dopuszczać legalizację „Solidarności”. Najpierw musiał jednak wypić piwo, którego sam nawarzył. Od wprowadzenia stanu wojennego bezustannie powtarzał, że „Solidarność” nigdy już nie odżyje. Co więcej, wyczyścił PZPR z ludzi otwartych na dialog i zastąpił ich twardogłowymi, z którymi teraz, zmieniając kurs, sam musiał się skonfrontować. Uczynił to na plenum KC PZPR obradującym w dwóch częściach: 20–21 grudnia 1988 r. oraz 16–18 stycznia 1989 r. W części grudniowej przygotował teren do ofensywy. Wymienił ponad jedną trzecią Biura Politycznego, obsadzając je zwolennikami reform. Znalazł się w tym gronie prof. Janusz Reykowski, wkrótce jeden z głównych rozgrywających przy Okrągłym Stole.

Widząc przygotowania adwersarzy, „Solidarność” też porządkowała szyki. Wałęsa, idąc za radami Geremka, Mazowieckiego, Kuronia i Michnika, powołał blisko 120-osobowy Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność”. Jego ważną częścią było 26 członków Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności”. Poza Komitetem Obywatelskim znaleźli się działacze krytyczni wobec lidera „Solidarności” i jego polityki porozumienia się z władzami. Komitet zebrał się 18 grudnia 1988 r. w kościele przy ul. Żytniej w Warszawie i podzielił na 15 zespołów, przygotowujących się do podjęcia negocjacji z władzami. Na co dzień pracami KO kierował Bronisław Geremek. Za to do poufnych rozmów z władzami Wałęsa delegował Mazowieckiego.

29 grudnia Rakowski odbył ważną rozmowę z Jaruzelskim, sumującą doświadczenia pierwszych miesięcy jego rządu. Przekonywał generała, że „prędzej czy później musi dojść do rzeczywistego dialogu między nami i opozycją”. Był zdania, że „zalegalizowanie Solidarności jest w istocie już przesądzone”. Co więcej, dowodził, że „istniejącego porządku politycznego i struktur władzy nie da się utrzymać”. Namawiał, by kontraktem Okrągłego Stołu zmienić te struktury poprzez poszerzenie ich o opozycję. Widział ją w Sejmie, wyłonionym przez szybko przeprowadzone, przedterminowe wybory. Jaruzelski wysłuchał go uważnie. „Powiedział – zanotował Rakowski – że moje rozumowanie jest racjonalne, ale musi je sobie przez kilka dni przemyśleć”[28].

Jak na kunktatora, tym razem nie zastanawiał się zbyt długo. Już 3 stycznia 1989 r. przedstawił zasady kontraktu z opozycją Biuru Politycznemu KC PZPR. Dominowali w nim jego ludzie, więc akceptację zyskał bez trudu. Ustalono, że Rakowski, Czyrek i Ciosek zaprezentują nowe zamierzenia episkopatowi. Jak widać, kierownictwo PZPR jako partnerów debaty i poważnych politycznych interesów bardziej ceniło hierarchów Kościoła niż liderów solidarnościowej opozycji.

Ci zaś, podobnie jak adwersarze z kierownictwa PZPR, też dojrzeli do podjęcia rozmów. W noworocznym wywiadzie dla „Polityki”, noszącym wymowny tytuł „Dlaczego musimy się dogadać”, Lech Wałęsa tłumaczył rozmawiającym z nim dziennikarzom: „Panowie, tu się niczego nie da załatwić przemocą czy rewolucją. To jest proces, który zaczyna się od wolności. Trzeba ludziom mądrym dać możliwość programowania i działania”[29].

Spotkanie wydelegowanej przez Biuro Polityczne trójki działaczy z kardynałem Franciszkiem Macharskim, abp. Jerzym Strobą i ks. Alojzym Orszulikiem odbyło się 4 stycznia 1989 r. w dawnej willi Gierka w podwarszawskim Klarysewie. Rakowski wyłożył hierarchom zasady kontraktu z opozycją. Zaproponował „prawdziwe porozumienie narodowe w sprawie wspólnego programu i podziału mandatów w Sejmie”. Szybko przeprowadzone wybory nie byłyby „konfrontacyjne”, czyli normalnie mówiąc – wolne. Władza i opozycja podzieliliby się miejscami według z góry ustalonego parytetu. „Solidarność” zostałaby zalegalizowana, ale – by nie mnożyć niepokojów – dopiero po wyborach i to etapami, w miarę stabilizowania się sytuacji. Zmiany nie mogłyby naruszyć dominującej pozycji PZPR, bo to wywołałoby negatywną reakcję bloku wschodniego oraz wojska, Służby Bezpieczeństwa i aparatu partyjnego w kraju. Rakowski skończył propozycją, by „cichym gwarantem” takiego kontraktu została „strona kościelna”.

Hierarchowie odpowiedzieli z ogromną powściągliwością, uznając propozycje Rakowskiego za zbyt skromne. Nie chcieli też wziąć na siebie negocjowania z władzami zasad kontraktu. „O sprawach Solidarności musicie rozmawiać z samą Solidarnością” – podkreślił abp Stroba. Radzili zasiąść do Okrągłego Stołu jak najszybciej, bez stawiania warunków wstępnych.

Obie strony pozostały przy swoim zdaniu. Ustalono jednak, że negocjacje będą kontynuowane przez Stanisława Cioska i Tadeusza Mazowieckiego, a „elementem moderującym” będzie ks. Alojzy Orszulik[30]. Spotkali się oni we trójkę już 6 stycznia 1989 r. i osiągnęli znaczne zbliżenie stanowisk. Dzięki zapiskom ks. Orszulika znamy przebieg tego spotkania[31]. Cioskowi najbardziej zależało na szybkich wyborach z udziałem opozycji. Mazowiecki wykluczył, by było to możliwe bez „dopuszczenia do legalnej działalności Solidarności”. Obydwaj trochę się posunęli i zgodzili na zapis, że „rozpoczęcie procesu legalizacji Solidarności nastąpi jeszcze przed wspólnymi wyborami”. Konkretne warunki legalizacji pozostawiono do dalszych negocjacji.

Ciosek ujawnił rozmówcom, że „uchwałę otwierającą możliwość pluralizmu związkowego, w tym możliwość legalnego działania Solidarności jako związku zawodowego” podejmie plenum KC PZPR obradujące od 16 stycznia. Przy tej okazji doszło do wydarzenia w ruchu komunistycznym wręcz niebywałego. Członek najwyższych władz partii zaczął uzgadniać dokumenty przyjmowane przez plenum KC z przedstawicielami antykomunistycznej opozycji i Kościoła. „Wniósł – zanotował ks. Orszulik – że będą musieli na plenum zawarczeć, a także sformułować warunki i uznanie przez Solidarność konstytucji, wstrzymanie przez Solidarność i OPZZ na jakiś czas strajków i rewindykacji płacowych oraz niebranie pieniędzy z zagranicy”. Usłyszał w odpowiedzi, że „uchwała plenum w sprawie Solidarności musi być sformułowana tak, aby mogła być do przyjęcia nie tylko przez aparat, ale i przez stronę społeczną, bo inaczej nie będzie stanowić otwarcia”.

Za decyzję o zalegalizowaniu „Solidarności” Mazowiecki zgodził się na negocjacje o wkomponowaniu opozycji w modernizowany, ale ciągle przecież komunistyczny system sprawowania władzy. Przystał też na udział opozycji w przyśpieszonych wyborach parlamentarnych. Konkretnych zobowiązań nie zaciągnął, a w protokole uzgodnień, prowadzonym przez ks. Orszulika, zapisano: „w trybie roboczym nastąpi wypracowanie warunków i kalendarza porozumienia”.

W tej sprawie Mazowiecki, jak na wytrawnego negocjatora przystało, czekał, aż władza pierwsza odsłoni karty. Ciosek był bardziej niecierpliwy i ujawnił przygotowywane przez ekipę Jaruzelskiego plany przebudowy systemu. Nowy kształt miał uzyskać parlament, złożony teraz z Sejmu i Senatu. Zmienić się miała nie tylko jego struktura organizacyjna, ale i oblicze polityczne. W parlamencie mieli zasiąść przedstawiciele demokratycznej opozycji. „Ciosek wyjaśnił – zanotował ks. Orszulik – że w izbie niższej PZPR miałaby mniej niż 50% mandatów, a razem ze stronnictwami sojuszniczymi – 60%. Opozycja 30%, środowiska niezależne, przez które rozumiał współpracujących z PZPR działaczy katolickich – 10%. Natomiast w izbie wyższej podział byłby po 1/3, przy czym izba wyższa miałaby prawo blokowania uchwał izby niższej”.

Stabilizować nowy układ rządzenia miał prezydent, będący jednocześnie zwierzchnikiem sił zbrojnych. Byłby to, jak określił Ciosek, „model zbliżony do francuskiego”, czyli PRL miała przekształcić się w republikę prezydencką, w której głowa państwa dysponuje rozległymi kompetencjami. Rozmowę skończyło ustalenie, że „w omawianych kwestiach” Mazowiecki „porozumie się w najbliższym czasie” z Wałęsą, a Ciosek z Jaruzelskim, po czym będą kontynuowali negocjacje.

11 stycznia Rakowski zanotował w dzienniku, że skłania się do zalegalizowania „Solidarności”, a Jaruzelski „prawie jest już do tego przekonany”[32]. Słówko „prawie” czyniło tu jednak ogromną różnicę. Oznaczało, że ciągle wahający się generał ponownie nacisnął na negocjacyjny hamulec. Nie mając jego zgody, Ciosek na kolejnym spotkaniu z Mazowieckim i Orszulikiem, 11 stycznia, zaczął wycofywać się z ustalenia o zalegalizowaniu „Solidarności” jeszcze przed wyborami. Zapowiedział, że nastąpi to „najdalej do dwóch lat”. Mazowiecki twardo odparł, że taka propozycja przekreśla wszystkie inne ustalenia ze spotkania z 6 stycznia, bo nie przyjmie tego ani Wałęsa, ani Krajowa Komisja Wykonawcza „Solidarności”.

Zaiskrzyło także w sprawie wyborów, gdyż Ciosek zaczął domagać się wystawienia „krajowej listy wyborczej”, na której znaleźliby się kandydaci tak władzy, jak i opozycji. Spór wywołała również kwestia prezydenta. Mazowieckiemu nie podobało się, że mają go wybierać połączone izby parlamentu, a nie naród w powszechnym głosowaniu. Zapytał też, kto miałby objąć ten urząd. „Oczywiście, Jaruzelski” – odparł Ciosek. „Mazowiecki stwierdził z uśmiechem – zanotował ks. Orszulik – że my też mamy swojego kandydata. Ciosek z zaciekawieniem spytał, kogo. Mazowiecki odparł: oczywiście, Wałęsę”[33].

Rozmowę, będącą wyraźnym krokiem wstecz od ustaleń z 6 stycznia, zakończyło umówienie kolejnego spotkania. Wszystko zależało od tego, co Ciosek usłyszy od Jaruzelskiego. Ten ciągle się wahał. Kolejne spotkanie Mazowieckiego, Orszulika i Cioska, 14 stycznia, nie przyniosło niczego nowego. Obie strony okopały się na swoich pozycjach. Impas mógł przełamać tylko Jaruzelski, godząc się na legalizację „Solidarności”.

Jątrzyła też kwestia składu solidarnościowych uczestników Okrągłego Stołu. Jaruzelski nie zgadzał się, by w obradach uczestniczyli zbyt radykalni jego zdaniem Jacek Kuroń i Adam Michnik. „Chcieliśmy się wycofać – wspominał Kuroń – ale Wałęsa wbrew większości doradców powtarzał, że on innym w kieszeniach nie grzebie i nie da też sobie grzebać. I nie dał”[34]. Zademonstrował tym lwi pazur, pokazując adwersarzom, że muszą pogodzić się z podmiotowym charakterem „Solidarności” i zrezygnować z prób manipulacji.

15 stycznia 1989 r. jeden ze współpracowników Cioska zadzwonił w trybie pilnym do ks. Orszulika. Poinformował, że „został przekroczony Rubikon”, czyli że w końcu Jaruzelski podjął decyzję i projekt uchwały zbliżającego się plenum KC PZPR mówi o legalizacji „Solidarności”. Jednocześnie Ciosek ostrzegał, że „jaki będzie wynik na plenum, trudno na razie przewidzieć”[35].

Rzeczywiście, Jaruzelskiemu przyszło stoczyć ciężki bój z przeciwnikami liberalizacji systemu. Rozpoczęta 16 stycznia 1989 r. druga część przerwanego w grudniu 1988 r. plenum KC zaczęła się od gwałtownego ataku na nowy kurs kierownictwa. „Beton partyjny ruszył do boju” – zanotował Rakowski[36]. Kiszczak i Ciosek mówili wręcz o „puczu”, przygotowanym przez twardogłowych sekretarzy komitetów wojewódzkich. Wspierali bunt działacze OPZZ, rozżaleni, że kierownictwo PZPR poświęca ich na ołtarzu porozumienia z „Solidarnością”. Nieprzypadkowo najostrzejsze wystąpienie wygłosił Alfred Miodowicz.

Jaruzelski zorientował się, że traci panowanie nad sytuacją. Zagrał va banque. Zapowiedział swoją dymisję ze wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych. Przekonał też do takiego kroku generałów Kiszczaka i Siwickiego oraz premiera Rakowskiego. Nie działał pośpiesznie. Moc rażenia tej broni sprawdził najpierw na zarządzonym 17 stycznia posiedzeniu Biura Politycznego. Wywarła piorunujące wrażenie. W debacie i sumującym ją głosowaniu ekipę Jaruzelskiego poparli wszyscy członkowie Biura Politycznego, włącznie z tymi, którzy stali za buntem KC. Spokorniał nawet Miodowicz. Manewr podziałał na rozgorączkowane KC jak zimny prysznic. Wotum zaufania zostało przegłosowane niemalże jednomyślnie, przy czterech głosach wstrzymujących się.

Triumfujący Jaruzelski bez kłopotów przegłosował (a było po północy, więc już 18 stycznia 1989 r.) kluczową Uchwałę w sprawie pluralizmu politycznego i związkowego. Tekst, który wcześniej wywołał rebelię, teraz poparło 143 członków KC, 32 było przeciw, a 14 wstrzymało się od głosu. Szczęśliwy Ciosek, nie zważając, że jest trzecia w nocy, przekazał tę informację ks. Orszulikowi. To był jeszcze jeden sygnał, że za prawdziwego partnera ekipa Jaruzelskiego uznawała Kościół. Świadczył też o tym żart, jakim 18 stycznia, po trzeciej w nocy, Jaruzelski zakończył obrady KC: „Taka jest właściwie pora, jak mi tutaj towarzysze mówią, że trzeba zaśpiewać Kiedy ranne wstają zorze... Ale mimo wszystko zaśpiewajmy Międzynarodówkę, towarzysze”[37].

Droga do reformy systemu, przeprowadzanej razem z „Solidarnością” i Kościołem, została otwarta. W przyjętej z takimi perypetiami uchwale Komitet Centralny opowiedział się za „budową trwałego, szerokiego porozumienia narodowego”, „nową formułą pluralizmu politycznego” i „nowym modelem pluralizmu związkowego”. „Warunki, sposoby oraz kalendarz wprowadzania pluralizmu związkowego i otwarcia drogi do tworzenia nowych związków zawodowych, w tym »Solidarności«” miały być uzgodnione przy Okrągłym Stole. Tam też miały zostać wypracowane „zasady reprezentacji różnorodnych sił politycznych w Sejmie” oraz nowa ordynacja wyborcza do „możliwie rychłych wyborów do Sejmu”[38].

Uchwałę zapisano drętwym językiem tamtej epoki, ale jej sens był jasny. Ekipa Jaruzelskiego zyskała zielone światło dla przeprowadzenia głębokiej reformy ustrojowej, w tym dla legalizacji „Solidarności” i dopuszczenia antykomunistycznej opozycji do życia publicznego, m.in. do uczestniczenia w wyborach. Odwracała się ważna karta historii. Przez ponad siedem dziesięcioleci komunizmu na opozycję spadały represje, nierzadko połączone z przelewem krwi. Teraz w Polsce siadano do negocjacji. I nie po to, by zyskać na czasie i przygotować rozwiązanie siłowe, jak w latach 1980–1981, lecz z zamiarem zasadniczej przebudowy systemu. Twardogłowym zwolennikom komunizmu walił się świat.

Także po stronie solidarnościowej nie wszyscy byli z takiego zwrotu zadowoleni. Najostrzej kurs Wałęsy i wspierającej go Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność” krytykowali radykalni działacze skupieni w Grupie Roboczej Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Reprezentowali oni zdecydowaną mniejszość związkowców, choć byli wśród nich ludzie bardzo znani i zasłużeni, tacy jak Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk, Jerzy Kropiwnicki, Grzegorz Palka, Jan Rulewski, Andrzej Słowik i Stanisław Wądołowski. Dialog z reżimem uznali oni za zdradę solidarnościowych ideałów i zapowiedzieli bojkot rozmów Okrągłego Stołu. Protestowała też Konfederacja Polski Niepodległej, partia utworzona przez Leszka Moczulskiego, i Solidarność Walcząca Kornela Morawieckiego. Nieprzejednana była opozycyjna młodzież, skupiona w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, Federacji Młodzieży Walczącej i Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego. Młodzi co tydzień organizowali „zadymy”, prowadzące do starć z milicją na ulicach Gdańska, Warszawy, Wrocławia i Poznania. „Im bardziej angażowaliśmy się w »okrągły stół« – wspominał Kuroń – tym głośniej było słychać tych, którzy uważali, że to jest zdrada, zmowa elit, zaprzaństwo”[39].

Nie ulegało wątpliwości, że nowy kurs niósł ogromne ryzyko i to dla obu stron, tak komunistycznej władzy, jak i antykomunistycznej opozycji. Przez całe lata 80. każda z nich, po własnej stronie barykady, budowała autorytet na fundamencie niezłomności i przekonania o słuszności jedynie własnych racji. Dialog nie wchodził w grę, a zejście z barykady równoznaczne było ze zdradą. Trwało to na tyle długo, że mocno odcisnęło się na umysłach działaczy i zwolenników. Wyjście poza te koleiny czyniło dalszą grę wysoce niebezpieczną i groziło utratą pozyskanego do tej pory społecznego zaufania.

Świadomość tego faktu komplikowała negocjacje. 20 stycznia 1989 r. na nowo ruszyły rozmowy Cioska z Mazowieckim i Orszulikiem. „Obaj uznali – relacjonował Ciosek na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR – że stanowisko plenum KC w sprawach pluralizmu związkowego jest wystarczające, by przystąpić do »okrągłego stołu«”[40]. Uzgodniono, że rozmowy przy nim rozpoczną się 6 lutego 1989 r. w należącym do rządu Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie (obecnie siedzibie Prezydenta RP). Poprzedzi je 27 stycznia spotkanie kierowanego przez Kiszczaka i Wałęsę „zespołu roboczego”, który z zachowaniem dyskrecji „dokona wielu uzgodnień”, czyli mówiąc wprost – będzie ostro negocjował najważniejsze dla obu stron kwestie, o które nie chciano spierać się na forum publicznym[41].

21 stycznia 1989 r. Mazowiecki udał się do Gdańska i zreferował Wałęsie szczegóły negocjacji. Lider „Solidarności” uznał, że ich wyniki pozwalają przystąpić do rozmów przy Okrągłym Stole. Następnego dnia uchwałę w tej sprawie podjęła Krajowa Komisja Wykonawcza „Solidarności”. Opublikowała ją także prasa oficjalna, czyniąc to po raz pierwszy od wprowadzenia stanu wojennego. Opinia publiczna słusznie dopatrzyła się w tym świadectwa zmieniającej się coraz bardziej sytuacji.

Tak jak ustalili Mazowiecki, Orszulik i Ciosek, „zespół roboczy” spotkał się 27 stycznia 1989 r. w zapewniającej dyskrecję willi MSW, w podwarszawskiej Magdalence. Kiszczakowi towarzyszyli Ciosek, Reykowski i Andrzej Gdula, wysoki rangą urzędnik KC PZPR, cieszący się zaufaniem Jaruzelskiego. Byli też przedstawiciele PZPR-owskich wasali: Bogdan Królewski z ZSL i Jan Janowski z SD. Ekipę Wałęsy stanowili najbliżsi mu Mazowiecki i Geremek oraz Andrzej Stelmachowski, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Mieczysław Gil i Lech Kaczyński.

Ważną rolę odgrywali przedstawiciele Kościoła: bp Tadeusz Gocłowski, ordynariusz diecezji gdańskiej, znany ze wspierania „Solidarności”, i ks. Alojzy Orszulik. Kościół nie tylko zainicjował poufne rozmowy władzy z opozycją, ale i czuwał nad ich przebiegiem. Jaruzelski wręcz uznawał go za „żyranta porozumienia”[42]. Jeszcze bardziej jego rolę ceniła „Solidarność”. „Kościół jako jedyny – podkreślał Mazowiecki – mógł te trudne i ryzykowne rozmowy uwiarygodnić w społeczeństwie. Zagwarantować, że nie dzieje się nic złego, nie ma żadnej zmowy, ale jest rozmowa o sprawach dla Polski ważnych”[43]. Było to możliwe dlatego, że Polacy nikomu nie ufali tak bardzo jak Kościołowi. Według badań opinii publicznej ponad 80 proc. ankietowanych było przekonanych, że działalność Kościoła dobrze służy społeczeństwu i jest zgodna z jego interesami.

Misję inicjatora i strażnika rozmów opozycji z władzą biskupi wypełniali z dużym zaangażowaniem, a z rzymskiego oddalenia wspierał ich dyskretnie największy orędownik „Solidarności” – papież. Nieprzypadkowo najbardziej krytyczny moment negocjacji w Magdalence z 27 stycznia ks. Orszulik opanował argumentem: „Jan Paweł II zna nasze sprawy i wie o naszych rozmowach. Akceptuje je”[44]. Dobrze poinformowany ambasador USA John Davis raportował do Departamentu Stanu, że rozmowy między rządem i „Solidarnością” toczą się „przy błogosławieństwie i wyraźnym poparciu Kościoła”[45].

Jak bardzo „Solidarność” kierowała się wskazaniami płynącymi z Watykanu, świadczy historia zrelacjonowana przez Jerzego Regulskiego, eksperta opozycji od spraw samorządu terytorialnego. Wspomina on, że w styczniu 1989 r. był w Rzymie i na prośbę zaprzyjaźnionego duchownego, pracującego za Spiżową Bramą, napisał notatkę objaśniającą potrzebę włączenia kwestii reformy samorządowej do negocjacji przy Okrągłym Stole. „Jakież było moje zdziwienie – wspomina Regulski – gdy ten sam papier otrzymałem w kilka tygodni później w Warszawie z komentarzem, że to jest przekaz Watykanu, który powinienem zrealizować, bo taka jest wola Kościoła”[46].

Właśnie w tym czasie papież wykonał ciekawy gest życzliwości pod adresem ekipy Jaruzelskiego i Rakowskiego. W końcu stycznia 1989 r. wizytę w Rzymie składał minister przemysłu Mieczysław Wilczek, pierwszy w dziejach PRL-u szef tego resortu pochodzący nie z aparatu partyjnego, lecz z prywatnego biznesu. Papież, dowiedziawszy się o tym, zaprosił go na prywatne spotkanie. Potraktował go z dużą życzliwością, a na koniec rozmowy powiedział: „Proszę przekazać wyrazy uszanowania i pozdrowienia panu generałowi”[47]. W Warszawie wywołało to sensację, bo nie sposób było odczytać tego zachowania inaczej niż jako gestu uznania dla nowego kursu Jaruzelskiego.

27 stycznia w negocjacjach w Magdalence najwięcej kontrowersji wzbudziła kwestia legalizacji „Solidarności”. Jej reprezentanci domagali się, by poprzedzało to wybory oraz zostało zadeklarowane, i to publicznie, jeszcze przed obradami Okrągłego Stołu. „Można ten proces rozłożyć na cały rok” – objaśniał Mazowiecki – ale zacząć trzeba „od razu” i „musi być uruchomiona jednocześnie legalizacja tak na dole jak i na górze, i to w pełnym wymiarze”[48]. Złudzeń nie pozostawiał też Wałęsa, wielokrotnie podkreślając, że bez deklaracji o rozpoczęciu legalizacji „Solidarność” nie usiądzie przy Okrągłym Stole.

Ekipa PZPR czyniła wiele, by nie spełnić tego żądania. Obawiała się, że krzepnąca „Solidarność” zbytnio wzmocni drugą stronę. Dyskusja przedłużała się i rosły emocje. W końcu Kiszczak zaproponował formułę, którą wszyscy zaakceptowali. „Tryb, forma i możliwość powstania nowych związków zawodowych” miały być ustalone przy Okrągłym Stole po „uzgodnieniu formuły umowy społecznej i platformy wyborczej”[49]. Choć konkretne zasady zalegalizowania „Solidarności” nie zostały przesądzone, to władza przyjęła do wiadomości, że bez tego Okrągły Stół zakończy się klapą.

Po uporaniu się ze sprawą najważniejszą dla „Solidarności” zajęto się kwestią, na której najbardziej zależało stronie rządowej, czyli szybkim przeprowadzeniem wyborów parlamentarnych. Kiszczak zaproponował, by odbyły się one już 21 maja. Podkreślił, że wybory muszą mieć „niekonfrontacyjny charakter”. Obie strony, rządzący i opozycja, kandydowałyby w oddzielnych okręgach wyborczych i nie rywalizowały ze sobą. O liczbie posiadanych posłów decydowałby kontrakt Okrągłego Stołu, a nie wola wyborców. Ci przesądziliby tylko o tym, jakie osoby z danej listy zdobędą mandaty. Zwornikiem „niekonfrontacyjnego charakteru” głosowania byłaby lista krajowa, na której umieszczeni byliby kandydaci obydwu stron.

Reprezentanci władzy wykluczyli możliwość tworzenia partii politycznych, dopuszczając co najwyżej powołanie stowarzyszeń. Wskazali na konieczność utworzenia urzędu prezydenta, który „stanowiłby gwarancję ciągłości ustrojowej”, czyli mówiąc bez osłonek – dominującej roli PZPR w państwie[50].

Strona solidarnościowa nie godziła się na formułę „niekonfrontacyjnych” wyborów, bo to zamazywałoby jej tożsamość i kwestionowało niezależność na wyborczych listach. Propozycję wspólnej listy krajowej przyjęto wręcz z oburzeniem. „Jeśli będzie wspólna lista krajowa – oświadczył Bujak – to ja wchodzę na drzewo”[51]. Ostro grał też Geremek. Za zgodę na utworzenie urzędu prezydenta domagał się wolnych wyborów do parlamentu. Wiedział, że to żądanie na wyrost, ale wysoko licytując, chciał wytargować w sprawie wyborów znacznie więcej, niż proponowali adwersarze. Także w tej sprawie porozumienia nie osiągnięto, więc i to, podobnie jak legalizację „Solidarności”, postanowiono załatwić już przy Okrągłym Stole.

Ustalono, że rozpocznie on obrady 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie. Długo spierano się o liczebność poszczególnych delegacji. Wtedy jeszcze sądzono, że najważniejsze decyzje będą podejmowane właśnie podczas spotkań plenarnych. Jednak szybko okazało się, że w pełnym składzie przy Okrągłym Stole zebrano się tylko dwa razy: inaugurując i kończąc negocjacje. Na co dzień pracowano w bardziej kameralnych gronach, o których jeszcze będzie mowa. Tego jednak 27 stycznia w Magdalence jeszcze nie wiedziano, stąd to długie kruszenie kopii o sprawę, która tak naprawdę nie była tego warta.

31 stycznia 1989 r. Biuro Polityczne KC PZPR, wysłuchawszy informacji Kiszczaka o poczynionych ustaleniach z opozycją, podjęło decyzję o rozpoczęciu obrad Okrągłego Stołu. Oznaczało to, że władze oswajają się z myślą o legalizacji „Solidarności”. Nie miały innego wyjścia, bo sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Rosła inflacja i pogarszały się warunki życia. Załogi broniły się, podejmując strajki, których zaczęło w styczniu 1989 r. lawinowo przybywać. Organizowała je odradzająca się „Solidarność”, jeszcze nieuznawana, ale już nie zwalczana przez władze, oraz działacze OPZZ, niechcący pozostawać w tyle za swoimi solidarnościowymi rywalami. Przestraszeni dyrektorzy, zostawieni przez Warszawę sam na sam z protestującymi załogami, szli na ustępstwa płacowe, co jeszcze bardziej pogłębiało zapaść finansów publicznych.

Jaruzelski i jego najbliżsi współpracownicy ustępowali „Solidarności” także dlatego, że dobrze rozumieli, iż z przeforsowaniem na plenum KC ustępstw wobec opozycji wkroczyli na drogę bez powrotu. Załamanie się tego kursu oznaczałoby i ich osobistą katastrofę. Realistycznie ocenił to Rakowski, pisząc 5 lutego 1989 r. w swoim dzienniku: „Jeśli »okrągły stół« nie doprowadzi do oczekiwanych rezultatów, to zarówno WJ, jak i ja, będziemy zmuszeni przyznać się do porażki. Stawka w tej niebezpiecznej grze jest bardzo wysoka”[52]. Nie mniej ryzykowała ekipa Wałęsy, która w przypadku fiaska rokowań najpewniej utraciłaby rząd dusz po opozycyjnej stronie barykady.

W świetle jupiterów i w zaciszu Magdalenki

6 lutego 1989 r. rozgrywka wkroczyła w rozstrzygającą fazę. W Pałacu Namiestnikowskim rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu. Po raz pierwszy od stanu wojennego, z udziałem kamer i w obecności dziennikarzy, tak mediów oficjalnych, jak i wydawanych nielegalnie pism solidarnościowych, spotykały się dwa zwalczające się światy: komunistycznej władzy i antykomunistycznej opozycji. Gen. Kiszczak negocjował ze swoimi niedawnymi więźniami. Niemalże w ostatniej chwili, w wyniku uporu Wałęsy, w jego ekipie znaleźli się Jacek Kuroń i Adam Michnik, długie tygodnie blokowani przez władze. Atmosfera przesycona była wzajemną nieufnością. W kuluarach krążył dowcip: – Dlaczego stół ma ponad 8 m średnicy? – Bo rekord świata w pluciu na odległość wynosi 7 m. 

O tym, że spotykają się dwa światy, świadczył też sposób dotarcia do Pałacu Namiestnikowskiego. Przedstawiciele władzy przyjechali limuzynami. Reprezentanci „Solidarności” przyszli pieszo z ulicy Karowej, gdzie do ostatniej chwili naradzali się nad sposobem prowadzenia negocjacji. „Zaprowadził nas tam tłum ludzi – wspominał Kuroń – którzy co chwila wołali: – Lechu, nie daj się! Trzymajcie się! Nie dajcie się oszukać! Ten tłum był jednak radosny i to odprowadzenie miało symboliczny wymiar, bo wchodziliśmy do URM z ulicy, jak trybuni”[53]. Mówiąc językiem sportu – stało się jasne, komu będzie kibicować publiczność.

Jako pierwsi przemawiali Kiszczak i Wałęsa. Obydwaj zadeklarowali wolę porozumienia, ale widać było, że każdy rozumie je inaczej. Kiszczak kluczył w sprawie najważniejszej – legalizacji „Solidarności”. Zaznaczył, że „zbliżająca się możliwość rozszerzenia pluralizmu związkowego napotyka zrozumiałe wątpliwości, obawy i opory”. Nie da się ich przełamać – podkreślił – bez odpowiedzi na pytania: „Czy Solidarność zamierza respektować konstytucyjne realia ustrojowe? Czy skłonna jest wpisać się w kształt polskiego, gruntownie reformowanego socjalizmu, a także na ile uznaje się i chce być traktowana wyłącznie jako związek zawodowy?”. Wyraźnie dał do zrozumienia, że sprawdzianem takiej postawy będzie zgoda „konstruktywnie nastawionej opozycji” na „niekonfrontacyjne wybory”, w efekcie których „nowy parlament miałby charakter głębiej pluralistyczny”[54]. Deklarował nowy kurs, ale jednocześnie zaciągał hamulec, by nadmiernie nie rozpędzić wehikułu zmian. Mówił językiem, którego Polacy mieli już dość.

Wałęsa wystąpił w zupełnie innym stylu. Zwrócił się wprost do rodaków, którym „wcale się nie chce słuchać przemówień po całym dniu pracy, po bieganiu po sklepach, i po wielogodzinnym wystawaniu w kolejkach, po niespokojnym wyliczeniu, ile jeszcze pieniędzy zostało, jak dociągniemy do końca miesiąca”. Za ciężkie warunki bytowania obwinił system komunistyczny, marnotrawiący wysiłek ludzi pracy.

„Trzeba wydobyć Polskę z bezwładu – oświadczył – a Polaków z poczucia beznadziejności. Dlatego trzeba szukać porozumienia na rzecz przebudowy. Czas monopolu politycznego czy społecznego dobiega końca. Trzeba takiej przebudowy, która państwo jednej partii uczyni państwem narodu i społeczeństwa”. Twardo zażądał legalizacji „Solidarności”. Nawiązując do słów Kiszczaka, stwierdził: „Nieraz słyszałem obietnicę świetlanej przyszłości, albo pokrzykiwania »pomożecie?«. Nie chcę już wierzyć słowom. Musimy mieć własny związek z naszej woli i z naszej potrzeby, który będzie bronił interesów pracowniczych i będzie służył tylko jednej pani – Polsce. To jest nasza główna, a może nawet jedyna gwarancja na przyszłość”. Nie pozostawił złudzeń, że bez spełnienia tego warunku nie widzi sensu prowadzenia dalszych negocjacji.

W zwięzłym wywodzie przedstawił plan poszerzania przestrzeni wolności, „której Polacy potrzebują jak powietrza”. „W trzech dziedzinach trzeba zacząć – kontynuował. – Po pierwsze, w prawie i w sądownictwie, aby sądy stały się naprawdę niezawisłe i sprawiedliwe. Po drugie – w środkach masowego przekazu, które teraz są niemal w całości we władaniu jednej partii. Po trzecie – na szczeblu lokalnym, rozpoczynając od dołu trzeba przywrócić rzeczywisty samorząd terytorialny”. O „niekonfrontacyjnych wyborach”, na których tak bardzo zależało drugiej stronie, nawet się nie zająknął[55].

Kiedy skończył, stało się jasne, że trafiła PRL-owska kosa na solidarnościowy kamień. Ks. Orszulik w poufnej notatce, przeznaczonej dla prymasa i najbardziej wpływowych hierarchów, odnotował, że dygnitarze PZPR byli „wyraźnie poirytowani” tonem Wałęsy, zwłaszcza tym, „że wszystko odmalował w ciemnych barwach i że to zrobi bardzo złe wrażenie na siłach opozycyjnych wobec porozumienia”[56]. Bój się jednak dopiero zaczynał i miało w nim paść jeszcze wiele ciosów.

Posiedzenie inauguracyjne zakończyło się powołaniem trzech zespołów roboczych. Pierwszy, pod przewodnictwem Władysława Baki (PZPR) i Witolda Trzeciakowskiego („S”), zajmował się sprawami gospodarki i polityki społecznej. Drugi, pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego (PZPR), Tadeusza Mazowieckiego („S”) i Romualda Sosnowskiego (OPZZ), negocjował „sprawy pluralizmu związkowego”. Trzeci, pod przewodnictwem Janusza Reykowskiego (PZPR) i Bronisława Geremka („S”), pracował nad reformami politycznymi. Jednocześnie w ramach tych trzech zespołów powołano aż 11 podzespołów, zajmujących się: rolnictwem, górnictwem, reformą prawa i sądów, stowarzyszeniami, samorządem terytorialnym, młodzieżą, środkami masowego przekazu, nauką, oświatą i postępem technicznym, zdrowiem, ekologią oraz polityką mieszkaniową.

Liczyły się nie tylko uzgodnienia polityczne. Już początek obrad Okrągłego Stołu, transmitowanych w radiu i telewizji, uświadomił Polakom, że w kraju zaczyna się coś bardzo ważnego, mającego szansę zmienić rzeczywistość. Według badań OBOP posiedzenie inauguracyjne obejrzało aż 68 proc. widzów. Każdy kolejny dzień przynosił wydarzenia, które wcześniej nie mieściły się w głowie. Dobrze oddaje to relacja w wydawanym w drugim obiegu, poza zasięgiem cenzury, „Kurierze Mazowsza”:

„Poniedziałek, 6 lutego. Przy okrągłym stole naprzeciw Kiszczaka siedzą m.in. Bujak i Frasyniuk, których jeszcze nie tak niedawno ścigał on listami gończymi.

Piątek, 10 lutego – redaktor Zakrzewski z DTV słucha z nabożeństwem tego, co mówi do kamery Adam Michnik, którego jeszcze jesienią przedstawiano w tymże dzienniku jako skrzyżowanie diabła z wampirem. W tenże piątek Urban, zaciskając zęby, mówi panie redaktorze do jednego z obecnych na jego konferencji dziennikarzy niezależnych”[57].

Obecność negocjatorów „Solidarności” w oficjalnych mediach oznaczała prawdziwą rewolucję informacyjną. Wcześniej opozycja korzystała tylko z zagranicznych stacji, takich jak Radio Wolna Europa, i z wydawnictw niezależnych, które jednak docierały do osób i tak przekonanych o jej racjach. Teraz, dzięki porozumieniu zawartemu jeszcze przed rozpoczęciem obrad, reprezentanci „Solidarności” każdego wieczoru występowali w radiu i telewizji. Mówili rzeczy, z którymi ludzie zgadzali się o wiele bardziej niż z argumentacją władzy. Ich słowa miały smak owocu zakazanego, którego łaknie się najbardziej. Przysparzało to „Solidarności” coraz więcej zwolenników. „Z tygodnia na tydzień – wspominał Kuroń – coraz mniej byliśmy samozwańcami, niebezpiecznymi awanturnikami, a coraz bardziej stawaliśmy się reprezentantami społecznych interesów”[58].

„Dzieją się rzeczy, o których nie śniło się filozofom – komentował w „Tygodniku Powszechnym” nową sytuację Jerzy Turowicz. – Nie tylko Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki, ale i Adam Michnik czy Zbigniew Romaszewski, do wczoraj przecież »elementy antysocjalistyczne«, wyrażają bez ogródek swe poglądy przed milionami telewidzów”[59].

Niespodziewana wyrwa w polityce informacyjnej zaskoczyła stronę komunistyczną, bo takich konsekwencji Okrągłego Stołu w ogóle nie wzięła ona pod uwagę. Jaruzelski czynił gorzkie wymówki Cioskowi, odpowiedzialnemu w kierownictwie PZPR za media, ale to nie on był winien. Rozdarcie medialnej kurtyny było efektem ubocznym dialogu z opozycją, a o nim zadecydował przecież sam generał.

Grono działaczy i ekspertów „Solidarności” pojawiających się w mediach było coraz liczniejsze, bo w prace zespołów i podzespołów, które ruszyły 8 lutego 1989 r., zaangażowanych zostało kilkaset osób. Decyzje podejmowały jednak wąskie grona. Po stronie PZPR głównym rozgrywającym był Jaruzelski, sterujący wszystkim zza kulis. „Jaruzelski wszystkim sterował z cienia – przyznał po latach Andrzej Gdula. – Bez niego nie było ani jednego kroku”[60]. On wydawał dyspozycje negocjatorom, a kiedy rozmowy się zakleszczały, ci wnosili o przerwę, w czasie której kontaktowali się telefonicznie z szefem, by uzyskać rozstrzygnięcie. W negocjacjach wyręczał go Kiszczak, konsultujący się też z premierem Rakowskim. Łącznikiem z drugą stroną pozostał Ciosek, blisko współpracujący z Kiszczakiem. Ważną rolę odgrywali przewodniczący zespołów. Zwłaszcza Kwaśniewski błyszczał coraz bardziej. Nieskory do chwalenia innych Rakowski zaczął w nim upatrywać swojego następcę w fotelu premiera.

Po