Czas po Iris. Pamiętniki Bluebell Gadsby - Farrant Natasha - ebook

Czas po Iris. Pamiętniki Bluebell Gadsby ebook

Farrant Natasha

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Minęły trzy lata, odkąd siostra bliźniaczka 12-letniej Blue, Iris, zginęła w strasznym wypadku. Blue czuje, że tylko ona wciąż pamięta Iris. Ma wrażenie, że życie jej rodzeństwa toczy się dalej jak gdyby nigdy nic – starsza siostra Flora codziennie zmienia kolor włosów; młodsze rodzeństwo, Jasmine i Twig, ma obsesję na punkcie swoich szczurów. Jednak oni po prostu ukrywają swój smutek i na różne sposoby usiłują radzić sobie z traumą. Cała czwórka pozostaje pod opieką przytłoczonego emocjami młodego opiekuna, bośniackiego imigranta Zorana. 

Mimo trudnego tematu nie otrzymujemy jednak przygnębiającej książki, lecz uroczą, słodko-gorzką opowieść o rodzinie, która stara się odbudować po tragedii. Ta napisana w ciepłym stylu

cudowna rodzinna historia, pełna dziwacznego humoru i fascynującej dynamiki, czasem bywa zabawna, a czasem rozdziera serce. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 199

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ta opo­wie­ść za­czy­na się u schy­łku lata i jest po­łącze­niem ty­po­wych wpi­sów z pa­mi­ęt­ni­ka oraz trans­kryp­cji krót­kich fil­mi­ków kręco­nych przez au­tor­kę ka­me­rą otrzy­ma­ną w pre­zen­cie z oka­zji trzy­na­stych uro­dzin.

LON­DYN

FILMOWY PAMIĘTNIK BLU­EBELL GADS­BY

Sce­na pierw­sza (trans­kryp­cja)

Ko­lej­ny ide­al­ny dzień w raju

Dzień. Dom ro­dzin­ny Gads­bych. Ogród.

KA­ME­RZYST­KA (BLU­EBELL) w wy­strzępio­nych płó­cien­nych co­nver­se’ach (na­le­żących do niej) po chwi­li wa­ha­nia zbie­ga po ka­mien­nych schod­kach do ogro­du, gdzie FLO­RA (16 lat, naj­star­sza z ro­dze­ństwa) opa­la się w bi­ki­ni. Flo­ra ma przy so­bie iPo­da, te­le­fon ko­mór­ko­wy, bal­sam do opa­la­nia, bu­tel­kę wody i kil­ka cza­so­pism. Czy­ta ksi­ążkę.

Ka­me­ra skręca w pra­wo, podąża­jąc za pi­ska­mi w stro­nę hu­śtaw­ki pod pla­ta­nem, na któ­rej się bawi młod­sze ro­dze­ństwo: JA­SMI­NE (8 lat) i TWIG (10 lat). Ja­smi­ne spa­da z hu­śtaw­ki. Twig wy­da­je ra­do­sne okrzy­ki. Ja­smi­ne wyje. Z roz­ci­ętej war­gi leci krew, bru­dząc po­dar­tą, ró­żo­wą su­kien­kę. Twig – któ­ry już nie krzy­czy – bie­gnie w stro­nę domu. Ka­me­ra kie­ru­je się w lewo, z po­wro­tem w stro­nę Flo­ry, pod­gła­śnia­jącej dźwi­ęk w iPo­dzie, na­stęp­nie do­cie­ra do kuch­ni. Ob­raz drży, kie­dy ka­me­rzyst­ka (na­dal Blue) ści­ąga z ku­chen­ki ścier­kę. Po­wrót na dwór, zbli­że­nie za­krwa­wio­nej twa­rzy Ja­smi­ne. Ob­raz sta­je się od­wró­co­ny, gdy ka­me­rzyst­ka przy­kła­da ścier­kę do war­gi Ja­smi­ne.

JA­SMI­NE

Aaa! Aaa!! Aaa!!!

TWIG

To nie moja wina! To nie moja wina!

FLO­RA

PRÓ­BU­JĘ SŁU­CHAĆ MU­ZY­KI?

Pi­ątek, 26 sierp­nia: ra­nek

Tego ran­ka Flo­ra usły­sza­ła do­bie­ga­jące z kuch­ni od­gło­sy i oświad­czy­ła, że nie zej­dzie na dół sama, bo to nie fair.

– To, że je­stem naj­star­sza, nie ozna­cza, że mu­szę umrzeć jako pierw­sza.

Dla­te­go za­opa­trzy­li­śmy się, w co tyl­ko mo­gli­śmy, a mia­no­wi­cie: Twig w kij do kry­kie­ta, ja i Jas – w ra­kie­ty do te­ni­sa, a Flo­ra – w wio­sło, któ­re tata przy­wió­zł z Oxfor­du, z wy­ry­ty­mi na nim imio­na­mi ca­łej swo­jej osa­dy. Jak na ro­dzi­nę, któ­ra nie upra­wia żad­ne­go spor­tu, mamy ca­łkiem spo­ro sprzętu. Jas po­wie­dzia­ła, że tata za­bi­łby Flo­rę, gdy­by ta zła­ma­ła wio­sło, na co ona od­pa­rła, że mia­ła­by to na uwa­dze, gdy­by cała jej ro­dzi­na zo­sta­ła za­mor­do­wa­na tyl­ko dla­te­go, że ona sama nie jest od­po­wied­nio uzbro­jo­na. Osta­tecz­nie jed­nak nie mu­sie­li­śmy na­pa­dać na wła­my­wa­cza, bo kie­dy ze­szli­śmy do kuch­ni, oka­za­ło się, że to Zo­ran. Co praw­da wte­dy nie wie­dzie­li­śmy jesz­cze, że to on, ale był w kwie­ci­stym far­tu­chu i san­da­łach, a dzi­ęki ko­ziej bród­ce wy­glądał jak pan Tum­nus z Opo­wie­ści z Na­rnii, o któ­rym wszy­scy wie­dzą, że osta­tecz­nie stał po do­brej stro­nie, mimo że miał swo­je mo­men­ty.

– Coś ty za je­den i co tu ro­bisz? – za­py­ta­ła gro­źnie Flo­ra.

– Je­stem wa­szym no­wym opie­ku­nem – od­pa­rł Zo­ran.

– Opie­ku­nem! – wy­krzyk­nęła Flo­ra. – Ale dla­cze­go?

Zo­ran po­słał Jas spoj­rze­nie, któ­re tata na­zy­wa su­ge­styw­nym, ona zaś przy­gry­zła war­gę tak, że nie było wi­dać za­ło­żo­nych jej w szpi­ta­lu szwów.

– Wa­sza mama za­dzwo­ni­ła do mnie wczo­raj wie­czo­rem – po­wie­dział. – Mar­twi­ła się.

– Ale skąd ona cię w ogó­le zna? – chcia­ła wie­dzieć Flo­ra.

Wszy­scy się na nie­go ga­pi­li­śmy. Fakt, że mama mia­ła­by znać ko­goś ta­kie­go jak Zo­ran, wy­da­wał się zu­pe­łnie nie­praw­do­po­dob­ny.

– Przez wa­sze­go ojca – wy­ja­śnił Zo­ran.

– Ach – rze­kła Flo­ra.

I tyle. Zo­ran nie roz­wi­nął te­ma­tu, a my nie za­da­wa­li­śmy dal­szych py­tań.

– Po­sprzątaj­my, do­brze? – rzu­cił za­miast tego. – A po­tem wszy­scy zje­my śnia­da­nie.

Nie­co się przy­gar­bił, kie­dy ro­zej­rzał się po kuch­ni, i mu­szę po­wie­dzieć, że ro­zu­mia­łam dla­cze­go. Flo­ra w swo­im po­ko­ju utrzy­mu­je czy­sto­ść, na­to­miast resz­tę domu trak­tu­je jak squ­at. Dla mnie, Twi­ga i Jas wszyst­ko jest squ­atem.

– Czy w tej ro­dzi­nie w ogó­le zmy­wa się na­czy­nia? – Zo­ran, wy­po­wia­da­jąc te sło­wa, wbi­jał wzrok w su­fit, jak­by ta­kie spra­wy mo­gły ob­cho­dzić Boga.

– To tyl­ko z ze­szłe­go wie­czo­ru – od­pa­rła Flo­ra.

Zo­ran z po­wąt­pie­wa­jącym uśmiesz­kiem pod­nió­sł ze sto­łu ster­tę ta­le­rzy. Po­win­nam go była ostrzec, ale nie zro­bi­łam tego. Dał krok w tył, na­dep­nął na zdal­nie ste­ro­wa­ny sa­mo­chód Twi­ga – aston mar­tin DB2/4 com­pe­ti­tion spi­der – po czym znik­nął pod ster­tą tłu­kącej się por­ce­la­ny.

*

Zo­ran oświad­czył, że do­znał wstrząśnie­nia mó­zgu. Ma­lu­chy (czy­li Twig i Jas) sie­dzia­ły po tu­rec­ku u jego stóp i ci­ęły zna­le­zio­ne w pral­ce prze­ście­ra­dło na ban­da­że, któ­ry­mi Flo­ra owi­ja­ła mu gło­wę, i jed­no­cze­śnie wy­ja­śnia­ły kwe­stię asto­na mar­ti­na.

– Te sa­mo­cho­dy są dla na­szych szczu­rów – po­wie­dzia­ła Jas. – Mamy trzy. Bia­łe z ró­żo­wy­mi ocza­mi.

– Przy­wi­ązu­je­my szczu­ry w au­tach kra­wa­ta­mi taty, a po­tem urządza­my wy­ści­gi – do­dał Twig. – Mamy mnó­stwo ró­żnych mo­de­li. Spi­der jest mój, ale na szczęście go nie po­psu­łeś.

– Ja mam ja­gu­ara XK120 – oświad­czy­ła Jas. – Szczu­ry to uwiel­bia­ją, se­rio.

– Go­to­we! – Flo­ra prze­sta­ła ban­da­żo­wać Zo­ra­na i od­wró­ci­ła go twa­rzą do lu­stra.

Ten aż się za­chły­snął. Jas za­częła pła­kać, bo pod­czas śmie­chu bo­le­śnie na­ci­ąga­ły jej się szwy. Twig prych­nął tak, że z nosa po­szły mu smar­ki.

– O mój Boże! – za­wo­łał Zo­ran. – Wy­glądam jak egip­ska mu­mia!

– Mó­wi­łeś, że masz wstrząśnie­nie mó­zgu! – bro­ni­ła się Flo­ra.

Chy­ba się gnie­wał, ale Flo­ra ob­da­rzy­ła go tym swo­im uśmie­chem, pod­czas któ­re­go marsz­czy nos i wy­gląda jak­by mia­ła lat dzie­si­ęć, a nie szes­na­ście. Uśmie­chem, któ­re­mu nikt nie po­tra­fi się oprzeć.

– Dzi­ęku­ję, że mnie ura­to­wa­łaś – burk­nął Zo­ran.

Wte­dy Flo­ra za­częła się śmiać i wkrót­ce śmia­li się wszy­scy, tyle że Zo­ran tro­chę mniej niż po­zo­sta­li.

– Szko­da, że tego nie sfil­mo­wa­łam – oświad­czy­łam.

Wszy­scy spoj­rze­li na mnie.

– Ty mó­wisz! – wy­krzyk­nął Zo­ran. – Za­sta­na­wia­łem się, czy po­tra­fisz.

Stał, pod­czas gdy Ma­lu­chy ob­cho­dzi­ły go z rol­ką pa­pie­ru to­a­le­to­we­go, ko­ńcząc pro­ces, któ­ry Flo­ra za­po­cząt­ko­wa­ła na jego gło­wie. Z tego też wy­sze­dłby faj­ny fil­mik, ale tym, co pra­gnęłam na­grać – i jak na zło­ść prze­ga­pi­łam – było spoj­rze­nie, ja­kie wy­mie­ni­li Zo­ran i Flo­ra, kie­dy ona po­wie­dzia­ła, że my­śla­ła, że on ma wstrząśnie­nie mó­zgu, a on stwier­dził, że wy­gląda jak egip­ska mu­mia.

Uśmiech­nęła się, a on od razu zmi­ękł.

I już wie­dzia­łam, że z jego stro­ny nic nam nie gro­zi.

FILMOWY PAMIĘTNIK BLU­EBELL GADS­BY

Sce­na dru­ga (trans­kryp­cja)

Mat­ka i cór­ka

Dzień, ogród Gads­bych.

Zno­wu ogród, tym ra­zem wi­dzia­ny z góry przez ga­łęzie pla­ta­na. MAT­KA, boso, poza tym wci­ąż w stro­ju słu­żbo­wym, przy­ci­na za­rdze­wia­łym se­ka­to­rem krzew la­wen­dy. Kie­dy wszyst­kie ło­dy­żki są już ob­ci­ęte, przy­ku­ca, aby je wrzu­cić do przy­go­to­wa­ne­go ko­szy­ka. Skry­wa twarz w dło­niach i wy­ra­źnie się od­pręża, wdy­cha­jąc za­pach kwia­tów.

FLO­RA, ta­kże boso, ale w dżin­so­wych szor­tach, po­ja­wia się na ka­mien­nej we­ran­dzie u szczy­tu scho­dów. Do ka­me­ry nie do­cie­ra dźwi­ęk, ale to oczy­wi­ste, że Flo­ra jest zi­ry­to­wa­na. Mat­ka robi krok w jej stro­nę, po czym za­trzy­mu­je się i wyj­mu­je z ko­szy­ka jed­ną ło­dy­gę. Pal­cem wska­zu­jącym i kciu­kiem prze­su­wa wzdłuż niej, aby usu­nąć kwia­ty, któ­re na­stęp­nie zgnia­ta w za­ci­śni­ętej pi­ęści. Po­now­nie wdy­cha ich za­pach, na­stęp­nie otwie­ra dłoń i wy­ci­ąga ją przed sie­bie. Wiatr roz­dmu­chu­je kwia­ty. Mat­ka pro­stu­je się i od­wra­ca w stro­nę za­gnie­wa­nej cór­ki.

Ob­raz sta­je się czar­ny, kie­dy KA­ME­RZYST­KA (BLUE) wy­łącza ka­me­rę, aby ze­jść z drze­wa.

Pi­ątek, 26 sierp­nia: po­po­łud­nie

– Dziw­ny jest – oświad­czy­ła w kuch­ni Flo­ra.

– Był stu­den­tem wa­sze­go ojca. Pi­sze dok­to­rat z li­te­ra­tu­ry śre­dnio­wie­cza i jest bar­dzo sym­pa­tycz­nym mło­dym czło­wie­kiem. – Mama zdąży­ła już wło­żyć buty, czó­łen­ka z czer­wo­ny­mi po­de­szwa­mi od Lo­ubo­uti­na, w któ­rych wy­da­je się wy­ższa od Flo­ry.

Nie wi­dzia­ły mnie, bo sta­łam za drzwia­mi. Mama w obiek­ty­wie ka­me­ry wy­gląda­ła na bar­dzo drob­ną, ale mimo to wi­dzia­łam, jak za­ci­ska i roz­lu­źnia dłoń, co często robi, kie­dy się kłó­ci z Flo­rą.

– Nie po­trze­bu­je­my nia­ni! – krzyk­nęła moja sio­stra. – Mam szes­na­ście lat! W nie­któ­rych kra­jach by­ła­bym już mężat­ką.

– On nie jest nia­nią, tyl­ko au pair. A ty nie miesz­kasz w „nie­któ­rych kra­jach”.

Flo­ra, z miną jak bu­rza gra­do­wa, nic na to nie po­wie­dzia­ła. Mama wy­ci­ągnęła rękę, aby jej do­tknąć, ona się jed­nak od­su­nęła. Mama wes­tchnęła.

– Te­raz, kie­dy lato do­bie­gło ko­ńca, zno­wu będę spo­ro pod­ró­żo­wać, a sko­ro wasz oj­ciec prze­by­wa w War­wick, wy­da­je się oczy­wi­ste, że po­trzeb­ny jest ktoś do opie­ki nad wami. Zo­sta­wi­łam z tobą bra­ta i sio­stry na je­den dzień, Flo­ro, a Jas wy­lądo­wa­ła w szpi­ta­lu! Zo­ran może wam po­ma­gać w pra­cy do­mo­wej, kie­dy za­cznie się szko­ła. Zda­niem ojca to bar­dzo by­stry chło­pak. A dla Twi­ga i Jas będzie tak, jak­by mie­li star­sze­go bra­ta.

– A co z Blue?

– Jak to co z Blue?

– No wła­śnie, o co cho­dzi? – za­py­ta­łam i obie pod­sko­czy­ły.

– Prze­stań się tak za­kra­dać! – wark­nęła Flo­ra. – I nie gap się na wszyst­kich przez tę głu­pią ka­me­rę.

– Nie jest włączo­na. I nie jest głu­pia.

– Ty też mu­sisz od­ra­biać pra­cę do­mo­wą – po­wie­dzia­ła mama.

– Ale ni­g­dy nie po­trze­bu­ję po­mo­cy – za­uwa­ży­łam.

– Ge­niusz­ka – burk­nęła Flo­ra, ale mama uśmiech­nęła się do mnie.

– W ta­kim ra­zie Zo­ran będzie tyl­ko to­wa­rzy­szem, ko­cha­nie. Sym­pa­tycz­nym to­wa­rzy­szem.

*

Daw­no, daw­no, ja­kieś czter­na­ście lat temu, były so­bie dwie małe krop­ki, z któ­rych zro­bi­ły się zia­ren­ka, a po­tem fa­sol­ki, a po­tem dzie­ci, któ­re miesz­ka­ły w jed­nym, wy­pe­łnio­nym cie­płą wodą wor­ku, gdzie otrzy­my­wa­ły po­karm przez dłu­gą rur­kę przy­kle­jo­ną do ich brzusz­ków. Tym dzie­ciom uro­sły uszy i usta, i pal­ce. Przy­tu­la­ły się do sie­bie na­wza­jem. Le­ka­rze ro­bi­li im zdjęcia, a lu­dzie mó­wi­li, że są po­dob­ne jak dwie kro­ple wody. Jesz­cze za­nim te dzie­ci się uro­dzi­ły, ro­dzi­ce na­zwa­li je Iris i Blu­ebell1 – wio­sen­ne imio­na dla wio­sen­nych dzie­ci, tak mó­wi­li. Kie­dy na­de­szła pora na to, aby opu­ści­ły wodę, wszy­scy sądzi­li, że pierw­sza zro­bi to Blu­ebell, po­nie­waż była wi­ęk­sza, ale Iris ją ubie­gła i wy­sko­czy­ła na świat tak szyb­ko, że po­ło­żna mało jej nie upu­ści­ła.

Bab­cia mówi, że nic ni­g­dy nie było w sta­nie za­trzy­mać Iris, na­wet ja. To wła­śnie w taki spo­sób przy­szła na świat, a dzie­si­ęć lat pó­źniej tak zgi­nęła.

Iris nie żyje od trzech lat. Flo­ra pła­ka­ła bez ko­ńca, kie­dy to się sta­ło, ale nie je­stem pew­na, czy te­raz w ogó­le jesz­cze o niej my­śli. Nie tak jak ja. Cza­sa­mi śni mi się, że na­dal pły­wa­my sple­cio­ne w wo­dzie, a gdy się bu­dzę, wy­ci­ągam do niej ręce. Kie­dy bab­cia po­miesz­ki­wa­ła tro­chę u nas po po­grze­bie, po­wie­dzia­ła raz, że cza­sem lu­dzie nie mu­szą nic do sie­bie mó­wić, aby wie­dzieć, co my­ślą, i że Iris i mnie łączy­ła szcze­gól­na więź, bo by­ły­śmy bli­źniacz­ka­mi. I po­wie­dzia­ła też, że kie­dy żo­łnie­rzom na woj­nie am­pu­to­wa­no ko­ńczy­ny, na­dal czu­li tę od­ci­ętą rękę albo nogę, albo sto­pę, i że tym wła­śnie jest dla mnie utra­ta Iris. I do­da­ła, że wspo­mnie­nie Iris za­wsze będzie mi to­wa­rzy­szyć.

– Jak żo­łnierz bez sto­py – rze­kła Flo­ra. – Blue będzie mu­sia­ła ska­kać – do­da­ła, ale bab­cia od­pa­rła, że wca­le nie to mia­ła na my­śli.

Na po­cząt­ku po śmier­ci Iris wi­dzia­łam ją do­słow­nie wszędzie. Mia­łam wra­że­nie, że jest tak bli­sko, że na­sze cie­nie się mie­sza­ją. Te­raz cza­sem, kie­dy sło­ńce znaj­du­je się za mną, kie­dy fil­mu­ję i wi­dzę swój cień, na­dal uda­ję, że to jej cień, ale to nie to samo, a gad­ka mamy o star­szych bra­ciach i sym­pa­tycz­nym to­wa­rzy­stwie spra­wia, że mam ocho­tę krzy­czeć, bo wiem, że wca­le nie o tym mówi, że tak na­praw­dę mówi o Iris i jej smut­nej nie­obec­no­ści.

1 Iris (ang.) – irys, Blu­ebell – dzwo­nek (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­macz­ki).

FILMOWY PAMIĘTNIK BLU­EBELL GADS­BY

Sce­na trze­cia (trans­kryp­cja)

Ro­dzin­ny pik­nik

Dzień, ja­kieś przy­pad­ko­we miej­sce pik­ni­ko­we za mia­stem.

Pod dębem leży roz­ło­żo­ny ob­rus. Chleb, ser, hum­mus, oliw­ki i ro­lad­ki z li­ści wi­no­gron. Po­mi­do­ry, szyn­ka, roz­gnie­cio­ne tru­skaw­ki w pla­sti­ko­wym pu­de­łku. Na wpół opró­żnio­na bu­tel­ka bia­łe­go wina. OJ­CIEC leży na ple­cach z twa­rzą za­sło­ni­ętą słom­ko­wym ka­pe­lu­szem. Jest ubra­ny w po­mi­ęte spodnie, ba­we­łnia­ną ko­szu­lę bez ko­łnie­rzy­ka i twe­edo­wą ma­ry­nar­kę ze skó­rza­ny­mi ła­ta­mi na łok­ciach. MAT­KA leży obok nie­go, wspar­ta na przed­ra­mie­niu, przy­gląda­jąc się, jak JA­SMI­NE i TWIG bu­du­ją so­bie bazę na skra­ju po­bli­skie­go lasu. FLO­RA sie­dzi po tu­rec­ku ty­łem do nich i słu­cha mu­zy­ki z iPo­da. Wo­kół niej roz­brzmie­wa bia­ły szum. Oj­ciec się bu­dzi, zdej­mu­je ka­pe­lusz z twa­rzy i sia­da. Jest nie­ogo­lo­ny i ma wor­ki pod ocza­mi.

OJ­CIEC

Dro­gie dziec­ko, mu­sisz tak po­twor­nie ha­ła­so­wać?

Flo­ra go igno­ru­je, ki­wa­jąc gło­wą w rytm mu­zy­ki. Oj­ciec pod­cho­dzi do niej na pal­cach i wyj­mu­je jej z uszu słu­chaw­ki.

OJ­CIEC

Nie bez po­wo­du coś ta­kie­go na­zy­wa się oso­bi­stym sprzętem gra­jącym.

FLO­RA

(pisz­czy i pró­bu­je ode­brać mu słu­chaw­ki)

Nikt tak tego nie na­zy­wa!

KA­ME­RZYST­KA (BLUE) par­ska. Oczy wszyst­kich zwra­ca­ją się na nią. Mat­ka wy­gląda na za­tro­ska­ną. Oj­ciec po­cie­ra twarz, uno­si brwi i pró­bu­je zdu­sić ziew­ni­ęcie.

FLO­RA

(gniew­nie)

Wy­łącz tę ka­me­rę!

BLUE

(od­wa­żnie)

To mój wi­de­opa­mi­ęt­nik!

FLO­RA

Wy­łącz ka­me­rę, bo jak nie, to wrzu­cę ją do sta­wu.

Po­nie­dzia­łek, 29 sierp­nia

Mam plan, aby do­ku­men­to­wać swo­je ży­cie za po­mo­cą słów i ob­ra­zów. Dla ob­ra­zów i wy­po­wia­da­nych cza­sem słów wy­ko­rzy­stu­ję ma­te­riał fil­mo­wy. Nie uda­je mi się na­grać zbyt wie­lu wy­po­wie­dzi, bo kie­dy lu­dzie się orien­tu­ją, że ich fil­mu­ję, naj­częściej milk­ną. Tata twier­dzi, że nim do­ro­snę, wszy­scy tak się już przy­zwy­cza­ją do wi­do­ku ka­me­ry w mo­jej ręce, że nie będą w sta­nie prze­stać mó­wić i że zbi­ję for­tu­nę jako dzien­ni­kar­ka prze­pro­wa­dza­jąca wy­wia­dy. Ale tata mówi wie­le rze­czy. Na ra­zie to, cze­go nie uda­je mi się na­grać, za­pi­su­ję w czy­mś, co on na­zy­wa wspó­łcze­snym echem sta­ro­mod­ne­go no­te­su, czy­li w moim lap­to­pie, odzie­dzi­czo­nym nie­daw­no po Flo­rze.

Kie­dy pi­szę, nikt nie każe mi spa­dać. Mam więc mnó­stwo krót­kich fil­mi­ków, tak dla od­da­nia at­mos­fe­ry, oraz ich trans­kryp­cje w lap­to­pie, jak rów­nież dłu­ższe roz­dzia­ły, w któ­rych za­miesz­czam de­ta­le. To re­jestr mul­ti­me­dial­ny. Tego typu in­sta­la­cje wi­du­ję w mu­zeum sztu­ki Tate Mo­dern, do­kąd tata za­bie­ra mnie cza­sa­mi, kie­dy twier­dzi, że dom go przy­tła­cza.

No i kie­dy dzi­siej­sze­go po­po­łud­nia za­czy­na­ło się ro­bić cie­ka­wie – gdy Flo­ra pisz­cza­ła, a tata wy­glądał na za­gu­bio­ne­go – mama ka­za­ła mi wy­łączyć ka­me­rę. Pró­bo­wa­łam po raz ko­lej­ny wy­ja­śnić swój plan do­ku­men­to­wa­nia ży­cia i do­da­łam, że i tak opi­su­ję to, cze­go nie sfil­mu­ję, ale Flo­ra oświad­czy­ła, że ma to gdzieś.

– Nie mu­szę czy­tać tego two­je­go głu­pie­go pa­mi­ęt­ni­ka. Ale nie będziesz mnie na­gry­wać bez ma­ki­ja­żu.

– Po­sta­raj się być miła – ode­zwa­ła się mama. – Za kil­ka dni wra­casz do szko­ły.

– Dzi­ęki BOGU! – za­wo­ła­ła moja sio­stra.

Roz­pro­mie­nio­ny tata za­py­tał:

– Czy­żbym wy­czu­wał pó­źno roz­kwi­ta­jącą przy­szłą na­ukow­czy­nię?

Tym ra­zem to Flo­ra par­sk­nęła.

– My­ślę, że Flo­ra nie może się do­cze­kać głów­nie spo­tka­nia z przy­ja­ció­łmi – mruk­nęła mama.

– Dzi­wi­cie mi się? – Moja sio­stra wy­jęła z kie­sze­ni te­le­fon i jęk­nęła. – Wszy­scy moi zna­jo­mi wró­ci­li dziś do do­mów, a ja tkwię na tym wzgó­rzu bez za­si­ęgu i nie mam z kim po­ga­dać.

– Mo­żesz po­ga­dać z nami – za­su­ge­ro­wa­ła mama. – Albo prze­jść się z Blue na spa­cer.

– Blue! – rzu­ci­ła Flo­ra i po­tem nikt już się nie od­zy­wał.

Szko­da, bo ju­tro mama wy­la­tu­je do Mo­skwy, a tata wra­ca au­tem – po­nad sto pi­ęćdzie­si­ąt ki­lo­me­trów – do War­wick, na­to­miast my, dzie­ci, do roz­po­częcia szko­ły w czwar­tek po­zo­sta­je­my pod wąt­pli­wą opie­ką Zo­ra­na.

Kie­dy ja i Iris by­ły­śmy małe, Flo­ra często nam czy­ta­ła. Na­wet się z nami kąpa­ła. Na­sze przed­szko­le mie­ści­ło się za­raz obok jej pod­sta­wów­ki i za­wsze cze­ka­ły­śmy na nią pod bra­mą ra­zem z mamą. Tego dnia, kie­dy roz­po­częły­śmy na­ukę w szko­le pod­sta­wo­wej St Swi­thin’s, to Flo­ra, a nie mama za­pro­wa­dzi­ła nas do na­szej kla­sy, przez całą dro­gę trzy­ma­jąc nas za ręce, nie przej­mu­jąc się tym, że w oczach ko­le­gów może nie wy­glądać cool (tyle że Flo­ra za­wsze wy­gląda cool). To Flo­ra ude­rzy­ła Dig­by’ego Jo­ne­sa, kie­dy śmiał się z mo­ich oku­la­rów, i to Flo­ra po­ska­rży­ła się dy­rek­to­ro­wi, kie­dy pani Fra­ser, moja wy­cho­waw­czy­ni w dru­giej kla­sie, po­wie­dzia­ła, że za sła­bo czy­tam. Oświad­czy­ła mu, że umia­łam czy­tać, za­nim jesz­cze po­szłam do ze­rów­ki, i że po­wo­dem, dla któ­re­go nie sku­piam się na lek­cjach, jest to, że w domu czy­tam już Char­le­sa Dic­ken­sa. Co nie do ko­ńca było praw­dą, nie­mniej miło z jej stro­ny, że tak po­wie­dzia­ła.

Te­raz je­dy­ne, co od niej otrzy­mu­ję, to:

– Blue!

Śro­da, 31 sierp­nia (ra­nek)

Tego ran­ka śnia­da­nie prze­rwał krzyk Twi­ga. Pod­ska­ki­wał w ogro­dzie przed klat­ką dla szczu­rów, kie­dy tam jed­nak do­tar­li­śmy, nie był w sta­nie mó­wić. Po­ka­zy­wał tyl­ko pal­cem.

– No co?! – wrza­snęła Flo­ra.

– Czy one uma­rły? – za­wo­ła­ła Jas.

– Roz­mno­ży­ły się! – wy­krzyk­nął Twig.

Rze­czy­wi­ście. Wczo­raj wie­czo­rem były tyl­ko trzy szczu­ry, za to dziś rano – sie­dem, w tym czte­ry bar­dzo ma­lut­kie. Przez dłu­ższą chwi­lę nikt się nie od­zy­wał.

– Ale to były same dziew­czy­ny – szep­nęła w ko­ńcu Jas.

– A jed­nak nie – ode­zwał się Zo­ran.

– Może są les­bij­ka­mi? – za­su­ge­ro­wa­ła Flo­ra.

– A niby jak mia­ły­by się roz­mno­żyć? – za­py­ta­łam.

Sta­li­śmy i się ga­pi­li­śmy. Wszyst­kie szczu­ry le­ża­ły wtu­lo­ne w sie­bie na ster­cie sło­my, a sło­ńce spra­wia­ło, że pręty klat­ki two­rzy­ły na ich cia­łkach cie­nie.

– Więc któ­ry to chło­pak? – za­py­tał Twig.

– Sa­miec – wtrącił Zo­ran. – Nie chło­pak.

– A któ­ra jest mat­ką? – Flo­ra przy­kuc­nęła, aby le­piej się przyj­rzeć. – Mu­sie­li­ście za­uwa­żyć, że robi się gru­ba.

Ale wszyst­kie do­ro­słe szczu­ry wy­da­wa­ły się wiel­kie.

– Je­śli będzie­cie się im przy­glądać wy­star­cza­jąco dłu­go – po­wie­dział Zo­ran – to mat­ka za­cznie kar­mić.

– Ale jak? – za­py­tał Twig.

– Mle­kiem z pier­si – wy­ja­śni­ła Flo­ra.

– Szczu­ry mają pier­si? – Jas wy­gląda­ła na zbul­wer­so­wa­ną.

– Nie jako ta­kie – wes­tchnął Zo­ran.

– Mo­żesz zo­ba­czyć? – za­py­tał Twig. – Mo­żesz zaj­rzeć pod spód i spraw­dzić, któ­ra jest mat­ką?

Za­ło­żę się, że mama ani sło­wem nie wspo­mnia­ła Zo­ra­no­wi o tym, że pew­ne­go dnia jego pra­ca może po­le­gać na przy­trzy­my­wa­niu szczu­ra do góry brzu­chem, aby usta­lić, czy wła­śnie wy­dał na świat małe szczur­ki. Zo­ran wes­tchnął, a na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się przy­gnębie­nie.

– Nie bar­dzo wiem jak – wy­znał.

– Na­grasz je, Blue? – za­py­ta­ła Jas. – Pro­szę?

Nie fil­mu­ję zwie­rząt. To kwe­stia za­sad. Są ład­ne i w ogó­le, ale nie tak in­te­re­su­jące dla mnie jak lu­dzie, no i nie po­do­ba mi się to, że nie po­tra­fią mó­wić. Je­śli Flo­ra nie chce, abym ją na­gry­wa­ła, każe mi spa­dać albo mnie bije. Szczur może się je­dy­nie za­ko­pać w le­go­wi­sku, a na­wet wte­dy mogę fil­mo­wać sło­mę.

Oczy Jas były te­raz okrągłe jak u kota, z kru­czo­czar­ny­mi źre­ni­ca­mi. Roz­dar­tą na ra­mie­niu su­kien­kę spi­na­ła agraf­ka. Jas mia­ła całą sza­fę su­kie­nek, ale ta – ró­żo­wa, wy­bla­kła i si­ęga­jąca je­dy­nie po­ło­wy uda – od lat była jej ulu­bio­ną. Nie chcia­ła no­sić żad­nej in­nej. No a od ze­szłe­go ty­go­dnia su­kien­ka ma z przo­du pla­my z krwi. Ko­la­no Jas po­kry­wa strup i nie cze­sa­ła się od po­cząt­ku lata. Po­cząt­ko­wo mama pró­bo­wa­ła ją do tego zmu­sić, Jas się jed­nak za­pa­rła, a kie­dy tak robi, le­piej po pro­stu ustąpić.

Wiel­kie, ko­cie oczy Jas ozna­cza­ły mniej wi­ęcej to samo, co jej za­pie­ra­nie się. No i na­praw­dę słod­kie było to, w jaki spo­sób ona i Twig przy­gląda­li się szczur­kom. Sie­dzie­li po tu­rec­ku przed klat­ką i do nich szep­ta­li.

– Obu­dźcie się, obu­dźcie. Otwórz­cie oczy.

Nie wy­da­je mi się, aby tak małe szczu­ry w ogó­le sły­sza­ły, nie mó­wi­ąc o ro­zu­mie­niu języ­ka an­giel­skie­go, ale spró­buj­cie to po­wie­dzieć ośmio­lat­ce i dzie­si­ęcio­lat­ko­wi. Nie mia­łam ocho­ty fil­mo­wać szczu­rów, za to chcia­łam uchwy­cić pa­trzące się na nie Ma­lu­chy. Zo­sta­wi­łam wszyst­kich – Jas i Twi­ga na zie­mi, Flo­rę na hu­śtaw­ce, Zo­ra­na z po­sęp­ną miną – i po wil­got­nej tra­wie wró­ci­łam do domu po ka­me­rę. Przez traw­nik prze­mknął ja­kiś cień – uda­ło mi się go uchwy­cić je­dy­nie kątem oka. Wiem, że brzmi to wa­riac­ko, ale przy­si­ęgam, że to był czło­wiek.

– Iris? – szep­nęłam, lecz nie mia­ło to sen­su, a kie­dy do­szłam do miej­sca, w któ­rym wcze­śniej do­strze­głam cień, ten zdążył już znik­nąć.

FILMOWY PAMIĘTNIK BLU­EBELL GADS­BY

Sce­na czwar­ta (trans­kryp­cja)

Iden­ty­fi­ka­cja płci u szczu­rów

W domu Gads­bych / ogro­dzie Gads­bych.

Ob­raz ska­cze, kie­dy KA­ME­RZYST­KA (BLUE) bie­gnie, re­je­stru­jąc na chy­bił tra­fił: bose sto­py, ka­wa­łek ścia­ny, scho­dy, czar­no-bia­ły mar­mur na ko­ry­ta­rzu, ka­mien­ną we­ran­dę, żwir, drze­wo, tra­wę.

TWIG

Blue, szyb­ko, szyb­ko!

BLUE

Już idę!

Gdy ka­me­rzyst­ka prze­sta­je biec, ob­raz sta­bi­li­zu­je się i po­ka­zu­je klat­kę dla szczu­rów.

TWIG I JAS

(jed­nym gło­sem, ska­cząc przy tym)

ZO­BACZ! ZO­BACZ! ZO­BACZ!

Ob­raz tra­ci ostro­ść, gdy ka­me­rzyst­ka kuca, aby po­pa­trzeć. SZCZUR ŻA­RŁACZ BIA­ŁY (na­zwa­ny tak po tym, jak pew­ne­go razu pró­bo­wał od­gry­źć Twi­go­wi pa­lec) od­po­wia­da spoj­rze­niem. Przy jego szyi wi­dać przy­cze­pio­ną za po­mo­cą sznur­ka ogrod­ni­cze­go drew­nia­ną, pro­sto­kąt­ną za­wiesz­kę. Ka­me­ra robi zbli­że­nie. Na­pis na za­wiesz­ce sta­je się wy­ra­źny.

BRZMI ON:

TO JA JE­STEM TATĄ

Śro­da, 31 sierp­nia (cd.)

– A to do­pie­ro oso­bli­wy na­pis! – orze­kł Zo­ran.

Obej­rzaw­szy uwa­żnie klat­kę, wró­ci­li­śmy do kuch­ni, gdzie Zo­ran zro­bił go­rącą cze­ko­la­dę. Skry­ta pod znie­sio­ną z góry ko­łdrą Flo­ra jęk­nęła.

– To wszyst­ko, co masz do po­wie­dze­nia? – za­py­ta­ła. – A to do­pie­ro oso­bli­wy na­pis?

– Bo jest oso­bli­wy – po­wie­dział Zo­ran.

– Ktoś nas ob­ser­wu­je i wła­mał się do klat­ki dla szczu­rów! – za­wo­ła­ła Flo­ra. – To do­pie­ro jest dzi­wacz­ne i przy­pra­wia­jące o gęsią skór­kę!

Nie wiem, czy ktoś jesz­cze do­strze­gł, że kącik ust Zo­ra­na drga.

– To by­łeś ty? – za­py­ta­łam.

– Ja? Mia­łbym się zbli­żyć do tego po­two­ra?

– W ta­kim ra­zie kto? – za­py­ta­ła ostro Jas, a Twig po­wtó­rzył: „Kto, kto, kto?”.

Po­go­da się zmie­ni­ła i przez cały dzień pa­dał deszcz, ale czu­wa­li­śmy na zmia­nę przy klat­ce, na­wet Flo­ra, któ­ra ku­li­ła się pod pa­ra­so­lem, owi­ni­ęta ko­cem, z ko­lej­nym kub­kiem go­rącej cze­ko­la­dy i ksi­ążką. Oświad­czy­ła, że bar­dzo chcia­ła­by zła­pać tego ta­kie­go i owa­kie­go, któ­ry nas szpie­go­wał, i dać mu do wi­wa­tu. To jej sło­wa. Brzmia­ła jak bab­cia.

I oczy­wi­ście nie zo­ba­czy­li­śmy tego szpie­ga.

Na­stęp­ne­go dnia mu­sie­li­śmy wra­cać do szko­ły. Ta per­spek­ty­wa nie cie­szy­ła mnie ani tro­chę. Tata za­wsze mówi, że wszyst­ko jest mo­żli­we. Być może w tym se­me­strze będzie ina­czej, ale ja­koś w to wąt­pi­łam.

Czwar­tek, 1 wrze­śnia

W szko­le od śmier­ci Iris to ja je­stem cie­niem. Prze­śli­zgu­ję się ko­ry­ta­rza­mi – od ape­lu na lek­cję, od lek­cji na prze­rwę i zno­wu na lek­cję, i nikt mnie nie wi­dzi, nikt ze mną nie roz­ma­wia. Lu­dzie, któ­rzy mnie zna­ją od pod­sta­wów­ki, lu­dzie, z któ­ry­mi si­ka­łam w dmu­cha­nych ba­se­nach i któ­rzy sma­ro­wa­li mi bu­zię kre­mem z tor­tu – pisz­czą na swój wi­dok i wpa­da­ją so­bie w ra­mio­na, chi­cho­czą i szep­czą, ale mnie nie do­strze­ga­ją i wiem, że nic się nie zmie­ni­ło.

Dziś rano przez chwi­lę sądzi­łam, że może będzie ina­czej. Na ape­lu na­po­tka­łam spoj­rze­nie Dodi Car­tw­ri­ght i by­łam prze­ko­na­na, że mnie za­uwa­ży­ła – wi­dać to było po ta­kim jak­by częścio­wym kiw­ni­ęciu gło­wą, pra­wie uśmie­chu. A po­tem, pod­czas pierw­szej lek­cji, czy­li an­giel­skie­go, za­mie­rza­łam usi­ąść z tyłu pod oknem, kie­dy Dodi prze­mknęła obok i za­jęła moje miej­sce. Pró­bo­wa­łam coś po­wie­dzieć. Za­sta­na­wia­łam się, co by zro­bi­ła Flo­ra, i chcia­łam rzu­cić: „Hej, Car­tw­ri­ght, spa­daj, to moje krze­sło”, ale z mo­ich ust nie wy­do­sta­ły się żad­ne sło­wa, a na­wet gdy­by, to i tak nic by to nie dało, bo do tego cza­su Dodi ota­czał już wia­nu­szek ko­le­ża­nek słu­cha­jących jej nada­wa­nia o wa­ka­cjach we Wło­szech, Hisz­pa­nii czy gdzieś tam. Dla­te­go ze­bra­łam się i usia­dłam w je­dy­nej wol­nej ław­ce, z przo­du kla­sy, za­raz obok ław­ki Jake’a Ly­al­la, któ­ry musi tam sie­dzieć, bo na­uczy­cie­le chcą mieć go na oku. Spał, więc nie mógł się do mnie ode­zwać, na­wet gdy­by chciał, a przy­pusz­czal­nie wca­le tak nie było.

An­giel­skie­go uczy nas pan­na Fo­un­dry, któ­ra jest sza­lo­na na­wet jak na stan­dar­dy szko­ły Cla­ren­don. Dzi­siaj owi­ni­ęta była ozdo­bio­ną ko­ra­li­ka­mi chu­s­tą, któ­ra si­ęga­ła jej do ko­stek. Ka­za­ła na­zy­wać się An­theą i pró­bo­wa­ła nas zwer­bo­wać do świ­ątecz­ne­go przed­sta­wie­nia Gru­py Te­atral­nej Cla­ren­don.

– W tym se­me­strze zaj­mie­my się ba­śnia­mi bra­ci Grimm! – oznaj­mi­ła.

Twa­rze wszyst­kich po­zba­wio­ne były wy­ra­zu.

– Ja­kich bra­ci? – ziew­nął Jake.

– Kró­lew­na Śnie­żka! Jaś i Ma­łgo­sia! Czer­wo­ny Kap­tu­rek! – za­wo­ła­ła pan­na Fo­un­dry.

– O czym ona mówi? – za­py­tał Tom My­ers.

– O Ja­co­bie i Wil­hel­mie Grim­mach – wy­ja­śni­ła Hat­tie Ver­ney, czym po­twier­dzi­ła, że w kla­sie dzie­wi­ątej będzie taką samą ku­jon­ką, jak w ósmej. – Ra­zem ze­bra­li i opu­bli­ko­wa­li po­nad dwie­ście po­dań lu­do­wych, z któ­rych nie­któ­re zna­my dzi­siaj dzi­ęki di­sne­jow­skim ad­ap­ta­cjom.

Tom się skrzy­wił. Pan­na Fo­un­dry uda­wa­ła, że tego nie wi­dzi.

– Jak za­wsze Gru­pa Te­atral­na Cla­ren­don za­pra­sza w swo­je sze­re­gi uczniów miej­sco­wych szkół. Dro­ga Blu­ebell, czy Flo­ra we­źmie udział w tym świ­ątecz­nym przed­sta­wie­niu?

Cres­si­da Tay­lor, któ­ra jest naj­lep­szą przy­ja­ció­łką Dodi, za­chi­cho­ta­ła i po­wtó­rzy­ła moje imię, jak­by było naj­bar­dziej idio­tycz­nym na świe­cie. Bo było.

– Pew­nie tak, pro­szę pani – wy­du­ka­łam.

Flo­ra bra­ła udział w tych przed­sta­wie­niach, prak­tycz­nie od­kąd na­uczy­ła się cho­dzić. Ma­rzy o tym, aby zo­stać od­kry­tą, rzu­cić szko­łę, wy­stąpić na West En­dzie, a po­tem tra­fić na Broad­way.

– Moja dro­ga, mów mi An­thea.

– An­the­aaaaa – ode­zwał się Tom, a pan­na Fo­un­dry po­now­nie go zi­gno­ro­wa­ła.

– A ty, ko­cha­na? – za­py­ta­ła. – We­źmiesz udział w prze­słu­cha­niu?

– Co, ona? – za­py­ta­ła szy­der­czo Cres­si­da.

– Nie, pro­szę pani – bąk­nęłam.

An­thea wy­gląda­ła jed­no­cze­śnie na za­nie­po­ko­jo­ną, smut­ną i roz­cza­ro­wa­ną.

*

Tata mówi, że mo­żna albo być ofia­rą, albo ni­g­dy się nie pod­da­wać. I że ma na­dzie­ję, że za­wsze będzie­my na­le­żeć do tej dru­giej ka­te­go­rii, ale nim na­de­szła prze­rwa na lunch, mia­łam dość. Nie za­mie­rza­łam dać Cres­si­dzie i Dodi sa­tys­fak­cji i jeść w po­je­dyn­kę. Nie­trud­no było się wy­mknąć z gru­pą uczniów ostat­nich klas. Wi­ęk­szo­ść nie zwró­ci­ła na mnie uwa­gi, z ko­lei po­zo­sta­li ja­koś tak się wo­kół mnie roz­mie­ści­li, że dy­żu­ru­jący na­uczy­ciel nic nie za­uwa­żył. Tyle że nie mia­ło to wi­ęk­sze­go zna­cze­nia, bo to była ma­da­me Gil­bert.

Zja­dłam zupę z chle­bem i ma­słem w ka­fej­ce Home Swe­et Home bli­sko Por­to­bel­lo Road. Była pe­łna ma­tek z wóz­ka­mi, ro­bot­ni­ków w kom­bi­ne­zo­nach i lu­dzi w oku­la­rach w czar­nych opraw­kach, czy­ta­jących na iPa­dach. Przy la­dzie dy­szał bar­dzo sta­ry la­bra­dor. W ra­diu le­cia­ła sta­cja Ca­pi­tal, a całe wnętrze prze­si­ąk­ni­ęte było za­pa­chem fry­tek, kawy i mo­kre­go psa. Nikt nic do mnie nie mó­wił, ale nie szko­dzi, tak mia­ło być.

Kie­dy wró­ci­łam, ma­da­me Gil­bert ko­ńczy­ła wła­śnie pa­lić pa­pie­ro­sa. Nie po­win­nam opusz­czać te­re­nu szko­ły, ale ona z ko­lei nie po­win­na pa­lić, więc tyl­ko na mnie spoj­rza­ła i mach­nęła ręką, da­jąc mi znać, bym we­szła. Na ma­te­ma­ty­ce po­wta­rza­li­śmy roz­kła­da­nie na czyn­ni­ki pierw­sze. Nud­ne, ale ła­twe jak nie wiem. Prze­spa­łam całą lek­cję, a pan For­syth (vel pan Mat­ma) na­wet tego nie za­uwa­żył.

Mó­wi­łam już. Zu­pe­łnie nie­wi­dzial­na.

Czwar­tek, 1 wrze­śnia / pi­ątek, 2 wrze­śnia: śro­dek nocy

Sie­dzę na pła­skim da­chu pod oknem mo­je­go po­ko­ju i strasz­nie mi zim­no.

Pod­czas ko­la­cji (kie­łba­ski i pu­ree ziem­nia­cza­ne – Zo­ran nie po­tra­fi ugo­to­wać ni­cze­go in­ne­go i jest ura­żo­ny, je­śli ktoś na­rze­ka) Twig oświad­czył, że po­win­ni­śmy ob­ser­wo­wać szczu­ry ca­ło­do­bo­wo. Jego sło­wa. I że mamy szczęście, że od ostat­nie­go razu nie wy­da­rzy­ło się nic wi­ęcej. Jas za­py­ta­ła, co z cza­sem, kie­dy je­ste­śmy w szko­le, na co Twig od­pa­rł, że wte­dy straż może pe­łnić Zo­ran. Zo­ran po­wie­dział, że on też musi cho­dzić na za­jęcia i nie może sie­dzieć tu cały dzień i cze­kać, aż wró­ci­my, i że ma do na­pi­sa­nia pra­cę na­uko­wą, i czy o tym nie wie­my? Jas od­pa­rła, że nie, nie wie­dzia­ła, a po­tem Twig za­py­tał, co będzie w cza­sie, kie­dy śpi­my.

– Ostat­nim ra­zem przy­sze­dł w nocy – do­dał.

– Był tu tyl­ko raz – ode­zwa­ła się Flo­ra. – No i to może być ona.

– To wca­le nie ozna­cza, że zno­wu się nie zja­wi, i za­ło­żę się, że zro­bi to wte­dy, kie­dy będzie­my w łó­żkach.

– Nie mo­że­cie czu­wać przez całą noc – oświad­czył Zo­ran. – Ka­te­go­rycz­nie za­bra­niam.