Czas korony - Ewa Kassala - ebook + książka

Czas korony ebook

Ewa Kassala

0,0
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wypełnią się przepowiednie? Czy to, co przez wieki zapowiedziały widzące, stanie się rzeczywistością? Ziemie dawnej Polski rozciągają się między Bugiem a Odrą, na północy sięgają Bałtyku. Umiera Mieszko, pierwszy ochrzczony władca tej krainy. Schedę po ojcu przejmuje Bolesław, zgodnie z podpisanym przez ojca Dagome Iudex. To początek opowieści o czasie zwieńczonym uzyskaniem korony - Chrobry zostaje pierwszym koronowanym władcą Polski. Nadejście chrześcijaństwa zmienia świat dawnych wierzeń. Powstają katedry i kościoły, mianowani są kolejni biskupi, coraz więcej ludzi przyjmuje chrzest. Czy jednak Perun, Weles, Mokosz i inni bogowie ustąpią? Czy żercy, strażniczki Bogini, wiedźmy, widzące, wojownicy i wojowniczki starych bogów, zrezygnują z wiary przodków? Panowanie Bolesława to walka o władzę, konflikty między starą a nową wiarą , czas strachu, bólu, intryg, zdrad, zbrodni, nienawiści i nieustających wojen, ale także pięknych uniesień i wielkich miłości, często trwalszych niż czas. Jaki był ten okres z perspektywy kobiet? Jak mogły postrzegać go cztery kolejne żony władcy, jego nałożnice, siostry, córki, a przede wszystkim główne bohaterki tej powieści: kapłanki, wojowniczki, widzące, strażniczki, wiedźmy, które mieszkały na Świętej Wyspie i potrafiły komunikować się za pośrednictwem żywiołów? Jak widziały ten czas tkaczki, medyczki, służki i inne kobiety, które były tu przed nami i - tak jak każda z nas - przenosiły przez czas Wieczny Ogień?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 618

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Czas korony

Copyright © 2025 by Ewa Kassala

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Grafika na okładce: © zolotareva_elina/Adobe Stock

Zdjęcie korony: © Paweł Mazur

Zdjęcie pierścionka na tyle okładki: © Sławoj Dubiel

Zdjęcie autorki: © Grzegorz Sikorski

Pierścionek srebrny z XI wieku, odkryty w 1940 roku na cmentarzysku

w Opolu-Nowej Wsi Królewskiej, fot. ze zbiorów Muzeum Śląska Opolskiego w Opolu

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-8230-975-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025

PROLOG

Szukaj znaków. Zostawimy je. Będą wszędzie. Znajdziesz je w wytworach rąk i dziełach wyobraźni, w pieśniach i modlitwach. Będą wyryte w kamieniu i drewnie, usłyszysz je w szepcie wiatru i rozwijających się kwiatów, w opadających liściach i w śpiewie ptaków. Patrz, słuchaj, dotykaj, czuj. Nasze ślady odnajdziesz w tańcach i księgach, zaklętych splotach materii i w kwietnych wiankach. Drobiny wspomnień będą unosić się w powietrzu, przypomną ci o nas woda i ogień, a ziemia… ziemia, gdy nadejdzie właściwy czas, powie ci jeszcze więcej.

Szukaj znaków. Wypatruj ich. Są wokół ciebie. Czekają, by przemówić.

CZĘŚĆ PIERWSZACZAS ŚWIĘTOŚCI (992–1002)

Opadały mgły zasnuwające Świętą Wyspę. Gdyby ktoś tamtędy właśnie przechodził, nad chramem, kąciną ani nad domami, jeszcze dzień wcześniej zamieszkanymi przez kapłanki, nie ujrzałby unoszącego się z palenisk dymu, nie usłyszałby tak często śpiewanych tam pieśni ani odgłosów codziennej krzątaniny.

Strażniczki zamieszkujące Wyspę zniknęły, nie było śladu łodzi, a przy brzegu nie stała przewoźniczka, jakby wszystko, co istniało w tym miejscu między Gnieznem, Poznaniem, Ostrowem Lednickim i Gieczem od początku świata, rozwiało się z porannymi mgłami, jakby nigdy nie istniało.

Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, nie wierzyli, że Wyspa opustoszała. Szeptali, że to zły znak, bo wraz z kapłankami święte miejsce opuściły boginie. Gdzie teraz przyjdzie im składać dary i prosić o wsparcie odwieczną matkę Mokoszę, gdzie zaniosą dary dla Pani Lasu, gdzie oddadzą hołd Marzannie albo Nyi, no i wreszcie – kto, jeśli na Wyspie nie będzie kapłanek, odczyta obrazy na wodzie i odpowie na pytania, przyglądając się płomieniom Wiecznego Ognia?

Od czasu, gdy książę Mieszko zaprosił na ziemie Polan chrześcijańskich kapłanów i przyjął chrzest, i kiedy pewnej nocy zginął Wielki Żerca, nawet w najświętszym miejscu Piastów – na Świętej Górze w Gnieźnie, nie mieszkała już Nyja. Nowy Bóg przy pomocy swoich kapłanów, z których najważniejszych nazywano episcopi, przegnał stamtąd także Welesa. Wielu twierdziło, że nawet Perun, wciąż jeszcze potężny i rzucający gromami, słabnie i ustępuje pola Bogu, który przybył wraz z niosącymi nową wiarę. W Gnieźnie, w miejscu dawnego ołtarza, wkrótce po śmierci Wielkiego Żercy powstała świątynia, w której śpiewano smutne pieśni i odprawiano nieznane wcześniej na tych ziemiach rytuały. A teraz, gdy zniknęły strażniczki Wiecznego Ognia, opustoszała też Święta Wyspa. To musiał być znak, zły znak! Czyżby bogowie, jeden po drugim, opuszczali swój lud?

Od dnia, gdy kapłanki wyprowadziły się z Wyspy, przez długie lata wielu biło się w piersi, zapewniając, że widzieli je tamtej nocy, jak długim korowodem sunęły na północny wschód, w stronę ziem zamieszkanych przez plemiona Prusów, dokąd jeszcze nie ośmielali się zapuszczać chrześcijańscy misjonarze.

Ludzie opowiadali, że pierwsza kroczyła Sława, Wielka Kapłanka, niosąca w zamkniętym naczyniu Wieczny Ogień. Długa ciemna suknia, rozkloszowana u dołu, powiewała na wietrze, jej głowę zdobiła korona z poroży, a ona sama, mimo że młoda, wspierała się na kosturze ozdobionym srebrnym symbolem władzy. Jak mówili, otaczała ją łuna nieziemskiego światła.

Strażniczki ujrzały przyszłość w Źródle, wiedziały, co czeka Świętą Wyspę, jeśli zostaną. Gdy wielki wódz, książę Mieszko, odszedł do przodków, a jego ciała nie spopielono, jak nakazywał obyczaj, tylko pochowano w kamiennym sarkofagu, skończyła się dla nich gwarancja nietykalności. Niedługo po Mieszku świat opuściła jego siostra, Wielka Kapłanka Mira. Jej następczynią została córka Mieszka, narodzona z jednej z jego kilku żon jeszcze w czasach, gdy był, jak mówili chrześcijanie, pagano. Miała na imię Sława. Mimo że była przyrodnią starszą siostrą Bolesława, nowego władcy, nigdy go nie poznała. Było tak również, a może przede wszystkim dlatego, że Bolesław, syn Mieszka i chrześcijańskiej księżniczki Dobrawy, pierwszy z rodu Piastów ochrzczony tuż po narodzeniu, książę Polan i zjednoczonych plemion, modlił się do nowego Boga, walczył i twardą ręką rządził pod znakiem krzyża. Ponadto przez ostatnie lata najczęściej przebywał w Krakowie, więc mimo że oboje żyli już na świecie na tyle długo, że gdyby chcieli się spotkać, na pewno by im się to udało, ich drogi nigdy się nie zeszły.

Kapłanki prowadzone przez Sławę opuściły Wyspę w jedną noc. Zabrały Wieczny Ogień, aby jak te, które robiły to przed nimi, strzec go i gdy nadejdzie czas, przekazać następczyniom. Na wozach wyłożonych słomą jechały stojące dotychczas na honorowych miejscach w kącinach drewniane posągi bogiń, a także naczynia, materie, dzbany z miodem i kufry wypełnione zgromadzoną przez wieki biżuterią, dirhemami, drachmami, srebrnymi siekańcami i innymi skarbami. Kobiety niosły też pamięć, a w niej Świętą Wyspę, jej przeszłość i magię. Bo Wyspa wcale nie musi być otoczona wodami – trwa, gdzie płonie Wieczny Ogień, który kapłanki od wieków niosą w sercach. Święta Wyspa jest zawsze tam, gdzie są te, które przenoszą przez czas Wieczny Ogień.

***

– Uciekajcie, uciekajcie! Nadciągają!

– Ratuj się kto może!

– Do lasu, uciekajcie do lasu!

– Nadchodzą!

Ludzie Bożydara nie znali litości. Napadali opola i zabierali wszystkich, kto żyw i nadawał się na sprzedaż. Tych, którzy się opierali lub próbowali walczyć, a także niedołężnych, starych i dzieci zbyt małe, by przeżyć daleką drogę, zabijali. Mówili o nich „niepotrzebni”, bo w marszu byliby obciążeniem, a na targu nic by za nich nie dostali.

Prusów można było najeżdżać niemal bezkarnie. Byli paganis, a dla takich nikt nie miał litości, szczególnie że można było za każdą i każdego z nich, jeśli byli zdrowi i silni, dostać nawet i cztery dirhemy. Byli to ludzie piękni i rośli, o jasnych włosach i oczach, zdrowych zębach i twardych mięśniach, ale dzicy. Ich odzienie stanowiły, w zależności od pory roku, proste, własnoręcznie przez nich tkane i upinane lub wiązane materie oraz skóry zwierząt. Modlili się do słońca i księżyca w świętych gajach, czcili żywioły, rozmawiali ze zwierzętami, prawie nadzy tańczyli przy ogniskach, do utraty tchu prosząc bogów o deszcz, urodzaj lub inne błogosławieństwa, mieli wytatuowane ciała, żyli w gromadach i nie zważali, czyje dziecko pochodzi od którego ojca, bo wychowywali je wspólnie. Idąc do walki, malowali twarze i – co dla chrześcijan było szczególnie odrażające – składali bogom w ofierze swoich pobratymców, a oni i ich rodziny uważali to za zaszczyt i wyróżnienie.

Na takie właśnie tereny, dokąd nie odważali się zapuszczać nawet najdzielniejsi misjonarze, wyprawiali się na łowy ludzie Bożydara.

Ze sprzedaży niewolnych czerpali zyski i Mieszko, i jego ojciec Siemomysł, ojciec Siemomysła Lestek i ojciec Lestka Ziemowit, a także – ale w taki sposób, żeby zanadto nie rzucało się to w oczy, bo był przecież gorliwym chrześcijaninem – książę Bolesław. Chociaż Bogiem a prawdą mógłby to robić otwarcie, bo zakazane było jedynie niewolenie chrześcijan, a Prusowie nimi nie byli. Dzięki wpływom z tego procederu książęta mogli utrzymywać drużynę, budować nowe grody i rozszerzać panowanie. Sprzedawali też brańców z wojen i pojedynczych bitew, ale zapotrzebowanie w Trusso, na Wolinie czy w Pradze, gdzie odbywały się największe targi niewolnych, było tak duże, że musieli zapuszczać się po ludzki towar coraz dalej. Dziedzina Piastów w ostatnich latach bardzo się rozrosła, swoich ludzi, którzy płacili daninę, chronili, ale tam, gdzie ich władza nie sięgała, wojowie mogli robić, co chcieli.

– Brać żywcem! Żywcem! – krzyknął Bożydar, gdy na moment zatrzymali się przed wjazdem do osady Prusów. – A z niewiastami delikatnie – wydał ostatnie dyspozycje. – I żeby żaden nie odważył się naruszyć nietkniętych! Używane chędożcie do woli, ale świeżynki zebrać i nie tykać łapskami, zrozumiano?

Przytaknęli. Najemni byli pozbierani zewsząd, zaprawieni w bojach, waleczni, ale nie całkiem karni. Byli wikingami z północy, Waregami od Rusów, Pieczyngami, kilku pochodziło z ziem Sasów i Germanów. Bożydar trzymał ich krótko, za przewinienia karał srogo, ale o nich dbał, a że i dobrze płacił, miał posłuch.

Podniósł do góry miecz.

– Ruszamy!

Krzyki jeszcze się wzmogły. Napadnięci biegali w panice, mężczyźni usiłowali chronić kobiety i dzieci, wielu uciekało do lasu, ale że dla ludzi Bożydara nie była to pierwsza wyprawa, wyłapali wszystkich co do jednego, przynajmniej tak im się wydawało. Wyciągnęli nawet tych, którzy ukryli się w podziemnych jamach przykrytych darnią, przygotowanych na wypadek takiego właśnie najazdu. Bożydarowcy znali się na swojej robocie. Wiedzieli, jakie skrytki przygotowują Prusowie, potrafili pognać do lasu, a nawet na bagna za uciekającymi młódkami, mało która potrafiła im umknąć.

Wcale nie zabijali wielu. Tylko tych, którzy rzucali się na nich z młotami, siekierami i dzidami, wrzeszczące dzieci, no i czasami kobiety, które zbyt się opierały, gdy chcieli sobie na nich użyć. Pokorni, którzy nie walczyli, choć po prawdzie nie było takich wielu, przeżywali bez uszczerbku, byli przecież cennym towarem, a najemni Bożydara, wbrew temu, co o nich mówiono, nie uśmiercali jak popadło. I oczywiście nie tykali świeżynek, korciło ich, owszem, ale wciąż żywa była w ich pamięci kara chłosty, jaką otrzymał jeden z nich, który ten nakaz kiedyś złamał. W drużynie Bożydara panował porządek, on sam był sprawiedliwy, wypłacał żołd regularnie, hojnie dzielił nagrody, ale i wymagał.

Był najmłodszym synem komesa z Kalisza, już Mieszko mu ufał i powierzał sprawy, w które sam nie mógł się angażować. Ufał mu też Bolesław. Bożydar umiał pisać i czytać po łacinie, znał języki ludów z najdalszych krain, bo od dzieciństwa ojciec przyuczał go do kontaktów z kupcami z całego świata. Był prawie zawsze uśmiechnięty, no chyba że walczył, to wtedy nie, wiedział komu i kiedy szepnąć miłe słowo, łatwo zyskiwał ludzką sympatię. Miał żonę, czwórkę małych dzieci i spore domostwo w Kaliszu, a kolejne budował obok książęcego palatium w Gnieźnie. Ponadto umiał dobrze liczyć. A że dawno ustalony podział łupów wydawał się sprawiedliwy, wszystko działało jak należy. Bożydar zajmował się pozyskiwaniem i zbytem, miał z tego dla siebie i do podziału między swoich jedną czwartą. Jego ludzie dzielili między siebie wszystko, co mieli z plądrowania. Księciu należały się trzy czwarte zysku, bo też jego wkład był największy: dawał im konie i wyposażał, troszczył się o ich rodziny, działali pod jego ochroną, a baza dla Bożydara i jego ludzi była na ziemiach Piastów. Poza tym był przecież władcą, wszyscy i wszystko na terenach, którymi władał, należało do niego. Pozyskiwanie ludzi na sprzedaż było chronione przez potężną drużynę i majestat władcy, a niewolnych spędzano do należących do niego grodów, specjalnie przygotowanych na krótki pobyt.

Największym z nich było Grzybowo. Tam docierała większość pojmanych, tam decydowano o ich dalszych losach. Dobrych rzemieślników z rodzinami najczęściej przesiedlano do budowanych przez księcia grodów, niektórych brańców, ale rzadko, wcielano do drużyny, pozostałych sprzedawano. Z Pragi, Wolina czy Trusso trafiali do Bizancjum, Kordoby albo innych krain leżących nad Mare Mediterraneus, jak naśladując chrześcijańskich kapłanów, na dworze Bolesława nazywano morze daleko na południu. Niewolni, jeśli nie zmarli po drodze, trafiali do szczęśliwego dla nich lub mniej szczęśliwego nowego miejsca na ziemi i najczęściej nigdy już nie wracali tam, gdzie się urodzili.

– Kończymy! – zawołał Bożydar. – Zbierać wszystkich i ruszamy!

Jego ludzie robili to już nie raz. Pojmanym należało związać ręce, ustawić jednego za drugim i dobrze ich pilnując, jak najszybciej opuścić teren. Czas był najważniejszy, zdarzało się bowiem, szczególnie przy dużych akcjach, gdy najeżdżali sporą osadę, że nie wiadomo jak, dowiadywali się o tym sąsiedzi i ruszali pojmanym z odsieczą. Tego Bożydar obawiał się najbardziej.

– Szybciej! – ponaglał. – Ruszać się!

Do terytorium Piastów było już niedaleko, mieli je niemal na odległość wzroku, gdy blisko nich wśród drzew rozległo się przeciągłe wycie, a chwilę później na ludzi Bożydara posypały się strzały. Nie było ich dużo, wiedzieli więc, że napastników jest niewielu.

– Chcą odbić swoich, gotuj się! – rozkazał Bożydar, a jego podkomendni utworzyli krąg, przygotowani do obrony.

Pojmani się rozpierzchli. Rozgorzała walka. Prusowie w biegu, wyłaniając się zza drzew albo z nich skacząc, z krzykiem i uniesionymi toporami rzucali się na jeźdźców. W pewnym momencie Bożydar ujrzał pędzącego w ich stronę konnego. Piersi miał nagie, wytatuowane, plecy okrywała mu skóra wilka, na twarzy widniały czarno-czerwone malunki, w ręce dzierżył włócznię.

„Musi być ważny, jako jedyny z tej zgrai ma konia” – pomyślał Bożydar, a głośno krzyknął:

– Jest mój! – I ruszył w jego kierunku.

Naparli na siebie z taką siłą, że obaj od razu spadli na trawę. Wstali jednak natychmiast i podjęli walkę. Obaj dobrze władali bronią, Bożydar mieczem, a tamten włócznią i długim nożem. Szczerząc zęby i pokrzykując, wymieniali ciosy, przewaga była to po jednej, to po drugiej stronie.

W tym czasie ludzie Bożydara zakończyli walkę. Prusów było mniej i byli słabiej uzbrojeni, więc nie mieli szans. Część wojów zajęła się pogonią za uciekającymi, a kilku się zatrzymało, by zobaczyć walkę przywódcy.

Bożydar był lepszy, ale tamten niewiele mu ustępował. W pewnym momencie Bożydar zyskał przewagę i gdy odskoczyli od siebie po bliskim zwarciu, zamachnął się mieczem tak, że ugodził przeciwnika głęboko pod żebra. Trysnęła krew. Bożydar, niewiele myśląc, wbił ostrze ponownie, tym razem prosto w jego serce. Raniony ukląkł i z jękiem ulgi rozłożył ręce, z jego ust wypłynęła czerwona strużka, przewrócił się i wyzionął ducha.

Bożydar otarł z czoła pot i wydobył miecz z piersi wroga.

– Ciekawe, kim był? – Nie oczekując odpowiedzi, wytarł miecz o trawę.

***

– Uuuu! – W praskiej katedrze tu i ówdzie rozlegały się głosy niezadowolenia.

Biskup Wojciech Adalbert, pochodzący z największego obok Przemyślidów i Wereszowców czeskiego rodu Sławnikowiców, głosił właśnie kazanie.

Miał trzydzieści pięć lat, był wykształcony w słynnej szkole katedralnej w Magdeburgu, po arcybiskupie na bierzmowaniu wybrał imię Adalbert i od prawie dziewięciu lat był biskupem Pragi. Słynął z pobożności i wysokich wymagań, owszem, względem wiernych, ale przede wszystkim wobec siebie samego.

– Prago, obudź się! – grzmiał. – Obudźcie się, siostry i bracia, nim będzie za późno! Pamiętacie, jak Pan pokarał Sodomę i Gomorę? Strzeżcie się, bo straszliwie grzeszycie! Grzeszycie! Czekają was ognie piekielne!

– Uuuu! – Ludziom nie spodobało się porównanie do Sodomy i Gomory ani straszenie ich piekłem, nieliczne wcześniej pomruki zmieniły się w buczenie, ale to kapłana nie zatrzymało, wręcz przeciwnie, mówił coraz bardziej podniesionym i donośnym głosem.

– Do końca życia, zawsze i wszędzie, będę głosił Słowo Boże, prawił kazania i ewangelizował! Zawsze będę mówił, że jeden mąż może się wiązać tylko z jedną żoną! Jedną, powiedziałem, rozumiecie? Najwyższy czas skończyć ze strasznymi nawykami, które tak bardzo nie podobają się Bogu! Zawieracie śluby, przyrzekacie przed ołtarzami, a poza prawowitą małżonką wiążecie się z innymi! To grzech! Wielożeństwo i cudzołóstwo nie są drogą chrześcijanina! Jeden mąż, jedna żona, będę to głosił, póki starczy mi sił!

Buczenie ustało, biskup uznał to za dobry znak. Ludzie wiedzieli, że ma rację. Skoro byli ochrzczeni, rozumieli, że powinni dostosować się do reguł, nawet jeśli nie bardzo im one odpowiadały, więc najgłośniej wyrażający swój sprzeciw mężczyźni, skarceni wzrokiem małżonek, ucichli.

– Do końca życia będę też mówił, że kapłani nie powinni mieć żon1 – kontynuował – bo gdy je mają, nie są w stanie w pełni oddać się służbie Bogu. Jeśli mężczyzna wybiera drogę kapłaństwa, jeśli pragnie wszystkie swoje siły oddać Chrystusowi, musi, powtarzam, musi zrezygnować z posiadania żony i dzieci. Kapłaństwo to świat służby, życiowa misja wymagająca świadomych wyrzeczeń, bo to droga do świętości! Bycie kapłanem, apostołem, to zjednoczenie z Bogiem i tylko z nim! Nie z kobietą, czy nie daj Bóg, bo i o takich bezeceństwach słyszę, z innym mężczyzną! Kapłaństwo to jedność z Chrystusem! Z tym, który za nas umarł na krzyżu! Za nasze grzechy płakał krwawymi łzami, po jego ciele spływał krwawy pot, za nas umarł!

Przed oczyma biskupa pojawił się obraz z dzieciństwa. Tak było prawie zawsze, gdy mówił o śmierci Jezusa. Gdy sięgał pamięcią najdalej, jak potrafił, widział matkę klęczącą w kościele, pochylającą głowę przed wielkim krzyżem, na którym wisiał On. Wojciech mógł mieć wtedy trzy, najwyżej cztery lata. Patrzył na tego, który, jak mówiła matka z uwielbieniem zmieszanym z trwogą, zginął dla naszego zbawienia, którego przybito do krzyża. Wojciech widział koronę cierniową przebijającą skronie, olbrzymie gwoździe tkwiące w umęczonym ciele, krew spływającą po rękach, stopach i klatce piersiowej. Matka, gdy opowiadała mu historię męki Pańskiej, płakała, Wojciech też płakał. Tak mocno, że nie mógł złapać oddechu. Bał się patrzeć na wiszącego na krzyżu Jezusa, zasłaniał oczy i zerkał przez palce, żeby nie widzieć go całego, czuł ogrom Jego bólu i cierpienia, tak jakby to jemu, małemu chłopcu, wbito w dłonie i stopy gwoździe, a wokół głowy przytwierdzono straszliwą koronę. Wydawało mu się, gdy patrzył na Jezusa, że zaraz krew z jego ran wytryśnie tak mocno, że go obryzga. Wzdrygał się na tę myśl i na wszelki wypadek robił krok do tyłu. Za każdym razem, gdy przychodził z matką do kościoła, a odbywało się to codziennie, spodziewał się, że ujrzy czerwone plamy na posadzce, bo jak uważał, krew Jezusa spływała, gdy w świątyni nikogo nie było. Mały Wojciech był pewny, że musiało tak być, bo przecież matka, która nigdy się nie myliła, mówiła, że Jezus jest wiecznie żywy, a więc z ran, a jeszcze tak wielkich, krew musiała płynąć, inaczej być nie mogło. Ktoś jednak ją o świcie wycierał, pewnie służki, one przecież wciąż sprzątały, bo gdy przed porannym posiłkiem zjawiał się z matką w kościele, posadzka była czysta.

Ludzie przestali buczeć, sprawę bezżeństwa księży uważali za mniej dla siebie ważną, mogli o niej dyskutować, spierać się, ale bezpośrednio dotyczyła tylko tych, których córki czy siostry poślubiły duchownych, czekali więc, co biskup powie jeszcze. Spodziewali się, że tak jak na początku kazania będzie krzyczał o ich niegodnych zajęciach, którymi się trudnią, i o skażonych pieniądzach, które dzięki temu zarabiają, to był jego ulubiony temat. Nie mylili się, biskup uważał, że skoro przestali buczeć, powie, tak jak wielokrotnie wcześniej, o tym, co było powodem jego największego bólu i zgryzoty. Potoczył po wiernych gniewnym wzrokiem.

– Najgorszym, najohydniejszym, najstraszliwszym procederem, który jest uprawiany w naszym grodzie, który przynosi nam hańbę na cały chrześcijański świat i powinien być dla każdego powodem do wstydu – podniósł wysoko palec i zawiesił głos, słusznie uważając, że to wzmocni przekaz – jest handel ludźmi! Kto to widział? Kto widział, żeby człowiek sprzedawał człowieka? To niegodne chrześcijanina! – Podniósł wzrok i ręce do nieba. – Panie, widzisz to i nie grzmisz?! Tu, w tym wielkim, bogatym grodzie, sprzedają ludzi, nawet chrześcijan, braci i siostry w wierze, ochrzczonych, modlących się do Ciebie! Nikt nie zważa na to, że niewolny ma na szyi znak krzyża, że pochodzi z chrześcijańskiej krainy, liczą się zysk, denary, srebrniki i dirhemy. Co, myślisz, że ciebie to nie dotyczy? – Wskazał palcem piekarza. – Mylisz się, sprzedajesz przecież chleb tym, którzy handlują ludźmi. A ty? – wskazał następnego mężczyznę – ty dajesz im nocleg. Ty – wyciągnął palec w stronę kolejnego – podkuwasz ich konie. Ty sprzedajesz materie, ty trzewiki, ty biżuterię, ty ich karmisz! Wszyscy jesteście winni! Wasze córki chodzą w sukniach opłaconych cudzymi łzami, krwią i cierpieniem, a wy sami, by zmyć grzechy, by zyskać odpuszczenie, płacicie na Kościół, także na tę katedrę, pieniędzmi pochodzącymi ze straszliwego procederu!

W wielu miejscach równocześnie ponownie rozległo się buczenie, po chwili buczeli już niemal wszyscy.

– Każdy z nas jest winny temu, co się dzieje – próbował ich przekrzyczeć biskup. – Ja też jestem winny, ja też! – Uderzył się w piersi, zamierzając mówić nadal, ale widząc, co się dzieje, zamilkł.

Buczenie rosło jak nadciagająca groźna burza. Wojciech Adalbert widział wykrzywione, rozzłoszczone twarze wiernych. Gdyby nie byli w katedrze, a on nie byłby biskupem, kto wie, co mogliby mu zrobić.

– Grzeszę, to, co dzieje się w Pradze, to także moja wina i całego Kościoła świętego! – zawołał jeszcze, uderzając się w piersi, ale nikt go już nie słuchał.

Rozpostarł ramiona i przymknął oczy. Stał, czekając, co się stanie. Pomyślał, że gdyby tłum na niego ruszył, gdyby go skatowali, gdyby któryś z mężczyzn przebił jego serce, ach, zginąłby za wiarę! Był na to gotowy. Jednak poza pomrukami i buczeniem nikt nie zamierzał dosadniej demonstrować niezadowolenia.

Jeden z czterech służących do mszy księży, brat biskupa Radzim Gaudenty, widząc, co się dzieje, podszedł i ujął go pod ramię.

– Excelentiae episcope, bracie, Wojciechu Adalbercie,czas kończyć, chodźmy.

– Nie sprzedawajcie duszy za srebrniki, idźcie drogą Światła! – zawołał jeszcze biskup i poprowadzony przez Radzima Gaudentego wyszedł. Mszę dokończył inny ksiądz.

***

Mieszko I zmarł 25 maja 992.

***

Gdy Bolesław miał lat siedemnaście, z rozkazu ojca poślubił córkę margrabiego Miśni. Wkrótce margrabia zmarł, więc zawarty przez Mieszka układ przestał obowiązywać, młodą żonę odesłano do jej rodziny. Dwa lata później, także z nakazu ojca, Bolesław poślubił Karoldę, córkę księcia Siedmiogrodu. A że księżniczka pochodziła z Bezpremu2, syn, który przyszedł na świat z tego związku, otrzymał imię Bezprym. Jednak z powodu zmiany sojuszu Karoldę spotkał podobny los jak poprzedniczkę.

Trzecią żoną Bolesława była Emnilda3, córka chrześcijańskiego księcia Dobromira z Połabia.

Ta młódka od zawsze była przygotowywana do bycia dobrą żoną. Matka nauczyła ją, jak zarządzać służkami, doglądać kuchni i ogrodu; potrafiła też, bo robiła to w rodzinnym domu, opiekować się dziećmi, prząść i tkać. Znała na pamięć wszystkie najważniejsze, nawet te najdłuższe kościelne modlitwy i pieśni, bo jak większość szlachetnie urodzonych białogłów rok spędziła w klasztorze. Dwa razy dziennie żarliwie się modliła. Wiedziała też, a jej matka to podkreślała, że w małżeństwie, poza rodzeniem i wychowywaniem dzieci, najważniejsze dla niej będzie zadowalanie męża i przyznawanie mu racji, a jeśli miałaby na jakiś temat odmienne zdanie, powinna wielokrotnie się zastanowić, czy – a jeśli tak, to w jaki sposób i kiedy – podzielić się z nim swoją opinią.

Emnilda była pogodna, zadowolona z życia, miała rumianą, radosną, ładną twarz i krągłe biodra, kołyszące się łagodnie, gdy chodziła. Była niezbyt wysoka, ale proporcjonalnie zbudowana. Proste, ale kosztowne stroje, bo materie pochodziły z dalekich krain, dopełniały całości, wyglądała na księżną i jak księżna się zachowywała, podobała się ludziom. Od początku lubiła być żoną Bolesława, księżną w Krakowie, mąż imponował jej siłą, stanowczością, z lubością patrzyła, jak zarządza ludźmi, jak szybko podejmuje decyzje, zdało się, że przychodziło mu to bez trudu, ale ona od początku dostrzegała, jak długo przed najważniejszymi posunięciami rozmyślał, analizował i radził się innych.

„Dobrze trafiłaś, córko”, powiedziała matka, gdy było już pewne, komu zostanie przeznaczona. „Bądź mądra, a będziesz z nim szczęśliwa, to mężczyzna silny i dzielny, mądry i o giętkim umyśle, ale prosty w sprawach uczuć. Pokochaj go szczerze, a on pokocha ciebie. Bądź mądra, powściągliwa, wyrozumiała, gdy zaś coś się nie spodoba twojemu sercu, zanim to wyrazisz, módl się długo, szczerze i żarliwie, a wszystko się poukłada. Ja z twoim ojcem trwam już dzięki Bogu dwadzieścia lat, urodziłam dziesięcioro dzieci, i jak wiesz, Bogu dziękować, aż sześcioro dożyło dorosłości. Bądź mądra, a sobie poradzisz, gdybyś potrzebowała, pamiętaj, że jestem, doradzę ci we wszystkim”.

Stara piastunka zaś, zanim Emnilda wyjechała na krakowski dwór, śmiejąc się, przypomniała jej, w jaki sposób ogier pokrywa klacz. „Nie raz widziałaś, jak to jest, także u innych zwierząt. U ludzi też widziałaś, prawda, moja duszko?”

Oczywiście, że widziała, i to wiele razy. Podobało jej się, gdy obserwowała, najczęściej z ukrycia, zabawy niektórych służek, wymykających się nocą do stajni lub stodoły na spotkania z ukochanymi. Domyślała się, co to oznacza. Szła wtedy po cichutku z o rok młodszą siostrą i patrzyły przez szpary w ścianach. Później nie mogła zasnąć do rana, wyobrażała sobie, jak to będzie z nią, gdy wreszcie zostanie żoną. Wiedziała, że do tego czasu nie może dotykać swojego gniazda, bo już nawet myślenie o tym byłoby grzechem. Oczywiście, żałując, że to robi, gładziła brzuch i wewnętrzną stronę ud, a zamykając oczy, rozumiejąc, jak straszliwie grzeszy, głaskała i pocierała wejście do miejsca, które najczęściej wcale nienazywane, a jeśli już, to mianowane gniazdem, było, o czym zapewniała ją matka, przeznaczone nawet nie dla niej, lecz dla jej przyszłego męża, i tylko dla niego.

***

– Co zamierzasz, kochany? – zagadnęła miękko i jak zawsze, tak jak nauczyła ją matka, z czułością.

Był późny wieczór. Odziani w stroje do spoczynku, Emnilda i Bolesław siedzieli przed ogniem w ich wspólnej niewielkiej komnacie oddzielającej należące do każdego z nich sypialnie. Grzali dłonie i stopy. Co prawda na początku czerwca zazwyczaj nie dogrzewało się już komnat, tylko łoża, wkładając tam gorące kamienie, jednak przecież daleko było jeszcze do Świętego Jana Chrzciciela, przypadającego dokładnie w dniach, kiedy pagani świętowali noc Kupały. Emnilda śmiała się z kupalnocki, bo wiedziała, że istnieje tylko jeden Bóg, do którego kilka razy dziennie się modliła. Czasami nawet żartowała z nieochrzczonych, ale ostrożnie, bo przecież czuła, że starzy bogowie wciąż mają siłę. Kpiła z wiary, że Perun w czas Kupały ogrzmiewa ziemię, więc można zaczynać się kąpać w otwartych wodach, bo utopce stawały się od tego czasu łagodniejsze, a oznaczało to niezbicie, że na dobre zaczęło się lato. Ufała księżom, którzy mówili, że utopce nie istnieją, zresztą Perun też nie, że w takie rzeczy wierzą tylko ci, którzy nie poznali mocy prawdziwego Światła. Wiedziała też jednak, że do tego momentu, do Kupały, znaczy do Świętego Jana, bo tylko tak można było na dworze nazywać to święto, lepiej nie kąpać się w rzekach i jeziorach, bo utopce… a nuż istniały? A przed Janem, obojętnie czy nazywano ten czas imieniem świętego, czy Kupały, zdarzały się jeszcze zimne noce, jak ta.

Książęca para dopiero co wróciła z Poznania, gdzie odbywały się uroczystości pogrzebowe księcia Mieszka. Poza Krakowem byli prawie dwa tygodnie. Pod ich nieobecność najstarszy z dzieci, Mieszko noszący imię po właśnie zmarłym dziadku, i jego dwie młodsze siostry całą trójką zostali pod opieką zarządzającego grodem komesa, troskliwych piastunek i nianiek. Dzieci tęskniły szczególnie za matką, która zwykle była z nimi na co dzień i dla której każde z nich było oczkiem w głowie. Ojciec bywał w grodzie nieczęsto, jego nieobecność była więc dla dzieci oczywista. Gdy maluchy ujrzały rodziców razem, radosnym przywitaniom nie było końca. A że i spraw, w których była niezbędna decyzja księcia i księżnej, każdego z nich oddzielnie, nagromadziło się sporo, po powrocie z podróży małżonkowie, oboje przez cały dzień bardzo zajęci, spotkali się i mieli czas na rozmowę dopiero późnym wieczorem.

Byli zmęczeni. Emnilda poprosiła o dorzucenie do ognia, podanie grzanego miodu z wyciszającymi ziołami i odprawiła służki.

– Co zamierzasz, kochany? – zapytała ponownie, gdy uznała, że Bolesław milczy zbyt długo.

Zmarł mu ojciec, więc jego myśli na pewno wędrowały daleko, może nie usłyszał pytania albo mimo otwartych, wpatrzonych w ogień oczu po prostu przysypiał?

– Sytuacja nie jest prosta – odpowiedział, a więc ją słyszał. – Zresztą kiedy bywa prosta?

Nie byli długo małżonkami, on miał lat dwadzieścia pięć, ona dwadzieścia dwa, Bolesław często walczył, więc nie spotykali się często, ale stanowili zgodne stadło. Emnilda, nauczona doświadczeniem, wiedziała, że nawet kiedy mówił powoli, a może szczególnie w takich chwilach, nie należało się dopytywać ani mu przerywać.

– Ziemiami moich ojców rządzi teraz Oda…

Bolesław lubił przy Emnildzie, ale tylko przy niej, głośno porządkować myśli. Mówił, jakby tłumaczył sprawy komuś, kto nie znał sytuacji, ale pomagało mu to spojrzeć na zdarzenia z innej perspektywy. Układał, podliczał, ustawiał, starając się zachować proporcje ważności i odpowiedni dystans.

– Mam rodzoną siostrę Świętosławę królującą na północy i dwóch przyrodnich braci, synów Ody, którym ojciec wyznaczył rozległe dziedziny. Są jeszcze podrostkami, więc Oda będzie regens, dopóki nie przekaże im władzy. Do tego czasu zrobi wszystko, by nasza kraina stała się częścią cesarstwa, nie może być inaczej, jest przecież córką Dytryka, niech mu ziemia lekką będzie, który wszystkich z naszej nacji, z moim ojcem na czele, requiescat in pace, nazywał psami. Wychowała synów w kulcie cesarstwa i co tu dużo mówić, zawsze ciążyła w tamtą stronę. Obojętnie, który z nich przejąłby kiedyś władzę, jeśli jej nie udałoby się przeprowadzić tego, co niechybnie zamierza, oni uczynią wszystko, byśmy stali się częścią Niemiec. Ale, też to chyba czujesz – spojrzał na żonę, by się upewnić, że myśli tak jak on – nasza kraina nie byłaby wtedy niezależna i samostanowiąca, a stałaby się wschodnimi rubieżami imperium. Tego chce Oda, zawsze tego chciała. A ja… ja nigdy na to nie pozwolę!

Bolesław zacisnął dłoń na kielichu.

– Och! – Emnilda przeraziła się, że delikatne szkło, mimo iż oprawione w grube, chroniące je srebro, zaraz pęknie i skaleczy jego dłoń.

Wstała, łagodnie odebrała mężowi naczynie, odstawiła i uklękła przed nim, z czułością się uśmiechając.

– Kochany, jesteś najwspanialszym władcą, jakiego można sobie wyobrazić – mówiła, głaszcząc jego dłoń. – Bóg cię wspiera, zawsze wiesz, co robić. A Oda? – Zastanowiła się. – Oda jest, owszem, córką cesarstwa, ale przede wszystkim matką, zrobi wszystko dla synów, tylko oni jej zostali. Pamiętasz, niegdyś twój ojciec, wielki Mieszko, wysłał pukiel twoich włosów, a potem zawierzył krainę ojcu świętemu z Rzymu – wspomniała to, o czym wiedzieli wszyscy w krakowskim palatium. – Dobrze uczynił, bo jak oboje wiemy, wszystko jest w rękach Boga i to Bóg decyduje, jak toczą się ludzkie sprawy. Zawsze tak jest i tak będzie teraz.

Przeżegnała się, Bolesław również.

– Masz rację, że Oda patrzy w stronę cesarstwa – mówiła dalej Emnilda. – I ja sądzę, że gdyby władcą został któryś z jej synów, złożyłby Ottonowi dar w postaci naszej krainy, a cesarz byłby tym zachwycony! Masz też rację, że może się tak stać szybciej, niż myślimy, bo przecież Oda nie ma tu wielu stronników, a musi jakoś zabezpieczyć siebie i synów. I na pewno obawia się ciebie, jesteś wspaniałym wodzem, doskonale zarządzasz Krakowem i całą krainą, poza tym jesteś pierworodnym Mieszka. Boi się, że będziesz chciał odebrać jej władzę, może poprosi cesarza o ochronę? A on ją da. A może nawet już go poprosiła?

Bolesław pogłaskał Emnildę po głowie. Lubił jej włosy, gdy ich dotykał, czuł, że dodają mu mocy, a ich miękkość i zapach w przedziwny sposób go koiły. Nie wiedział, nie potrzebował wiedzieć, że myła je w źródlanej wodzie i płukała wywarem z rumianku, ale czuł ich cudowną woń i doceniał, że są delikatniejsze niż jedwabie z dalekich krain.

– Ojciec był dumny, że ma żonę z takiego rodu – mówił, patrząc w ogień. – Jednak pod koniec życia, a może wcześniej, kto go wie? zaczął rozumieć, z czym może się to wiązać w przyszłości.

– Przyszłość właśnie nadeszła. – Emnilda pocałowała jego dłoń, wróciła na krzesło, włożyła skórzane, miękkie, wykładane baranim kożuszkiem trzewiki, których używała tylko wieczorami w swojej komnacie. – Władasz Krakowem, domine. Od czasu, gdy tu jesteś, uczyniłeś z niego potężniejszy i bogatszy gród, niż był kiedykolwiek. Dobrze mi tu, nasze dzieci też kochają to miejsce, ale, ukochany, cokolwiek postanowisz, wiedz, że będę cię wspierać we wszystkim i pójdę za tobą na koniec świata. Także do Poznania i Gniezna, na Ostrów Lednicki czy do Giecza, gdzie rozkażesz.

– Nawet tam? – Uśmiechnął się, zawsze rozczulała go jej miękkość i oddanie, przypominała mu matkę, którą ze wszystkich kobiet na świecie kochał najbardziej.

– Z tobą wszędzie, Bolko.

Lubił, gdy zwracała się do niego domine, a gdy tytułowała go Bolkiem, tak jak czyniła to jego matka, wzruszał się, nie dając tego po sobie poznać, bo był przekonany, że władca w żadnej sytuacji, nawet przy żonie, nie powinien pokazywać słabości, a wzruszenie według niego byłoby jej oznaką. Odchrząknął więc tylko i poprawił się na krześle.

– Obserwowałaś w Poznaniu Odylena i Przybywoja4?

Domyślała się, co chciał powiedzieć. Lubiła przyglądać się ludziom, ich twarzom i gestom, szczególnie kiedy myśleli, że nikt nie patrzy. Zachowania mówiły często więcej niż słowa. Tak było też w przypadku Przybywoja i Odylena.

Ci dwaj dobrze urodzeni młodzieńcy, niewiele starsi od Bolesława, synowie komesów, towarzyszyli mu od najmłodszych lat. Byli z nim na cesarskim dworze, gdzie jako chłopiec oficjalnie był gościem cesarza, a w praktyce zakładnikiem. Rosnący wówczas w siłę Mieszko na prośbę, a w zasadzie na rozkaz cesarza, był zmuszony wysłać tam syna jako gwaranta pokoju na Połabiu, które podlegało imperium. Odylen i Przybywoj byli wówczas z nim. Przez kolejne lata miał w nich zaufanych towarzyszy i mógł liczyć na ich wsparcie w dobrych i złych chwilach, walczyli u jego boku, a gdy zwyciężał, świętowali i bawili się razem z nim jak bracia. Uważał ich za najwierniejszych przyjaciół. Emnilda znała ich obu.

– Odylen i Przybywoj coś knują.

– Kto zna ich lepiej niż ty, domine?

– Knują, jestem tego pewny. Coś się dzieje, chyba dogadują się z Odą.

– Z Odą?

– Zawsze podziwiali cesarstwo.

– To chyba nic dziwnego, cesarstwo potrafi zachwycić każdego, ale może to jeszcze nie znaczy, że spiskują?

– W Poznaniu Odylen nie patrzył mi w oczy jak zawsze, a Przybywoj starał się mnie omijać. Kazałem ich śledzić, moi ludzie nie odstępowali ich na krok.

– I?

– Nic, byli czujni. Myślałem, że złapię ich może na jakimś nocnym, tajnym spotkaniu z Odą albo z którymś z jej księży, ale nie, obaj się pilnowali. Moi nadal nie spuszczają ich z oczu, prędzej czy później się zdradzą, jeśli knują, dowiem się. Wolałbym się mylić, ale jeśli mam rację, marny ich los!

– Jeśli czujesz, że coś się dzieje, na pewno masz rację.

Emnilda przypomniała sobie ukradkowe spojrzenia, które Odylen rzucał w stronę Ody, niby nic, ale po tym, co powiedział Bolesław, pomyślała, że mogło to wiele znaczyć, tym bardziej że uchwyciła też coś w rodzaju zmieszania, gdy Przybywoj dostrzegł, że to zauważyła. Nic takiego, drobne gesty, spuszczony wzrok, zbyt szybko odwrócone oczy, a mówiły tak wiele. Wtedy pomyślała, że może Odę i Odylena łączy coś szczególnego, jednak miała na myśli więź innego rodzaju. Teraz poczuła, zrozumiała, że Bolesław mógł mieć rację, oni po prostu coś razem knuli. Pogłaskała dłoń męża.

Przepalone szczapy, przewracając się, wzniecały iskry.

***

Niemojka, jak zawsze gdy słońce zaczynało zachodzić, sprawdzała stan chorych przed nadchodzącą nocą. W osłaniającej jej długie jasne włosy zawojce i w lnianej zapasce, zakładanej tylko do spotkań z chorymi, pranej każdego dnia, a gdy była potrzeba, to i kilka razy dziennie, odwiedzała domy, w których potrzebowano jej pomocy. Ciężko rannych, najczęściej w walce, leczyła w swojej chacie, w specjalnie wydzielonej części. Ostatnio, ku jej radości, ta izba była pusta.

– Wracają! – usłyszała okrzyki witające wojowników. – Mężczyźni wracają!

Wyszła przed chatę, w której właśnie zakończyła badanie piątki dzieci szewca. Sprawy szły w dobrym kierunku, dzieci zdrowiały. Pożegnała się z ich matką i szła, wypatrując męża, powracającego do Arkony wraz z innymi. W dali ujrzała czarną, posrebrzoną czasem czuprynę Gromosława. Teść, jako dowódca, jak zawsze jechał na czele, lecz tym razem wydał jej się dziwnie pochylony. W pierwszej chwili pomyślała, że jest ranny. Uniosła dół sukni i biegiem ruszyła w jego stronę. Dojrzał ją, wyprostował się, zeskoczył z konia. W jednej chwili była przy nim, zakręciło jej się w głowie, krew odpłynęła z serca, czuła, co się stało. Na leżach ujrzała Gniewa. Świat się zatrzymał. Upadła na kolana.

– Myślałem, że zdążymy dowieźć go żywego, że go wyleczysz… – mówił Gromosław.

Słyszała go jak z zaświatów.

– Strzała ugodziła go w serce, trzymał się, cały czas powtarzał twoje imię. Wyzionął ducha tuż przed bramą Arkony.

– Gniewko, kochany mój! – wyszeptała, patrząc w nieruchome oczy męża. – Nie zostawiaj mnie! Tak bardzo cię kocham! Gniewko!

Odgarnęła włosy z jego twarzy i ucałowała jeszcze ciepłe usta. Nie płakała, nie mogła, głos ugrzązł jej w gardle.

Obok, nieruchomy z przerażenia, stał Gardomir. Nie dowierzał, że jego ojciec, który w jego ośmioletnim życiu był wyrocznią niemal w każdej sprawie, najwspanialszy wojownik świata, silny i mądry, nie żyje. Nie wierzył, że tego, który obiecał, że zawsze z nim będzie, którego kochał ponad wszystko, niezniszczalnego i wygrywającego każdą walkę, śmiertelnie trafiła wypuszczona przez kogoś strzała.

Wojowie w ciszy pozsiadali z koni i prowadzeni przez żony i dzieci, dziękując bogom, szczególnie strzegącemu Arkony Świętowitowi, za szczęśliwy powrót z bitwy, rozeszli się do domostw.

Zginął najstarszy syn dowódcy, wojownik, który, jak powszechnie uważano, mógł w niedalekiej przyszłości zostać dowódcą. Gromosław bowiem, mimo że wciąż bardzo silny i niezwykle sprawny, już dawno był po pięćdziesiątce. Wojowie, a i on sam, liczyli więc, że przyjdzie dzień, kiedy przekaże dowodzenie młodszemu, a Gniew, jego syn, nadawałby się do tego jak nikt inny.

– Kochany mój…

Niemojka, klęcząc, przyglądała się ranie na ciele męża. Wiedziała już, że gdyby nawet wojownicy dowieźli go do niej żywego, nie zdołałaby go uratować. Rana była głęboka, strzała tkwiła niemal w samym środku serca, zdziwiła się, że żył tak długo. Zamknęła jego powieki. Wtedy syn odważył się jej dotknąć.

– Mamo…

Odwróciła się do niego i w tym momencie z całą siłą dotarło do niej, co się wydarzyło. Klęcząc przy mężu, przytuliła syna.

– Syneczku… – Nic więcej nie było w stanie przejść jej przez gardło.

Gromosław stanął przy nich.

– Czekał na spotkanie z tobą, nie doczekał – wyjaśnił.

Był wodzem trzystuosobowej drużyny Arkony, nawet w obliczu śmierci syna musiał pokazać opanowanie.

– Zabierzmy go do domu. – Podał Niemojce rękę, by wstała.

Próbowała być dzielna, wyprostowała się, ludzie na nią patrzyli. Żona wojownika Arkony nie powinna płakać. Wzięła syna za rękę i kroczyła ze spuszczoną głową i ściśniętym gardłem obok leży ciągnionych przez konia, którego prowadził Gromosław.

– Wiem, że wszystkim nam teraz strasznie ciężko – powiedziała, gdy ciało męża znalazło się w chacie. – Wszyscyśmy troje go stracili… Bardzo go kochaliśmy, wiem… Wszyscy. Ale teraz chciałabym zostać z nim sama, pozwolicie? – poprosiła. – Gardomirze, pójdziesz z dziadkiem?

– Tak, pójdziemy, prawda, chłopcze? – Gromosław spojrzał na wnuka, a gdy ten skinął głową, zwrócił się do Niemojki: – Pożegnaj się z mężem w spokoju i samotności, zrób to jak należy.

Poklepał wnuka po głowie.

– Jesteś dzielnym wojownikiem – powiedział tonem, jakim zwracał się do swoich wojów, ukrywając rozpacz, po czym pochylił się, by nie uderzyć czołem w belkę, bo odrzwia, mimo że poza świątynnymi jedne z najokazalszych w Arkonie, dla niego i tak były niewystarczająco wysokie.

Gdy wyszli, Niemojka namoczyła ściereczkę i delikatnie obmyła twarz, okolice rany i ręce męża. Usiadła obok niego.

– Opuszczasz mnie, najukochańszy, jedyny, mój wspaniały… Zostawiasz mnie. Zostawiasz naszego syna, twojego ojca i… cały świat. A tyle mieliśmy razem zrobić. Mój kochany…

Wtedy usłyszała trzepot skrzydeł i nad wykuszem okiennym usiadł kruk. Potężny. Wyglądało na to, że nie zamierza odlecieć.

– Zabierzesz jego duszę, tak? – Z jej oczu popłynęły łzy. – Jesteś posłańcem stamtąd?

Kruk nie odlatywał, może był wysłannikiem bogów, nawet samego Welesa? Gdy przybywał, ci, którzy go widzieli, zastanawiali się nad swoim życiem, ptak sprawiał, że oglądali je na nowo. Niemojka patrzyła na niego i płakała. I tak jak inni, których odwiedzał ten boski wysłannik, wspomniała dotychczasowe życie.

Przypomniała jej się chatka wiedźmy, w której się wychowywała. Tam zawsze było dużo ptaków. Wiedźma mówiła, że wiedzące wszystko kruki odprowadzają dusze zmarłych do świata zarządzanego przez Welesa i Nyję. Ta, która znalazła ją porzuconą w lesie i wychowała, dużo wiedziała nie tylko o ptakach. Mówiła, że tam, gdzie miały urodzić się dzieci, Mokosz wysyła bociany, gdzie ma kwitnąć szczęście, każe jaskółkom wić gniazda, wilgi to strzegące ludzi dusze tych, którzy odeszli, a wracają, bo wciąż ich kochają i opiekują się nimi, sikorki zaś to przyjaciółki, o które należy dbać, bo pomagają przetrwać nawet najmroźniejszą zimę.

Wiedźma leczyła ludzi. Gdy znalazła Niemojkę, naprawiła jej powyginane nóżki, tak że nikt by nie powiedział ani nawet nie pomyślał, że kiedykolwiek były połamane, dzięki niej – porzucona w lesie przez przestraszonych jej wadami rodziców – przeżyła. Wiedźma wiedziała, jakie zioła stosować na choroby, jak nikt inny umiała odbierać porody, ale i spędzić w razie potrzeby niechciany płód. Znała zaklęcia, potrafiła rzucać i odczyniać uroki, rozmawiała ze zwierzętami.

Niemojka przypomniała sobie, jak pewnego dnia wiedźmę odwiedziła księżna Dobrawa, jak wówczas sądziła, istota z lepszego świata. Dzięki niej życie Niemojki odmieniło się po raz pierwszy, ale jak! Miała wtedy siedem lat. Poznała książęcy dwór, niezwykłe dla niej wówczas obyczaje. Bawiła się razem z księżniczką Świętosławą i księciem Bolkiem, widywała księcia Mieszka, towarzyszyła księżnej Dobrawie, poznała nową wiarę, przyjęła chrzest, stała się inną osobą, czuła wtedy, że lepszą. To był czas jej pierwszego spotkania ze strażniczką Bogną, która nazwała ją chrześcijańską wiedźmą, co podobało jej się i nie podobało zarazem. Podobało, bo jak powszechnie wiedziano, wiedźmy były kobietami wtajemniczonymi, mądrymi, ludzie się ich bali, ale i je podziwiali, no i wiedźmy fascynowały nawet księżne. A nie podobało, bo od kiedy była chrześcijanką, czuła się, jakby jakimś bocznym, nieprzewidzianym dla niej wejściem trafiła do dostępnego tylko niewielu świata jasności i porządku, w którym wszystko miało swój czas i miejsce, nawet kłaniać się i zwracać do innych należało w określony, nieznany jej wcześniej sposób i… czuła, że jest tam niezasłużenie i przez przypadek, obawiała się, że pewnego dnia ją stamtąd wyrzucą, odgadując, kim jest naprawdę, a jej zależało, by tam zostać. Wszystko to było dla niej trudne także dlatego, że należała do lasu i czuła, że cokolwiek by robiła i dokądkolwiek by poszła, wiedźma nie zniknie z jej serca nigdy. Mimo tego rozdarcia, a może także dzięki niemu, Niemojka wierzyła w swoją moc. Przecież patrząc na kolory otaczające głowę kobiety, potrafiła zgadnąć, że jest brzemienna, a z chaty przyszywanej matki wyniosła wiedzę o ziołach i zwierzętach, co nie przeszkadzało jej w modlitwach do Chrystusa i w noszeniu na szyi krzyżyka, bo w myślach, ale tylko w myślach, nazywała siebie tak, jak mianowała ją strażniczka Bogna: chrześcijańską wiedźmą.

– Jestem chrześcijańską wiedźmą – powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada te słowa głośno.

Była jednak w domu sama, a poza ciałem męża towarzyszył jej tylko przypatrujący się jej kruk.

Westchnęła i wspomniała, jak później, gdy księżna Dobrawa odeszła do Boga, jej dola znów się odmieniła. Może powinna była zostać na Świętej Wyspie u kapłanek, jak radziła strażniczka Bogna, która co jakiś czas stawała na jej drodze, ona jednak uważała wtedy, że nie musi się niczego uczyć, wie wszystko, szczególnie o leczeniu, i ruszyła w świat. Miała wówczas szesnaście lat, sądziła, że potrafi leczyć ludzi, że umie wszystko, nie potrzebuje się uczyć, bo wszystko wie. Ależ była zarozumiała! Pobita i przegnana przez tych, którym obiecała wyleczenie, ale jej się to nie udało, obdarta, zmęczona, przemarznięta i chora, zawiedziona sobą i światem, dotarła na Świętą Górę Ślężę, potem na Radunię niedaleko od grodu Wrocław. Tam kapłanki pomogły jej dojść do siebie, tam znów spotkała wędrującą po świecie strażniczkę Bognę, dzięki radom której wkrótce trafiła do opactwa w Kwedlinburgu, gdzie znów – który to już raz? – jej dola się odmieniła. Tam, najpierw jako podręczna, a potem pomocnica medyczki, nauczyła się leczenia. Okazało się, że owszem, umiała wcześniej niemało i była zdolna, ale dopiero po latach praktykowania, przyglądania się ludzkim nieszczęściom i cierpieniu, pracy od świtu do nocy, uczenia się, wysiłku i niefolgowania sobie nabrała pokory i prawdziwie poczuła, że istotnie może leczyć.

To tam, w Kwedlinburgu, pierwszy raz dostała propozycję małżeństwa. Teraz, siedząc obok ciała Gniewa, zastanawiała się, co by było, gdyby wówczas zdecydowała się zostać z Albertem? Był synem jednego z najzamożniejszych kupców w Kwedlinburgu, na pewno niczego by jej nie brakowało, może nawet byłaby szczęśliwa, miała dzieci? Jednak poszła inną drogą, leczyła chorych.

– Jestem medyczką – powiedziała, tak jak poprzednio, nie słysząc swojego głosu. – Leczę ludzi.

Potem znów jej życie się odmieniło, widziała to teraz wyraźnie. Gdy plemiona połabskie zbuntowały się przeciw władzy cesarza i wystąpiły przeciw nowej wierze, na wojnie opatrywała rannych i pomagała spokojnie odchodzić umierającym. Ale najważniejsze wtedy było to, że właśnie tam poznała Gniewa i się w nim zakochała. Okazało się, że jest synem strażniczki Bogny, tej, która tyle razy wcześniej stawała na jej drodze. Gniew, wychowanek Gromosława, ale też – to widział każdy, kto patrzył na tych dwóch – jego syn, od dawna podejrzewał, że nie tylko jest z krwi dowódcy Arkony, ale że jego matką jest nie kto inny, jak właśnie Bogna. Nabrał co do tego pewności, gdy ocaliła mu życie, niemal tracąc własne. Niemojka pielęgnowała jej ranę. Myślała wtedy, że ludzkie dole przedziwnie się splatają. Bogna, która zjawiała się w jej życiu w ważnych momentach, była matką tego, którego pokochała. Czy bogowie wiedzieli, że tak będzie? Czy wiedział o tym Bóg chrześcijan, do którego modliła się równie gorąco jak do Mokoszy? Wiedział, że wymienią się pierścionkami i przyrzekną, że będą razem na dobre i złe, że zamieszkają w Arkonie, że będą szczęśliwi, że urodzi Gardomira? Może to właśnie on, Jezus Chrystus, którego poznała dzięki księżnej Dobrawie, przeznaczył jej taki los?

– Jestem chrześcijańską wiedźmą, medyczką i… matką! – powiedziała cicho.

Gdy wypowiedziała te słowa, poczuła, że cały świat wiruje i zaraz albo rozpadnie się na malutkie kawałeczki, a ona razem z nim, albo też wir wciągnie ją tak, że sama się nim stanie. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła przypływ i zyskała pewność, że nie tylko nie może w ten wir wpaść, ale że musi być twarda, znowu, jak tyle już razy w życiu.

– Wiedzieliście, co się stanie? Wiedzieliście, że Gniewko zginie? Że zostanę sama?! – zawołała, nie oczekując odpowiedzi. – Mokoszo, Perunie, Welesie, Świętowicie i ty, Boże jedyny, Chrystusie… Zabraliście mi ukochanego, ojca mojego dziecka! Dręczycie mnie? Za co? To kara za grzechy? A może bawicie się mną? Co szykujecie mi jeszcze? Myślicie, że się poddam? O nie, nigdy! Mam syna, póki żyję, nigdy się nie poddam! Nie poddam się! Słyszycie?!

Kruk przechylił łebek, spojrzał na nią, jakby dziwiło go to, co słyszał.

– Ty wiesz, co będzie dalej – stwierdziła, patrząc na niego. – Oczywiście, że wiesz, znasz przecież tajemnice przyszłości, powiesz, co mam robić? Jak żyć bez niego?

Kruk rozpostarł skrzydła i odleciał.

***

Gdy Mieszko odbił te ziemie Czechom i osadził syna w Krakowie, komes może nie przyjął Bolesława z otwartymi ramionami i z radością, ale godnie, z honorami i trzeba przyznać, bez widocznych wątpliwości uznał go za prawowitego władcę. Było to tym dla niego łatwiejsze, że Bolesław, jako syn Mieszka i Dobrawy, czeskiej chrześcijańskiej księżniczki, córki Bolesława zwanego Okrutnym, twierdził, że ma prawo do tych ziem jak każdy inny z wnuków czeskiego księcia, co komes wziął za dobrą monetę.

Komes był mądry. Zarządzał Krakowem pod Przemyślidami, tak jak wcześniej jego ojciec, dziad i pradziad pod książętami wielkomorawskimi. Wszyscy członkowie jego rodziny od dawna byli chrześcijanami, ale tak sprawnie i umiejętnie kierowali losami rodziny, że bez względu na to, do jakich bogów modlili się panujący i skąd przybywali, zawsze na komesów w Krakowie wybierali członków tego samego rodu.

Najstarszym synem komesa był Sędzimir. Miał prawie czterdzieści lat, żonę, czworo dzieci, a że od dzieciństwa był przygotowywany do przejęcia godności po ojcu, dysponował doświadczeniem w zarządzaniu. Wykształcony przez chrześcijańskich kapłanów, naturę miał otwartą i ugodową, a przy tym znał się na sprawach, które w zaciszu komnat władców toczyły się jak świat światem, i było lepiej dla tego świata, że nie dostrzegały ich oczy niewprawione w patrzenie na takie sprawy, toteż szybko znalazł uznanie młodego księcia. Bolesław chętnie słuchał jego opinii, a z czasem uznał go za swojego najbardziej zaufanego człowieka w Krakowie. Sędzimir był wysoki, śmiał się tubalnie i szczerze, a jego pogodna twarz, postura i sposób bycia wzbudzały zaufanie. Przypominał wielkiego brunatnego niedźwiedzia, kto go nie znał, mógł uważać, że jest miły i bywa zabawnie niezręczny, ale ci, którzy byli bliżej, wiedzieli, że przede wszystkim jest silny; co prawda pierwszy nie atakuje, ale gdy go rozgniewać lub napaść, bywa niebezpieczny i, jak niedźwiedź, potrafi rozszarpać na strzępy.

Bolesław i Sędzimir stali na wałach Krakowa. Książę patrzył na wzniesienie nazywane kopcem Kraka.

Był to, jak mówiono, usypany przez ludzi dawno temu ziemny grobowiec pierwszego, potężnego władcy grodu. Wokół niego wznosiło się wiele innych, mniejszych, w tym kurhan córki Kraka, księżniczki Wandy. Tak przez wieki, zanim na te ziemie dotarło chrześcijaństwo, chowano prochy książąt, kapłanów, wodzów i innych znamienitych mieszkańców okolicy. Wraz z nową wiarą zmarłych zaczęto grzebać zgodnie z nowym zwyczajem, owszem, tak jak wcześniej w ziemi, ale nie paląc ciał i nie składając prochów w glinianych urnach, lecz umieszczając je w całunach lub, szczególnie zasłużonych i zamożnych, w drewnianych albo nawet kamiennych trumnach czy sarkofagach.

Bolesław czuł w tym grodzie, jak w żadnym innym, powiew przeszłości, jakby duchy tych, którzy byli tu przed nim, chciały powiedzieć mu coś ważnego, wiedziały przecież, że jest władcą, rozumiały więc jego rozterki.

– Emnilda prosi, żebym nie brał na siebie krwi braci – powiedział, patrząc w dal. – Mówi, że przyśniła jej się Najświętsza Panienka, bo czasami odwiedza ją w snach, i powiedziała, że młody cesarz, a na pewno cesarzowa Teofano, oczywiście gdyby żyła, nie wybaczyliby mi, gdybym postąpił okrutnie. Powiedziała jej też Najświętsza Panienka, że nie mogę skrzywdzić ani Ody, ani braci, a Emnilda dba o moją duszę i zbawienie lepiej niż episcopus, więc sam rozumiesz, by nie brać na siebie grzechu, powinienem chyba jej posłuchać.

– Jesteś władcą chrześcijańskim, princeps. I co tu dużo mówić, masz mądrą żonę. – Sędzimir również patrzył w dal.

Bolesława połechtała uwaga o Emnildzie, był dumny z żony. Doceniał też to, że Sędzimir wiedział, co, jak i kiedy mówić, by nie zostać uznanym za pochlebcę, a jednak było to miłe, i co oczywiste w przypadku Sędzimira – szczere.

– Co radzisz, Sędzimirze?

– Nie potrzebujesz rad, princeps. Ale skoro pytasz… – Rozłożył ręce, podkreślając, że Bolesław naprawdę wie lepiej, ale, no dobrze, wypowie się. – Gdy przyglądam się sytuacji, z racji doświadczenia i wieku powiem: zrób, co uważasz, utnij sprawy jednoznacznie i bez wątpliwości, i tak, żeby w przyszłości nie było problemów, ale po chrześcijańsku. Księżna Oda nie powinna rządzić na twoich ziemiach, to pewne, to przecież twoje dziedzictwo, wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek. A jak to zrobić bez używania siły? Masz poparcie komesów i drużynę, jesteś wojownikiem. Wojowie? Nie musisz ich używać, wystarczy, że ich posiadasz. Odpraw Odę i jej synów, na ziemiach jej ojca zapewne niczego im nie zabraknie, a jej dzieci są w wieku, w którym przystoi nauka. Może powinni ją pobierać w opactwie w Kwedlinburgu? Albo nie! Lepiej niech się uczą w Augsburgu, tam będą dalej od dworu, nie powinni mieć, nawet przez przypadek, stałego dostępu do uszu młodego Ottona czy jego babki, regens Adelajdy. Nasi ludzie będą czuwać z odległości, żebyśmy znali ich poczynania i żeby oni byli tam bezpieczni, bo gdyby stało im się coś przez nas niekontrolowanego, wielu przypisałoby winę tobie, princeps, a tego byśmy nie chcieli.

– Nie sądzisz, że młody cesarz, znaczy rządząca w jego imieniu Adelajda, może poprzeć Odę i jej synów? Może byłoby to jej na rękę.

– Cesarstwo jest mądre, mówiąc wprost, popiera tego, z którego może mieć większe korzyści. A po tej stronie Odry nie ma silniejszego władcy niż ty, princeps.

– No tak, dobrze prawisz, kto wie, może przemawiają przez ciebie dusze tych, którzy byli tu przed nami? Tak, cesarstwo może trzymać Odę z chłopcami na podorędziu, bo w przyszłości, gdybym na przykład okazał się słaby, mogą im się przydać. Ale… tak się nie okaże, nigdy nie będę słaby!

– Princeps, miałem zaszczyt poznać twojego ojca, był naprawdę wielkim wodzem, ale wierz mi, ty jesteś jeszcze potężniejszy.

***

Sicco miał skórę tak jasną, że było przez nią widać błękitne żyły, nawet ich najdrobniejsze odgałęzienia. Włosy miał białe jak śnieg, tęczówki bladoróżowe, a źrenice czerwone. Poza tym Sicco może nawet nie tyle że nie lubił słońca, ile słońce nie lubiło jego. Boleśnie parzyło mu skórę i powodowało, że podrażnione oczy przewracały się tak, że było widać ich drugą stronę, albo też kręciły się w przedziwny sposób, jakby skakały, co budziło niepokój, a nawet grozę u tych, którzy byli tego świadkami.

Ponadto czasami wstępowały w niego siły, które rzucały nim o ziemię i potrząsały jego ciałem, a jak wszyscy wiedzieli, także w ten właśnie sposób manifestowali swoją obecność bogowie i duchy przodków. A że Sicco od urodzenia był inny niż wszyscy, bogowie zaś nie tylko naznaczyli go wyglądem, ale też w niego wstępowali, gdy odszedł poprzedni żerca, było dla wszystkich oczywiste, że to właśnie on powinien dzierżyć Świętą Włócznię.

Do Sicca zwracano się z pytaniami, proszono, by łączył się z bogami, którzy pomagali podejmować decyzje w trudnych sprawach. To on składał ofiary i rozpoczynał obrzędowe tańce przy ognisku w świętym gaju, on decydował, który z chłopców może odbyć rytuał przejścia do świata mężczyzn, i co było szczególnie ważne, on wysłuchiwał decyzji bogów w sprawach związanych z wyruszeniem na wojnę lub jej zaprzestaniem i przekazywał je wiecowi.

Do Sicca dotarła Sława, gdy wraz z innymi opuściła Świętą Wyspę. Szła po prośbie, potrzebowała schronienia. Wcześniej wysłała do niego zwiadowczynie z pytaniem, czy je przyjmie, a że się zgodził, przybyły.

Pokłoniła się przed nim nisko. To samo uczyniły strażniczki i stróżki. Sława była w ciemnej długiej sukni i szerokiej, kapłańskiej, grubej pelerynie z wełny. Jej głowę zdobiła korona z poroży i kwiatów. W ręce dzierżyła wysoką, kapłańską, wykończoną srebrem laskę zwieńczoną symbolem Mokoszy.

Sicco siedział przed swoim niewielkim domostwem. Jego przypominające tron krzesło z wysokim oparciem było wyściełane grubym, miękkim płótnem, na innym nie mógłby siedzieć, bo skórę miał delikatną i wrażliwą jak u niemowlęcia. On sam był w długiej sukni, jakie nosili i inni kapłani, tyle że materia, z której wykonano tę jego, była cieniutka, jakby utkano ją z pajęczyny. Dopiero na nią miał włożoną lekką kamizelę z dobrze wyprawionej skóry i wierzchnią ni to spódnicę, ni to portki, coś między tym pośredniego. W prawej dłoni dzierżył Świętą Włócznię, znak kapłańskiej władzy.

– Dziękuję, że pozwoliłeś nam przybyć na wasze ziemie, wielki Sicco. Przynoszę dary. – Sława skinęła dłonią i dwie spośród stojących za nią strażniczek postawiły przed kapłanem spory, było widać, że ciężki, drewniany kufer.

Otworzyły wieko. Skrzynia była po brzegi wypełniona srebrnymi siekańcami.

– Przyjmij nasz dar, proszę, jest on wyrazem naszych dobrych zamiarów i podziękowaniem za gościnność.

Sicco schylił się, by ocenić zawartość kufra, i ujął jeden z siekańców w dwa palce.

– Hojny dar. – Zważył siekańca w dłoni.

– Nie wiemy, jak długo przyjdzie nam tu zostać.

– Może być, że na zawsze?

– Jeśli taka będzie wola twoich i moich bogów, a ty się na to zgodzisz, to zostaniemy. Wiesz, co się dzieje na moich ziemiach, kiedy uda się u nas powstać zwycięsko przeciw chrześcijanom, tak jak niedawno stało się na Połabiu5, wiedzą tylko bogowie. Bolesław, władca Piastów, jest silny. Jego ojciec, w moich żyłach również płynie jego krew, sprzyjał nam, ale po jego śmierci boginie kazały nam się ukryć i czekać na właściwą chwilę. Zapewniły, że ona nadejdzie.

Sicco wysłuchał Sławy z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym głęboko zanurzył dłoń w kufrze, a przesypujące się przez jego palce srebro zabrzęczało, co widocznie było miłe dla jego ucha, bo wykonał grymas podobny do uśmiechu.

– Przyjmuję dar. – Tym razem to on skłonił głowę przed Sławą. – Nasi bogowie wam sprzyjają, możecie tu zamieszkać, wskażemy wam ostrów, który będzie należał tylko do was, tam będziecie mogły robić, co nakażą wam wasze boginie. Nikt z naszych w żaden sposób nie będzie rościł sobie prawa do wyspy. Tak będzie, ale musisz obiecać mi jedno, Strażniczko Chramu.

– Co takiego?

– Że nigdy ani ty, ani żadna z twoich strażniczek czy stróżek nie wtrącicie się w nasze sprawy, nie będziecie próbowały wpływać na to, co i jak robimy. Jesteście tu jedynie gośćmi, na specjalnych prawach, ale gośćmi. Wyspa będzie twoja, rób tam, co chcesz, ale ode mnie i moich ludzi z daleka! I jeszcze jedno: przyrzeknij, że jeśli będzie trzeba walczyć, jeśli was wezwę, ty i twoje strażniczki pójdziecie z nami.

– Jeśli ty nie będziesz wtrącał się w moje sprawy, to miej pewność, że nie naruszę praw gościnności. A w sprawie wojny, tak, możesz na nas liczyć. – Na potwierdzenie uderzyła w ziemię kapłańską laską, co oznaczało, że bierze ziemię na świadka.

Sicco przełożył Świętą Włócznię do drugiej ręki, wstał i położył dłoń na ramieniu Sławy.

– Witaj na ziemiach Prusów, Strażniczko Chramu – rzekł uroczyście, a jego czerwone oczy przeszyły Sławę na wylot. – Niech ostrów, który ci ofiaruję, stanie się twoim domem. Zbudujcie tam chram i żyjcie w pokoju.

W odpowiedzi Sława położyła dłoń na jego ramieniu i teraz ona przeszyła go spojrzeniem na wskroś. Było błękitne, przyjazne, pełne zrozumienia, ale i potężnej mocy.

– Niech tak się stanie, wielki Sicco.

***

Sławnikowice mieli gniazdo w Libicach. Mówiono, a ich czyny to potwierdzały, że byli przeciw rządzącym Przemyślidom. Uważali, że to oni powinni władać krajem. Byli wykształceni, mężni, tak silni i zamożni, że bili własną monetę, ponadto byli spowinowaceni z rodem cesarskim i mieli koneksje w całej Europie. Mimo to sprawowali władzę nie nad całymi Czechami, a jedynie w północno-wschodniej części Kotliny Czeskiej.

Właśnie w tym rodzie przyszedł na świat Wojciech, syn władcy Libic Sławnika i jego żony Strzeżysławy. Wojciech miał pięciu braci rodzonych i dwóch przyrodnich, bo ojciec, mimo że ochrzczony, nie zrezygnował z, jak mówił, przywileju posiadania poza poślubioną przed ołtarzem także kilku innych kobiet.

Mówiono, że w dzieciństwie Wojciech ciężko zachorował. Nie pomogli nawet medycy sprowadzeni z Magdeburga. Gdy nie było już nadziei, rodzice zanieśli go do kościoła i położyli u stóp ołtarza, ofiarowując chłopca pod opiekę Najświętszej Panienki.

– Matko Boska, matko wszystkich matek, ty która czuwasz nad nami, przenajświętsza, dobrotliwa Maryjo Dziewico, ulecz go, proszę – łkała zrozpaczona Strzeżysława. – Jeśli zachowasz go od śmierci, przyrzekam, składamy tę przysięgę oboje. – W tym momencie klęczący obok żony Sławnik jeszcze niżej pochylił głowę i się przeżegnał. – Składamy błaganie i przysięgę, że jeśli ocalisz naszego małego Wojciecha, dziecko dobre, wrażliwe i mądre, to oddamy go w służbę Chrystusowi.

– Amen – potwierdził zobowiązanie książę Sławnik.

I zdarzył się cud! Dziecko, któremu nikt nie dawał szans, przeżyło. Był to dla rodziny oczywisty znak, jak powinny się potoczyć jego losy. Wiele lat później powszechnie uważano, że Jezus osobiście zesłał na niego w dzieciństwie chorobę, by nakierować rodziców na wybór właściwej dla niego drogi, bo przecież zanim zaniemógł, zamierzali, jak nakazywało jego imię, wykierować syna na woja.

Zgodnie z przysięgą wysłano go do szkoły katedralnej w Magdeburgu. Towarzyszył mu od tego czasu – jak się później okazało do końca jego dni – Radzim, brat z niechrześcijańskiego związku ojca. Na bierzmowaniu Wojciech otrzymał imię Adalbert, Radzim zaś został Gaudentym. Po zakończeniu nauk tak się szczęśliwie złożyło, a szczęście często towarzyszyło dzieciom dobrze urodzonym, że Wojciech Adalbert znalazł się w gronie kanoników otaczających Thietmara, przyjaciela rodziny Sławnikowiców, pierwszego biskupa praskiego. Po jego zaś śmierci, Anno Domini 983, uzyskał zatwierdzenie przez cesarza i arcybiskupa mogunckiego, a także akceptację czeskiego księcia Bolesława II, nazwanego później Pobożnym, i został biskupem Pragi.

Kapłanem był gniewnym, zaangażowanym, oddanym sprawom Kościoła i wiary. Jak wielu innych i on uważał, że w Kościele nie dzieje się dobrze, kapłani sprzeniewierzają się naukom Jezusa, najważniejsza jest dla nich doczesność, a sprawy ducha są im odległe. On był inny.

Rządy rozpoczął od podzielenia kościelnych wpływów na cztery części: jedną przeznaczył na potrzeby i ozdobę kościoła, drugą na korzyść kanoników, trzecią dla ubogich, najmniej zostawił na potrzeby własne. Zasłynął także z tego, że niemal codziennie przyjmował dwunastu biednych, których na cześć apostołów karmił i poił. Sam, jak mówiono, nigdy nie szedł spać z sytym żołądkiem, każdego ranka, jak zwykły kapłan, wstawał do wspólnych modlitw, ciało zaś i żądze cielesne poskramiał przez surowy post i nigdy nie chciał przyzwolić sobie na żadną uciechę.

Nie wahał się pouczać wiernych, a za liczne popełniane przez nich grzechy groził ogniem piekielnym. Nie był pasterzem wyrozumiałym ani łagodnym, więc owieczki za nim nie przepadały. Wśród kleru i wiernych krążyły opowieści, że Wojciech Adalbert, któremu co prawda zdarzało się krzyczeć i grozić w czasie kazań, bo jako biskup wypełniał swą powinność, usiłując zmieniać gród i jego mieszkańców zgodnie z przykazaniami Boskimi, naprawdę miał naturę kontemplacyjną, skłonną do refleksji i ascezy. Krzyczał tylko, gdy czuł się bezsilny, na co dzień wolał przemawiać łagodnie i przytaczać słowa Biblii, które jak wciąż wierzył, właściwie zrozumiane, mogłyby zdziałać cuda. Często czytywał wiernym ewangelie, żywiąc nadzieję, że to coś zmieni.

– „Bóg mi pokazał, żebym żadnego człowieka nie nazywał pospolitym lub nieczystym” – przytaczał fragment Dziejów Apostolskich o Świętym Piotrze odwiedzającym innowiercę. – „A gdy jeszcze Piotr mówił te słowa, Duch Święty zstąpił na wszystkich słuchających tej mowy. I zdziwili się ci wierzący pochodzący z obrzezania, którzy przyszli z Piotrem, że dar Ducha Świętego został wylany także na pogan”. Rozumiecie? – Wojciech Adalbert patrzył z nadzieją na twarze wiernych. – Dar Ducha Świętego został wylany także na pogan! Słuchajcie dalej! „Wtedy Piotr się odezwał: Czy ktoś może odmówić wody, żeby byli ochrzczeni ci, którzy otrzymali Ducha Świętego jak i my?”6. – Czuł, że wielu go rozumie, widział to po ich oczach, mówił więc dalej: – Nawet pagani są naszymi braćmi i siostrami, naszą misją jest głoszenie ewangelii, to zadanie każdego chrześcijanina. Nie walczmy z tymi, którzy jeszcze nie dostąpili radości poznania Chrystusa, nie sprzedawajmy ich jak zwierzęta, głośmy im Słowo Boże, a staną się naszymi bliźnimi w wierze! Wśród dzieci Jezusa nie zysk jest ważny, a dobro i miłość! Nie mogę, nie chcę żyć wśród faryzeuszy, dla których liczy się tylko pieniądz.

Mimo że wielu podziwiało jego upór i konsekwencję w głoszeniu konieczności zmian i szczególnie w trakcie kazań kiwało głowami, rozumiejąc, że biskup jest także od tego, by kierować ich w stronę, która podoba się Bogu, to powszechnie Praga, wciąż bogacąca się głównie na handlu ludźmi, nie chciała jego pouczeń; większość jej mieszkańców nie zamierzała rezygnować z zysków. Wojciech Adalbert coraz gorzej znosił to, co działo się wokół, że zaś jego nawoływania do poprawy niewiele dawały, a przy tym w swoich działaniach nie miał wsparcia księcia Bolesława, który demonstrował w ten sposób swój dystans do całego rodu Sławnikowiców, pewnego dnia, nie mogąc dłużej ścierpieć tego, co się działo, postanowił Pragę opuścić.

Udał się do Rzymu, do klasztoru benedyktynów pod wezwaniem Świętych Aleksego i Bonifacego, stojącego na wzgórzu awentyńskim. Tam poznał Jana zwanego Kanapariuszem7. Był on jednym z wielu światłych duchownych od lat walczących o odnowę Kościoła w duchu czystości, powściągliwości i ascezy.

Po wstydliwym czasie panowania papieży Jana XII i Jana XIII nastało pokolenie papieży i duchownych myślicieli pragnących odnowy. Mimo zmian wspomnienie karygodnej przeszłości, także wśród duchownych, wciąż było żywe. Tę przeszłość znał też oczywiście, i bardzo się jej wstydził, Wojciech Adalbert. Pamiętał z wczesnej młodości albo znał z opowieści poruszające historie papieży z nieodległych czasów.

Jan XII, którego ze zgrozą wciąż wspominano, kreśląc na piersiach znak krzyża i prosząc, by Bóg wybaczył mu jego czyny, został niegdyś najmłodszym papieżem w historii Rzymu, zasiadł na stolcu Piotrowym, gdy miał lat osiemnaście. Jego występki tak zatrważały bogobojnych kapłanów, że modlili się o śmierć dla niego. Jego matka była wpływową nierządnicą, a on sam nie tylko nie stronił od kobiet ani mężczyzn w łożu, ale słynął z organizowanych z rozmachem orgii, także z udziałem zwierząt. Swoich męskich i kobiecych kochanków obdarowywał złotem i klejnotami, grał w kości, a żeby wygrywać, prosił o wsparcie samego szatana, którego często przyzywał. Był krzywoprzysięzcą, potępiającemu jego czyny spowiednikowi kazał wyłupić oczy, nieposłusznych wtrącał do więzień, kastrował i ekskomunikował. Za jego pontyfikatu bogobojne niewiasty przestały przybywać do Rzymu z obawy, że zostaną zgwałcone.

Jan XII uciekł przed Ottonem I, który oburzony jego postępowaniem, przybył do Rzymu, by go usunąć. Cesarz osadził w Watykanie nowego papieża Leona VIII, jednak gdy tylko opuścił Rzym, jego poprzednik wrócił i Leona obalił. Walka między Ottonem a Janem XII pewnie trwałaby dłużej, ale ku radości wielu i uldze rzymian młody papież zmarł w wieku dwudziestu czterech lat. Jedni mówili, że stało się to w czasie wyczerpujących igraszek miłosnych, inni, że zasztyletował go mąż jednej z uwiedzionych przez niego kobiet.

Potem nastąpiły czasy Jana XIII, który dobrze znał obyczaje poprzednika, bo od lat pracował w watykańskiej bibliotece. Jednak mimo postanowień, że będzie inny, prowadził się niewiele lepiej niż jego imiennik. Otton I przymykał na to oko, za co papież koronował na cesarza jego syna, a potem udzielił młodzieńcowi ślubu z bizantyjską księżniczką Teofano. Jan XIII, jak mówiono, miał własny dom publiczny, w którym gromadził wyłącznie dziewice. Zapraszał tam tylko wybranych gości. Mówiono też, że lubuje się w przyjęciach, w czasie których posiłki podawały nagie kobiety, licznym kochankom hojnie rozdawał złote puchary, organizował wyuzdane orgie, zmarł, podobnie jak jego imiennik i poprzednik, w czasie miłosnych uniesień8.

Od tego czasu minęło prawie ćwierć wieku, za mało, by zapomnieć – papieże się zmieniali, a w Kościele wzmacniał się ruch odnowy. Wojciech Adalbert był jednym z tych, którzy poprzysięgli Bogu i sobie, że zrobią wszystko, co w ich mocy, by karygodne zachowanie kapłanów z przeszłości już nigdy się nie powtórzyło.

– Rozumiem twoje rozterki. – Jan miał podobne poglądy. – Jeśli tacy jak my nie wzniosą wzroku ludzi ku Bogu, jeśli nie będziemy wskazywać drogi wiodącej do Światła, kto to zrobi? Coraz więcej z nas dostrzega konieczność zmian i odnowy w Kościele. Tak dużo jest do zrobienia, oby Bóg sprawił, że podołamy!

– Wszystko w jego rękach.

Zamilkli, zwiesili głowy. W Kościele tak wiele wymagało naprawy, pracy, wysiłku, troski i dbałości o mądre zmiany. Tak dużo było do zrobienia!

– A ilu na ziemiach za rzymskim limes wciąż tkwi w pogaństwie? – Na twarzy Jana malowała się troska, pogłębiły się zmarszczki, a kąciki ust opadły. – Tam też żyją ludzie, przyszli chrześcijanie, którzy teraz jeszcze nie mają szansy na poznanie nauk Chrystusa. Niektórzy są nawet ochrzczeni albo ochrzczeni byli ich rodzice, a mimo to modlą się do bożków, czczą drzewa, słońce, księżyc, obaj o tym wiemy. Tam też jesteśmy potrzebni.

– Masz rację, bracie, minęło prawie tysiąc lat od czasu, kiedy Chrystus złożył siebie w ofierze, byśmy my, ludzie, już nigdy tego nie robili, a oni, tam na północy, wciąż składają krwawe ofiary! – Wojciech Adalbert był rozgoryczony, tak wiele trosk miał na głowie, tak dużo należało zrobić, by świat stał się lepszy. – W Pradze co prawda krwawych ofiar już nie ma, ale wierz mi, i tam są naprawdę daleko od Boga.

– Gdy spotykam się ze zwykłymi ludźmi, czuję, że nie rozumieją, że niesiemy im nie tylko prawdziwą wiarę, ale też księgi, pismo, lepszy sposób wznoszenia budowli, nowy porządek. – Jan rozpostarł ręce, z dumą wskazując wokół. – Masz rację, zanim dotarliśmy na północ, chociażby do twojej Pragi, nie potrafili tam budować z kamienia, my ich tego nauczyliśmy! Także o… tego wszystkiego. – Wskazał grube mury, mając na myśli kunszt budowniczych, myśl i pracę benedyktynów.

– Niektórzy mówią, że jeśli nie da się ludzi poprawić, trzeba ich znosić, ja jednak wierzę, że da się poprawić, to znaczy nauczyć, otworzyć na Światło. Tyle że to nauczanie może jeszcze potrwać i nie wiadomo, jaki, kiedy i po prawdzie czy w ogóle przyniesie skutek. Chociaż gorąco w to wierzę, może potrzeba po prostu więcej czasu i starań z naszej strony? A tacy jesteśmy słabi i tak nas niewielu… – Wojciecha Adalberta cieszyło, że znalazł bratnią duszę. W Pradze, mimo że mieszkało tam sporo osób znających księgi, nie bardzo miał z kim rozmawiać na takie tematy. – Nie chcą skończyć z poligamią, podoba im się mieć kilka żon, dotyczy to też duchownych, czuję się wobec tego naprawdę bezradny. Tłumaczę, nawołuję, proszę i… nic! Czuję, jakbym mówił do ściany, nie mogę tego ścierpieć! Nie wiem, czy wiesz, ale nawet mój ojciec, mimo że ochrzczony, przykro mi to mówić, ma kilkoro dzieci ze związków niesakramentalnych.

To, że Sławnik miał wiele