Czarne Indie - Juliusz Verne - ebook

Czarne Indie ebook

Juliusz Verne

3,0

Opis

Czarne Indie” to powieść Juliusza Verne’a,  uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.

"Czarnymi Indiami" w XIX wieku nazywano tereny w Szkocji, na których wydobywano węgiel kamienny. Kopalnie te świetnie prosperowały, przynosząc ogromne zyski. Pewnego dnia zasoby węgla jednak się wyczerpują, z czym nie może pogodzić się stary nadsztygar - Simon Ford, który mieszka z rodziną pod ziemią w kopalnianej grocie. Przez kilka lat, wraz z synem Harrym przemierza opuszczone korytarze kopalni i opukuje każdą skałę wierząc, że w końcu odnajdzie nowe złoża węgla.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-191-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I. Dwa listy z sobą sprzeczne

»Do Wielmożnego J. R. Starr. Inżyniera w Edynburgu«. Canongate Nr. 30.

 »Jeżeli pan James Starr zechce przybyć jutro do kopalni Aberfoyle, sztolni Dochart, szybu Yarow, otrzyma wiadomość, która go mocno zajmie.  »Pan James Starr będzie oczekiwany przez dzień cały, na dworcu Callander, przez Hen­ryka Ford, syna dawnego nadsztygara Szy­mona Ford.  »Pan James Starr proszony jest o zacho­wanie powyższego zaproszenia w tajemnicy«.  Oto treść listu, który James Starr odebrał pierwszą pocztą dnia 3 Grudnia 18... a list ten nosił na sobie stempel biura pocztowego Aber­foyle, w hrabstwie Stirling, w Szkocyi. Cie­kawość inżyniera była wielce pobudzoną. Nie przeszło mu nawet przez myśl, by list powyższy mógł zawierać jakąś mistyfikacyę. Znał oddawna Szymona Ford, jednego z naj­dawniejszych nadsztygarów kopalni Aberfoyle, w której to kopalni on sam, James Starr, był dyrektorem przez lat dwadzieścia — noszącym w kopalniach angielskich nazwę »viewer«.  James Starr był mężczyzną silnie zbudowanym, miał lat pięćdziesiąt pięć, ale wyglą­dał zaledwie na czterdzieści. Należał do sta­rożytnej rodziny edynburgskiej, której był jednym z najznakomitszych członków. Prace jego przynosiły zaszczyt szanownej korporacyi inżynierów, która rok rocznie coraz głębiej zapuszcza się w podziemiach węglodajnych Zjednoczonego Królestwa, tak samo w Cardiff, Newcastle, jak i w innych hrabstwach Szkocyi. Przede wszystkiem jednak nazwisko Ja­mesa Starr zyskało ogólne uznanie w głębi tych tajemniczych kopalni Aberfoyle, które się łączą z kopalniami Alloa i obejmują część hrabstwa Stirling. Tam to spędził większą część swego życia. Prócz tego James Starr należał do stowarzyszenia archeologów szko­ckich, którego był nawet piezesem. Był również członkiem czynnym w » Royal Institution«, aPrzegląd Szkocki drukował często zna­komite artykuły jego pióra. Jak widzimy, był to jeden z tych uczonych praktycznych, którym Anglia zawdzięcza swój rozwój. To też poważano go wielce w tej starej stolicy Szkocyi, która nie tylko pod względem fizycznym ale i pod umysłowym zasługuje na nazwę »Aten północnych«.  Wiadomo nam, że Anglicy nadali ogromnym swym kopalniom węgla nazwę bardzo charakterystyczną. Nazywają je słusznie »Czarnemi Indyami«, a Indye te więcej się może przyczyniły niż Wschodnie do powiększenia nieprzebranych skarbów i bogactw Zjednoczo­nego Królestwa. Cały zastęp górników pracuje dniem i nocą nad wydobyciem z podziemia brytańskiego tego drogocennego węgla, który, jako materyał opałowy, stał się niezbędnym żywiołem w świecie przemysłowym.  Podówczas jeszcze kres oznaczony przez specyalistów na wyczerpanie zupełne kopalni węgli zbyt bvł oddalony, i nie było obawy braku ich w krótkim czasie. Pokłady węglane na dwóch półkulach rozciągały się szeroko. Fabryki do tylu użytków służące, lokomotywy, lokomobile, parowce, fabryki gazu i t. d. mo­gły się nie troszczyć o brak kopalnego pali­wa. W prawdzie zapotrzebowania tak wzrosły w ostatnich latach, że niektóre pokłady zo­stały wyczerpane do najcieńszych żył prawie. Dziś, opuszczone podziemne przejścia i szyby, niepotrzebnie dziurawiły powierzchnię gruntu otworami swymi.  Tak właśnie wyglądały kopalnie Aberfoyle.  Przed dziesięciu laty winda uniosła osta­tnią beczkę węgla z je j pokładów. Materyał »podziemny«, maszyny przeznaczone do jazdy mechanicznej po szynach galeryi, wózki tworzące pociągi, tramwaje podziemne, klatki służące do wydobywania materyału kopalnego ze studni, rury, w których zgęszczone powie­trze przyspieszało rozbijanie otworów w sztolniach, — jednem słowem wszystko, co nale­żało do przyrządów eksploatacyjnych, zostało wydobyte z głębi szybów i pozostawione na powierzchni gruntu. Kopalnia wyczerpana siała niby szkielet olbrzymiego mastodonta, któremu odebrano wszystkie organa żywotne, pozosta­wiając jedynie kościoskład fantastyczny.  Z tego całego materyału, zostały jedynie długie drabiny drew niane, służące jeszcze dospuszczania się do kopalni przez szyb Yarow, jedyny, który się łączył że sztolnią Dochart, a raczej z jej dolnemi galeryami, od czasu ustania robót w tej stronie.  Na zewnątrz budynki chroniące niegdyś roboty »dzienne« w skazywały jeszcze miejsce skąd się spuszczały szyby wyżej wymienionej sztolni, dziś już zupełnie opuszczonej tak samo, jak innych galeryi i chodników, których ca­łość tworzyła kopalnie Aberfoyle.  Smutny to był dzień, gdy po raz ostatni górnicy opuścili kopalnię, w której tyle lat przeżyli.  Inżynier James Starr zwołał kilka tysięcy pracowników, którzy tworzyli czynną i odwa­żną ludność kopalni. Górnicy wszelkiego ro­dzaju, nadzorcy czyli nadsztygarzy, sztygarzy, kowale, cieśle, wszyscy wraz z kobietami, dziećmi i starcami, pracownicy wewnętrzni i zewnętrzni, zgromadzili się na olbrzymiem podwórzu sztolni Dochart, zapełnionem da­wniej wydobywanym węglem kopalni.  Poczciwi ci ludzie, których potrzeby życia miały niezadługo po świecie rozproszyć, roz­pamiętywali milcząc szereg lat, który tu spę­dzili w starej Aberfoyle, gdzie z ojca na syna przechodziły ich zajęcia, i porzucając je na zawsze czekali ostatniego pożegnania inżyniera. Towarzystwo kopalni nakazało rozdanie im, jako wynagrodzenie, przewyżki dochodów roku bieżącego. Nie wiele to co prawda wy­nosiło, ponieważ wyczerpane żyły tak mało wydawały, że eksploatacya z niewielką przewyżką pokrywała koszta; zasiłek ten jednak miał wystarczyć im do chwili znalezienia za­jęcia w sąsiednich kopalniach.  James Starr stanął we drzwiach obszernego budynku, pod dachem którego tak długo dzia­łały olbrzymie maszyny parowe studni.  Szymon Ford, nadsztygar w sztolni Dochart, liczący podówczas lat pięćdziesiąt pięć i kilku innych sztygarów otoczyło inżyniera.  James Starr zdjął kapelusz. Górnicy z odkrytemi głowami milczeli ponuro.  Ta scena pożegnania miała w sobie coś w zroszającego a równocześnie i wzniosłego.  — Przyjaciele moi — rzekł inżynier - na­deszła chwila rozłączenia naszego. Kopalnie Aberfoyle, które od lat tylu łączyły nas w wspól­nej pracy, wyczerpane. Poszukiwania nasze nie odkryły już nowej żyły i ostatni kawał węgla został wydobyty ze sztolni Dochart!  Mówiąc to James Starr pokazywał górni­kom odłam czarnego węgla, który leżał opodal.  — Kawał ten węgla, przyjaciele moi — mó­wił dalej — jest to jakby ostatnia kropla krwi, która wypłynęła z żył kopalni! Zachowamy go, jakeśmy zachowali pierwszy odłamek, wy­dobyty sto pięćdziesiąt lat temu z pokładów Aberfoyle. Pomiędzy dwoma temi odłamami przeszło w szybach naszych wiele pokoleń pracowników! Dzisiaj już koniec! Ostatnie słowa, które do was zwraca wasz inżynier, są słowami pożegnania. Żyliście z tej kopalni, która się wyczerpała pod waszą dłonią. Praca była ciężką, ale dla was nie bez korzyści. Wielka nasza rodzina rozpierzchnie się po święcie i niema nadziei by się kiedy na nowo zebrali rozrzuceni jej członkowie. Nie zapo­inajcie jednak, żeśmy długo z sobą żyli i że górnicy z Aberfoyle mają obowiązek w spiera­nia się w zajemnie. Skoro się razem pracowało, niepodobna być sobie na zawsze obcymi. Bę­dziemy czuwali nad wami i wszędzie gdzie będziecie uczciwymi ludźmi, otrzymacie jak najlepsze polecenia. Żegnajcie mi przyjaciele, niech was Bóg prowadzi!  James Starr wyrzekłszy te słowa, objął jednego z najstarszych pracowników kopalni, który rzewnemi łzami zapłakał.  Następnie nadsztygarzy różnych szybów przychodzili kolejno ściskać dłoń inżyniera, podczas gdy górnicy powiewali w górze czapkami, wołając:  — Żegnaj nam, James Starr, nasz dyrektorze i przyjacielu!  To pożegnanie pozostawiło niezatarte wspomnienie w sercach poczciwych górni­ków. Powoli cały ten tłum opuścił podwórze. Pusto się zrobiło wkoło inżyniera. Czarny grunt drogi, wiodącej do sztolni Doehart, za­dźwięczał raz ostatni pod stopami górników i milczenie grobowe zaległo w tej ożywionej dotąd kopalni Aberfoyle.  Jeden tylko człowiek pozostał przy Jame­sie Starr. Był to nadsztygar Szymon Ford. Przy nim stał młody piętnastoletni chłopiec, syn jego Henryk, który już od lat kilku nale­żał do pracowników podziemnych.  James Starr i Szymon Ford znali się do­brze i co za tem idzie szanowali się wzajemnie.  — Bądźcie zdrowi Szymonie! — rzekł in­żynier.  — Bądź pan zdrów — panie James — od­ rzekł nadsztygar, a raczej pozwól mi powie­dzieć sobie: Do widzenia!  — Tak, do widzenia Szymonie! — odparł James Starr. — Bądźcie przekonani, że będę rad ilekroć was spotkam i będę mógł z wami porozmawiać o naszej starej Aberfoyle!  — Wiem o tem, panie James.  — Dom mój w Edynburgu jest dla was otwartym.  — Edynburg! — rzekł dozorca wstrząsa­jąc głową — to daleko, bardzo daleko od sztolni Dochart!  — Daleko Szymonie! A gdzież zamyślacie mieszkać?  — Tutaj, panie James! My nie opuścimy naszej kopalni, naszej starej karmicielki, chociąż jej mleka w piersiach zabrakło. Żona moja, syn i ja pozostaniemy jej wierni!  — Żegnajcie więc Szymonie — zakończył inżynier, którego głos pomimo woli zdradzał wzruszenie wielkie.  — Nie, powtarzam jeszcze: do widzenia, panie James! nie zaś »żegnajcie!« Jakem Szy­mon Ford, Aberfoyle jeszcze ujrzy pana!  Inżynier nie chciał pozbawić ostatniej iluzyi biednego nadzorcy. Ucałował młodego Henryka, który nań patrzał ze wzruszeniem. Uścisnął po raz ostatni dłoń Szymona Ford i opuścił kopalnię.  Oto co się działo przed dziesięciu laty, ale pomimo chęci zobaczenia nadsztygara, James Starr więcej o nim nie słyszał.  I dziś, po dziesięciu latach rozłączenia, otrzymuje list od Szymona Ford, który go prosi o przybycie do dawynych kopalni Aber­foyle.  Jakąż wiadomość ciekawą mu zapowia­dano? Sztolnia Dochart, szyb Yarow! Ileż wspomnień nazwy te w nim budziły! Tak, nie­zawodnie! Były to dobre czasy! Czasy pracy, czasy walki! Najlepsze chwile jego życia jako inżyniera!  James Starr odczytał list powtórnie. Obra­cał go na wszystkie strony i żałował wielce, że Szymon Ford paru słów objaśniających nie dodał.  Czyżby stary nadsztygar odkrył jaką nową żyłę? Nie, to było niemożliwe!  James Starr przypominał sobie jak drobiazgowo zostały przeszukane kopalnie Aberfoyle zanim wszelkie roboty ustały. Sam dyrygował ostatniemi sondowaniami, nie znajdując ani śladu pokładów. Próbowano nawet czynić po­szukiwania pod pokładam i czerwonej gliny dewońskiej, która najczęściej znajduje się pod węglem, ale i to napróżno. James Starr opuścił więc kopalnię z zupełnem przeświad­czeniem; że nie zawierała ona ani kawałka m ateryału palnego.  — Nie — powtarzał sobie — nie! to nie­ możliwe! Jakże można przypuścić, że to co mnie się nie udało, osiągnął Szymon Ford? Przecież stary nadsztygar dobrze wie, że jedna jedyna rzecz w świecie jest w stanie mnie zaciekawić, pocóż więc to tajemnicze zapro­szenie?  Znał nadto Szymona Ford jako zręcznego górnika, obdarzonego dziwnym instynktem w swoim fachu. Nie widział go od chwili, gdy kopalnie w Aberfoyle opuszczone zostały. Nie wiedział nawet co się stało ze starym, ani czem się zajmował, ani gdzie mieszkał z żoną i z synem. Wiedział tylko, że naznaczono mu teraz schadzkę w szybie Yarow, i że Henryk, syn Szymona Ford, będzie go oczekiwał na dworcu Callander przez cały dzień następny. Chodzi więc niezawodnie o zwiedzenie sztolni Dochart.  — Pojadę, pojadę! — powtarzał James Starr, czując wzmagające się wzruszenie w mia­rę, gdy się chwila odjazdu zbliżała.  Około szóstej godziny wieczór, lokaj Ja­mesa Starr przyniósł mu list, nadeszły trzecią pocztą.  List ten zawarty był w kopercie grubej, nieforemnej, a adres na niej umieszczony wskazywał rękę nie przywykłą do władania piórem.  James Starr rozerwał kopertę. Zawierała ona kawałek papieru zżółkłego, który zdawał się być wydartym z jakiegoś starego bezuży­tecznego kajetu  Na tym papierze znajdowało się tylko na­stępujące zdanie:  »Inżynier James Starr napróżnoby się fa­tygował. List Szymona Ford jest obecnie bez­ celowym«. Podpisu nie było.

II. W drodze

Bieg myśli Jamesa Starr zatrzymał się na­gle, po odczytaniu drugiego listu, tak sprze­cznego z pierwszym.  — Co to ma znaczyć? — pytał sam siebie.  Inżynier podjął kopertę rozdartą. Miała ona jak pierwsza, stempel biura pocztowego w Aber­foyle. Wyszła więc z tej samej miejscowości hrabstwa Stirling. Nie pisał tego listu stary górnik, to więcej jak pewno. Nie ulegało jednak wątpliwości, że autor tego drugiego listu znał tajemnicę byłego nadsztygara, ponieważ odwoływ ał wyraźnie zaproszenie do szybu Yarow.  Czyżby naprawdę pierwszy list nie miał już znaczenia? Czy też chciano przeszkodzić przyjazdowi Jamesa Starr? Czyż nie był to zamiar zniweczenia planów Szymona Ford?  Tak też myślał James Starr po głębszem zastanowieniu. Sprzeczność dwóch listów obu­dziła w nim tylko żywsze pragnienie dostania się do sztolni Dochart. Zresztą, jeżeli w tej całej sprawie zaszła jakaś mistyfikacya, lepiej było się o tem upewnić. Sądził jednak słusz­nie, że warto było raczej wierzyć pierwszemu listowi niż drugiemu, godniejszy bowiem wiary mógł być Szymon Ford aniżeli autor anonimu.  — W każdym razie — myślał sobie — po­ nieważ tak usiłują zachwiać moje postano­wienie, warto niezawodnie dowiedzieć się o interesie Szymona Ford. Jutro będę na miejscu o naznaczonej godzinie!  Wieczorem James Starr kazał sobie wszyst­ko przygotować do podróży. Ponieważ nieo­becność jego mogła się przedłużyć, uprzedził pana W. Elphiston, prezesa »Royal Institution«, że nie będzie mógł brać udziału w przyszłem posiedzeniu Towarzystwa. W taki sam sposób uwolnił się od kilku innych spraw bie­żących. Następnie kazał służącemu przygoto­wać i zapakować swą torbę podróżną i poło­żył się spać, myśląc wciąż o otrzymanych li­stach.  Nazajutrz o piątej zrana James Starr wy­skoczył z łóżka, ubrał się ciepło, ponieważ było chłodno i deszcz padał; opuścił swoje mieszkanie przy Canongate i udał się do przy­stani Granton, gdzie miał wsiąść na statek, który go w trzy godziny zawiezie do Stirling.  Po raz pierwszy może James Starr, prze­jeżdżając przez Canongate, nie odwrócił się i nie spojrzał na Holyrood, pałac dawnych władców szkockich. Nie widział przed fron­tem tegoż pałacu karyatyd, przyodzianych w stare kostyumy szkockie, składające się ze spódnicy zielonej, pledu kraciastego i torby z koźlej skóry. Chociaż fanatycznie uwielbiał Walter Scotta, jak każdy prawdziwy syn sta­rej Kaledonii, nie rzucił tym razem okiem na oberżę, w której stanął Waverley i gdzie mu krawiec przyniósł jego sławny kostyum woj­skowy, który się tak bardzo podobał naiwnej wdowie Flockhart. Nie zniżył głowy również przed małym placykiem, gdzie górale powystrzeliwali swoje naboje po zwycięstwie Pretendenta, nie bacząc na to, że mogli zabić Florę Mac Ivor. Zegar więzienny wznosił wśród placu swój historyczny cyferblat, spojrzał nań jedynie by się przekonać, że się nie spóźni na pa­rowiec. W Nelher-Bow nie zauważył domu wielkiego reformatora Johna Knoxa, jedynego człowieka, którego nie mogła pozyskać uprzej­mość Maryi Stuart.  Skręciwszy na High-Street, ulicę drobia­zgowo opisaną w powieści »L’Abbe«, szybkim krokiem posunął się do mostu olbrzymiego na Bridge-Street, który łączy trzy pagórki Edynburga z sobą.  W kilka minut potem James Starr przybył na dworzec »General Railway«, a po upływie 30 minut wysiadł z wagonu w Newhaven, ła­dnej rybackiej wiosce, położonej o milę od Leith, portu Edynburgskiego. Przypływ mo­rza pokrywał właśnie wybrzeże czarne i ska­liste. Pierwsze bałwany uderzały o barykadę, podtrzymywaną tylko żelaznymi łańcuchami. Na lewo jeden z tych statków, które krążą po rzece Forth, pomiędzy Edynburgiem a Stirlingiem przymocowany był do przystani Granton.  W tej chwili komin Księcia Walii wyrzu­cał ze swej paszczy kłęby czarnego dymu, a kocioł jego chrapał ponuro. Na odgłos dzwonka, spóźnieni pasażerowie przyspieszyli kroku. Mnóstwo tam było kupców, rolników, pastorów, tych ostatnich łatwo poznać było można po krótkich spodniach, długich rewerendach i wązkim, białym pasku, okalającym szyję.  James Starr przybył w samą porę. Lekko wskoczył na pokład Księcia Walii. Chociaż deszcz padał gwałtowny żaden z pasażerów nie szukał schronienia w salonie parowca. Wszyscy stali nieruchomi, otuleni w pledy po­dróżne, niektórzy popijali od czasu do czasu dżyn lub wisky, rozgrzewając się w ten spo­sób. Ostatni odgłos dzwonka rozległ się, pod­niesiono kotwicę, zluźniono łańcuchy i Książę Walii ruszył ku wyjściu z małego basenu, który go bronił przed bałwanam i morza Północnego. Firth of Forth, tak bowiem zowią zatokę wyżłobioną pomiędzy wybrzeżami hrabstwa Fife na północ, a hrabstwami Linlihgow, Edynburg i Haddington od południa, tworzy stronę wschodnią Forthu, rzeki niewielkiej w rodzaju Tamizy lub Mersey o głębokich wodach, która, spływając z zachodu Ben-Lomondu, wpada do morza pod Kinkardine.  Przeprawa od przystani Granton do końca tej zatoki trwałaby nie długo, gdyby nie ko­nieczność zatrzymywania się przy rozmaitych stacyach obu wybrzeży i licznych z tego po­wodu zakrętów. Miasta, wsie, wybrzeża, roz­ciągają się po obu stronach Forthu wśród drzew i żyznej krainy. James Starr ukryty przed deszczem pod szeroką kładką, rzuconą pomiędzy bębnami, nie myślał się zachwycać tym krajobrazem, który cięły gęste strumie­ nie deszczu. Szukał raczej okiem jakiego pa­sażera, któryby nań zwracał szczególniejszą uwagę. Zdawało mu się, że autor anonimo­wego listu powinienby się znajdować na statku. Ale nikt się na niego nie patrzył. Książę Walii, opuszczając przystań Gran­ton, skierował się do ciasnego przejścia, utwo­rzonego przez dwa szpice South-Queensferry i North-Queensferry, poza którem to przejściem Forth tworzy rodzaj jeziora spławnego dla okrętów o stu tonnach. Wśród gęstej mgły widoczne były od czasu do czasu śnie­żyste szczyty gór Grampian.  Niebawem parowiec stracił z oczu wioskę Aberdour, wyspę Colm, ozdobioną w górze ruinami klasztoru z XII wieku, resztki zamku Barnbougle, dalej Donibristle, gdzie został za­mordowany zięć regenta Murray, następnie ufortyfikowaną wysepkę Garvie. Parowiec, po­suwając się dalej, przebył cieśninę Queensferry, zostawił na lewo zamek Rosyth, gdzie dawniej zamieszkiwała linia Stuartów, po­krewna z matką Cromwella, przesunął się koło Blackness-Castle, również ufortyfikowa­nego, zgodnie z jednym z paragrafów traktatu Unii i wzdłuż małego portu Charleston, dokąd zwożą wapno z pokładów lorda Elgina. Na­reszcie dzwonek Księcia Walii oznajmił stacyę Crombie-Point.  Czas był szkaradny. Deszcz pędzony gwał­townym wiatrem rozdrabniał się i mokrą ku­rzawą okrywał wszystkich.  James Starr nie mógł się ustrzedz od pe­wnego niepokoju. Czy też syn Szymona Ford będzie na oznaczonem miejscu? Wiedział z doświadczenia, że górnicy przyzwyczajeni do głębokiego spokoju w kopalniach niechętnie narażają się na zaburzenia atmosferyczne. Z Callandet do sztolni Dochart i szybu Yarow można było liczyć cztery mile angielskie. Oto powody, które mogły opóźnić przybycie syna starego nadsztygara. Inżynier niepokoił się jednak bardziej myślą, że naznaczona w pierwszym liście schadzka, odwołaną była w na­stępnym. Co prawda było się czem niepokoić.  W każdym razie, jeżeliby Henryk Ford nie znajdował się na stacyi, gdy pociąg sta­nie w Callander, James Starr postanowił udać się sam do sztolni Dochart, a nawet gdyby tego potrzeba było do wioski Aberfoyle. Tam otrzym łby niezawodnie wiadomości o Szy­monie Ford i dowiedziałby się, w którem miejscu przebywał obecnie nadsztygar. Książę Walii tym czasem nie przestawał podnosić wielkich bałwanów za swemi kołami. Nie było widać ani wybrzeży rzeki, ani w io­ski Crombie, ani Torryburn, ani Torry-house, ani Newmils, ani Carriden-house, ani Kirkgrange, ani Salt-Pans, po prawej stronie. Mały port Bowness, port Grangemouth, wyżłobiony przy ujściu kanału Klydy, znikały we mgle wilgotnej. Kulross, stary gród i ruiny opactw a Citeaux, Kinkardine i jego warsztaty budo­wlane, przed któremi się parowiec zatrzymał, Ayrth-Castle i jego wieża czworograniasta z XIII-go wieku, Clackmannan i jego pałac, zbudowany przez Roberta Bruce, nie były nawet widoczne poza prostopadłym i strumie­niami deszczu. Książę Walii zatrzymał się przed przysta­nia Alloa, gdzie kilku wysiadało pasażerów. James Starr uczuł ściśnienie serca na widok tego miasteczka, gdzie dawniej dostawiano tak obficie węgiel eksploatowany w wielkich kopalniach, które żywiły taką liczną rzeszę pracowników. Fantazya jego wprowadzała go do tych podziemi, gdzie oskardy górników dźwięczały jeszcze dotąd. Kopalnie Alloa, łą czące się prawie z kopalniami Aberfoyle, wzbo­gacały jeszcze hrabstwo, podczas gdy pokłady sąsiednie wyczerpane od tylu lat nie liczyły już ani jednego pracownika.  Parowiec, opuszczając Alloa, zagłębił się w rozliczne zakręty, które przebiega Forth na przestrzeni mil dziewiętnastu. Płynął szybko wśród drzew obu wybrzeży. Na chwilę jedną, gdy się niebo nieco rozjaśniło, ujrzano ruiny opactwa Kambuskenneth z XII-go stulecia. Na­ stępnie zamek Stirling i gród królewski tegoż nazwiska, gdzie rzeka Forth przecięta dwoma mostami nie może być spławną dla okrętów o wysokich masztach.  Zaledwie Książę Walii przybił do brzegu, inżynier na brzeg wyskoczył. W pięć minut potem przybył na dworzec Stirling, a w godzinę wysiadł z pociągu na stacyi Callander, wioski położonej na lewym brzegu Teith.  Na dworcu czekał młody człowiek, który się natychmiast zbliżył do inżyniera.  Był to Henryk, syn Szymona Ford.

III. Pod ziemią Zjednoczonego Królestwa

Dla lepszego zrozumienia niniejszej po­wieści, musimy przypomnieć czytelnikom po­chodzenie węgla kamiennego. Podczas formacyi geologicznych, kula ziemi otoczoną była gęstą atmosferą przesiąkniętą parami wodnemi i kwasem węglowym. Stopniowo pary te zgę­stniały w formę deszczów potopowych, które padały jakby wyrzucone z miliona miliardów butelek wody selcerskiej. I w istocie był to jakiś płyn nasycony kwasem węglowym, który potokiem spływał na grunt miękki, źle ubity, skłonny do zmian szybkich lub powolnych, pozostający w tym stanie półpłynnym zarówno pod działaniem promieni słonecznych, jako też żalu wewnętrznego. Ten żar wewnętrzny nie był jeszcze skoncentrowany w środku kuli ziemskiej. Skorupa ziemska, niezbyt gruba i nie zupełnie twarda, wypuszczała te ognie przez wszystkie pory. Stąd i roślinność nad­zwyczajna, taka, jaka się zapewne znajduje na powierzchni planet, jak Wenus lub Mer­kury, bardziej zbliżonych do słońca niż ziemia.  Grunt lądu, źle jeszcze zbity, pokrył się olbrzymimi lasami. Kwas węglowy, tak po­trzebny do rozwoju królestwa roślinnego, rozlanym był obficie. To też rośliny rozwijały się bujnie w formie drzewnej. Nie było ani jednej rośliny trawiastej. Wszędzie widniały olbrzymie gęstwiny drzew, bez kwiatów, bez owoców, o monotonnym wyglądzie, i nie mo­gące dać pożywienia żadnej żywej istocie. Ziemia przeto nie była jeszcze gotową do przyjęcia królestw a zwierząt.  Czy chcecie wiedzieć z czego się składały te lasy przedpotopowe? Przeważała w nich klasa krytopłciowych roślin waskularnych. Kalamity, odmiana trawy drzewiastej, lepidodendrony, rodzaj olbrzymich likopodów wysokich na dwadzieścia pięć do trzydziestu metrów, szerokich zaś na metr jeden u samej podstawy, asteropile, paprocie olbrzymich rozmiarów, których odbicie znaleziono w kopalniach świę­tego Stefana — wszystkie te rośliny wielkie podówczas, a obecnie możliwe do odszukania zaledwie w najlichszych gatunkach; takimi były w tej epoce okazy Flory w nielicznych odmianach, ale olbrzymie w rozwoju swoim, zapełniające wszystkie bez wyjątku lasy.  Drzewa te zapuszczały korzenie swoje w olbrzymią lagunę, nadzwyczaj wilgotną z powodu połączenia wód słodkich i mor­skich. Wchłaniały w siebie chciwie kwas wę­glowy, który po trochu zabierały z atmosfery i rzec można, przeznaczone były do składania go w formie węgla we wnętrzu kuli ziem­skiej.  Była to w istocie epoka trzęsień ziemi i po­ruszeń gruntu, wynikłych z rewolucyi we­ wnętrznych i pracy plutonicznej, które zmie­niały nagle zarysy jeszcze niepewne powierz­chni ziemi.  Tu tworzyły się wywyższenia, które na­stępnie zamieniały się w góry; tam znowu otchłanie, które zapełnić miały oceany i morza. Wtedy lasy całe zagłębiały się w skorupę ziemską, po przez pokłady ruchome, aż zna­lazły pod powierzchnią punkt oparcia, jakiś grunt pierwotny skał granitowych lub też przez samo nagromadzenie swoje, utworzyły całość odporną.  W istocie cały gmach geologiczny przed­stawia się we wnętrzu ziemi w następującym porządku: grunt pierwotny, pokryty pokładem złożonym z ziem pierwszorzędnych, następnie ziemie drugorzędne, których pokłady węglowe zajmują niższe piętro, potem ziemie trzecio­rzędne, a ponad niemi grunt, podlegający uprawom dawniejszym i obecnym.  W tej epoce, wody, których żadne nie wstrzymywały łożyska i które przez ogrzewa­nie, tworzyły się na wszystkich punktach kuli ziemskiej, toczyły się z łoskotem, urywając skałom, ledwie co utworzonym, materyał skła­dowy łupku, piaskowca, wapna.  Wody te zatrzymując się ponad zatopio­nymi lasami, składały żywioły gruntów, które następnie stanowiły wierzchnią warstwę ziem węglastych. Z czasem — liczącym się na mi­liony lat, grunty te stwardniały, ułożyły się w warstwy łupku, gliny suchej i lepkiej, żwiru i kamieni ponad całą masą zapadłych lasów.  Cóż się działo w tym olbrzymim kotle, gdzie zatopione materyały roślinne gromadziły się w różnych głębokościach?  Utworzyło się praw dziwe laboratorym che­miczne. Cały kwas węglowy zawarty w tych roślinach zamieniał się w węgiel pod wpły­wem ogromnego ciśnienia i wysokiej tempe­ratury, którą sprowadzały ognie wewnętrzne, tak blisko niego podówczas leżące.  Tak więc jedno królestwo następowało po drugiem w tej powolnej ale nieustannej prze­mianie. Roślinność przemieniła się w mine­rały. Wszystkie te rośliny, które żyły życiem czynnem na powierzchni globu, we wnętrzu jego kamieniały. Niektóre okazy zamknięte w tym wielkim zielniku, nie tracąc formy pierwotnej, pozostawiały ślady swoje na in­nych prędzej od nich skamieniałych, które je ściskały jak w prasie hydraulicznej, nieobliczonej siły. Równocześnie, skorupki ślimacze, a nawet całe żyjątka, jak gwiazdy morskie, polipy, nawet ryby i jaszczurki, przyniesione z wodami pozostawiały na węglu miękki jeszcze swój odcisk czysto zarysowany i do­skonale wyraźny.  Zdaje się, że nacisk odegrał znaczną rolę przy tworzeniu się pokładów węglowych. W istocie od siły tegoż nacisku zależne są rozmaite rodzaje węgla używanego w prze­myśle.  W najniższych więc pokładach gruntu wę­glowego pojawia się antracyt, który prawie zupełnie pozbawiony materyi lotnej, gazu, zawiera największą ilość węgla palnego. W wyż­szych warstwach ukazują się przeciwnie, li­gnit i drzewo zwęglone, materyały w których ilość węgla palnego jest o wiele mniejszą. Pomiędzy temi dwiema warstwami, stosownie do stopnia ciśnienia, jaki otrzymały, spoty­kamy żyły grafitu, węgiel tłusty lub chudy. Można prawie z wszelką pewnością twierdzić, że tylko z braku ostatecznego ciśnienia war­stwa bagnistego torfu nie została zwęgloną.  Tak więc pochodzenie pokładów węgla w jakimkolwiek bądź punkcie kuli ziemskiej byśmy je odnaleźli, jest następujące: pochło­nięcie przez skorupę ziemską wielkich lasów epoki geologicznej, później zwęglenie roślin po pewnym czasie, pod wpływem ciśnienia i gorąca i pod działaniem kwasu węglowego.  Jednakże, natura tak szczodra zwykle, nie zatopiła dosyć lasów, ażeby ich eksploatacya trwać mogła lat tysiące. Węgiel wyczerpie się kiedyś, jest to rzecz pewna. Świat maszyn zo­stanie skazany na świętowanie bezterminowe w świecie całym, jeżeli jaki nowy materyał opałowy nie zostanie wynalezionym do zastą­pienia węgla. Przyjdzie czas, że już nie będzie pokładów węgla, chyba te, które leżą pod wiecznymi lodami w Grenlandyi, okolicy mo­rza Baffińskiego i których wydobycie jest pra­wie niepodobieństwem. Taki czeka los w przyszłości cały świat przemysłowy. Baseny wę­gla w Ameryce tak nadzwyczajnie bogate jeszcze, nad jeziorem Słonem, w Oregon, w Kalifornii, przestaną kiedyś istnieć. Tak samo będzie z pokładami gór Alleghani, w Pen­sylwanii, Wirginii, Illinois, Indianie i Missouri. Chociaż pokłady węgla w Północnej Ameryce są dziesięć razy większe od wszystkich pokła­dów świata całego, to jednak sto wieków nie upłynie a potwór o milionowej paszczy, prze­mysł, pożre ostatni kawałek węgla na całej kuli ziemskiej.