Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Na długo zanim zeszliśmy z drzew, ogień już się na nie wspinał
W ciągu ostatnich 100 lat na naszej planecie występuje coraz więcej ogromnych i drobnych pożarów. Choć ogień towarzyszy nam od tysięcy lat – kształtował cywilizację, kulturę, a bardzo możliwe, że również nasz mózg, to wciąż pozostaje niestabilnym źródłem energii, które w każdej chwili może się wymknąć spod kontroli.
Tak stało się w maju 2016 roku. Fort McMurray, będący centrum kanadyjskiego przemysłu naftowego, spłonął doszczętnie. Pozornie niewinny pożar lasu zamienił się w katastrofę, która stopiła samochody, zamieniła całe osiedla w ogniste bomby i zmusiła 88 000 osób do ucieczki.
Przez pryzmat tej apokaliptycznej pożogi – leśnego odpowiednika huraganu Katrina – John Vaillant ostrzega, że nie był to odosobniony przypadek, lecz szokująca zapowiedź tego, na co musimy się przygotować w coraz gorętszym i łatwopalnym świecie. To nie jest planeta, jaką zastaliśmy. To całkiem nowe miejsce – planeta ognia, którą sami stworzyliśmy.
„Czas ognia” i „czas człowieka” to w pewien sposób synonimy. Jak słusznie zauważa John Vaillant, jesteśmy bliskimi krewnymi ognia. Podobnie jak on spalamy paliwo i wytwarzamy ciepło. I będziemy płonąć tak jasno i gorąco, jak tylko się da, póki całkowicie nie wygaśniemy. Książka „Czas ognia” nie jest więc historią ognia – jest historią gatunku, któremu wzniecony przez niego pożar wymknął się spod kontroli. W 2024 r. świat stracił największą ilość lasów w historii, a po raz pierwszy główną przyczyną były pożary. „Czas ognia” już nadszedł. Pora na lekturę.
Szymon Bujalski, dziennikarz dla klimatu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału:Fire Weather. A True Story from a Hotter World
Copyright © 2023 by John Vaillant Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Sławomir Królak, 2025
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak
Marketing i promocja: Agata Gać
Redakcja: Anna Strożek
Korekta: Agata Tondera, Magdalena Mierzejewska
Łamanie: Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i strony tytułowe: Ula Pągowska
Fotografia na okładce: Mark Blinch / Reuters / Forum
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68479-63-8
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 [email protected],www.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Narodowy Instytut Meteorologii wydaje „Ostrzeżenia przed zagrożeniem pożarowym”, gdy warunki pogodowe i paliwowe mogą prowadzić do gwałtownego lub drastycznego wzrostu niekontrolowanej aktywności pożarowej.
W tym długim łańcuchu przyczyn i skutków żadnego pojedynczego faktu nie należy rozpatrywać z osobna1.
ALEXANDER VON HUMBOLDT
Pewnego skwarnego majowego popołudnia 2016 roku, w odległości ośmiu kilometrów od miasta Fort McMurray w stanie Alberta, nowo powstałego ośrodka przemysłu petrochemicznego, rozgorzał początkowo skromny, pełgający i sycący się tlenem pożar, który jednak począł się gwałtownie rozprzestrzeniać, obejmując wkrótce teren pobliskiego lasu mieszanego, w którym od dziesięcioleci nie widywano ognia. Pożar ten, trzymając się z dala od innych, zaczął się zachowywać podobnie do większości spowodowanych przez człowieka pożarów w ich pierwszych godzinach: niepewnie torował sobie drogę od źródła zapalenia przez trawy, ściółkę leśną i warstwy martwego listowia – raczkując niczym niemowlę. Paliwo, które napotykał, w połączeniu z pogodą, miały zadecydować o postaci, jaką następnie przybierze: czy przerodzi się w pożar pełzający, tlący się na poziomie gruntu, ale skazany na zduszenie w ciężkiej rosie chłodnej i bezwietrznej wiosennej nocy, czy też w coś większego, trwalszego i bardziej dynamicznego – pożogę, która obróci noc w dzień, a dzień w noc, w nieokiełznany sposób pochłaniającą wszystko na swej drodze i naginającą świat do własnej woli.
Choć sezon pożarowy jeszcze się nie zaczął, załogi z Oddziału Straży Pożarnej Ministerstwa Leśnictwa i Rolnictwa Alberty postawiono już w stan pogotowia. Gdy tylko dostrzeżono dym, natychmiast wysłano na miejsce oddział strażaków, wspierany przez helikopter i samoloty gaśnicze. To, co ukazało się oczom ratowników, którzy przybyli na miejsce jako pierwsi, było wstrząsające: zanim dotarł tam helikopter z bombą wodną, całą okolicę spowijały już kłęby czarnego dymu, co świadczyło o niebywałym natężeniu pożaru. Mimo błyskawicznej interwencji strażaków pożar zajmujący początkowo obszar 4 akrów w ciągu dwóch godzin objął 150 akrów. Pożary na ogół słabną w nocy, gdy powietrze się ochładza, a rosa osiada, ale w tym przypadku do południa następnego dnia ogień objął prawie 2000 akrów. Jego gwałtowne rozgorzenie i rozprzestrzenienie się zbiegło się w czasie z kolejnymi rekordami temperatury na subarktycznym obszarze Ameryki Północnej, która 3 maja osiągnęła szczytową wartość 32°C tam, gdzie temperatury zwykle utrzymują się na poziomie 15°C. Tego wtorkowego dnia zwykle przeciwdziałająca zadymieniu i wiatrom inwersja zanikła, a siła wiatru wzrosła do 37 kilometrów na godzinę. Potwór zdołał przeskoczyć rzekę Athabaska.
W ciągu kilku godzin Fort McMurray został opanowany przez lokalny kataklizm, przez wiele kolejnych dni przepędzający przez miasto kolejne pożogi, od krańca do krańca. Do fundamentów wypalił całe dzielnice, spowijając je olbrzymim pirocumulusem – chmurą typową dla wybuchu wulkanu. Tego rodzaju napędzany ogniem układ pogodowy był na tyle rozbudowany i potężny, że wywoływał wiatry wiejące z siłą huraganów oraz błyskawice, które wzniecały kolejne pożary w odległości wielu kilometrów. Niemal 100 tysięcy osób zostało zmuszonych do opuszczenia swych domów podczas największej i najszybszej jednodniowej ewakuacji w historii współczesnych akcji gaśniczych. Przez całe popołudnie telefony komórkowe i kamery samochodowe rejestrowały obywateli ciskających przekleństwa, pogrążonych w modlitwie i rozpaczających nad tym, co się stało, jednocześnie próbujących uciec z unicestwiającego wszystko wokół świata, w którym pięści żaru waliły w okna, z nieba lały się płomienie, a powietrze ożywało z rykiem pożogi. Wybór, przed którym stawano tego dnia, był równie prosty, co okrutny: Teraz albo nigdy.
Tydzień później skala zniszczeń spowodowanych przez ogień przywodziła na myśl krajobraz po wybuchu nuklearnym: żywioł pozostawił po sobie nie tyle jakieś „szkody”, ile całkowite spustoszenie. Jeden z miejscowych urzędników, próbując wyrazić to, co ujrzał podczas oględzin następstw tego pożaru, stwierdził: „Co zastajesz w miejscu, w którym kiedyś stał dom? Gwoździe. Kolejne piętrzące się stosy gwoździ”1. W wyniku tej pożogi zniszczeniu uległo przeszło 2500 domów i innych budynków mieszkalnych, a tysiące obiektów zostało znacznie uszkodzonych. Spłonęło 5956 kilometrów kwadratowych lasów. Do czasu opublikowania jego pierwszych zdjęć pożar zdążył wyrzucić do atmosfery 100 milionów ton dwutlenku węgla, którego większość pochodziła z płonących samochodów i domów. Pożar w Forcie McMurray, który miał się okazać najkosztowniejszą klęską żywiołową w historii Kanady, gorzał nie kilka dni, ale wiele miesięcy. Całkowite ugaszenie ogłoszono dopiero w sierpniu następnego roku.
Pożary lasów żyją i umierają dzięki pogodzie, ale „pogoda” nie oznacza już tego samego, co oznaczała w 1990 roku, a nawet dekadę temu, a powodem, który rozsławił pożar w Forcie McMurray w kanałach informacyjnych na całym świecie w maju 2016 roku, były nie tylko jego przerażająca skala i gwałtowność, ale także fakt, że z siłą huraganu Katrina, który spustoszył Nowy Orlean, ugodził on bezpośrednio w serce kanadyjskiego przemysłu naftowego wartego wiele miliardów dolarów. Przemysł ten wraz z opisywanym pożarem stanowią skrajny wyraz dwóch trendów utrzymujących się równocześnie przez ostatnie półtora wieku. Wspólnie symbolizują one spiralne sprzężenie gwałtownego pędu do eksploatacji za wszelką cenę złóż węglowodorów z odpowiadającym mu wzrostem emisji gazów cieplarnianych, który na naszych oczach każdego dnia dogłębnie zmienia atmosferę. Wiosną 2016 roku, w połowie najgorętszego roku najgorętszej dekady w historii, światu objawiła się nowa odmiana pożaru.
„Nikt dotąd nie widział czegoś podobnego – oświadczył w krajowej telewizji wyczerpany i pogrążony w żałobie komendant straży pożarnej w Forcie McMurray. – Sposób, w jaki to się dokonało, sposób, w jaki ten pożar się przemieszczał, sposób, w jaki się zachowywał; wszystko to wymaga zmian w podręcznikach”2.
Jeśli w lesie, bez świadków, płonie drzewo...
W Kanadzie pożar to coś więcej niż kwestia czysto filozoficzna. Kanadyjskie lasy stanowią 10 procent całkowitej światowej powierzchni leśnej, a ich rozległe połacie pozostają w znacznym stopniu niezamieszkane. Słowo „rozległy” nie wydaje się jednak najbardziej odpowiednie w kontekście lasów i pożarów w Kanadzie. By uzmysłowić sobie ogrom tego kraju, należałoby wsiąść do samochodu w Great Falls w Montanie i kierować się drogą I-15 do Sweetgrass, na granicy z Kanadą. Po przekroczeniu granicy z Coutts w Albercie należałoby wyzerować licznik w samochodzie i udać się na północ. Następnie rozsiąść się wygodnie w samochodowym fotelu na parę dni. Mając Góry Skaliste po lewej stronie, trasa będzie prowadzić zachodnią krawędzią Prerii, przez Lethbridge, Calgary i Red Deer – krainę pszenicy i hodowli bydła. Po minięciu północnej metropolii Edmonton poczucie osamotnienia na drodze zacznie narastać, znajdziemy się bowiem w otoczeniu rozległych pustkowi surowej subarktycznej prerii – pośród zamarzniętych lub w części podtopionych pól, niemal całkowicie niezdatnych do wypasu bydła.
Na głównej drodze, nie szerszej niż mieszkalna ulica, będzie się mijać wioski z samotnym migającym w oddali z okna światełkiem i stacją benzynową, a kolejne napotka się dopiero po 130 kilometrach. Na wschodzie i zachodzie szutrowe drogi biegną ku zanikającemu punktowi na horyzoncie, a wznoszone przez człowieka budynki pojawiają się coraz rzadziej, niczym przerywnik i niespodzianka. Gdzieś ukaże się ukraiński kościółek wielkości budynku szkolnego, z cebulastą kopułą pokrytą blachą, stojący samotnie pośród smaganego wiatrem pustkowia tak wymarłego, że przywodzi na myśl rosyjski step. Gdzieś mignie nam stodoła, zapadająca się nierówno pod ciężarem 100 lat niedoli, z których co najmniej połowa ściśnięta była w pięści mrozu, na skutek czego ludzie dawno już stąd odeszli. Dalej naszym oczom ukaże się jezioro o powierzchni 4,5 hektara, tak niebywale błękitne, że samo odbicie nieba, choćby było nim niebo Alberty, wydaje się niedostateczne, by uzasadnić charakter tego błękitu. Gdzieś po drodze przekroczymy nieoznakowaną granicę, za którą jelenie ustępują miejsca łosiom, wrony krukom, a kojoty wilkom. Zanim dotrze się do North Star, szeroko rozpostarte przestrzenie, z których słynie Alberta, wypełnią się niskim, mieszanym lasem i moczarami, przypominającymi Syberię. Kiedy zatrzymamy się na kawę w odosobnionym miejscu zwanym Indian Cabins, wstanie kolejny dzień, a licznik w samochodzie zbliży się do 1600 kilometrów, mimo że nadal nie opuściliśmy terenu Alberty.
Tutaj, w śródlądowej subarktyce, rzeczy wydają się przybierać ogromne rozmiary: jeziora mogą być wielkości śródlądowych mórz, a zamieszkujące je pstrągi mogą osiągać masę 45 kilogramów; wielkich rozmiarów dzikie zwierzęta, w tym największe na kontynencie bizony, pod względem liczebności przewyższają populację ludzką. W Parku Narodowym Wood Buffalo, drugim co do wielkości parku narodowym na świecie, znajduje się największa znana ludzkości tama zbudowana przez bobry. Dostrzeżona w 2007 roku za pomocą satelity, okazała się ponad dwukrotnie dłuższa od Zapory Hoovera i wydaje się nieustannie powiększać. W 2010 roku postanowił ją zwiedzić pewien śmiałek z New Jersey o imieniu Rob Mark, rzekomo pierwsza osoba, której się to udało, a ponoć nie poszło łatwo. „Listowie jest tak gęste – opowiadał Mark CBC – że nie widać było niczego z oddali... następnie przechodzi w torfowisko, po którym stąpa się z ogromnym trudem. A potem zmienia się w kompletne bagno”1. Co wyjaśnia powody, dla których tak niewiele osób z zewnątrz odwiedza to miejsce nawet w cieplejszych miesiącach, a zima jest ulubioną porą roku na wyprawy przełajowe w tym terenie. „Komary – dodaje Mark – są tam absolutnie przerażające”.
Jednym z wyjątków od panującego tutaj gigantyzmu są drzewa, których wysokość rzadko przekracza 18 metrów, a wiek – stulecie. Te zmienne pod względem składu lasy mieszane, złożone z sosen, świerków, osik, topól i brzóz, znane są pod zbiorczym mianem borealnych lasów iglastych1*, czyli tajgi. A jeśli tutejszym drzewom zbywa na rozmiarze, liczebnością nadrabiają to z nawiązką. Las borealny, okalający wokół bieguna półkulę północną, stanowi największy z ekosystemów lądowych i obejmuje prawie jedną trzecią całkowitej powierzchni leśnej planety (obszar ten liczy ponad 15 milionów kilometrów kwadratowych, czyli jest większy niż obszar wszystkich 50 stanów USA). Jedna trzecia Kanady, w tym połowa Alberty, pokryta jest lasami borealnymi. Podążając dalej na zachód, przez Góry Skaliste, Kolumbię Brytyjską, Jukon, Alaskę i Cieśninę Beringa aż do Rosji (gdzie znany jest pod nazwą tajgi), las borealny rozciąga się po Skandynawię, a następnie, niezrażony Oceanem Atlantyckim, dociera do Islandii, po czym przenosi się ponownie do Nowej Fundlandii i rozciąga dalej na zachód, by domknąć swój obręb niczym zielony wieniec okalający kulę ziemską2.
Gdy patrzymy na ten obszar borealny od strony drogi, może się wydawać w pełni zalesiony. Jednak ma on charakter przede wszystkim dwuśrodowiskowy, lądowo-wodny, liczy bowiem więcej źródeł słodkiej wody niż jakikolwiek inny biom. Pod tym względem okołobiegunowy las przypomina półkulistą gąbkę pokrytą drzewami, których długie na miliardy kilometrów systemy korzeniowe splatają kontynenty podziemną osnową i wątkami. Choć niezliczone jeziora, stawy, torfowiska, rzeki i strumienie w strefie borealnej nie są rozmieszczone w sposób równomierny jak w Everglades na Florydzie, pełnią podobną funkcję, gromadząc, przechowując, filtrując i przepłukując słodką wodę. W ekosystemie tym żyją miliardy ptaków reprezentujących setki gatunków i nieustannie przemieszczających się w jego obrębie.
Jednym z powodów, dla których drzewa tutaj nie osiągają zbyt wielkich rozmiarów ani nie dożywają sędziwego wieku, jest fakt, że mimo dostępu do wody regularnie są trawione przez pożary. Niejako są do tego stworzone. Na tle pozostałych ekosystemów ten okołobiegunowy las jest najprawdziwszym feniksem: dosłownie odradza się w ogniu, zmuszony zgorzeć po to, by zmartwychwstać, do czego dochodzi całkowicie losowo, co 50–100 lat. Kolosalny biom magazynuje tyle samo (jeśli nie więcej) węgla niż wszystkie lasy tropikalne razem wzięte, a kiedy dosięga go ogień, wybucha niczym bomba węglowa. W Ameryce Północnej epicentrum takich stratosferycznych eksplozji znajduje się w północnej Albercie. Z tego powodu każde miasto, duże czy małe, staje wobec tego samego problemu, wiążącego się z faktem, że domy graniczą bezpośrednio z lasem. A w nim żyją niedźwiedzie, wilki, łosie, a nawet żubry, choć najbardziej niebezpieczną istotą skrywającą się w tych lasach pozostaje ogień. W odpowiednich warunkach wielki borealny pożar lasu może nadciągnąć niczym koniec świata – z rykiem i niepowstrzymany. Jest w stanie ogarnąć tysiące kilometrów kwadratowych lasu, pochłaniając wszystko na swojej drodze i pozostając poza jakąkolwiek kontrolą.
Praktycznie nieznany opinii publicznej, a w ówczesnej dobie niezauważony przez nikogo prócz garstki ludzi, był pożar nad rzeką Chinchaga z 1950 roku, największy, jaki kiedykolwiek odnotowano w Ameryce Północnej. Pożar, który wybuchł w czerwcu na granicy Kolumbii Brytyjskiej i Alberty, rozciągał się na wschód od północnej Alberty i nie ustawał przez ponad cztery miesiące. Objął przeszło 16 tysięcy kilometrów kwadratowych lasu (teren mniej więcej dorównujący obszarowi stanów Connecticut i Rhode Island łącznie lub trzy razy większy od Wyspy Księcia Edwarda). Pióropusz dymu, który powstał w jego wyniku, był tak ogromny, że zasłużył sobie na miano Wielkiego Pióropusza Dymu z 1950 roku3. Rzucany przez niego kolosalny cień, wznoszący się na wysokość przeszło 12 kilometrów aż do poziomu stratosfery4, doprowadził do obniżenia w okolicy średniej temperatury o kilka stopni, powodując przeniesienie się siedlisk ptaków na południe. Spowijając zaś półkulę północną, wywołał osobliwe efekty wizualne, takie jak lawendowe słońce czy błękitny księżyc5, o których wówczas szeroko donoszono. Przed pożarem Chinchaga ostatni raz tego typu efekty w podobnej skali odnotowano po erupcji wulkanu Krakatau w 1883 roku6. Efekty pożaru Chinchaga wywarły tak ogromne wrażenie na Carlu Saganie, że zastanawiał się wręcz nad tym, czy nie przypominają skutków zimy nuklearnej7.
Każdego roku National Oceanic and Atmospheric Administration (NOAA), Narodowy Urząd do spraw Badań Oceanów i Atmosfery, we współpracy z badającymi pożary naukowcami z Kanady i Meksyku wydaje dokument o nazwie North American Seasonal Fire Assessment and Outlook („Północnoamerykański sezonowy raport nt. oceny i prognoz dotyczących pożarów”), w którym próbuje przewidzieć prawdopodobieństwo wystąpienia pożarów na całym kontynencie. Przedstawiona w nim prognoza zawiera między innymi mapy dla każdego miesiąca sezonu pożarowego, oznaczone odpowiednimi kolorami, gdzie czerwony wskazuje na prawdopodobieństwo zwiększonej aktywności pożarowej, a zielony na jego spadek8. Podobnie jak w poprzednim roku miesięczne mapy na rok 2016 miały znacznie więcej koloru czerwonego niż zielonego, a mapa majowa czerwieniła się bardziej niż wszystkie pozostałe: prócz znacznych połaci Meksyku, amerykańskiego Środkowego Zachodu i całego obszaru Hawajów kolor czerwony pokrywał znaczną część południowej Kanady – od terenu Wielkich Jezior aż po Góry Skaliste. Ten ogromny obszar obejmował większość aktywnych pól naftowych Alberty. W centrum tej gorącej strefy, w samym środku lasu, znajdował się Fort McMurray.
Fort McMurray stanowi anomalię na mapie Ameryki Północnej. Położone przeszło 950 kilometrów na północ od granicy z USA i mniej więcej tyle samo na południe od koła podbiegunowego miasto stanowi przemysłową wyspę na oceanie lasów. Gdyby nie ropa naftowa, ta część Alberty pod wieloma względami jeszcze bardziej przypominałaby Syberię: pozostaje słabo zaludniona; jej rzeki niczym igły kompasu wskazują w kierunku Oceanu Arktycznego; drzewa są tutaj niskie, raczej młode i podatne na pożary. W 2016 roku Fort McMurray i okalające go osady zamieszkiwane były przez międzynarodową populację liczącą prawie 90 tysięcy osób, żyjącą w 25 tysiącach domów i budynków, od przyczep kempingowych i kondominiów po McMansions i apartamenty w wieżowcach z betonu. Tamtejszy „obszar usług miejskich”, objęty zbiórką i wywózką śmieci oraz ochroną przeciwpożarową, rozciąga się na 100 kilometrach kwadratowych terenu poprzecinanego strumieniami i wąwozami, dodatkowo rozdzielonego przez dwie główne rzeki i dwa dopływy. Wspólnie okalają one i oplatają miasto niczym wijące się ramiona ośmiornicy.
Rozproszona w tej przestrzeni, zakwaterowana w tymczasowych „obozach” pozostaje dodatkowo populacja licząca około 50 tysięcy robotników, których liczba wzrasta albo spada wraz z wahaniami cen ropy naftowej, tempem rozwoju i cyklami rutynowej konserwacji w zakładach przetwórczych. Jak ujął to jeden z długoletnich mieszkańców tego miasta: „Nie jesteśmy niczym więcej jak kolonią koncernów naftowych”9. Kanada jest czwartym co do wielkości producentem ropy naftowej na świecie i trzecim pod względem jej eksportu. Prawie połowa całego amerykańskiego importu ropy naftowej – około 4 milionów baryłek dziennie2* – pochodzi właśnie stamtąd, a objętość ta odpowiada pojemności jednego bardzo dużego tankowca ropy naftowej, transportowanej co dwadzieścia cztery godziny. Z tej ogromnej ilości prawie 90 procent pochodzi z Fortu McMurray10.
Mimo że Fort McMurray, poza Kanadą i branżą przemysłu petrochemicznego, pozostaje miejscem praktycznie nieznanym, w ciągu ostatnich dwóch dekad urósł do rangi czwartego co do wielkości miasta w północnoamerykańskiej subarktyce – po Edmonton, Anchorage i Fairbanks. Pod względem nadgodzin i zarobków jest to bez wątpienia najciężej pracująca i najlepiej opłacana gmina na kontynencie. W 2016 roku, dwa lata po dziesięcioletnim boomie zakończonym nagłym spadkiem światowych cen ropy naftowej, mediana dochodu gospodarstwa domowego nadal wynosiła tam niemal 200 tysięcy dolarów amerykańskich rocznie11. Fort McMurray przez lata zyskał kilka przydomków, a jednym z nich jest Fort McPieniądza.
Trzeci maja 2016 roku dla każdego zaczął się inaczej, ale w Forcie McMurray skończył się tak samo. Dla Shandry Linder zaczął się od wiosennego święta. Linder była doradczynią do spraw stosunków pracy, zatrudnioną przez Syncrude (skrót od angielskiego synthetic rude oil – „syntetyczna ropa naftowa”), przedsiębiorstwo stanowiące ostoję lokalnej gospodarki. W firmie tej zatrudniony był również mąż Shandry, Corey, inżynier, podobnie jak wielu ich przyjaciół. Linderowie pracowali w siedzibie głównej, znajdującej się w kompleksie Mildred Lake, oddalonej o pół godziny jazdy na północ od miasta. Do 2016 roku Shandra Linder, pracująca tam od prawie 20 lat, nazywała „Fort Mac” swoim domem. Linder, blondynka z fryzurą na chłopczycę, to kobieta wysportowana, życzliwa dla ludzi i niecierpiąca idiotów. Nie ma w tym nic dziwnego, gdy pozna się ją osobiście i gdy wiadomo już, czym się zajmuje, ale dla osoby z zewnątrz widok tak zadbanej osoby, w dodatku kobiety, w odległym, przemysłowym i buzującym testosteronem mieście może wydać się nieco zaskakujący. Na „zakładzie” (jak na ogół się określa każdą kopalnię lub inne miejsce pracy związane z ropą naftową w okolicach Fortu McMurray) stosunek liczby mężczyzn do kobiet wynosi około 25 do 1. Do pracy Linder ubiera się należycie: minimalny makijaż, wysoki kołnierzyk, ciemne spodnie, żadnych szpilek, wyłącznie płaskie obuwie – odpowiednie do wsiadania i wysiadania z ciężarówek czy SUV-ów – strój idealny do pracy w świecie pracujących mężczyzn. Linder emanuje spokojem i pewnością siebie, po części dlatego, że praca w pełnym wymiarze godzin w Syncrude lub dla jej większego odpowiednika, koncernu Suncor, sprawia, że urastają oni do rangi zaufanych i w najwyższym stopniu pewnych pracowników. Zatrudnienie w koncernach, na północy, jest odpowiednikiem zatrudnienia w Exxon lub Shell, a poczucie bycia w ten sposób wyróżnionym unosi się w tutejszym powietrzu niczym feromon. Jak ujął to jeden z pracowników: „Ja jestem Syncrude, ty nie”. Przedstawiciele handlowi i operatorzy maszyn swoje znaczki firmowe noszą dumnie jak barwy jakiejś zwycięskiej drużyny sportowej, nawet gdy idą do baru, gdzie podczas ostatniego boomu pysznili się nimi przed obecnymi tam kobietami niczym barwnym obfitym upierzeniem. Porównywalna do platynowej karty maklera giełdowego, noszona w widocznym miejscu odznaka firmowa już na pierwszy rzut oka zdradza sześciocyfrową pensję, pięciocyfrową cenę prywatnego samochodu, czterocyfrowy budżet na imprezy, nie wspominając o fachowości. Firma ta, określana również mianem „Właściciela” lub „Matki Syncrude”, oczekuje jednak od pracowników wiele w zamian: podobnie jak na Wall Street czy w Dolinie Krzemowej pracuje się tu do późna i w weekendy, co jest nieodłącznym elementem zatrudnienia. Ale właśnie na tym zarabia się pieniądze: w Forcie McMurray najlepszym czasem do pracy są nadgodziny.
Shandra Linder dostrzegła już pióropusz dymu wznoszący się na południowy zachód od miasta, nie mógł on przecież ujść niczyjej uwadze. Utrzymywał się w tym miejscu na horyzoncie od kilku dni, przybierając coraz to inną postać, w szarościach i brązach, omiatany wiatrem niczym unoszący się w powietrzu olbrzymi kalafior, który wyrósł pośród lasu w pewne niedzielne popołudnie. Od tego czasu nieustannie się powiększał, ale wciąż trzymał z dala, w odległości wielu kilometrów, i nie był odosobniony. W weekend Linderowie gościli przyjaciół, którzy zostali ewakuowani z powodu kolejnego pożaru, który wybuchł w pobliżu nowego osiedla Stonecreek na północ od centrum miasta. Jak na ironię, w niedzielę 1 maja pili koktajle na tarasie domu w Timberlea, dzielnicy mieszczącej się na wzgórzach na północ i zachód od centrum miasta. Wznosili toasty, ustawili też zieloną miniaturową fontannę z butelek i robili zdjęcia wielkiego pióropusza potężniejącego nad rzeką, jak gdyby był to zachód słońca albo tęcza. Spędzając czas w miłej atmosferze, zjedli kurczaka z ryżem – życie w Forcie McMurray było dobre. Ich przyjaciele wrócili do domu następnego dnia.
Służby leśne dotarły już przecież na miejsce i miały się wszystkim zająć: piechota na ziemi, samoloty gaśnicze w powietrzu. Zdaniem Linderów i ich gości cokolwiek się tam wydarzyło, zostało już opanowane. W końcu tym właśnie zajmują się ludzie w Forcie McMurray. W niewielu regionach dokonuje się równie ostrej autoselekcji jak w północnej Albercie, a Fort McMurray dobiera sobie tylko twardzieli, żądnych przygód graczy zespołowych, silnie zmotywowanych do robienia tego co należy i bezwzględnych w osiąganiu w tym sukcesu. Dotyczy to również strażaków walczących z pożarami, a załogi służb ochrony lasu Alberta Forestry, strzegące terytorium rozciągające się od wysokich traw prerii i parków po Góry Skaliste i lasy borealne, uchodzą za jedne z najlepszych na świecie. Niektórzy z ich członków sami siebie uważają po prostu za najlepszych. Z pewnością na początku maja było jeszcze nieco za wcześnie na pożary, na brzegach rzek wciąż zalegały bloki lodu wielkości samochodu, a niektóre jeziora jeszcze nie zdążyły rozmarznąć. Poza tym nie było to nic nowego. Każdej wiosny i lata pożary zasnuwają dymem tutejszy horyzont – jest on po prostu nieodłączną cechą borealnego krajobrazu. Jak niemal jednogłośnie stwierdzą Shandra i Corey Linderowie, „Dzieje się tak co roku”12 – co do pewnego momentu było prawdą.
Jednak w głębi lasu, poza zasięgiem wzroku, wszystko było już inne. Poziom zimowych opadów śniegu utrzymywał się znacznie poniżej średniej przez dwa lata z rzędu i chociaż na północy trwała jeszcze wczesna wiosna, liście i szyszki trzeszczały już pod stopami tak jak późnym latem. Mimo niespotykanych zwykle w tym sezonie upałów oraz faktu, że w ten sam weekend w mieście wybuchło pięć różnych pożarów, wśród mieszkańców Fortu McMurray trudno było zauważyć jakiekolwiek oznaki niepokoju. Zwłaszcza jeśli wstało się o świcie 3 maja, tak jak Shandra Linder, i ujrzało się niebo tak świeże, czyste i pełne letniej obietnicy. Blask tego poranka był wyjątkowy nawet jak na północną Albertę. Dlatego po porannym spacerze z psem, wysłaniu paru maili, wypiciu kawy i wypaleniu papierosa oraz wzięciu prysznica Linder zrobiła coś, czego nie robiła od dawna: wyciągnęła z szafy swój ulubiony granatowy komplet ze spódnicą, dobrała do niego buty na średnim obcasie, a skarpetki zostawiła w szufladzie. Tak ubrana wyruszyła do pracy w siedzibie Syncrude w Mildred Lake. W garażu stało kilka samochodów do wyboru; zgodnie ze swoim ubiorem i nastrojem Linder wybrała ten, który nazywa pieszczotliwie „maluchem” – czarne porsche, które od sześciu miesięcy nie widziało światła dziennego. Zimy w Forcie McMurray są długie i ciemne, ale ta już się skończyła, nadeszła w końcu wiosna, a Linder znów czuła się piękna i pełna nadziei, jaką napawał sam ten dzień.
Nie była w tym odosobniona – w ciągu ostatnich kilku tygodni jej sąsiedzi również zaczęli się pokazywać na dworze, wraz z wiosennymi kwiatami, które w tym roku zakwitły parę tygodni wcześniej. Płaszcze i buty noszone od października niczym druga skóra zaczęto pakować do szaf i schowków, a podwórka – porządkować po półrocznym zaniedbaniu. Garaże, w których wielu mieszkańców Fortu McMurray spędza aktywnie czas na majsterkowaniu, pośród skrzynek z narzędziami, lodówek z piwem, quadów i niekończących się zajęć, zaczęły się otwierać na świeże powietrze, słońce oraz gości. Ludzie uśmiechali się do siebie na przystankach autobusowych, po czym odwracali twarze ku niebu – niczym słoneczniki lub Rosjanie, gdy ich ciała przypominały sobie o zapomnianym uczuciu dotyku ciepłego słońca na nagiej skórze.
1 A. von Humboldt, A. Bonpland, Essay on the Geography of Plants, Chicago 2009, s. 79. ↩
1 D. Bennett, Alberta Premier Notley to Greet Evacuees; Recalls Early Days of Wildfire, Canadian Press, 31 maja 2016 r. ↩
2 Global News, 9 maja 2016 r. ↩
1World’s Largest Beaver Dam Explored by Rob Mark, CBC News, 19 września 2014 r. ↩
2 H. Corona, World Boreal Forests – Largest Biome Taiga, Boreal Forest, 30 sierpnia 2022 r. ↩
3 C. Tymstra, The Chinchaga Firestorm, s. 67; H. Wexler, The Great Smoke Pall – September 24–30, 1950, „Weatherwise” 3 (1950). ↩
4 Tamże, s. 70. ↩
5 Tamże, s. 72. ↩
6 Tamże, s. 66. ↩
7 Tamże, s. 90. ↩
8 Zob. cpo.noaa.gov/. ↩
9 Wywiad z Rickiem Kirschnerem, 6 lutego 2017 r. ↩
10Crude Oil Export Summary, Canada Energy Regulator, neb-one.gcca. ↩
11Median Total Income of Households in 2015 ($195,656.00 CAD) oraz Census Profile, 2016 Census, Fort McMurray, Alberta, Statistics Canada, www12.statcan.gc.ca/. ↩
12 Wywiad z Shandrą i Coreyem Linderami, 4 listopada 2016 r. (Wszystkie kolejne przytoczenia ich wypowiedzi pochodzą z tego wywiadu). ↩
1* Przymiotnik borealny, oznaczający „północny”, pochodzi od imienia Boreasza, starożytnego greckiego boga wiatrów północnych. ↩
2*Crude Oil Export Summary, Canada Energy Regulator, neb-one.gc.ca. Kanada odpowiada za 40% dziennego importu ropy do USA. Mimo utrzymujących się w świadomości publicznej wyobrażeń na temat znaczenia Arabii Saudyjskiej w tej branży pochodzi z niej obecnie mniej niż 10% całego importu ropy naftowej do USA. Zob. nrcan.gc.ca/. ↩