Czarne i modre - Wojciech Bieńko - ebook

Czarne i modre ebook

Wojciech Bieńko

0,0

Opis

Grzegorz – wzięty laryngolog w średnim wieku – jest z natury buntownikiem i z racji tego ma bardzo trudne życie osobiste. Jest skłócony nie tylko z całym światem, ale również ze samym sobą. Podświadomie wciąż szuka samookreślenia i swojego miejsca na ziemi.

Niespodziewanie na ostrym dyżurze trafia mu się pacjent, który w niezamierzony sposób zmieni dość istotnie jego widzenie świata. Zygmunt Klamiński bowiem swoim zachowaniem i wypowiedziami przypomina lekarzowi jego własnego ojca. Z czasem pacjent staje się dla bohatera obiektem substytucji nieprzeżytej i niespełnionej miłości synowskiej.

Takie postępowanie prędzej czy później zaowocować musi jakąś katastrofą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 99

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,

Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.

Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję.

Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.

Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,

To one pędzą wicher międzyplanetarny,

Ten wicher, co dął w ziemię, aż ludzkość wydała,

Na wieczny smutek duszy, wieczną rozkosz ciała.

Na żarnach dni się miele, dno życia się wierci,

By prawdy się najgłębszej dokopać istnienia –

I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.

Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci.

Jan Lechoń, z tomiku Srebrne i czarne

 

 

 

 

No dobrze, Lechoń Lechoniem, a jak to wygląda u mnie? Dziś, tu i teraz? Zupełnie bezwietrznie. I noc. I cisza. Taka absolutna. To śmierć tak wygląda? A może po śmierci? Tak pomyślałem. Wyszedłem z domu i stałem przez chwilę przy furtce. Gdyby były kominy, to na pewno dym – pewnie biały – unosiłby się z nich zupełnie pionowo. Ale nie było kominów. Padał śnieg. Niezbyt gęsty. I to bezszelestne padanie było śmiercią. Jej materializacją. Stałem ze dwie minuty, a bardzo szybko robiło się biało. Coraz bielej. Podszedłem do samochodu, uruchomiłem go i przez parę chwil patrzyłem na migającą lampkę rezerwy paliwa.

Ale do szpitala dojadę.

Przed trzydziestoma minutami zadzwoniła Magda.

– Jest tylko Moraczewska – powiedziała. – Boratyńskiego nie ma, bo jego żona rodzi, musisz przyjechać.

– To on jej pomaga czy jak?

– Nie wiem. Musisz przyjechać.

– Muszę to ja tylko umrzeć. Więcej nic nie muszę – odpowiedziałem.

Była pierwsza w nocy, więc bez żadnych utrudnień dojechałem do szpitala w dwadzieścia minut.

Przebrałem się w pokoju lekarskim, gdzie czekała na mnie Magda. Siedziała na kanapie, przeglądając kretyńskie babskie pismo, na okładce którego popularny tuman zwany gwiazdą prezentował nowy samochód.

– Popatrz – powiedziała – Klara P. kupiła sobie taki samochodzik!

– Poważnie?

Patrzyłem na jej pięknie wykrojone paznokcie u paluszków stóp. Były pomalowane na ciemnoniebiesko. I pomyśleć, że to mnie jeszcze dziś, po dwóch latach rajcuje. Miała oczy takiego samego koloru, jak te paznokcie, bardzo białą cerę i czarne włosy. Ale farbowane. No to co?

Poczułem, jak mi pęcznieje kutas, i pomyślałem, że walnąłbym ją tu, zaraz, na tej kanapie. Tak samo, jak dwa lata temu. Kiedy to się zaczęło.

– Moraczewska robi bronchoskopię.

– A co?

– Sznurówka w drzewie oskrzelowym.

– Jakiś jebnięty?

– Nie wiem. Podobno robili zakłady.

– Że połknie sznurowadło?

– Coś takiego.

I po chwili:

– Słuchaj…

– Tak?

– Jestem w ciąży.

– U ssaków to się zdarza.

– Z tobą.

– Co ze mną?

– Z tobą jestem w ciąży.

– To też się zdarza.

– Co „też się zdarza”?

– Być ze mną w ciąży.

– Teraz nie usunę.

– Teraz nie usuwaj.

– Nic więcej nie powiesz?

– Nic.

Usiadłem naprzeciw niej i patrzyłem nadal na jej stopy.

– Bierze cię? – spytała.

– No.

Wstała, podniosła fartuch, pokazała stringi i wygoloną pizdę. A po chwili rozchyliła ją lekko palcami.

– No – powtórzyłem. – To jest to.

Usiadła.

– Czeka baba – odezwała się po chwili. – Zdaje się rak ślinianki, ale nie ona, jej mąż. Słyszała o tobie. Powiedziałam, że nie ma szans, ale że jak przyjdziesz, to może z nią porozmawiasz.

Wstałem.

– To pójdę – powiedziałem. – Wolny ten gabinet?

– Wolny. Baba dziana, a czeka dość długo.

Wstałem i wyszedłem. Na korytarzu, w odległości kilku metrów, siedziała na krześle bardzo elegancka pani, taka gdzieś pod sześćdziesiątkę. Wstała na mój widok. Podszedłem.

– Pani do mnie?

– Pan doktor Grzesiewicz, czy tak?

– Tak. Proszę uprzejmie.

Przepuściłem ją w drzwiach do pokoju zabiegowego i zapaliłem światło. Rozejrzała się. Nowoczesna aparatura robi wrażenie. Na ekranie monitora pełgał jeszcze kolorowy obraz czyjejś krtani.

– Proszę usiąść – powiedziałem i wyłączyłem monitor. – Słucham panią.

– Panie doktorze, to znaczy… W sprawie męża… To jest podobno rak ślinianki… Na Banacha mówią, że nieoperacyjny… Nie chcą… Słyszałam o panu…

– Proszę pani – powiedziałem cicho i spokojnie – skoro taka jest diagnoza…

– Ale słyszałam – przerwała mi – że pan doktor nawet w takich trudnych przypadkach…

– Nawet gdyby – wtrąciłem – to w tej chwili nie mam wolnych łóżek. Wie pani, to jest mały oddział…

– A może się znajdzie… Bo ja…

Wyjęła kopertę i położyła na stole.

– Ile tu jest? – spytałem.

– Pięć tysięcy.

– Dobrze – powiedziałem, wkładając kopertę do kieszeni fartucha – proszę przyjechać z mężem jutro tak między dziewiątą a dziesiątą.

– Dziękuję serdecznie panu doktorowi – wstała. – Przywiozę męża.

Wróciłem do Magdy, która nadal czytała z zainteresowaniem o tym, jakiego płynu do kąpieli używa Klara P.

– Jak było? – spytała.

– Dobrze.

– Miła ta pani?

– Miła.

– I co?

– I nic. Przywiezie go jutro. Ale z tego, co opowiada, to jakby jest już po imprezie.

– Przyjmiesz?

– Zobaczymy jutro.

Zamilkliśmy. Patrzyłem na nią, bo lubiłem w ogóle się gapić. Na wszystko. Na ludzi, na ruch uliczny, na pijaków, na dupy. Tak, w zasadzie na wszystko.

Wyszła bez słowa.

Ostry dyżur laryngologiczny na ogół polega na tym, że przywożą dzieci z grochem w uchu albo w nosie. Zdarzają się też więźniowie z choinką w gardle, masywne krwotoki z nosa i Bóg wie co jeszcze.

Ale dziś miało być zupełnie co innego.

A jestem przekonany, że to właśnie ten cicho padający śnieg. Całun śmierci.

Zaczęło się bardzo niewinnie, bo po prostu wróciła Magda i już od drzwi zaczęła:

– Taki starszy, bardzo sympatyczny pan…

Miała słabość do starszych, bardzo sympatycznych panów. Ale ja się tu nie łapię, bo nie jestem sympatyczny.

– Słucham? – zapytałem, udając, że nie rozumiem.

– Grzegorz, nie wygłupiaj się, nie udawaj…

– Ale co powiedziałaś?

– Taki sympatyczny pan. Starszy taki… Boli go w uchu przy łykaniu…

– Magda, jak pragnę Boga! Ambulatoryjne przypadki do domu! Powiedz, żeby nie pił zimnego piwa i spadał! A! Możesz spytać, czy może się odlać! Urologia też ma dziś ostry dyżur!

Podeszła i przykucnęła przy mnie.

– Grzela, proszę cię…

Patrzyłem w jej twarz z bliska i pomyślałem, że już dawno powinna mi się znudzić. Nie wiem. Co to jest?

– Słuchaj – powiedziałem. – Ty, ty, ty… naprawdę jesteś w ciąży?

– Naprawdę. I nie wyskrobię. Tym razem już nie.

– Aha. No, dobrze.

– I ty nie pękasz i nie negujesz?

– Nie pękam i nie neguję. A teraz idź do dziada i powiedz, żeby spierdalał.

Wstała posłusznie i poszła do drzwi. Kiedy nacisnęła klamkę, zrobiło mi się jej żal.

– Magda! Daj go. Jest luźno.

Stała przez moment przy uchylonych drzwiach i uśmiechnęła się. W tym uśmiechu było wszystko. Wszystko o mnie i wszystko o niej. I wszystko o nas.

Zapamiętałem tę scenę. Będę ją pamiętał do końca.

Wszedł, kłaniając się nisko.

– Dzień dobry, panie doktorze, ja bardzo przepraszam, że niepokoję pana…

– Dobra, siadaj pan tu.

Na oko miał koło siedemdziesiątki. Albo ponad. Ale był schludny. Wygolony, biały, czysty kołnierzyk, sfatygowana samodziałowa marynarka, ale nowiutki krawat.

Usiadł.

– Ja bardzo przepraszam – zaczął.

– A niby za co pan przeprasza? Od tego tu jesteśmy.

Magda patrzyła na mnie spoza niego. I wypuściła szczypce bagnetowe z ręki.

– Przepraszam – bąknęła.

– Nic się nie stało, panno Magdaleno – powiedziałem.

I do pacjenta:

– W czym możemy pomóc?

Westchnął.

– Panie doktorze…

– Ta chrypka dawno? – przerwałem mu.

– O, właśnie! No… Z pół roku już chyba… Ale to, wie pan… To tam nic takiego, natomiast teraz, od niedawna, dość taki silny ból w lewym uchu przy przełykaniu. A w ogóle, to… Jakby to powiedzieć… – uśmiechnął się. – Tak się czuję, jakbym miał kaktus w gardle, o!

– Dobre – uśmiechnąłem się. – Kaktus w gardle, hmm. No, zobaczymy.

Założyłem na czoło lampę Clara i nad płomykiem gazowym podgrzałem lusterko krtaniowe. Choć właściwie to wszystko było zbyteczne, bo diagnozę już miałem.

– Proszę otworzyć usta i maksymalnie wysunąć język.

Włożyłem lusterko, zobaczyłem brzeg nagłośni, oba zachyłki gruszkowate, w lewym zalegała wydzielina.

Wyjąłem lusterko, gdy zaczął kasłać.

– Spokojnie, spokojnie – powiedziałem. – Proszę oddychać wolno, głęboko i miarowo. To jeszcze tylko moment.

Włożyłem lusterko. Na lewej strunie zobaczyłem owrzodzenie.

– Niech pan powie: iiiii…

Struna była już unieruchomiona. Pracowała tylko prawa. Wyjąłem lusterko. Kasłał.

– Spokojnie, spokojnie, to zaraz minie. Magda, podaj panu wodę do popicia.

Popił.

– To co to może być, panie doktorze?

– Zaraz panu wszystko powiem.

Obmacałem węzły podżuchwowe. Ten po lewej stronie był duży. Twardy, zdrewniały.

Poszedłem za przepierzenie umyć ręce. Magda za mną.

– Nieoperacyjny?

– Uhm.

– Co zrobisz?

– Nie jestem Panem Bogiem.

– Zrób coś, Grzegorz, proszę.

– Co ci jest? Jakaś łaska na ciebie spłynęła?

Wyszedłem zza przepierzenia.

– Coś poważnego, panie doktorze?

Ale Magda szybko przybiegła z odsieczą.

– Jak pana nazwisko, imię?

– Nazywam się Zygmunt Klamiński.

– Adres i data urodzenia?

Podczas gdy podawał personalia, przyglądałem mu się. Szlachetny profil, wąska twarz, stalowoszare włosy, arystokratyczne dłonie. Kim był?

Po chwili spojrzał mi w oczy. Pytająco, z bardzo dyskretnym uśmiechem. Wiedział?

– Nic takiego – powiedziałem swobodnie, udając lekkie znudzenie. – Nic takiego, po prostu taka krostka w gardle, jak to się czasem robi na ustach od zaziębienia.

– To możliwe, przechodziłem taką grypkę…

– O, właśnie! Widzi pan, panie Klamiński, z tym że…

– Tak? – spytał czujnie.

– Pomyślałem, wie pan… Mamy wolne łóżko, chciałbym pana zatrzymać na kilka dni i poobserwować.

Magda znieruchomiała.

– Co? Mam nad głową aureolę? – zwróciłem się do niej.

Klamiński przez moment milczał. A po tej chwili uśmiechnął się ciepło i powiedział:

– Bardzo mi jest miło, bardzo się z tego cieszę, ale…

Zdrętwiałem.

Ojciec odszedł od nas, gdy miałem dwa lata. A gdy miałem lat piętnaście, spotkaliśmy go z matką na Moście Poniatowskiego, i to było jedyne i ostatnie moje z nim spotkanie. Zatrzymał się na kilka chwil i matka coś mu o mnie opowiadała. Nie wiem co. Popatrzył na mnie i powiedział: „No, to bardzo mi jest miło, bardzo się z tego cieszę”. Zapamiętałem te słowa i jego trochę wymuszony uśmiech. To były jedyne słowa ojca wypowiedziane do mnie. Niedługo potem zmarł. Teraz, po ponad trzydziestu latach, w ten sam sposób odezwał się do mnie Zygmunt Klamiński.

– Ale co?

– To niemożliwe, panie doktorze, bo…

– Bo co?

– No… Ja jestem sam, nie mam nikogo, w domu jest piesek…

– To wszystko da się załatwić – odezwała się zdecydowanie Magda.

– Tak – wtrąciłem – to wszystko da się załatwić…

Z pobliskiego kościoła dobiegł dźwięk dzwonów i pomyślałem, że zaraz przez okno spłyną tu anioły grające na trąbach i harfach.

 

 

 

Wchodzi Borys. Ma trzydzieści dwa lata i jest bystry. Studia to mało. Dyplom na celująco, to jeszcze mniej. Trzeba mieć tę iskrę bożą. Borys ma. Ale teraz się przejechał. Chory wędrował od neurologa z powodu uporczywych bólów w obszarze nerwu trójdzielnego, od stomatologa z powodu szczękościsku, od okulisty z powodu porażenia nerwu odwodzącego. I tak grali nim w ping-ponga, aż wylądował u Borysa, który nie rozpoznał raka jamy nosowo-gardłowej, choć na kliszy rentgenowskiej miał jak byk wymalowane rozrzedzenie skrzydła wielkiego kości klinowej, zacienienie zatoki klinowej, komórek sitowych tylnych oraz zniszczenie siodła tureckiego.

Nie rozpoznał i już.

Można powiedzieć – wypadek przy pracy. Ale mieli go dosyć z innych, dużo wcześniejszych powodów i tylko czekali na większe potknięcie. I teraz zacierali ręce.

Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, Borys dziś powinien polecieć.

Każdy to wiedział.

Ja wiedziałem także, że przyjdzie do mnie.

I przyszedł.

– Siadaj, Borys – powiedziałem. – Mam zimnego bolsa w lodówce.

– Z przyjemnością.

Polałem. Widok, który lubiłem najbardziej: na zewnętrznej powierzchni kieliszków osiadła mgiełka. Wypiliśmy.

– W co gramy? – spytałem.

– No… – westchnął – niby w tego raka. Teraz już mnie wykolegują. Pan profesor Lubieniecki tylko na to czeka. Czaił się przez rok. Nie przegapi okazji.

– I niby co ja mam do tego? Sam sobie jesteś winien, wiesz dobrze, a przynajmniej powinieneś wiedzieć, że nawet przecina się łuk podniebienny, żeby tam zajrzeć, to znaczy do jamy nosowo-gardłowej, a ty rozpoznałeś kożuch w zatoce szczękowej. Co teraz leci?

– Promienioterapia. Ale to końcówka…

– Za bardzo podskakiwałeś.

– Może pan jeszcze nalać, panie docencie?

Nalałem. Jemu i sobie.

– Przestań, Borys, pierdzielić z tym docentem. Nie jestem żadnym docentem i nigdy nie byłem.

– Ale wszyscy do pana tak mówią.

– A już zupełnie przegrzałeś sprawę z tym lexusem. Tego się nie wybacza. Zwłaszcza gdy profesor jeździ nissanem.

– Wiem.

Pomilczeliśmy. Było mi go żal. Zdolny chłopak, trochę narwany.

– To z czym przychodzisz?

Potarł czoło, spojrzał na mnie ukradkiem.

– Bo pomyślałem sobie…

– No, no?

– Bo pomyślałem sobie, że gdyby pan powiedział… Gdyby pan…

– Słucham, słucham.

– Bo dziś jest narada…

– No, wiem. Za godzinę.

– Właśnie. Więc, gdyby