Czas ognia - Piotr Lipka - ebook

Czas ognia ebook

Piotr Lipka

0,0

Opis

W pożarze schroniska zginęli ludzie. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Przypadek sprawia, że prawda wychodzi na jaw. Wątek kryminalny w opowieści o zwyczajnych ludziach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Lipka

Czas ognia

© Piotr Lipka, 2017

W pożarze schroniska zginęli ludzie. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Przypadek sprawia, że prawda wychodzi na jaw. Wątek kryminalny w opowieści o zwyczajnych ludziach.

ISBN 978-83-8104-572-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Pogorzelisko już dogasało. Budynek starej szkoły, w którym obecnie znajdowało się schronisko dla bezdomnych, przestał istnieć. Z nieba spadały płatki śniegu, było prawie widno. Strażacy dogaszali to, co jeszcze zostało, policjanci nie pozwalali zbliżyć się osobom cywilnym do miejsca zagrożenia. Na śniegu pod starą jabłonką ułożonych było pięć ciał; to ci, którzy nie zdołali uciec, to ci, którzy już nigdy nie będą musieli martwić się o nocleg czy o miskę strawy. Problemy żywych przestały już być dla nich ważne. Na sygnale jeździły karetki z kilku szpitali. Było wielu poszkodowanych, głównie poparzonych. Ból fizyczny mieszał się z tym bólem, który zawiera w sobie żal, rozpacz, pustkę, ale jednym słowem nazwać go nie można. Dla każdego co innego oznacza. Ci, którzy nie byli ranni, stali z narzuconymi na siebie kocami, pili ciepłą herbatę, wzmacniani życzliwie przez okolicznych mieszkańców zarówno tym wrzątkiem, jak i ciepłym słowem. Nie do wszystkich jednak docierały słowa. Panowały szok i niedowierzanie. Drewniane elementy budynku wciąż się tliły, swąd spalenizny zdominował powietrze. Strażacy, medycy i policjanci cały czas pracowali przy pogorzelisku. Zaczęli również zjeżdżać miejscowi rajcy, dziennikarze, przybył prokurator. Przywitał go komendant policji, komisarz Marcin Nawrot.

— Ile ofiar? — bez wstępów grzecznościowych zapytał prokurator.

— Pięć, mamy nadzieję, że to ostateczna liczba.

— Jakieś podejrzenia, wnioski? — Prokurator rozglądał się po okolicy.

— Gawliński niech się wypowie, w końcu to jego działka — skomentował wydarzenie komisarz.

Rzeczywiście, Gawliński to szef strażaków i jeżeli ktoś mógł się wypowiadać w sprawie pożaru, to tylko on. Ale nic natychmiast, trzeba wejść do zrujnowanego budynku, a to w tej chwili było niemożliwe. I jak zawsze przy tego typu zdarzeniach nie ma żadnej pewności, czy znajdzie się ślady, które pozwolą odkryć przyczynę rozprzestrzenienia się ognia. Młoda dziennikarka z miejscowej gazety zaczęła się przeciskać w rejon katastrofy. Jeden z policjantów dość łatwo jednak z nią się uporał. Grzecznie oznajmił kobiecie, że oświadczenie będzie później. Dziennikarka postanowiła więc, że porozmawia z pensjonariuszami schroniska. Widok ten był straszny. Ponakrywani kocami siedzieli, stali bądź chodzili. Brudni od ognia i sadzy, dawno przegrani w starciu z losem, teraz jakby otrzymali nokautujący cios od życia.

— Dzień dobry panom — przywitała się dziennikarka — jestem Agnieszka Tatara z „Nowości”. Czy wiecie, co się stało?

Popatrzyli na nią, lecz nie bardzo wiedzieli, o co ta kobieta ich pyta.

— Jak mogło dojść do tego pożaru?

Kręcili głowami, ktoś powiedział: „Nie wiemy”; ktoś inny majaczył jakby był w szoku: „Teraz to już niczego nie mamy”, a jeszcze inny odpowiedział: „I tak niczego nie miałeś”.

Kobieta nie uzyskała odpowiedzi na pytania, ale robiła zdjęcia. W kadrze ujęła budynek i jego mieszkańców, dbając o szczegóły. Jeden z osobników nie miał butów, inny koszuli. Wszystkie braki i wady, całą ich biedę widać było na zdjęciach. Sąsiedzi nieszczęśników przywieźli gar naprędce przygotowanej zupy. Zadbali o nich, chociaż kiedyś, na wieść o tym, że w budynku starej szkoły ma powstać schronisko dla bezdomnych, protestowali. Teraz pomagali tym ludziom tak, jakby chcieli od nich uzyskać przebaczenie. Przyjechał też jeden z pracowników ośrodka, Tomasz Skopiński. Nie wiedział, co powinien zrobić na początku: czy iść do policji, czy do swoich podopiecznych. Stał zszokowany, jakby nie wierzył w to, co widzi. Wreszcie podszedł do niego policjant Marcin Nawrot.

— Cześć, jest pięć trupów, rannych nie wiem nawet ilu.

Skupiński stał niczym posąg.

— A gdzie jest Grzesiu? — spytał wreszcie.

— Jaki Grzesiu?

— Nasz wolontariusz, pełnił dyżur w nocy.

— W szpitalu, też jest poparzony.

Tomasz odszedł od policjanta do wiceprezydenta miasta.

— Gdzie ulokujecie ludzi?

— Na razie w spółdzielni mieszkaniowej, zaraz ich stąd zabierzemy.

Prokurator Zabielski przywołał Nawrota.

— Słuchaj, ci ludzie będą w spółdzielni, mają tam się rozlokować i nie wolno im opuszczać tego terenu, musimy ich przesłuchać.

— Dobra.

Po chwili podjechał autobus, by zabrać pogorzelców. Prócz nich wsiedli do autobusu dwaj mundurowi i pielęgniarka. Kiedy wyjeżdżali, pojawiła się na miejscu ekipa telewizyjna z TVN-u. Zaczęły mnożyć się pytania. Prokurator i policjanci zasłaniali się dobrem śledztwa. Zapowiedzieli, że oświadczenie wydadzą dopiero po opinii strażaków, którzy na razie nie znają przyczyny pożaru. Tomasz wsiadł w samochód i pojechał do szpitala. Prokurator odszukał policjanta Nawrota.

— Przesłuchajcie wszystkich, tych, którzy odjechali autobusem, i tych, co teraz są w szpitalu.

— A pan chce być przy tym, mam czekać na pana?

— Nie, nie ma takiej potrzeby, ale jutro do godziny… powiedzmy dziesiątej chcę mieć u siebie raport. No to powodzenia, cześć.

— Cześć — odpowiedział Marcin Nawrot. Wydał polecenie, aby nikt nie opuszczał spółdzielni, czyli tymczasowego domu. Nawrot miał przeświadczenie, że prokurator już jest przekonany o nieszczęśliwym zrządzeniu losu, a nie o umyślnym podpaleniu, i dlatego sprawę odpuszcza. Tymczasem na miejsce pożaru dotarli dziennikarze z TVP Info i kilku dzienników. Kogo tylko się dało wypytywali o zdarzenie, o ludzi, którzy tu przebywali.

Od lekarza dyżurnego Tomek Skupiński dowiedział się o stan zdrowia pozostałych pensjonariuszy i wolontariuszy, którzy ucierpieli w pożarze. Wielu z nich już zostało przetransportowanych do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Zostali tylko niegroźnie ranni. Kilku z nich, zaraz po opatrzeniu, wypisano. Pewnie poszliby swoją drogą, ale nie mieli ubrań, więc musieli czekać na transport. Wkrótce i ich zawieziono do spółdzielni mieszkaniowej. Tak więc wszyscy pogorzelcy, którzy wyszli cało z opresji, byli w jednym miejscu. Przywieziono im dresy, rozłożono łóżka polowe, przydzielono środki czystości. Znajdowała się tam kuchnia, więc już gotowano pierwszy posiłek. Trzeba przyznać, że dbano o tych ludzi. Nie pozwolono im jednak wychodzić z budynku, bo chciano ich wpierw przesłuchać.

Rozdział II

Nawrot był gliną o ludzkiej twarzy. Sprawę jak najszybciej chciał zamknąć ale nie dlatego, że tak powiedział prokurator. On nie chciał gnębić tych ludzi pytaniami, bardzo im współczuł, jak każdy, kto widział pożar i poszkodowanych. Kilka godzin po tragedii prezydent miasta utworzył sztab kryzysowy. W jego skład wchodzili policjanci, strażacy, służba zdrowia, opieka społeczna. Punktualnie w samo południe spotkali się wszyscy w sali konferencyjnej urzędu miasta. Prócz wymienionych był również prokurator Zabielski.

— Wybaczcie, ale bez grzecznościowych wstępów przejdziemy do konkretów — rozpoczął prezydent Polniak. — Najpierw ustalimy, czy nie było umyślnego podpalenia. Proszę, kolego Gawliński.

— Jak wiecie, ogrzewano budynek piecami kaflowymi. Jeden z tych pieców miał niedomknięte drzwiczki i jakiś żar czy iskra wydostały się z niego.

— Jak pan to stwierdził tak szybko? — zapytał prokurator.

— To było bardzo proste: wszędzie podłoga jest nadpalona, a w pobliżu jednego pieca doszczętnie spalona. Możecie wezwać innych strażaków, ale to strata czasu. To nie katastrofa smoleńska, tu sporów co do przyczyny nie będzie. Inna sprawa, że policja mogłaby ustalić, kto tamtej nocy palił w piecu.

— To trzeba ustalić — zwrócił się prokurator do policjantów.

— Trzeba coś postanowić w sprawie nowego ośrodka dla tych nieszczęśników — odezwała się przedstawicielka opieki społecznej Dorota Dobosz.

— Nie za szybko? — odezwał się prezydent Polniak — na razie mają lokum.

— Tymczasowe — wpadła mu w słowo Dobosz.

— Ważne, że mają opiekę medyczną, dach nad głową i pełną michę — zauważył prezydent, następnie klepnął się dłonią w kolano i znów zaczął mówić: — Trzeba wyjaśnić, po co tu jesteśmy, trzeba ustalić nazwiska ofiar i powiadomić ich rodziny. Dla tych, którzy przeżyli i są w szpitalu i w spółdzielni, zorganizować odzież, to zadanie dla opieki. A o śmierci powiadomi rodziny pan Tomasz, pracownik schroniska. Komisarz Nawrot ustali, kto jest odpowiedzialny za pożar, czyli kto palił w piecu.

Takie pokrótce były zadania. Jednocześnie prezydent uruchomił fundusz, aby te zadania zrealizować. Tomasz Skupiński miał w ręku kartkę z nazwiskami ofiar pożaru. Dowiedział się, że zanim Romuald Poszcz stał się bezdomnym, mieszkał przy Reymonta 9. Dość szybko Skupiński ustalił ten adres, a nawet numer mieszkania. Zapukał do drzwi. Nastąpiła cisza, która świadczyła o nieobecności lokatorów. Zapukał do drzwi naprzeciwko, które otworzyła kobieta mniej więcej siedemdziesięcioletnia.

— Słucham pana — powiedziała, przyglądając się nieznajomemu.

— Dzień dobry, jestem pracownikiem schroniska, które się spaliło.

— To pan pewnie w sprawie Romka, naszego sąsiada.

— Tak, chodzi o Romualda Poszcza.

— I co z nim? Pewnie nie ma gdzie się podziać, a?

— Pan Romuald nie żyje. — Nastąpiła cisza, babcia coś pod nosem mówiła, potem podniosła wzrok na Tomasza.

— Niech pan wejdzie.

Zaprowadziła go do ogromnego salonu, bardzo skromnie umeblowanego. Pośrodku stał okrągły stół, a przy nim staroświeckie krzesła. Kiedy usiedli, kobieta zaproponowała herbatę, lecz Tomek odmówił ze względu na goniący go czas.

— Czy pan Romek ma jeszcze jakąś rodzinę?

— Chyba nie, a nawet na pewno nie. Żona zmarła, dzieci nie mieli, jego rodzice dawno pomarli, rodzeństwa nie miał. Kiedy tu mieszkał, to ja go o to pytałam, ale mówił, że nawet dalszej rodziny nie miał. To po śmierci żony tak się załamał, wie pan, stoczył się. Nie dbał o nic, wszystko przepił. Jak mu brakło, wziął kredyt pod zastaw mieszkania, i przejęli lokal, a Romka na bruk. Ale my jako sąsiedzi nic o kredycie nie wiedzieliśmy, że chodzi o niezapłacony czynsz, i niech pan sobie wyobrazi, że razem z sąsiadami zrzuciliśmy się, a tu się okazuje, że nie o czynsz chodzi.

Babcia pewnie mogłaby jeszcze długo mówić, ale dla Skupińskiego nie miało to wartości, więc grzecznie pożegnał staruszkę. Ustalił, że Romuald Poszcz nie ma nikogo, kto by go pochował i ten obowiązek musi przejąć miasto.

Do spółdzielni, gdzie przebywali teraz przesiedleńcy, pojechał komisarz Nawrot wraz z dwoma innymi młodymi policjantami. Na okoliczność tragedii musieli przesłuchać ludzi. Kiedy wchodzili po schodach, usłyszeli odgłosy kłótni. Dwóch osobników stało naprzeciwko siebie. Jeden z nich, wysoki, z gniewem w oczach, ubliżał ile tylko miał inwencji twórczej niskiemu staruszkowi. Na szczęście między nimi stał posterunkowy, ale choć młody i silny, nie bardzo sobie radził.

— Podpaliłeś, skurwielu, zawsze wiedziałem, że to zrobisz…

— Co tu się dzieje? — Głos Nawrota i widok dwóch umundurowanych ludzi sprawiły, że wysoki już nie rwał się tak do staruszka.

— Zaraz wszyscy będziecie mogli się wypowiedzieć. W pokoju obok z każdym z was sobie pogadamy, a ty będziesz pierwszy. — Nawrot wskazał na wysokiego. — Wszystkie zeznania będziemy nagrywać, a teraz dawać tu tego awanturnika.

Posterunkowy poszedł po wysokiego.

— Imię i nazwisko.

— Wojciech Nowak.

— Mówiłeś, że to ten mały staruszek podpalił, dlaczego?

— Wychodził w nocy na papierosa i palił przy piecu.

— To marny dowód — zauważył komisarz.

— Ale on miał taki zwyczaj, że otwierał piec. A to już stary ramol, wie pan, otworzył i zapomniał zamknąć, iskra wyleciała i po wszystkim.

— No dobra, a czy ten wolontariusz nie powinien mieć dyżuru?

— On spał. Zawsze ktoś z nas był przy biurku, a jak coś się działo, to budził Grzesia.

— A kto był przy tym biurku ostatniej nocy?

— Taki jeden, ja nie wiem, jak on się nazywał, ale jego już nie ma, on nie żyje, a mówiliśmy na niego Pan.

Komisarz sięgnął po papierosa, odpalił, a Nowak patrzył pożądliwym wzrokiem, jak Nawrot zaciąga się dymem.

— Chcesz papierosa?

— Jak pan poczęstuje…

— A teraz powiedz, jak to się stało, że jesteś w schronisku.

— Muszę mówić? Co to panu da, że to powiem?

— Mów, panie Nowak, a wnioski mnie pan zostaw.

— Siedziałem — zaczął niepewnie indagowany i po tym słowie zamilkł.

— No i co dalej?

— Jak wyszedłem z puchy, to nie miałem do czego wracać.

— Mów konkretnie, jak to było.

— Baba sprzedała mieszkanie i poszła z jakimś Niemcem.

— Sprzedała bez twojej wiedzy?

— Zgodziłem się, ale mnie wykiwała, dała trochę kasy i obiecała, że resztę dostanę, jak się wymelduję. Ja się wymeldowałem, a ona miała mnie w dupie. Jak wyszedłem, to mieszkałem u kumpla, miałem te trochę kasy, to było ok, a jak się kasa skończyła, to mnie kopnął w dupę, a ja przez trzy miesiące utrzymywałem jego rodzinę i to wszystko.

— I dlatego jesteś bez dachu nad głową?

— 11 lat.

— A za co siedziałeś?

Nowak zamilkł i wyglądał na przestraszonego.

— To ja ci