Czarna księga sanacji - Sławomir Suchodolski - ebook + książka

Czarna księga sanacji ebook

Sławomir Suchodolski

3,9

Opis

Mottem książki są słowa Stefana Kisielewskiego mówiące, że "nic tak nie gorszy jak prawda". Autor książki Jak sanacja budowała socjalizm w nowej publikacji pochyla się na kilkudziesięcioma sprawami, które zebrane w całość są dość pokaźnym materiałem dowodowym pokazującym rządy sanacyjne od zupełnie nowej, nieznanej szerszej publiczności, strony!

* * *

Głównym zadaniem adeptów muzy Klio powinno być dochodzenie do prawdy i jej zgłębianie, a nie tworzenie narodowej mitologii. Po stokroć należy się zgodzić ze zdaniem wybitnego historyka i konserwatywnego polityka Józefa Szujskiego, iż „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Biada narodom karmionym mitami i nie potrafiącym odrobić lekcji historii. Jakiś czas temu oglądałem film dokumentalny o Ignacym Janie Paderewskim. Moją szczególną uwagę zwróciły słowa z testamentu Paderewskiego z roku 1930: „Wszystkich, którym niechcący niesłusznie sprawiłem przykrość lub też ich obraziłem mimowolnie, pokornie przepraszam. Przyjaciołom – serdecznie wdzięczny. Do wrogów nie mam żalu. Krzywdy doznane, a doznałem ich wiele, po chrześcijańsku przebaczam. Nie mogę tylko przebaczyć tym pysznym i nikczemnym, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia. Sam Bóg im tego nie wybaczy”. Jakiż w tych zdaniach dysonans – chrześcijańska pokora i nieprzejednana wrogość. Jednym mistrz Paderewski potrafił wybaczyć, a innym nie. Wielki kompozytor i mąż stanu pisząc o „pysznych i nikczemnych, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia”, miał na myśli sanatorów.

Fragment Wstępu.

Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) - historyk, publicysta i nauczyciel historii. Współautor i autor dwudziestu jeden książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych) oraz kilkudziesięciu artykułów (m.in. „Najwyższy CZAS!", kaszebsko.com.

 

* * *

Czarna księga sanacji Sławomira Suchodolskiego to poważna praca, choć wydana w formie nieco popularnej. Wkurza po prostu brak indeksu nazwisk - ale na szczęście to bodaj jedyny jej mankament. Książka napisana została świetnie - autor wykonał bardzo dobrą robotę. I świetnie się czyta: trochę jak kryminał, a trochę jak czarną komedię. 
Czarna księga sanacji to opowieść o tym, jak naprawdę Komendiant i jego sanacyjna ekipa traktowali Polskę i Polaków. Afery duże i małe, pobicia i zabójstwa, kolesiostwo i łapówkarstwo, afery duże i małe - a wszystko w atmosferze hurra-patriotycznego podniecenia pod hasłem: "Piłsudski dał nam Polskę".

Wojciech J. Muszyński, red. naczelny "Glaukopisu"


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
8
2
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Sła­wo­mir Su­cho­dol­skiCo­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN: 978-83-65546-29-6

Re­dak­cja i ko­rek­ta:Ma­te­usz Błasz­czyk

Pro­jekt okład­ki:Ma­ciej Ha­ra­basz

Wy­daw­ca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TAPa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bi­ta.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.plwww.fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­taTel: 22 424 37 36www.twit­ter.com/Mul­ti­bo­okpl

Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

Nic tak nie gor­szy jak praw­da.Ste­fan Ki­sie­lew­ski

Wstęp,czyli... fi­nis co­ro­nat opus!

„W

stęp, czy­li... fi­nis co­ro­nat opus?!?! Ależ to kom­plet­ny ab­surd! Prze­cież sło­wo »wstęp«, je­śli już z czymś się ko­ja­rzy, to na pew­no nie z koń­cem, tyl­ko z po­cząt­kiem” – tak za­pew­ne po­my­śli so­bie nie­je­den Czy­tel­nik, otwo­rzyw­szy ni­niej­szą książ­kę wła­śnie na tej stro­nie. Ow­szem: „wstęp” jak naj­bar­dziej ko­ja­rzy się z po­cząt­kiem, lecz to wca­le nie zna­czy, że za­mie­rzam prze­kre­ślić Owi­diu­szo­wą sen­ten­cję; wręcz prze­ciw­nie. Wstęp za­czą­łem pi­sać po po­sta­wie­niu ostat­niej krop­ki w ostat­nim roz­dzia­le i we­dług mnie jest to pra­wi­dło­we i sen­sow­ne zwień­cze­nie żmud­ne­go pro­ce­su twór­cze­go, po­nie­waż tych kil­ka pierw­szych stron po­win­no za­wie­rać pew­ną sumę prze­my­śleń i wska­zó­wek au­tor­skich – czym ta książ­ka jest, a czym nie jest – skie­ro­wa­nych do po­ten­cjal­ne­go Czy­tel­ni­ka (by­le­by tyl­ko Sza­now­ny Czy­tel­nik ra­czył po­świę­cić w księ­gar­ni lub w bi­blio­te­ce pięć mi­nut na za­po­zna­nie się z tymi uwa­ga­mi). I to tyle ty­tu­łem wstę­pu do... wstę­pu (ach! uwiel­biam te gier­ki słow­ne; ale gdzie mi tam iść w pa­ra­gon z ta­ki­mi tu­za­mi przed­wo­jen­nej pu­bli­cy­sty­ki, jak np. Adolf No­wa­czyń­ski czy dr Zyg­munt No­wa­kow­ski).

* * *

W trak­cie pi­sa­nia Jak sa­na­cja bu­do­wa­ła so­cja­lizm (wyd. w 2015 r.) stwier­dzi­łem, że war­to by­ło­by w „Naj­wyż­szym Cza­sie!” za­in­au­gu­ro­wać nowy cykl ar­ty­ku­łów; pu­bli­ka­cje po­ru­sza­ły­by sze­ro­ko ro­zu­mia­ny pro­blem ła­ma­nia pra­wa i po­peł­nia­nia nie­go­dzi­wych czy­nów przez sa­na­cyj­ny re­żim. Za­miar szyb­ko prze­ku­łem w czyn i od sierp­nia 2015 do paź­dzier­ni­ka 2016 roku na go­ścin­nych ła­mach „Naj­wyż­sze­go Cza­su!” oraz na stro­nie www.ka­szeb­sko.com (2016–2017) opu­bli­ko­wa­łem w su­mie 37 ar­ty­ku­łów. Uczci­wie przy­zna­ję, że o wie­le więk­szą fraj­dę spra­wia­ło mi opi­sy­wa­nia afer (a tak­że po­szu­ki­wa­nie źró­deł do nich) kom­plet­nie już za­po­mnia­nych – np. zde­mo­lo­wa­nie sie­dzi­by „Sło­wa Po­mor­skie­go” w To­ru­niu w stycz­niu 1934 roku albo też gor­szą­ce wy­da­rze­nia w Wiel­kim Gar­cu i Raj­ko­wach (w tym roz­pro­sze­nie pro­ce­sji ko­ściel­nej) w czerw­cu 1934 roku – niż po­chy­la­nie się nad spra­wa­mi dość do­brze zna­ny­mi (np. afe­ra mi­ni­stra Ga­brie­la Cze­cho­wi­cza).

Po za­koń­cze­niu cy­klu po­sta­no­wi­łem wy­dać książ­kę Czar­na księ­ga sa­na­cji, przy czym ab­so­lut­nie nie mo­gło to być „od­grze­wa­niem sta­rych ko­tle­tów”, tzn. wy­dru­ko­wa­niem jak leci wszyst­kich 37 ar­ty­ku­łów bez po­pra­wek, uzu­peł­nień itd. W tym celu:

Po pierw­sze: przej­rza­łem wszyst­kie ar­ty­ku­ły i wy­kre­śli­łem wszyst­kie nie­po­trzeb­ne w książ­ce (a jak­żeż po­trzeb­ne w pu­bli­ka­cjach pra­so­wych) po­wtó­rze­nia i od­wo­ła­nia. Po dru­gie: od­rzu­ci­łem dwa ar­ty­ku­ły bar­dzo luź­no zwią­za­ne z cy­klem, a wła­ści­wie nie­wie­le ma­ją­ce z nim wspól­ne­go. Po trze­cie: do pu­bli­ka­cji książ­ko­wej wzią­łem pierw­sze wer­sje ar­ty­ku­łów; wia­do­mo, że pu­bli­ka­cje pra­so­we rzą­dzą się swo­imi pra­wa­mi: tu re­dak­tor pro­wa­dzą­cy wy­tnie ja­kieś słów­ko, tam zda­nie, cy­tat lub – o zgro­zo! – cały aka­pit. Po czwar­te: nie­któ­re ar­ty­ku­ły dru­ko­wa­ne w dwóch czy trzech czę­ściach łą­czy­łem w je­den roz­dział. Po pią­te: po­ło­wę z 26 roz­dzia­łów roz­sze­rzy­łem (nie­kie­dy bar­dzo znacz­nie) o nowe prze­my­śle­nia, fak­ty, opi­nie i cy­ta­ty. Po szó­ste: część roz­dzia­łów otrzy­ma­ła nowe ty­tu­ły. Po siód­me: roz­dzia­ły uło­ży­łem w in­nej ko­lej­no­ści (w spo­sób bar­dziej prze­my­śla­ny), ani­że­li pu­bli­ko­wa­ne ar­ty­ku­ły. Po ósme: do 26 roz­dzia­łów do­pi­sa­łem i do­łą­czy­łem trzy nowe.

Tak jak uprze­dza­łem Czy­tel­ni­ków we wstę­pie do swo­jej po­przed­niej książ­ki, tak czy­nię to i te­raz: pi­sa­łem su­biek­tyw­nie, z pa­sją pu­bli­cy­sty, nie szczę­dząc ocen, i to czę­sto bar­dzo ostrych; sło­wem: nie si­li­łem się na obiek­ty­wizm. Mój de­kla­ro­wa­ny su­biek­ty­wizm jest o wie­le bar­dziej uczci­wym sta­no­wi­skiem od pod­kre­śla­ne­go przez pa­nów pro­fe­so­rów, do­cen­tów i dok­to­rów na­uko­we­go obiek­ty­wi­zmu, któ­ry przyj­mu­je dzi­wacz­ną po­stać – se­tek pu­bli­ka­cji, wbrew fak­tom, wy­chwa­la­ją­cych pod nie­bio­sa Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go i sa­na­cję. Nie je­stem na­ukow­cem i nie czu­ję się nim, to­też nie szpi­ko­wa­łem stron roz­bu­do­wa­ny­mi przy­pi­sa­mi (choć w tek­ście z re­gu­ły po­da­wa­łem źró­dło cy­ta­tu, a wła­ści­wie jego uprosz­czo­ny za­pis). Z my­ślą o Czy­tel­ni­kach pra­gną­cych po­sze­rzyć swo­ją wie­dzę na te­mat prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści sa­na­cji – za­mie­ści­łem na koń­cu książ­ki dość ob­szer­ną, rze­tel­ną bi­blio­gra­fię.

Choć nie moż­na mnie na­zwać na­ukow­cem i nie stwo­rzy­łem dzie­ła na­uko­we­go, ali­ści mam pra­wo (ze wzglę­du na pro­wa­dzo­ne od kil­ku ład­nych lat stu­dia nad rzą­da­mi sa­na­cji) do zwró­ce­nia uwa­gi lu­mi­na­rzom pol­skiej hi­sto­rio­gra­fii na brak ob­szer­nej, do­głęb­nej mo­no­gra­fii trak­tu­ją­cej o kon­dy­cji pol­skie­go wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści w cza­sach sa­na­cyj­nej dyk­ta­tu­ry. Kon­dy­cja ta od za­ma­chu ma­jo­we­go sys­te­ma­tycz­nie po­gar­sza­ła się z roku na rok (szcze­gól­nie w kor­pu­sie sę­dziów i pro­ku­ra­to­rów) do tego stop­nia, że mo­że­my wręcz mó­wić o zła­ma­nym krę­go­słu­pie wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Tym więk­sze sło­wa uzna­nia dla sę­dziów i pro­ku­ra­to­rów, któ­rzy – nie ba­cząc na po­li­tycz­ne na­ci­ski – su­mien­nie wy­peł­nia­li swo­je obo­wiąz­ki i sta­li na stra­ży pra­wo­rząd­no­ści. Po­nad­to do­głęb­nych stu­diów wy­ma­ga­ją zja­wi­ska ma­chlo­jek, prze­krę­tów, ko­rup­cji i ne­po­ty­zmu wśród eli­ty sa­na­cyj­nej. Za­pew­niam, że po­niż­szy cy­tat nie jest wy­jąt­kiem; w cza­sie pro­wa­dzo­nej prze­ze mnie kwe­ren­dy róż­nych ma­te­ria­łów źró­dło­wych, kil­ka­krot­nie na­tkną­łem się na po­dob­ne opi­nie, jak wła­śnie ta, za­war­ta we wspo­mnie­niach dy­plo­ma­ty i zie­mia­ni­na Mie­czy­sła­wa Ja­ło­wiec­kie­go: „Ty­po­wy dla par­we­niu­szy brak umia­ru po­cią­gnął in­nych. Cór­ka Jod­ko–Nar­kie­wi­cza sza­sta­ją­ca ty­sią­ca­mi do­la­rów w Pa­ry­żu, pan Przed­peł­ski, szef pół­pań­stwo­we­go kon­cer­nu «Wspól­no­ta In­te­re­sów«, przy­wo­żą­cy z Mo­skwy łupy w po­sta­ci bi­żu­te­rii i in­nych kosz­tow­no­ści, to tyl­ko czu­bek góry lo­do­wej, w ja­kiej nie­gdyś skrom­ni so­cja­li­ści i le­gio­no­we wy­wiał­ki mo­ści­ły się na po­sa­dach o wie­lo­ty­sięcz­nych pen­sjach. Za­czął się nie­prze­bie­ra­ją­cy w środ­kach ne­po­tyzm, ob­sa­dza­nie miejsc przez krew­nych Mo­ścic­kie­go. Uszy były wiecz­nie prze­świ­dro­wa­ne wia­do­mo­ścia­mi o bo­ha­ter­skich wy­czy­nach in­ży­nie­ra Bob­kow­skie­go, zię­cia Mo­ścic­kie­go, a skan­dal z Mi­cha­łem Mo­ścic­kim, sy­nem pre­zy­den­ta, któ­re­go zro­bio­no am­ba­sa­do­rem w Bruk­se­li, mógł obu­rzyć każ­de­go uczci­we­go czło­wie­ka. Jak więk­szość dzie­ci par­we­niu­szy do­pusz­czo­nych do wła­dzy, sy­nek Mo­ścic­kie­go wsła­wił się tam roz­wią­złym try­bem ży­cia i prze­gra­niem w kar­ty znacz­nych sum opła­co­nych z fun­du­szy dys­po­zy­cyj­nych MSZ czy fun­da­cji kór­nic­kiej. Ho­ło­ta na ogół de­ge­ne­ru­je się już w pierw­szym po­ko­le­niu. Nie czu­łem jed­nak w so­bie «Scha­den­freu­de”, wi­dząc tego ob­raz, bo wszyst­ko to nie przy­no­si­ło za­szczy­tu Pol­sce, a za­gra­ża­ło jej bez­pie­czeń­stwu”.

Głów­nym za­da­niem adep­tów muzy Klio po­win­no być do­cho­dze­nie do praw­dy i jej zgłę­bia­nie, a nie two­rze­nie na­ro­do­wej mi­to­lo­gii. Po sto­kroć na­le­ży się zgo­dzić ze zda­niem wy­bit­ne­go hi­sto­ry­ka i kon­ser­wa­tyw­ne­go po­li­ty­ka Jó­ze­fa Szuj­skie­go, że „fał­szy­wa hi­sto­ria jest mi­strzy­nią fał­szy­wej po­li­ty­ki”. Bia­da na­ro­dom kar­mio­nym mi­ta­mi i nie­po­tra­fią­cym od­ro­bić lek­cji hi­sto­rii. Ja­kiś czas temu oglą­da­łem film do­ku­men­tal­ny o Igna­cym Ja­nie Pa­de­rew­skim. Moją szcze­gól­ną uwa­gę zwró­ci­ły sło­wa z te­sta­men­tu Pa­de­rew­skie­go z roku 1930: „Wszyst­kich, któ­rym nie­chcą­cy nie­słusz­nie spra­wi­łem przy­krość lub też ich ob­ra­zi­łem mi­mo­wol­nie, po­kor­nie prze­pra­szam. Przy­ja­cio­łom – ser­decz­nie wdzięcz­ny. Do wro­gów nie mam żalu. Krzyw­dy do­zna­ne, a do­zna­łem ich wie­le, po chrze­ści­jań­sku prze­ba­czam. Nie mogę tyl­ko prze­ba­czyć tym pysz­nym i nik­czem­nym, co my­śląc je­dy­nie o ko­rzy­ściach oso­bi­stych i o wy­wyż­sze­niu wła­snym, pro­wa­dzi­li i pro­wa­dzą Oj­czy­znę do zgu­by, a Na­ród do upodle­nia. Sam Bóg im tego nie wy­ba­czy”. Ja­kiż w tych zda­niach dy­so­nans – chrze­ści­jań­ska po­ko­ra i nie­prze­jed­na­na wro­gość. Jed­nym mistrz Pa­de­rew­ski po­tra­fił wy­ba­czyć, a in­nym nie. Wiel­ki kom­po­zy­tor i mąż sta­nu, kie­dy pi­sał o „pysz­nych i nik­czem­nych, co my­śląc je­dy­nie o ko­rzy­ściach oso­bi­stych i o wy­wyż­sze­niu wła­snym, pro­wa­dzi­li i pro­wa­dzą Oj­czy­znę do zgu­by, a Na­ród do upodle­nia”, miał na my­śli sa­na­to­rów. Tknię­ty na­głym im­pul­sem spraw­dzi­łem, w jaki spo­sób sto­li­ca III RP uczci­ła wy­bit­ne­go tego ar­ty­stę i pa­trio­tę, któ­ry dla spra­wy pol­skiej na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej w la­tach 1914–1919 uczy­nił naj­wię­cej spo­śród wszyst­kich po­li­ty­ków: czy ma on swo­ją uli­cę w re­pre­zen­ta­cyj­nym miej­scu, w cen­trum, w śród­mie­ściu? Ow­szem, ma uli­cę, ale w Rem­ber­to­wie, pe­ry­fe­ryj­nej dziel­ni­cy War­sza­wy, i to jesz­cze naj­sła­biej za­lud­nio­nej. Za to taki mi­ni­ster płk Beck, je­den a ar­chi­tek­tów ka­ta­stro­fy II RP, zo­stał uczczo­ny, upa­mięt­nio­ny ale­ją na Mo­ko­to­wie, są­sia­du­ją­cym wszak ze śród­mie­ściem. Jest to przy­kład po­twier­dza­ją­cy tezę, że u nas, w Pol­sce, bar­dzo czę­sto przed­kła­da się mi­to­lo­gię nad praw­dę hi­sto­rycz­ną. Mi­to­twór­cy i czci­cie­le ir­ra­cjo­nal­ne­go kul­tu Pił­sud­skie­go oraz sa­na­cji nie mają cie­nia wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie Beck był wy­bit­niej­szym po­li­ty­kiem od Pa­de­rew­skie­go, no bo sko­ro ten pierw­szy na­le­żał do ści­słe­go gro­na współ­pra­cow­ni­ków ge­niu­sza, „Wskrze­si­cie­la Nie­pod­le­głej”, a ten dru­gi kry­ty­ko­wał pana mar­szał­ka, to wnio­ski na­su­wa­ją się same...

Na ko­niec niech mi bę­dzie wol­no speł­nić miły obo­wią­zek zło­że­nia po­dzię­ko­wań. Nie, wca­le nie za­mie­rzam wzo­rem ame­ry­kań­skich au­to­rów i ich na­śla­dow­ców znad Wi­sły przed­sta­wiać li­sty trzy­dzie­stu na­zwisk i przy każ­dym z nich umiesz­czać idio­tycz­nych ad­no­ta­cji w ro­dza­ju: „Pani X z ka­wiar­ni XYZ za co­dzien­ny, in­spi­ru­ją­cy dla mo­je­go pro­ce­su twór­cze­go ce­re­mo­niał pa­rze­nia aro­ma­tycz­nej kawy oraz za pro­mien­ne uśmie­chy” itd. Moja li­sta za­wie­ra tyl­ko jed­no na­zwi­sko, a ad­re­sa­tem po­dzię­ko­wań jest czło­wiek nad wy­raz skrom­ny, uczyn­ny i życz­li­wy: to Pan Bru­non Ró­życ­ki. Nie skła­mię je­śli po­wiem, że dzię­ki pana po­mo­cy, Pa­nie Bru­no­nie – no i oczy­wi­ście dzię­ki pra­cy wspa­nia­łe­go Wy­daw­nic­twa – moja książ­ka ma szan­sę „zbłą­dzić pod strze­chy”. Pa­nie Bru­no­nie, kła­niam się Panu czap­ką do zie­mi, po sta­ro­pol­sku! Bóg za­płać!

 

Wszyst­kim Czy­tel­ni­kom ży­czę przy­jem­nej i po­ży­tecz­nej lek­tu­ry.

Au­tor

 

 

Roz­dział I. Skopać nieprzytomnego endeka,czyli przepis na zrobieniekariery w sanacyjnej Polsce

Spra­wa na­pa­ści na po­sła Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go 1 paź­dzier­ni­ka 1926 roku sta­ła się praw­dzi­wą me­dial­ną sen­sa­cją dnia.

J

erzy Zdzie­chow­ski – eko­no­mi­sta, po­seł i po­li­tyk en­dec­ki, tuż przed za­ma­chem ma­jo­wym pia­stu­ją­cy funk­cję mi­ni­stra skar­bu otrzy­my­wał z „krę­gów za­tro­ska­nych kół ofi­cer­skich” mnó­stwo obe­lży­wych ano­ni­mów, w któ­rych gro­żo­no mu po­waż­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi za „oszczęd­no­ści, któ­re chce ro­bić na woj­sku”. Po­gróż­ki zo­sta­ły po­par­te pró­bą – na szczę­ście nie­uda­ną – po­tur­bo­wa­nia go na uli­cy. W związ­ku z tymi nie­po­ko­ją­cy­mi in­cy­den­ta­mi przy­dzie­lo­no mi­ni­stro­wi spe­cjal­ną po­li­cyj­ną ochro­nę. Po za­ma­chu ma­jo­wym Zdzie­chow­ski prze­stał być mi­ni­strem i sa­na­cyj­ne wła­dze po­zba­wi­ły go ochro­ny. Jako po­seł Zdzie­chow­ski kil­ka­krot­nie na­ma­wiał z try­bu­ny sej­mo­wej do od­po­wied­nich cięć w bu­dże­cie Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych, co do­pro­wa­dza­ło sze­fa te­goż re­sor­tu – Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go – do bia­łej go­rącz­ki. Mar­sza­łek Pił­sud­ski uwa­żał, że tyl­ko on – nikt inny! – ma pra­wo de­cy­do­wa­nia o tym, jaki po­wi­nien być bu­dżet MSWojsk. Krę­gi sa­na­cyj­ne po­sta­no­wi­ły przy­wo­łać nie­do­myśl­ne­go po­sła do po­rząd­ku „od­po­wied­ni­mi me­to­da­mi”...

Ak­cja na­pa­ści na Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go zo­sta­ła prze­pro­wa­dzo­na w nocy z 30 wrze­śnia na 1 paź­dzier­ni­ka 1926 roku. Pod datą 1 paź­dzier­ni­ka 1926 r. mar­sza­łek Sej­mu Ma­ciej Ra­taj za­pi­sał te oto sło­wa: „Le­d­wie zdo­ła­łem się tro­chę zdrzem­nąć – te­le­fon! Któ­ryś z dzien­ni­ka­rzy ko­mu­ni­ku­je mi, że na po­sła Zdzie­chow­skie­go do­ko­na­no w jego miesz­ka­niu przy uli­cy Smol­nej na­pa­du i cięż­ko go po­bi­to, po­ra­nio­no. Na­past­ni­cy, w licz­bie oko­ło dzie­się­ciu, ubra­ni byli w mun­du­ry ofi­cer­skie; mię­dzy in­ny­mi dwaj czy trzej byli w mun­du­rach ofi­ce­rów żan­dar­me­rii. Za chwi­lę znów te­le­fon. To po­seł Stro­iń­ski, któ­ry pierw­szy bo­daj­że zja­wił się u Zdzie­chow­skie­go po na­pa­dzie, po­twier­dza po­przed­nią wia­do­mość”. Z re­la­cji sa­me­go po­tur­bo­wa­ne­go oraz ze­znań świad­ków prze­stęp­stwa wy­ła­nia się na­stę­pu­ją­cy prze­bieg wy­da­rzeń: oko­ło pół­no­cy do ka­mie­ni­cy przy ul. Smol­nej, w któ­rej miesz­kał po­seł Zdzie­chow­ski, wtar­gnę­ła gru­pa ofi­ce­rów. Po ster­ro­ry­zo­wa­niu stró­ża ka­mie­ni­cy ka­za­li mu się za­pro­wa­dzić pod drzwi ka­wa­ler­ki znie­na­wi­dzo­ne­go po­li­ty­ka. Tam dwóch ofi­ce­rów pil­no­wa­ło cie­cia, żeby nie wsz­czął alar­mu, a resz­ta „obroń­ców oj­czy­zny” wy­wa­ży­ła drzwi i wtar­gnę­ła do miesz­ka­nia. W obro­nie Zdzie­chow­skie­go pró­bo­wał sta­nąć jego słu­żą­cy, ale nie­wie­le mógł zdzia­łać, po­nie­waż otrzy­mał parę cio­sów i przy­sta­wio­no mu do skro­ni lufę re­wol­we­ru. Sam Zdzie­chow­ski, choć miał przy so­bie pi­sto­let, to jed­nak go nie użył, po­nie­waż wy­szedł z za­ło­że­nia, że fu­ria­ci na kule od­po­wie­dzą ku­la­mi i za­bi­ją jego i słu­żą­ce­go. Bro­nił się więc rę­ka­mi, lecz nec Her­cu­les con­tra plu­res. Pa­stwią­cy się nad ofia­rą krzy­cze­li: „To za bu­dżet woj­sko­wy! To za oszczęd­no­ści! Że­byś się nie mie­szał do bu­dże­tu woj­sko­we­go!”. W koń­cu je­den ban­dzio­rów ude­rzył Zdzie­chow­skie­go kol­bą re­wol­we­ru w skroń i po­zba­wił go przy­tom­no­ści. Na od­chod­nym na­past­ni­cy znisz­czy­li ka­bel te­le­fo­nicz­ny, pod­rzu­ci­li bom­bę łza­wią­cą, po czym... wszel­ki ślad po nich za­gi­nął. Po upły­wie paru mi­nut słu­żą­cy wsz­czął alarm i wy­biegł z miesz­ka­nia, aby za­te­le­fo­no­wać po po­moc. W mię­dzy­cza­sie Zdzie­chow­ski, przy­szedł­szy do sie­bie, zdo­łał ja­koś do­czoł­gać się do okna i wy­rzu­cił przez okno bom­bę łza­wią­cą.

Spra­wa na­pa­ści na po­sła Zdzie­chow­skie­go sta­ła się 1 paź­dzier­ni­ka praw­dzi­wą me­dial­ną sen­sa­cją dnia. Nie było chy­ba ty­tu­łu pra­so­we­go, któ­ry nie za­mie­ścił­by choć krót­kiej no­tat­ki do­ty­czą­cej tego bul­wer­su­ją­ce­go wy­da­rze­nia. W ku­lu­arach sej­mo­wych wrza­ło jak w ulu. Pod­czas wi­zy­ty mar­szał­ka Sej­mu na Zam­ku Ra­taj po­wia­do­mił pre­zy­den­ta Mo­ścic­kie­go o po­bi­ciu Zdzie­chow­skie­go. Mo­ścic­ki po­tę­pił spraw­ców na­pa­du, ale czy uczy­nił to szcze­rze, to już sam Pan Bóg ra­czy wie­dzieć. „Ja­dąc z Zam­ku do domu – wspo­mi­nał Ra­taj – wstą­pi­łem do p. Zdzie­chow­skie­go. Le­żał w łóż­ku z go­rącz­ką. Po­ka­zy­wał mi po­szar­pa­ną i po­krwa­wio­ną ko­szu­lę i siń­ce, któ­ry­mi był po­kry­ty. Kształt ich wska­zy­wał, że po­cho­dzi­ły od kop­nięć. Wi­docz­nie pa­stwio­no się nad nim, gdy le­żał ze­mdlo­ny. Mnó­stwo osób skła­da­ło mu kon­do­len­cje oso­bi­ście lub przez na­de­sła­nie bi­le­tu, mię­dzy in­ny­mi sze­reg człon­ków cia­ła dy­plo­ma­tycz­ne­go. Od­ruch obu­rze­nia w opi­nii pu­blicz­nej był tak sil­ny, iż na­wet Bar­tel [pro­fe­sor Ka­zi­mierz Bar­tel, ustę­pu­ją­cy wów­czas na rzecz Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go pre­mier sa­na­cyj­ne­go rzą­du – S.S.] uwa­żał za ko­niecz­ne prze­słać bi­let”.

Ra­taj po­sta­no­wił nie mar­no­wać cen­ne­go cza­su i jesz­cze tego sa­me­go dnia wy­sto­so­wał na ręce Bar­tla, jako peł­nią­ce­go funk­cję pre­mie­ra w sta­nie dy­mi­sji, na­stę­pu­ją­ce pi­smo: „Dziś w nocy do­ko­na­no na po­sła J. Zdzie­chow­skie­go w jego miesz­ka­niu zor­ga­ni­zo­wa­ne­go i ohyd­ne­go na­pa­du. Gro­ma­da na­past­ni­ków, ster­ro­ry­zo­waw­szy służ­bę, po­ra­ni­ła do krwi bez­bron­ne­go czło­wie­ka, a ze­mdlo­ne­go sko­pa­ła – w spo­sób nie­ludz­ki. Na­past­ni­cy ubra­ni byli w mun­du­ry ofi­cer­skie i wy­stę­po­wa­li rze­ko­mo »w obro­nie bu­dże­tu i woj­ska«. Ode­tchnę z ulgą, je­że­li śledz­two wy­ka­że, iż na­past­ni­cy, choć ubra­ni w mun­du­ry ofi­cer­skie, ofi­ce­ra­mi nie byli.

 

Ka­zi­mierz Świ­tal­ski (na zdję­ciu z Jó­ze­fem Pi­sud­skim w 1929 roku) oraz...
... ma­jor Ste­fan Kir­ti­klis byli naj­praw­do­po­dob­niej za­mie­sza­ni w na­paść na Zdzie­chow­skie­go.

Nie wąt­pię jed­nak ani przez chwi­lę, iż wła­dze nie cof­ną się przed osta­tecz­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi tak­że wte­dy, gdy­by się oka­za­ło, iż na­past­ni­cy byli istot­nie woj­sko­wi i że mo­ty­wem była rze­ko­ma »obro­na bu­dże­tu i ar­mii«. Mam za­szczyt wy­ra­zić prze­ko­na­nie, iż Rząd z Pa­nem Pre­ze­sem na cze­le nie spu­ści spra­wy z oka aż do zu­peł­ne­go jej wy­świe­tle­nia”. Już na­stęp­ne­go dnia mar­sza­łek sej­mu otrzy­mał od pre­mie­ra od­po­wiedz: „W spra­wie na­pa­du na po­sła Zdzie­chow­skie­go mam za­szczyt za­ko­mu­ni­ko­wać, że po­dzie­lam oce­nę fak­tu wy­ra­żo­ną przez Pana Mar­szał­ka i ro­zu­miem po­wa­gę kon­se­kwen­cji. Śledz­two wsz­czę­te pier­wot­nie na po­le­ce­nie p. ko­mi­sa­rza rzą­du przez wła­dze cy­wil­ne zo­sta­ło prze­ka­za­ne żan­dar­me­rii, po­nie­waż, nie­ste­ty, udział osób woj­sko­wych w na­pa­dzie zda­je się nie ule­gać wąt­pli­wo­ści. Nie omiesz­kam in­for­mo­wać P. Mar­szał­ka o prze­bie­gu do­cho­dzeń w mia­rę otrzy­my­wa­nych mel­dun­ków”.

Pra­wie cały Sejm – mimo sil­nych ani­mo­zji par­tyj­nych – po­tę­pił na­paść na par­la­men­ta­rzy­stę z po­bu­dek po­li­tycz­nych. Co god­ne pod­kre­śle­nia, przed­sta­wi­cie­le dwóch le­wi­co­wych i jesz­cze wte­dy po­pie­ra­ją­cych Pił­sud­skie­go ugru­po­wań: Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej i Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go „Wy­zwo­le­nie” (a prze­cież, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie prze­pa­da­ły one za en­de­cją i Zdzie­chow­skim) zgło­si­li się do Ra­ta­ja, aby w imie­niu swo­ich klu­bów sej­mo­wych na­pięt­no­wać fakt po­bi­cia po­sła. Je­dy­nie Ję­drzej Mo­ra­czew­ski z PPS, szy­ku­ją­cy się do ob­ję­cia Mi­ni­ster­stwa Ro­bót Pu­blicz­nych w two­rzą­cym się ga­bi­ne­cie Pił­sud­skie­go, roz­gła­szał na pra­wo i lewo ja­kieś ba­nia­lu­ki, że przy­czyn na­pa­du na Zdzie­chow­skie­go na­le­ży upa­try­wać w jego ży­ciu pry­wat­nym i w jego licz­nych ro­man­sach.

Są­dzę, iż nie na­le­ży kwe­stio­no­wać szcze­ro­ści in­ten­cji pre­mie­ra Bar­tla. Cóż z tego, sko­ro cy­to­wa­ne po­wy­żej pi­smo do Ra­ta­ja było ostat­nim pi­smem pod­pi­sa­nym przez Bar­tla jako urzę­du­ją­ce­go pre­ze­sa Rady Mi­ni­strów, a w po­czy­na­niach na­stęp­ne­go pre­mie­ra, Pił­sud­skie­go, trud­no było się do­szu­kać woli wy­kry­cia i przy­kład­ne­go uka­ra­nia ban­dy­tów. Kie­dy 23 paź­dzier­ni­ka 1926 r. Pił­sud­ski przy­je­chał do Sej­mu, mar­sza­łek Ra­taj w cza­sie roz­mo­wy z no­wym pre­mie­rem po­czy­nił uwa­gę, że nie­wy­kry­cie spraw­ców na­pa­ści na po­sła Zdzie­chow­skie­go robi złe wra­że­nie na opi­nii pu­blicz­nej. Pił­sud­ski, nie­li­czą­cy się w ogó­le z ja­kąś tam opi­nią pu­blicz­ną, stwier­dził wów­czas do­sad­nie: „Mnie to nie ob­cho­dzi! Niech so­bie Zdzie­chow­ski sam szu­ka wi­no­waj­ców, ja nie będę stró­żem jego dupy. Dla ja­kie­goś łaj­da­ka mam po­zwo­lić na to, żeby mi sta­wia­no wszyst­kich ofi­ce­rów pod po­dej­rze­nie...”. Gdy jed­nak Ra­taj nie ustę­po­wał, zde­ner­wo­wa­ny Pił­sud­ski burk­nął pod wą­sem: „Śledz­two się to­czy”.

Jak to śledz­two się to­czy­ło w isto­cie, po­in­for­mo­wał nas na kar­tach swo­ich wspo­mnień Ma­ciej Ra­taj: „Cha­rak­te­ry­stycz­na była roz­mo­wa jego [Pił­sud­skie­go – S.S] z woj­sko­wym sę­dzią pro­wa­dzą­cym śledz­two. We­zwał go do Pre­zy­dium Rady Mi­ni­strów i za­po­wie­dział: Jako pre­zes rzą­du nie mogę ścier­pieć, żeby do­ko­ny­wa­no na­pa­dów na oby­wa­te­li; do­ma­gam się od pana jak naj­ener­gicz­niej­szych kro­ków ce­lem wy­kry­cia wi­no­waj­ców...«. Sę­dzia, któ­ry, zda­je się, miał już śledz­two ukoń­czo­ne i spraw­ców wy­kry­tych, za­czął wy­do­by­wać z tecz­ki pa­pie­ry, dum­ny, iż może się wy­ka­zać zdol­no­ścia­mi i gor­li­wo­ścią. Na­gle: «Bacz­ność!... a te­raz mówi do pana mi­ni­ster spraw woj­sko­wych. Mi­ni­ster spraw woj­sko­wych nie ży­czy so­bie, byś pan wpro­wa­dzał za­mie­sza­nie w sze­re­gi ofi­cer­skie i po­dej­rze­nia­mi uwła­cza­ją­cy­mi mun­du­ro­wi ofi­cer­skie­mu wy­rzą­dzał krzyw­dę ar­mii...«. »Roz­kaz!«”. Ste­fan Krzy­wo­szew­ski, pro­za­ik, dra­ma­turg, dzien­ni­karz i po­li­tyk, we wspo­mnie­niach za­ty­tu­ło­wa­nych Dłu­gie ży­cie, w du­żym stop­niu po­twier­dził praw­dzi­wość po­wyż­szej re­la­cji. „[Kil­ku – S.S.] ofi­ce­rów w mun­du­rach i przy or­de­rach wdar­ło się do miesz­ka­nia Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go, b. mi­ni­stra skar­bu. Po­ra­nio­no go tak, że przez dłuż­szy czas cho­ro­wał. Te me­to­dy wal­ki wy­wo­ła­ły obu­rze­nie. Ksią­żę Zdzi­sław Lu­bo­mir­ski [je­den z trzech człon­ków Rady Re­gen­cyj­nej, któ­ra w li­sto­pa­dzie 1918 roku prze­ka­za­ła Pił­sud­skie­mu naj­pierw wła­dzę woj­sko­wą, a po­tem cy­wil­ną – S.S] do­tarł do Bel­we­de­ru.

– Pa­nie Mar­szał­ku, mó­wił, w in­te­re­sie pu­blicz­nym leży, aby na­past­ni­cy Zdzie­chow­skie­go zo­sta­li ujaw­nie­ni i uka­ra­ni.

Mar­sza­łek Pił­sud­ski zmarsz­czył gę­ste brwi.

– Ja ich szu­kać nie będę – od­rzekł.

– Pan Mar­sza­łek nie po­tę­pia gwał­tu do­ko­na­ne­go przez ofi­ce­rów Woj­ska Pol­skie­go?

Su­ro­wy wy­raz oczu Mar­szał­ka roz­ja­śnił prze­kor­ny uśmiech i zgasł.

– Uczy­nię wszyst­ko, co będę mógł, aby ich nie od­na­le­zio­no – od­po­wie­dział.

W Lu­bo­mir­skim za­gra­ła krew.

– Pan Mar­sza­łek śmie­je się? Ja są­dzę, że na­le­ża­ło­by pła­kać!

Na tym roz­mo­wa się urwa­ła. Po­że­gna­nie było chłod­ne”.

Aby uwia­ry­god­nić ten prze­kaz, Krzy­wo­szew­ski w przy­pi­sie za­no­to­wał: „Roz­mo­wę tę po­wta­rzam do­słow­nie we­dług re­la­cji księ­cia Zdzi­sła­wa Lu­bo­mir­skie­go”.

Dal­sze śledz­two to­czy­ło się już tyl­ko pro for­ma. Po re­kon­wa­le­scen­cji we­zwa­no Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go do Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych, przed­sta­wio­no mu fo­to­gra­fie ofi­ce­rów żan­dar­me­rii i za­py­ta­no go, czy roz­po­zna­je wśród nich któ­re­goś z na­past­ni­ków. Zdzie­chow­ski, za­ło­żyw­szy z góry złą wolę pro­wa­dzą­cych do­cho­dze­nie, od­mó­wił oglą­da­nia al­bu­mu; był prze­ko­na­ny, iż fo­to­gra­fie ban­dzio­rów usu­nię­to. Po­nie­waż śledz­two nie wy­kry­ło spraw­ców wśród ka­dry ofi­cer­skiej ar­mii, po ja­kimś cza­sie zo­sta­ło prze­ka­za­ne śled­czym cy­wil­nym. Ci, oczy­wi­ście, zwró­ci­li się do władz woj­sko­wych z proś­bą (żą­da­niem?) prze­sła­nia akt do­cho­dze­nia, ale nie do­cze­ka­li się żad­nej od­po­wie­dzi – ani sło­wa, tyl­ko po­gar­dli­we mil­cze­nie... I tak mi­ja­ły ty­go­dnie i mie­sią­ce, aż w koń­cu cała „rzecz – jak traf­nie skon­sta­to­wał mar­sza­łek Ma­ciej Ra­taj – ro­ze­szła się po ko­ściach. p. Zdzie­chow­skie­go”.

Mimo ofi­cjal­ne­go nie­wy­kry­cia spraw­ców, w gro­nie po­li­ty­ków czy dzien­ni­ka­rzy wy­mie­nia­no na­zwi­ska ofi­ce­rów bio­rą­cych udział w na­pa­dzie na po­sła Zdzie­chow­skie­go. Wśród nich naj­czę­ściej po­ja­wia­ło się na­zwi­sko Kir­ti­klis. Mowa tu­taj o ma­jo­rze żan­dar­me­rii, wol­no­mu­la­rzu, Ste­fa­nie Kir­ti­kli­sie, któ­ry dla sa­na­cyj­nych de­cy­den­tów prze­szłość miał jak się pa­trzy: w la­tach 1905–1918 na­le­żał do Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej, jej Or­ga­ni­za­cji Bo­jo­wej oraz do Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej. Udział w po­bi­ciu znie­na­wi­dzo­ne­go przez pił­sud­czy­ków po­sła znacz­nie przy­spie­szył jego ka­rie­rę – za­czął awan­so­wać w Urzę­dzie Wo­je­wódz­kim w Wil­nie, aż w koń­cu do­cze­kał się no­mi­na­cji na sta­no­wi­sko wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go (lata 1930–1931)! Ba, sa­na­cyj­ny Olimp za­pew­ne stwier­dził, że ktoś, kto po­tra­fi ko­pać nie­przy­tom­ne­go en­de­ka, jest go­dzien dal­szych za­szczy­tów „na polu pra­cy pań­stwo­wo­twór­czej”, więc w la­tach 1931–1937 Kir­ti­klis pia­sto­wał naj­pierw urząd wo­je­wo­dy po­mor­skie­go, a po­tem bia­ło­stoc­kie­go. Zna­ko­mi­ty li­te­rat, Mi­chał Paw­li­kow­ski, któ­ry miał (nie)szczę­ście pra­co­wać z Kir­ti­kli­sem w wi­leń­skim Urzę­dzie Wo­je­wódz­kim (Paw­li­kow­ski był na­czel­ni­kiem wy­dzia­łu ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go UW w Wil­nie), na kar­tach swo­ich wspo­mnień scha­rak­te­ry­zo­wał go nie­zbyt po­chleb­nie: „Oty­ła i brzu­cha­ta po­stać opię­ta w mun­dur ma­jo­ra żan­dar­me­rii ze szpar­ka­mi mon­gol­skich sko­śnych oczu bły­ska­ją­cych zza oku­la­rów. Pan Kir­ti­klis ni­ko­go nie mógł ocza­ro­wać. Po­wierz­chow­ność miał ra­czej od­ra­ża­ją­cą. Ma­nie­ry – jak się zda­rzy. W wie­lu lu­dziach bu­dził lęk. Lu­dzi, któ­rzy się do nie­go zbli­ża­li, stu­dzi­ła mi­mo­wol­na myśl: »To prze­cież te cięż­kie łap­ska biły bez­bron­ne­go Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go«”. Przy kie­lisz­ku Kir­ti­klis zwie­rzył się Paw­li­kow­skie­mu, że jego naj­więk­szym ma­rze­niem i pra­gnie­niem „jest wła­dza”. Do­daj­my jesz­cze, iż po­żą­dał nie tyl­ko sa­mej wła­dzy, lecz tak­że przy­wi­le­jów, któ­re wią­za­ły się z jej po­sia­da­niem. Pew­ne­go razu, sie­dząc na fo­te­lu den­ty­stycz­nym, w przy­pły­wie szcze­ro­ści (a w ta­kich oko­licz­no­ściach nie mo­że­my po­wąt­pie­wać w nie­szcze­rość pa­cjen­ta) po­wie­dział sto­ma­to­log Ja­ni­nie Żu­kow­skiej: „Wie pani, że jed­nak da­le­ko przy­jem­niej jest jeź­dzić bu­ic­kiem [ta mar­ka aut była za­re­zer­wo­wa­na tyl­ko dla wo­je­wo­dów – S.S.] niż for­dem”.

W kil­ka lat po za­ma­chu ma­jo­wym de­cy­den­ci sa­na­cyj­ni uzna­li, że na ścia­nach urzę­dów pań­stwo­wych po­win­ny wi­sieć ta­blicz­ki – wy­wiesz­ki z afo­ry­zma­mi z pism Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go. Oczy­wi­ście nie mo­gły to być wy­po­wie­dzi jak ta, któ­ra uka­za­ła się w ar­ty­ku­le Pił­sud­skie­go za­miesz­czo­nym w „Gło­sie Praw­dy” z 7 IV 1929 r. (Dno oka, czy­li wra­że­nia czło­wie­ka cho­re­go z se­sji bu­dże­to­wej w Sej­mie), a któ­ra cha­rak­te­ry­zo­wa­ła pol­skie­go po­sła: „A gdy się pan taki za­faj­da, to każ­dy po­dzi­wiać musi jego za­faj­da­ną bie­li­znę, a je­śli przy tym zda­rzy mu się wy­pa­dek, że za­bź­dzi, to to jest już pra­wo dla in­nych lu­dzi”. Nie, ta­bli­czek z ta­ki­mi sło­wa­mi nie wy­wie­sza­no, aby nie gor­szyć ma­lucz­kich. Po­sta­no­wio­no za­tem umie­ścić na ścia­nach urzę­dów wy­wiesz­ki z na­stę­pu­ją­cym, bu­du­ją­cym mo­ra­le oby­wa­te­li cy­ta­tem: „Idą cza­sy, któ­rych zna­mie­niem bę­dzie wy­ścig pra­cy – jak przed­tem był wy­ścig że­la­za – jak przed­tem był wy­ścig krwi”. A że każ­de zda­nie, któ­re spły­nę­ło z ust Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go, trak­to­wa­no jako praw­dę ob­ja­wio­ną (nie­któ­rzy sa­na­to­rzy wie­rzy­li świę­cie w jego moce nad­przy­ro­dzo­ne, np. pre­zy­dent Mo­ścic­ki prze­ko­ny­wał mar­szał­ka Ra­ta­ja: „On umie pa­trzeć na dwie­ście lat na­przód i dla­te­go my wszy­scy bar­dzo czę­sto nie mo­że­my go zro­zu­mieć”), więc wo­je­wo­da Kir­ti­klis na­ka­zał sło­wa Wo­dza prze­kuć w czyn. We­dług nie­go zwrot „wy­ścig pra­cy” to nic in­ne­go jak... na­kaz pra­cy spo­łecz­nej! „Za­czę­ła się pla­ga pra­cy spo­łecz­nej – wspo­mi­nał Paw­li­kow­ski. – Nie wy­star­czy­ło być roz­sąd­nym, uczci­wym i pra­co­wi­tym urzęd­ni­kiem. Trze­ba było ko­niecz­nie pra­co­wać spo­łecz­nie, to jest poza go­dzi­na­mi urzę­do­wa­nia. Czy było to wy­cho­wa­nie fi­zycz­ne czy Liga Mor­ska i Ko­lo­nial­na, czy Liga Obro­ny Po­wietrz­nej i Prze­ciw­ga­zo­wej, czy Ro­dzi­na Urzęd­ni­cza – byle urzęd­nik w tym «pra­co­wał”, to jest co mie­siąc, a może i czę­ściej, brał udział w po­sie­dze­niach w pu­sto­sło­wiu”.

War­to wspo­mnieć o dal­szych lo­sach Kir­ti­kli­sa. Po na­pa­ści ZSSR na Pol­skę zo­stał aresz­to­wa­ny w 1940 r. i wy­wie­zio­ny do ła­gru nad Pe­czo­rą. Uwol­nio­ny na mocy ukła­du Maj­ski–Si­kor­ski, opu­ścił ZSSR wraz z Ar­mią Pol­ską An­der­sa i osiadł w Pa­le­sty­nie, gdzie spik­nął się z ko­mu­cha­mi (nie­wy­klu­czo­ne, że wcze­śniej zwer­bo­wa­li go so­wie­cia­rze) i wstą­pił do lo­kal­nej ja­czej­ki Związ­ku Pa­trio­tów Pol­skich. W 1945 r. we­zwa­no go do Mo­skwy, a po­tem od­de­le­go­wa­no do War­sza­wy. Tu­taj ob­jął sta­no­wi­sko wi­ce­dy­rek­to­ra de­par­ta­men­tu w Mi­ni­ster­stwie Apro­wi­za­cji i Han­dlu, póź­niej zaś pra­co­wał w Mi­ni­ster­stwie Ziem Od­zy­ska­nych jako dy­rek­tor de­par­ta­men­tu. W 1950 r. prze­szedł na eme­ry­tu­rę i za­miesz­kał w pod­war­szaw­skiej Mag­da­len­ce. Zmarł w 1951 r.

To tyle o jed­nym z tych, któ­rzy bili i ko­pa­li Zdzie­chow­skie­go. A kto wy­dał roz­kaz do na­pa­ści? Za­miast snuć róż­ne­go ro­dza­ju do­my­sły, za­cy­tu­je­my frag­ment z nie­le­gal­ne­go „Biu­le­ty­nu In­for­ma­cyj­ne­go” (nr 2 z grud­nia 1929 roku), re­da­go­wa­ne­go i dru­ko­wa­ne­go w Kra­ko­wie przez dzia­ła­czy PPS (oczy­wi­ście wte­dy PPS była już an­ty­sa­na­cyj­na) – Ada­ma Cioł­ko­sza i Zyg­mun­ta Za­rem­bę, roz­sy­ła­ne­go pro­mi­nent­nym po­li­ty­kom obo­zu sa­na­cyj­ne­go oraz opo­zy­cji: „Kie­dy Bar­tel skła­dał swój urząd pre­mie­ra [cho­dzi o tzw. czwar­ty rząd Ka­zi­mie­rza Bar­tla – S.S.], za­py­tał go Świ­tal­ski [ma­jor Ka­zi­mierz Świ­tal­ski, ko­lej­ny pre­mier po Bar­tlu w 1929 r. – S.S.], czy wszyst­kie od­dał pa­pie­ry. Na to ob­ra­żo­ny Bar­tel po­wie­dział, wrę­cza­jąc je­den z do­ku­men­tów: «Na­wet ten pa­pier od­da­ję, w któ­rym jest żą­da­nie aresz­to­wa­nia pana i Mie­dziń­skie­go za or­ga­ni­zo­wa­nie na­pa­du na po­sła Zdzie­chow­skie­go... Ale czy pan odda ten pa­pier swo­je­mu na­stęp­cy?«”. Uważ­ni Czy­tel­ni­cy na pew­no zwró­ci­li uwa­gę, iż w tek­ście wy­mie­nio­ny jest Mie­dziń­ski. Tak, to ten Mie­dziń­ski: pod­puł­kow­nik, pe­owiak, wol­no­mu­larz, czło­nek taj­nej „Or­ga­ni­za­cji A”, dwój­karz, ofi­cer do spe­cjal­nych po­ru­czeń przy oso­bie Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go; jako mi­ni­ster poczt i te­le­gra­fów za­mie­sza­ny w afe­rę bu­do­wy gma­chu Pocz­ty Głów­nej w Gdy­ni. Na or­ga­ni­za­to­ra na­pa­du na prze­ciw­ni­ka po­li­tycz­ne­go pa­so­wał­by jak ulał, ale czy tak było w isto­cie? Oba­wiam się, że na to py­ta­nie nie znaj­dzie­my od­po­wie­dzi...

 

Roz­dział II. Tadeusz Dołęga–Mostowiczcon­tra„wulgarny cham z cepem w pięści”

Ta­de­usz Do­łę­ga–Mo­sto­wicz

8

wrze­śnia 1927 r., tuż przed pół­no­cą, Ta­de­usz Do­łę­ga–Mo­sto­wicz wra­cał nie­spiesz­nym kro­kiem do domu. Miesz­kał u wuja w ka­mie­ni­cy przy uli­cy Gró­jec­kiej 40. Kie­dy był już bli­sko celu, idąc po nie­pa­rzy­stej stro­nie Gró­jec­kiej, zo­stał na­gle oto­czo­ny przez czte­rech zbi­rów uzbro­jo­nych w pał­ki i siłą wcią­gnię­ty do sto­ją­ce­go nie­opo­dal otwar­te­go bu­ic­ka. Mo­sto­wicz mo­men­tal­nie wy­trzeź­wiał (dzien­ni­karz lu­bił po pra­cy „zro­bić rund­kę” po knaj­pach i lek­ko za­pró­szyć so­bie gło­wę) i, choć zdo­łał wy­szarp­nąć z kie­sze­ni re­wol­wer, to na nie­wie­le mu się to zda­ło: na­past­ni­cy szyb­ko go roz­bro­ili i zdo­bycz­nym re­wol­we­rem dali mu „po łbie”. Ofia­rę wy­wie­zio­no do Lasu Sę­ko­ciń­skie­go, za­kne­blo­wa­no i przy okrzy­kach „to za te fe­lie­to­ni­ki!” be­stial­sko ska­to­wa­no. Ban­dy­ci wrzu­ci­li nie­przy­tom­ne­go Mo­sto­wi­cza do gli­nian­ki w Ło­mian­kach. Do­pie­ro nad ra­nem od­zy­skał przy­tom­ność. Jego jęki zwró­ci­ły uwa­gę chło­pa ja­dą­ce­go fur­man­ką po sia­no na łąkę, któ­ry wy­cią­gnął ran­ne­go z mułu i za­wiózł do szpi­ta­la. Le­ka­rze stwier­dzi­li, że po­moc przy­szła w ostat­niej chwi­li i gdy­by nie bez­i­mien­ny wiej­ski sa­ma­ry­ta­nin, Mo­sto­wicz z pew­no­ścią nie prze­żył­by na­pa­du.

W pra­sie war­szaw­skiej roz­sza­la­ła się ist­na bu­rza. Pra­wie wszyst­kie ga­ze­ty po­da­wa­ły szcze­gó­ły tej ohyd­nej na­pa­ści, do­ma­ga­jąc się od sa­na­cyj­nych władz ener­gicz­ne­go śledz­twa i uka­ra­nia win­nych. Acz­kol­wiek Do­łę­ga–Mo­sto­wicz nie był jesz­cze naj­po­czyt­niej­szym pol­skim pi­sa­rzem dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go, a jego naj­słyn­niej­sza po­wieść Ka­rie­ra Ni­ko­de­ma Dyz­my uka­że się do­pie­ro za pięć lat, to jed­nak nie był po­sta­cią zu­peł­nie ano­ni­mo­wą. Uwa­ża­no go – obok Ada­ma Grzy­ma­ły–Sie­dlec­kie­go, Kor­ne­la Ma­ku­szyń­skie­go, Sta­ni­sła­wa Stroń­skie­go i Adol­fa No­wa­czyń­skie­go – za jed­ne­go z naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych pu­bli­cy­stów obo­zu na­ro­do­we­go. W swo­ich ar­ty­ku­łach na ła­mach „Rzecz­po­spo­li­tej” (tu­taj pięć lat wcze­śniej za­czy­nał swo­ją ka­rie­rę jako ze­cer), rza­dziej „ABC”, ob­na­żał hi­po­kry­zję róż­nych „uzdra­wia­czy i na­pra­wia­czy”, puł­kow­ni­ków, „od­no­wi­cie­li ży­cia po­li­tycz­ne­go” oraz „je­dy­nych praw­dzi­wych pa­trio­tów”. Mo­sto­wicz zło­śli­wie i fi­ne­zyj­nie, ale i bez­li­to­śnie chło­stał iro­nią i sar­ka­zmem – od któ­rych aż ka­pa­ło w jego fe­lie­to­nach – sa­na­to­rów za głu­po­tę, py­chę, bez­i­de­owość, za przed­kła­da­nie „żło­bu i ko­ry­ta” nad Pol­skę.

Taka pu­bli­cy­sty­ka do­pro­wa­dza­ła sa­na­cję do szew­skiej pa­sji; po pierw­sze dla­te­go, że trud­no było po­le­mi­zo­wać z praw­dą, a po dru­gie – w obo­zie sa­na­to­rów bra­ko­wa­ło tej mia­ry tu­zów dzien­ni­kar­stwa, co No­wa­czyń­ski czy Stro­iń­ski. Oto wy­mow­ny przy­kład ów­cze­snej twór­czo­ści pu­bli­cy­stycz­nej obo­zu rzą­dzą­ce­go – frag­ment ar­ty­ku­łu re­dak­cyj­ne­go cza­so­pi­sma „Nowa Ka­dro­wa” (z pod­ty­tu­łem „Ty­go­dnik zor­ga­ni­zo­wa­nej de­mo­kra­cji”) wy­da­wa­ne­go przez Ligę Mo­car­stwo­we­go Roz­wo­ju Pol­ski: „Sejm i Se­nat to wy­raz naj­wyż­sze­go cham­stwa w sto­sun­ku do Uko­cha­nej przez nas Oso­by Ko­men­dan­ta. Na ko­la­na was przed Nim po­sta­wić! Trud­no jest wy­ma­gać od tej me­na­że­rii peł­nej zło­śli­wych małp i ga­dów, jad są­czą­cych, aby mo­gła zro­zu­mieć Wiel­ką Myśl Ko­men­dan­ta. Z ta­ki­mi ka­na­lia­mi spod ciem­nej gwiaz­dy na­le­ża­ło­by raz skoń­czyć. Ta­kie szu­je po­win­ny być wzię­te za mor­dę kró­ciut­ko, przy sa­mym py­sku. Strza­ska­nie Sej­mu i Se­na­tu wraz z kon­sty­tu­cją mar­co­wą – oto pil­na ko­niecz­ność! Przed ko­niecz­no­ścią tą nie wol­no się co­fać, choć­by przy­szło to­ro­wać dro­gę oło­wiem i pał­ką!”. Na­zwa or­ga­ni­za­cji wy­da­ją­cej cza­so­pi­smo, jego ty­tuł i pod­ty­tuł oraz ma­nia pi­sa­nia wiel­ką li­te­rą pew­nych wy­ra­zów – to wszyst­ko na­da­je się do ka­ba­re­tu. Na­to­miast sama treść ar­ty­ku­łu bu­dzi­ła gro­zę. Jed­nak nic nie dzia­ło się bez przy­czy­ny, wier­chusz­ka sa­na­cyj­na da­wa­ła bo­wiem zie­lo­ne świa­tło i dla tego typu pu­bli­cy­sty­ki, i dla okre­ślo­nych wy­ni­ka­ją­cych z niej dzia­łań. Dy­plo­ma­ta Ka­je­tan Mo­raw­ski w swo­ich wspo­mnie­niach przy­to­czył treść roz­mo­wy, któ­rą prze­pro­wa­dził z jed­nym z naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Pił­sud­skie­go, puł­kow­ni­kiem Wa­le­rym Sław­kiem: „Za­py­ta­łem Sław­ka, aby mi szcze­rze od­po­wie­dział, czy jest moż­li­wość, aby Par­tie w Sej­mie bę­dą­ce do­szły do wła­dzy dro­gą par­la­men­tar­nych prze­si­leń, jak to mia­ło miej­sce przed ma­jem [1926, czy­li przed za­ma­chem ma­jo­wym Pił­sud­skie­go – S.S]. Sła­wek od­po­wie­dział mi, że jest to wy­klu­czo­ne, bo le­gio­ni­ści wzię­li wła­dzę przez krew w wal­ce na uli­cy i tyl­ko w ten spo­sób ją od­da­dzą”. Na­to­miast w 1929 r. na zjez­dzie wo­je­wódz­kim BBWR w Ło­dzi puł­kow­nik Sła­wek wy­po­wie­dział na­stę­pu­ją­ce sło­wa: „Le­piej po­ła­mać ko­ści jed­ne­mu po­sło­wi niż wy­pro­wa­dzać na uli­cę ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we”. Rów­nie do­sad­ny co Sła­wek był ko­men­dant głów­ny po­li­cji Pań­stwo­wej Ja­nusz Ja­grym–Ma­le­szew­ski. Pod­czas uro­czy­sto­ści otwar­cia szko­ły po­li­cyj­nej w Mo­stach Wiel­kich w 1929 r. nie­dwu­znacz­nie gro­ził nie­po­kor­nym pu­bli­cy­stom: „Tych łaj­da­ków, co sie­dzą przy biur­kach i pi­szą ar­ty­ku­ły, to my się nie bo­imy, gdyż, jak pa­no­wie wie­dzą, umie­my bić i bić bę­dzie­my”.

 

W 1929 roku puł­kow­nik Sła­wek wy­po­wie­dział na­stę­pu­ją­ce sło­wa: „Le­piej po­ła­mać ko­ści jed­ne­mu po­sło­wi, niż wy­pro­wa­dzać na uli­cę ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we”. Na zdję­ciu pierw­szy rząd Wa­le­re­go Sław­ka tuż po za­przy­się­że­niu. Pre­mier Sła­wek sie­dzi trze­ci od pra­wej.

Fak­tycz­nie, co jak co, ale bić prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych i „to­ro­wać dro­gę oło­wiem i pał­ką” no­wej, świe­tla­nej, mo­car­stwo­wej przy­szło­ści sa­na­cja rze­czy­wi­ście po­tra­fi­ła – to trze­ba jej uczci­wie od­dać. Jesz­cze przed za­ma­chem ma­jo­wym, w 1925 r., trzech ofi­ce­rów po­bi­ło w nocy po­sła i pu­bli­cy­stę obo­zu na­ro­do­we­go Sta­ni­sła­wa Stro­iń­skie­go wra­ca­ją­ce­go do domu z re­dak­cji „War­sza­wian­ki”. (Gwo­li kro­ni­kar­skiej ści­sło­ści do­daj­my, że po raz pierw­szy Stroń­ski zo­stał na­pad­nię­ty i znie­wa­żo­ny przez le­gio­ni­stę, pod­po­rucz­ni­ka Ra­dom­skie­go, w 1923 r.) Je­den z na­past­ni­ków, pa­stwiąc się nad ofia­rą, ry­czał: „To za te ar­ty­ku­li­ki!”. Po­tem mamy uwię­zie­nie czte­rech ge­ne­ra­łów w Woj­sko­wym Wię­zie­niu Śled­czym na An­to­ko­lu w Wil­nie, wy­koń­cze­nie ge­ne­ra­ła Wło­dzi­mie­rza Za­gór­skie­go, dwu­krot­ne po­bi­cie przez ofi­ce­rów po­sła i by­łe­go mi­ni­stra skar­bu Je­rze­go Zdzie­chow­skie­go. Na­stęp­nie przy­szła ko­lej na Ta­de­usza Do­łę­gę–Mo­sto­wi­cza...

Być może de­cy­zja o po­bi­ciu Do­łę­gi–Mo­sto­wi­cza za­pa­dła po uka­za­niu się jego fe­lie­to­nu Roz­luź­nio­ne fun­da­men­ty ar­mii („Rzecz­po­spo­li­ta”, nr 271 z 1926 r.), w któ­rym – bę­dąc pod wra­że­niem in­for­ma­cji o ska­to­wa­niu po­sła Zdzie­chow­skie­go – na­pi­sał te oto gorz­kie sło­wa o po­stę­pu­ją­cej de­gren­go­la­dzie ka­dry ofi­cer­skiej: „W skarb­cu du­cha na­ro­do­we­go mi­łość dla woj­ska była nie­za­prze­cze­nie naj­cen­niej­szym klej­no­tem. I cóż się z nim sta­ło? Co­ście z nim zro­bi­li? Kto zra­bo­wał naj­droż­szy skarb? Kto zdarł z na­ra­mien­ni­ków ha­sło »ho­nor i oj­czy­zna«? Kto mię­dzy na­ro­dem i ar­mią prze­paść ko­pie? Nie na­ród tu wi­nien, nie spo­łe­czeń­stwo. Z tej stro­ny nic się nie zmie­ni­ło. Więc...? Niech mó­wią fak­ty. Ile to mie­li­śmy na­pa­dów uzbro­jo­nych ofi­ce­rów na pu­bli­cy­stów i po­li­ty­ków? Ile razy ofi­cer na trzeź­wo czy po pi­ja­ne­mu użył sza­bli czy re­wol­we­ru wo­bec bez­bron­ne­go oby­wa­te­la? Ile ak­tów ter­ro­ru hań­bią­cych mun­dur ofi­cer­ski, ile kar­czem­nych burd po knaj­pach i ka­ba­re­tach za­no­to­wa­ły kro­ni­ki? Jest ich tak wie­le, że re­jestr ten pali się ru­mień­cem wsty­du, jak po po­licz­ku wy­mie­rzo­nym na­szej nie­po­ka­la­nej tra­dy­cji ry­cer­skiej. W zdro­we sze­re­gi ofi­cer­skie wtar­gnął po­wiew nad­woł­żań­skie­go chu­li­gań­stwa, mię­dzy ka­pła­nów ho­no­ru i ry­cer­sko­ści po ci­chu wszedł, wśli­znął się cham. Wul­gar­ny cham z ce­pem w pię­ści, co się w ban­dy zbie­ra, lu­dzi po no­cach na­pa­da i bije bez­bron­nych do krwi, do utra­ty przy­tom­no­ści, a ze­mdlo­nych bu­tem ko­pie” (cyt. za: T. Do­łę­ga–Mo­sto­wicz, Z/y sys­tem. Tek­sty nie­wy­da­ne). Cóż, te nie­wąt­pli­we sło­wa praw­dy wy­wo­ła­ły fu­rię sa­na­cji prze­czu­lo­nej na punk­cie ho­no­ru pol­skiej ar­mii (czy­taj: wła­sne­go ho­no­ru). We­dług sa­na­to­rów: kto ob­ra­żał ho­nor pol­skiej ar­mii, ten bru­kał ho­nor jej „Je­dy­ne­go Twór­cy i Wo­dza” – Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go; kto ob­ra­żał ho­nor Pił­sud­skie­go, ten go­dził w na­ród pol­ski, a kto go­dził w na­ród pol­ski, ten oplu­wał pań­stwo pol­skie i nie za­słu­gu­je na mia­no praw­dzi­we­go Po­la­ka, praw­dzi­we­go pol­skie­go pa­trio­ty. I dzię­ki ta­kiej po­kręt­nej lo­gi­ce a la sa­na­cja obóz rzą­dzą­cy zde­fi­nio­wał ko­lej­ne­go wro­ga, któ­re­mu na­le­ża­ło po­ra­cho­wać ko­ści.

Ów­cze­sny mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści Alek­san­der Meysz­to­wicz (je­den z dwóch przed­sta­wi­cie­li kon­ser­wa­ty­stów, tzw. „żu­brów wi­leń­skich”, w rzą­dach Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go i Ka­zi­mie­rza Bar­tla; po za­ma­chu ma­jo­wym gru­py kon­ser­wa­tyw­ne przez pe­wien czas wspie­ra­ły sa­na­cję) spra­wę po­bi­cia Do­łę­gi–Mo­sto­wi­cza po­wie­rzył pro­ku­ra­to­ro­wi Mie­czy­sła­wo­wi Sie­wier­skie­mu. We­dług pro­ku­ra­to­ra śledz­two mia­ło dużą szan­sę za­koń­czyć się ry­chłym suk­ce­sem, po­nie­waż świa­dek na­pa­ści na uli­cy Gró­jec­kiej, wła­ści­ciel bud­ki z pa­pie­ro­sa­mi, zna­ją­cy Mo­sto­wi­cza, wi­dział, jak na­past­ni­cy bru­tal­nie wcią­ga­ją go do bu­ic­ka i za­pi­sał nu­me­ry auta po­ry­wa­czy. Był to nie­zły punkt za­cze­pie­nia dla roz­po­czy­na­ją­ce­go się śledz­twa. Bez tru­du usta­lo­no, do kogo na­le­żał sa­mo­chód z ta­ki­mi to a ta­ki­mi nu­me­ra­mi. I tu na­stą­pi­ła kon­ster­na­cja: auto – ale nie był to otwar­ty bu­ick! – na­le­ża­ło do... wo­je­wo­dy po­le­skie­go Jana Kra­hel­skie­go! Jako że dy­gni­ta­rza nie było w sto­li­cy, Sie­wier­ski udał się w po­dróż służ­bo­wą do Brze­ścia. Za­sko­czo­ny wi­zy­tą pro­ku­ra­to­ra, wo­je­wo­da przy­znał, iż fak­tycz­nie w dniu na­pa­du na Mo­sto­wi­cza prze­by­wał w War­sza­wie, ale sa­mo­chód tuż po przy­jeź­dzie do sto­li­cy zo­sta­wił w ga­ra­żach Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych i nie ko­rzy­stał z nie­go aż do mo­men­tu od­jaz­du. Je­śli więc nie wo­je­wo­da, to może jego kie­row­ca ma­czał pal­ce w prze­stęp­stwie? Prze­słu­chi­wa­ny szo­fer za­kli­nał się na wszel­kie świę­to­ści, że nie brał wozu bez wie­dzy i zgo­dy sze­fa. Za to przy­po­mniał so­bie je­den cie­ka­wy szcze­gół: mia­no­wi­cie kie­dy mył auto przed po­wro­tem, za­uwa­żył rysę w oko­li­cy ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej, sama ta­bli­ca była zaś przy­krę­co­na w nie­co in­nym miej­scu. Wnio­sek mógł być tyl­ko je­den: ktoś bez wie­dzy i zgo­dy wła­ści­cie­la po­jaz­du po­słu­gi­wał się ta­bli­cą re­je­stra­cyj­ną. Pro­ku­ra­tor wie­dział już, że – aby roz­wi­kłać tę kry­mi­nal­ną za­gad­kę – na­le­ży po­now­nie wy­brać się do ga­ra­żu MSW. Wśród wie­lu sto­ją­cych tam sa­mo­cho­dów tyl­ko je­den in­te­re­so­wał Sie­wier­skie­go – otwar­ty bu­ick. Na­le­żał on do sa­me­go ko­men­dan­ta głów­ne­go Po­li­cji Pań­stwo­wej Ja­grym–Ma­le­szew­skie­go! Sie­wier­skie­go cze­ka­ła cięż­ka roz­mo­wa z ko­men­dan­tem, więc sta­ran­nie się do niej przy­go­to­wał. Przede wszyst­kim usta­lił, iż w ksią­żecz­ce wozu znaj­do­wa­ła się ad­no­ta­cja o wy­jeź­dzie auta w tym sa­mym cza­sie, kie­dy do­ko­na­no po­rwa­nia dzien­ni­ka­rza. Po dru­gie, po­li­cjan­ci sto­ją­cy na ro­gat­kach mia­sta wi­dzie­li w dniu na­pa­du prze­jeż­dża­ją­cy sa­mo­chód swo­je­go ko­men­dan­ta, a po­ste­ru­nek po­li­cji w Pia­secz­nie na­wet od­no­to­wał prze­jazd bu­ic­ka (ban­dy­ci wy­je­cha­li z mia­sta przez Gró­jec­ką, lecz wró­ci­li przez Pia­secz­no, żeby zmy­lić tro­py ewen­tu­al­ne­go śledz­twa). Po trze­cie, od­na­le­zio­no śla­dy opon bu­ic­ka na bocz­nej piasz­czy­stej dro­dze nie­opo­dal Lasu Sę­ko­ciń­skie­go. I wresz­cie po czwar­te, w ksią­żecz­ce wozu od­no­to­wa­no, kto go użyt­ko­wał 8 wrze­śnia 1927 r. – był to po­rucz­nik Bo­le­sław Ku­siń­ski.

 

Bo­le­sław Ku­siń­ski nie po­niósł żad­nych kon­se­kwen­cji swo­je­go czy­nu.

Dys­po­nu­jąc ty­lo­ma do­wo­da­mi i ma­jąc cał­ko­wi­te po­par­cie mi­ni­stra Meysz­to­wi­cza, Sie­wier­ski w to­wa­rzy­stwie pro­ku­ra­to­ra okrę­go­we­go udał się do ga­bi­ne­tu ko­men­dan­ta głów­ne­go. Le­d­wo tyl­ko Sie­wier­ski po­wie­dział o po­dej­rze­niach, że bu­ic­ka wy­ko­rzy­sta­no do po­rwa­nia Mo­sto­wi­cza, a czer­wo­ny na twa­rzy Ja­grym–Ma­le­szew­ski za­czął wa­lić pię­ścią w biur­ko i krzy­czeć: „Co to jest!? Co pa­no­wie so­bie my­ślą! Czy pa­no­wie nie wie­dzą, z kim mają do czy­nie­nia!?”. Oczy­wi­ście pa­no­wie pro­ku­ra­to­rzy wie­dzie­li, z kim mają do czy­nie­nia: puł­kow­nik Ja­nusz Ja­grym–Ma­le­szew­ski był le­gio­ni­stą i fa­na­tycz­nym pił­sud­czy­kiem. Pod­czas za­ma­chu ma­jo­we­go wraz ze Sła­wo­jem–Skład­kow­skim bo­ha­ter­sko bro­nił gma­chu Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przed wra­ży­mi woj­ska­mi wier­ny­mi rzą­do­wi i kon­sty­tu­cyj­nym wła­dzom. Peł­nił tak­że funk­cję ofi­ce­ra do spe­cjal­nych zle­ceń przy oso­bie Pił­sud­skie­go. W na­gro­dę za wier­ną służ­bę w 1926 roku ob­jął funk­cję ko­men­dan­ta głów­ne­go Po­li­cji Pań­stwo­wej. Jego sto­su­nek do an­ty­sa­na­cyj­nych pu­bli­cy­stów cel­nie scha­rak­te­ry­zo­wa­ła jego wy­po­wiedz z 1929 r. przy­to­czo­na wy­żej. Aby uzu­peł­nić kró­ciut­ką cha­rak­te­ry­sty­kę Ma­le­szew­skie­go, do­daj­my, że wy­ra­ził on zgo­dę, aby w gma­chu Ko­men­dy Głów­nej Po­li­cji Pań­stwo­wej przy ul. Nowy Świat 67 (czy­li tam, gdzie sam re­zy­do­wał) mie­ści­ła się sie­dzi­ba re­dak­cji „No­wej Ka­dro­wej”... Wra­ca­jąc do roz­mo­wy Sie­wier­skie­go z Ma­le­szew­skim: w koń­cu Ja­grym–Ma­le­szew­ski ustą­pił przed ar­gu­men­ta­mi pro­ku­ra­to­ra i wy­ra­ził – choć nie­chęt­nie – zgo­dę na prze­słu­cha­nie Ku­siń­skie­go. Po­rucz­nik Ku­siń­ski, były le­gio­ni­sta i pił­sud­czyk, acz­kol­wiek od­de­le­go­wa­ny z woj­ska do po­li­cji, na prze­słu­cha­nie po­ja­wił się ubra­ny w mun­dur woj­sko­wy. Ow­szem, przy­znał się do wzię­cia wozu (wy­przeć się tego, na­tu­ral­nie, nie mógł), ale już nie do za­mia­ny nu­me­rów re­je­stra­cyj­nych, po­rwa­nia i po­bi­cia Mo­sto­wi­cza. „Zresz­tą w ogó­le od­mó­wił ze­znań – jak wspo­mi­nał pro­ku­ra­tor Sie­wier­ski – oświad­cza­jąc, że jest to spra­wa ho­no­ro­wa, któ­rej nie bę­dzie ujaw­niał, gdyż zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ło­by go to jako czło­wie­ka ho­no­ru”. W związ­ku z tym, iż Ku­siń­ski był jesz­cze for­mal­nie w woj­sku, po­le­co­no Sie­wier­skie­mu prze­ka­zać spra­wę pro­ku­ra­tu­rze woj­sko­wej. Ta nie za­da­ła so­bie tru­du prze­słu­cha­nia świad­ków, sa­me­go Mo­sto­wi­cza, nie było też kon­fron­ta­cji dzien­ni­ka­rza z po­rucz­ni­kiem. Sąd woj­sko­wy uwie­rzył Ku­siń­skie­mu, że ten je­chał pod Pia­secz­no w spra­wach ho­no­ro­wych i... oczy­ścił go z wszel­kich za­rzu­tów. Spra­wa zo­sta­ła za­mknię­ta.

Do­łę­ga–Mo­sto­wicz, le­żąc na łożu bo­le­ści, po­dyk­to­wał ko­lej­ny i chy­ba już ostat­ni tak od­waż­ny fe­lie­ton pt. Zdzi­cze­nie, któ­ry uka­zał się na ła­mach „Rze­czy­po­spo­li­tej” 14 wrze­śnia 1927 r., bę­dą­cy nie­ja­ko kon­ty­nu­acją wąt­ków po­ru­szo­nych w Roz­luź­nio­nych fun­da­men­tach ar­mii. „Trze­ba, ko­niecz­nie trze­ba – ape­lo­wał pu­bli­cy­sta – ca­łym wy­sił­kiem wal­czyć nie­stru­dze­nie z tą dzi­ką psy­cho­zą za­kon­spi­ro­wa­nej cze­re­zwy­czaj­ki [po­tocz­na na­zwa po­li­cji po­li­tycz­nej w Ro­sji so­wiec­kiej – S.S.], jaka raz po raz daje znać o so­bie w bar­ba­rzyń­skich sa­mo­są­dach, cham­skich na­pa­dach, w ar­gu­men­tach kija, pię­ści czy kuli. Ar­gu­men­ty te na szczę­ście ni­ko­go nie prze­ra­żą, a dzia­ła­nie ich jest wręcz od­wrot­ne”. W dal­szej czę­ści ar­ty­ku­łu au­tor pró­bo­wał wy­ja­śnić przy­czy­ny owe­go ty­tu­ło­we­go „zdzi­cze­nia”: „Trak­to­wać je [ar­gu­men­ty – S.S] na­le­ży jak wierz­gnię­cie ko­nia czy ugry­zie­nie psa i nie o te ze­wnętrz­ne ob­ja­wy cho­ro­by cho­dzi, lecz o jej isto­tę. Wła­śnie o tę psy­cho­zę sa­mo­wo­li, psy­cho­zę zby­dlę­ce­nia mo­ral­ne­go, psy­cho­zę kon­spi­ra­cji pod­no­szo­nej w nie­zdro­wej at­mos­fe­rze pu­stych, bez­i­de­owych głów do god­no­ści idei. W tym jest gro­za sy­tu­acji. Pa­no­wie przy­wód­cy obo­zu, na dnie któ­re­go two­rzą się war­stwy ban­dy­tów po­li­tycz­nych, sami za­pew­ne nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że ich ma­fij­ny sys­tem or­ga­ni­za­cji musi zro­dzić hań­bią­cą ich sa­mych sa­mo­wo­lę roz­wy­drzo­nych bez­kar­no­ścią ele­men­tów nie­od­po­wie­dzial­nych. (...) Jed­ni wi­dzą naj­więk­sze do­bro w tym, że mar­sza­łek Pił­sud­ski rzą­dzi, wol­no jest wszak­że in­nym być prze­ciw­ne­go zda­nia lub wi­dzieć w tych rzą­dach róż­ne błę­dy i błę­dy te wska­zy­wać, a do ta­kich wła­śnie błę­dów na­le­ży stan rze­czy, w któ­rym oprysz­ki po­li­tycz­ne, po­ję­cia zresz­tą nie­ma­ją­ce o po­li­tycz­nych sto­sun­kach, rzu­ca­ją się z ki­ja­mi na czło­wie­ka w obro­nie... mar­szał­ka Pił­sud­skie­go” (cyt. za: T. Do­łę­ga–Mo­sto­wicz, Zły sys­tem. Tek­sty nie­wy­da­ne).

Z całą pew­no­ścią wy­da­rze­nia z dnia 8 wrze­śnia 1927 r. sta­ły się mo­men­tem prze­ło­mo­wym w ży­ciu Mo­sto­wi­cza. Po be­stial­skim po­bi­ciu co­raz rza­dziej pi­sy­wał do cza­so­pism, a jego fe­lie­to­ny nie były już tak bły­sko­tli­we i za­an­ga­żo­wa­ne po­li­tycz­nie jak kie­dyś. Pod ko­niec 1928 r. zde­cy­do­wał się na ze­rwa­nia z dzien­ni­kar­stwem in­ter­wen­cyj­nym na rzecz ka­rie­ry po­wie­ścio­pi­sa­rza. W nu­me­rze 21 „Wia­do­mo­ści Li­te­rac­kich” z 1931 r. w ar­ty­ku­le Nie mie­szać się do oj­czy­zny stwier­dził do­bit­nie: „Otóż oświad­czam, że ni­g­dy nie tyl­ko en­de­kiem, lecz żad­nym par­tyj­ni­kiem par­tyj­nym czy par­tyj­ni­kiem bez­par­tyj­nym nie by­łem, nie je­stem i nie będę. Czy na­praw­dę w Pol­sce nie wol­no dziś być czło­wie­kiem na wła­sną od­po­wie­dzial­ność, czy na­praw­dę nie wol­no wła­sny­mi ocza­mi pa­trzeć na współ­cze­sne ży­cie i mieć o nim wła­sne zda­nie? Pu­bli­cy­sty­kę za­rzu­ci­łem od dwóch lat – do­da­wał Mo­sto­wicz – a na­wet dzien­ni­kar­stwo, aby tyl­ko jak naj­da­lej od­su­nąć się od po­li­ty­ki”. Ka­rie­ra twór­cy po­czyt­nych po­wie­ści przy­nio­sła mu sła­wę, uzna­nie i duże pie­nią­dze. Jego 17 po­wie­ści ro­ze­szło się w ta­kich na­kła­dach, o ja­kich mo­gli tyl­ko po­ma­rzyć inni ów­cze­śni li­te­ra­ci. Do koń­ca nie je­stem prze­ko­na­ny co do szcze­ro­ści de­kla­ra­cji Mo­sto­wi­cza z „Wia­do­mo­ści Li­te­rac­kich”. Nie­chęć do sa­na­cji po po­bi­ciu, upo­ko­rze­niu i utra­cie zdro­wia (pi­sarz do koń­ca ży­cia od­czu­wał skut­ki po­bi­cia – miał sła­be ser­ce za­gro­żo­ne za­wa­łem) za­pew­ne się wzmo­gła; Mo­sto­wicz nie po­rzu­cił za­sad­ni­cze­go celu, ja­kim było ob­na­ża­nie głu­po­ty i ka­rie­ro­wi­czo­stwa sa­na­to­rów, ale zmie­nił me­to­dy wal­ki: już nie zja­dli­we fe­lie­to­ny, lecz po­czyt­ne po­wie­ści. Kogo nie prze­ko­nu­je moja teza, niech się­gnie do ta­kich dzieł pi­sa­rza jak Ostat­nia bry­ga­da, Dok­tor Mu­rek zre­du­ko­wa­ny czyKa­rie­ra Ni­ko­de­ma Dyz­my. Mo­że­my wręcz po­wie­dzieć o Do­łę­dze–Mo­sto­wi­czu, na­wią­zu­jąc do słyn­ne­go Mic­kie­wi­czow­skie­go Gu­sta­vus obiit, na­tus est Con­ra­dus, że 8 wrze­śnia 1927 r. zmarł pu­bli­cy­sta, a na­ro­dził się li­te­rat.

„Czło­wiek ho­no­ru” – za­znacz­my jed­na­ko­woż, iż cho­dzi o ho­nor mie­rzo­ny sa­na­cyj­ną miar­ką – Bo­le­sław Ku­siń­ski nie po­niósł żad­nych kon­se­kwen­cji swo­je­go prze­stęp­stwa. Za to, że „ho­no­ro­wo” skrzyk­nął szaj­kę zbi­rów, po­rwał nie­win­ne­go czło­wie­ka z uli­cy, ska­to­wał i wrzu­cił do gli­nian­ki na pew­ną śmierć, okła­mał wy­miar spra­wie­dli­wo­ści – za to wszyst­ko cze­ka­ła Ku­siń­skie­go na­gro­da: przy­ję­to go do po­li­cji, a po upły­wie roku pa­ra­do­wał w mun­du­rze nad­ko­mi­sa­rza (od­po­wied­nik ka­pi­ta­na w woj­sku, tak więc prze­ło­że­ni na­gro­dzi­li go awan­sem).

Po­nu­ry epi­log do ca­łej spra­wy do­pi­sa­ło ży­cie w cza­sie wy­da­rzeń tra­gicz­ne­go wrze­śnia 1939 roku. Nie ba­cząc na zły stan zdro­wia, ka­pral Ta­de­usz Do­łe­ga–Mo­sto­wicz nie uchy­lił się od obo­wiąz­ku wo­bec kra­ju, bro­nił oj­czy­zny i po­legł śmier­cią żoł­nier­ską 20 wrze­śnia za­bi­ty przez so­wiec­kie­go na­jeźdź­cę w Ku­tach, tam, gdzie trzy dni wcze­śniej od­by­wa­ła się ewa­ku­acja sa­na­cyj­ne­go rzą­du do Ru­mu­nii. I żeby roz­wiać wszel­kie wąt­pli­wo­ści: de­cy­zję o opusz­cze­niu Pol­ski przez rząd i o uda­niu się na uchodź­stwo uwa­żam ze wszech miar za słusz­ną – za­pew­ni­ło to cią­głość pań­stwa pol­skie­go. Na­to­miast dwaj dy­gni­ta­rze, któ­rzy szcze­gól­nie czę­sto mie­li na ustach sło­wo „ho­nor”, nie po­win­ni wy­jeż­dżać. Mam na my­śli wo­dza na­czel­ne­go – mar­szał­ka Edwar­da Ry­dza–Śmi­głe­go i mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych – puł­kow­ni­ka Jó­ze­fa Bec­ka. Miej­sce pierw­sze­go z nich było w Pol­sce wal­czą­cej bo­ha­ter­sko prze­ciw­ko Niem­com i ZSSR; wódz na­czel­ny nie opusz­cza swo­ich żoł­nie­rzy bro­nią­cych oj­czy­zny. Po­li­ty­ka dru­gie­go z wy­mie­nio­nych, ster­ni­ka pol­skiej dy­plo­ma­cji, po­nio­sła to­tal­ną po­raż­kę, co było jed­nym z głów­nych po­wo­dów kra­chu II RP. Jó­zef Beck za­pew­niał całą Pol­skę i cały świat w swo­im prze­mó­wie­niu 5 maja 1939 r. przed Wy­so­ką Izbą, że: „jest tyl­ko jed­na rzecz w ży­ciu lu­dzi, na­ro­dów i państw, któ­ra jest bez­cen­ną. Tą rze­czą jest ho­nor!”. Ale może zbyt wie­le wy­ma­ga­my od pana puł­kow­ni­ka – prze­cież Beck nic nie po­wie­dział, że ho­nor w jego ży­ciu jest rze­czą bez­cen­ną; wy­mie­nił lu­dzi, na­ro­dy i pań­stwa...

 

Roz­dział III. Jak „ideowcy” uczyli Adolfa Nowaczyńskiego miłości do sanacji i Piłsudskiego

Adolf No­wa­czyń­ski

Ś

wiąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia 1927 roku Adolf No­wa­czyń­ski nie wspo­mi­nał jako cza­su ra­do­ści. Do koń­ca ży­cia ko­ja­rzy­ły mu się one z bó­lem, upo­ko­rze­niem i cier­pie­niem. Mu­siał je spę­dzić w jed­nym z war­szaw­skich szpi­ta­li. Do lecz­ni­cy tra­fił w wy­ni­ku be­stial­skie­go po­bi­cia, któ­re­go ofia­rą padł w przed­dzień Wi­gi­lii. O ca­łym zaj­ściu opo­wie­dział po­sło­wi i dzien­ni­ka­rzo­wi en­dec­kie­mu Sta­ni­sła­wo­wi Stroń­skie­mu, a ten za­mie­ścił taką oto re­la­cję w dzien­ni­ku „ABC”:

„Wy­sze­dłem z domu przy uli­cy Zło­tej oko­ło pią­tej po po­łu­dniu. Po kil­ku­na­stu kro­kach przy­stą­pił do mnie ja­kiś czło­wiek, któ­ry oświad­czył, że ma dla mnie we­zwa­nie do pro­ku­ra­to­ra. Czło­wiek ten po­ka­zał mi ja­kiś pa­pier za­wie­ra­ją­cy istot­nie jak­by we­zwa­nie, z pie­cząt­ką. Na­stęp­nie za­py­ta­łem, czy jest po­li­cja. Wte­dy pod­je­chał ja­kiś sa­mo­chód, w któ­rym znaj­do­wa­ło się dwóch cy­wil­nych i je­den po­li­cjant w mun­du­rze. Wsa­dzo­no mnie do sa­mo­cho­du. Po pew­nym cza­sie jaz­dy po­czu­łem, że mnie trzy­ma­ją. Spo­strze­głem, że coś nie jest w po­rząd­ku. Po­wie­dzia­łem:

– Zno­wu chce­cie zro­bić coś strasz­ne­go.

Ktoś na to od­po­wie­dział:

– Mamy roz­kaz.

Sa­mo­chód wje­chał na przed­mie­ścia. Sta­wa­ło się co­raz ciem­niej. Sa­mo­chód za­trzy­mał się. Wy­cią­gnę­li mnie z sa­mo­cho­du przy plan­cie ko­le­jo­wym. W cza­sie tego sły­sza­łem, jak je­den z na­past­ni­ków mó­wił do in­ne­go:

– Fra­nek, zgaś świa­tło.

Sa­mo­chód wów­czas od­je­chał. Zda­je się, że to była tak­sów­ka. Zdję­li mi szkła i za­czę­li bić ja­ki­miś pał­ka­mi. W bi­ciu brał udział rów­nież czło­wiek w mun­du­rze po­li­cjan­ta. Upa­dłem na zie­mię. Za­czę­li mnie ko­pać. Usły­sza­łem jesz­cze, jak je­den z na­past­ni­ków po­wie­dział:

– A te­raz ko­niec.

W tej chwi­li ja­kiś głos ko­bie­cy z plan­tu za­czął krzy­czeć. Na­past­ni­cy znik­nę­li. Wkrót­ce zja­wi­ła się obok mnie owa ko­bie­ta. Nad­szedł ja­kiś męż­czy­zna, któ­ry mnie pod­niósł i po­mógł do­wlec się do skle­pi­ku”.

Zwróć­my uwa­gę, że po­ry­wa­cza­mi byli po­li­cjan­ci (lub oso­by po­da­ją­ce się za stró­żów pra­wa) wy­ko­nu­ją­cy – jak sami mó­wi­li – „roz­kaz”. Na ja­kąś po­nu­rą far­sę za­kra­wa fakt zdję­cia przez oprysz­ków oku­la­rów ofie­rze, tak jak­by chcie­li uchro­nić No­wa­czyń­skie­go przed po­waż­niej­szy­mi ob­ra­że­nia­mi. Gdy za­czę­li go okła­dać pa­ła­mi i „wzię­li pod ob­ca­sy”, na­gle za­po­mnie­li o za­sa­dach sa­vo­ir–vi­vre – naj­słyn­niej­szy przed­wo­jen­ny fe­lie­to­ni­sta zo­stał tak do­tkli­wie ska­to­wa­ny, iż utra­cił wzrok w le­wym oku. Nad­mień­my, że nie był to pierw­szy na­pad na No­wa­czyń­skie­go. 31 paź­dzier­ni­ka 1922 roku – w cza­sie go­rą­cej ba­ta­lii przed­wy­bor­czej do par­la­men­tu – wie­czo­rem, w naj­ciem­niej­szym punk­cie uli­cy Zło­tej, zo­stał oto­czo­ny przez ban­dę oprysz­ków–ide­ow­ców, któ­rzy ude­rzy­li go ja­kimś ostrym na­rzę­dziem w twarz. Na szczę­ście od­wa­ga pani No­wa­czyń­skiej to­wa­rzy­szą­cej mę­żo­wi za­po­bie­gła więk­sze­mu nie­szczę­ściu – jej wo­ła­nie o po­moc spło­szy­ło na­past­ni­ków. Le­karz udzie­la­ją­cy po­szko­do­wa­ne­mu po­mo­cy stwier­dził rany po­wierz­chow­ne i nie­bez­piecz­ne uszko­dze­nie pra­we­go oka.

Oko­licz­no­ści zda­rze­nia z 1927 roku na­ka­zy­wa­ły wy­klu­czyć mo­tyw ra­bun­ko­wy, a sko­ro tak – jako naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ny – po­zo­sta­wał mo­tyw ze­msty po­li­tycz­nej. No­wa­czyń­ski, zwią­za­ny z obo­zem en­dec­kim, od wie­lu lat w swo­ich fe­lie­to­nach kry­ty­ko­wał dzia­łal­ność Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go i jego so­cja­li­stycz­ne­go za­ple­cza po­li­tycz­ne­go. Kry­ty­ka ta na­si­li­ła się szcze­gól­nie po do­ko­na­niu za­ma­chu ma­jo­we­go. Fe­lie­to­ny, sa­ty­ry, pam­fle­ty i pasz­kwi­le No­wa­czyń­skie­go skrzy­ły się iro­nią i dow­ci­pem. Po­tra­fił jed­nym cel­nym sło­wem – czę­sto stwo­rzo­nym przez sie­bie – ośmie­szyć coś lub ko­goś. Jego ekwi­li­bry­sty­ce słow­nej (stwo­rze­niu swo­iste­go wo­la­pi­ku) po­tra­fił do­rów­nać chy­ba tyl­ko Ju­lian Tu­wim. Ośmie­sze­ni sa­na­to­rzy, któ­rzy w szcze­gól­no­ści nie mo­gli da­ro­wać No­wa­czyń­skie­mu ty­tu­ło­wa­nia ubó­stwia­ne­go Pił­sud­skie­go nie „Ko­men­dan­tem”, ale „Ko­me­dian­tem”, po­sta­no­wi­li się ze­mścić na pu­bli­cy­ście.

W związ­ku z tym, że mo­dus ope­ran­di był po­dob­ny za­rów­no w przy­pad­ku spra­wy Do­łę­gi–Mo­sto­wi­cza, jak i No­wa­czyń­skie­go (po­rwa­nie ofia­ry po zmierz­chu, wy­wie­zie­nie w ustron­ne miej­sce au­tem, a na­stęp­nie po­bi­cie), mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści Alek­san­der Meysz­to­wicz po­wie­rzył oba śledz­twa pro­ku­ra­to­ro­wi Mie­czy­sła­wo­wi Sie­wier­skie­mu. Sie­wier­ski przede wszyst­kim udał się na uli­cę Zło­tą, czy­li na miej­sce po­rwa­nia. Od wła­ści­cie­la kio­sku z pa­pie­ro­sa­mi miesz­czą­ce­go się na­prze­ciw­ko domu, w któ­rym miesz­kał No­wa­czyń­ski, pro­ku­ra­tor do­wie­dział się in­try­gu­ją­cych fak­tów: mia­no­wi­cie przez kil­ka dni po­prze­dza­ją­cych po­rwa­nie koło ka­mie­ni­cy No­wa­czyń­skie­go krę­cił się pe­wien czło­wiek. Zda­niem kio­ska­rza za­cho­wy­wał się jak ty­po­wy wy­wia­dow­ca po­li­cyj­ny, ale to, co przy­ku­ło uwa­gę by­stre­go sprze­daw­cy, to spo­sób po­ru­sza­nia się tego osob­ni­ka – otóż szu­rał on no­ga­mi jak... pie­karz (pra­cow­ni­cy pie­karń no­si­li w pra­cy spe­cjal­ne drew­nia­ki). Dru­gim istot­nym dla śledz­twa świad­kiem był szes­na­sto­let­ni chło­pak. Ów mło­dzian ze­znał, że wi­dział w mo­men­cie po­rwa­nia krę­cą­ce­go się nie­opo­dal zna­ne­go mu przo­dow­ni­ka po­li­cji Ko­wal­skie­go. Tego waż­ne­go świad­ka po­de­słał Sie­wier­skie­mu re­dak­tor na­czel­ny „Pla­ców­ki” – or­ga­nu pra­so­we­go Na­ro­do­wej Par­tii Ro­bot­ni­czej – Fran­ci­szek Kwie­ciń­ski. Re­dak­tor „Pla­ców­ki” pro­wa­dził swo­je dzien­ni­kar­skie śledz­two i w jego wy­ni­ku po­dał do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści na­zwi­ska spraw­ców prze­stęp­stwa. Wszy­scy oni – Ko­wal­ski, Siecz­ko i Wa­si­lew­ski – byli pra­cow­ni­ka­mi Po­li­cji Pań­stwo­wej. Co cie­ka­we, re­dak­cja pi­sma nie zo­sta­ła za to po­cią­gnię­ta do od­po­wie­dzial­no­ści. Ale czym in­nym było do­cho­dze­nie dzien­ni­kar­skie, a czym in­nym śledz­two pro­ku­ra­tor­skie. Sie­wier­ski usta­lił, że przo­dow­nik Ko­wal­ski był fak­tycz­nie za­trud­nio­ny w tzw. bry­ga­dzie po­li­tycz­nej Po­li­cji Pań­stwo­wej i że jego naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem jest Fran­ci­szek Siecz­ko – z za­wo­du pie­karz! – pra­cu­ją­cy na sta­no­wi­sku wy­wia­dow­cy w tej­że bry­ga­dzie.

Za­do­wo­lo­ny z re­zul­ta­tów śledz­twa Sie­wier­ski pla­no­wał je za­koń­czyć wte­dy, gdy No­wa­czyń­ski wy­zdro­wie­je i opu­ści kli­ni­kę. Kie­dy to na­stą­pi­ło, No­wa­czyń­ski otrzy­mał we­zwa­nie do sie­dzi­by pro­ku­ra­tu­ry. Tam, w jed­nym z po­miesz­czeń, mia­ła się od­być kon­fron­ta­cja – wśród kil­ku po­li­cjan­tów znaj­do­wa­li się po­dej­rza­ni: Siecz­ko i Ko­wal­ski (prze­ciw­ko Wa­si­lew­skie­mu, jed­ne­mu z pra­cow­ni­ków Urzę­du Śled­cze­go, Sie­wier­ski nie zdo­łał ze­brać żad­nych do­wo­dów). W mo­men­cie wej­ścia do ga­bi­ne­tu Sie­wier­skie­go i No­wa­czyń­skie­go Siecz­ko nie zdra­dzał żad­nych oznak zde­ner­wo­wa­nia – po pro­stu za­cho­wy­wał olim­pij­ski spo­kój. Co in­ne­go Ko­wal­ski – ten cały drżał, mie­nił się na twa­rzy ni­czym ka­me­le­on, sło­wem: było wi­dać, że le­d­wo nad sobą pa­nu­je. Sie­wier­ski za­dał po­krzyw­dzo­ne­mu py­ta­nie, czy roz­po­zna­je on wśród obec­nych spraw­ców na­pa­du z 23 grud­nia 1927 roku. No­wa­czyń­ski, ani razu nie zer­k­nąw­szy na oso­by znaj­du­ją­ce się w ga­bi­ne­cie, osten­ta­cyj­nie pa­trząc w inną stro­nę, od­po­wie­dział: „Ni­ko­go nie roz­po­zna­ję!”. I tak śledz­two zo­sta­ło umo­rzo­ne, mimo że Sie­wier­ski był prze­ko­na­ny o wi­nie Siecz­ki i Ko­wal­skie­go. Ba, wie­le wska­zy­wa­ło na to (np. mo­dus ope­ran­di), że to wła­śnie tych dwóch pra­cow­ni­ków po­li­cji to­wa­rzy­szy­ło po­rucz­ni­ko­wi Ku­siń­skie­mu w ak­cji po­rwa­nia i po­bi­cia Ta­de­usza Do­łę­gi–Mo­sto­wi­cza... 39 lat po tych wy­da­rze­niach Sie­wier­ski, py­ta­ny przez hi­sto­ry­ka i dzien­ni­ka­rza Je­rze­go Ra­wi­cza, dla­cze­go No­wa­czyń­ski po­stą­pił tak, a nie ina­czej, od­parł, że po­stę­po­wa­niem słyn­ne­go fe­lie­to­ni­sty kie­ro­wa­ły dwa po­wo­dy. Je­den był na­tu­ry oso­bi­stej – No­wa­czyń­ski bał się ze­msty. Dru­gi po­wód był na­tu­ry po­li­tycz­nej: „Wi­dzi pan – od­po­wia­dał Ra­wi­czo­wi Sie­wier­ski – je­śli­by na­wet wy­kry­to bez­po­śred­nich spraw­ców i wy­to­czo­no im pro­ces, spra­wa mu­sia­ła­by się na tym za­koń­czyć. Na­to­miast nie­wy­kry­cie tych spraw­ców da­wa­ło trwal­szy ka­pi­tał po­li­tycz­ny, umoż­li­wia­ło szer­mo­wa­niem na­dal ar­gu­men­tem nie­wy­kry­tych spraw­ców: tak też się sta­ło”.

W tym miej­scu war­to przyj­rzeć się ży­cio­ry­so­wi Fran­cisz­ka Siecz­ki, bo to po­mo­że nam od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, ja­kich lu­dzi an­ga­żo­wa­ła do swo­ich bo­jó­wek sa­na­cja. Fran­ci­szek Siecz­ko, nie­do­szły mistrz pie­kar­ski, jako pięt­na­sto­let­ni chło­pak wy­je­chał do USA. Chciał do­ro­bić się szyb­ko du­żych pie­nię­dzy, ale nie cięż­ką pra­cą, tyl­ko roz­bo­jem. W Fi­la­del­fii na­padł na ka­sje­ra jed­nej z fa­bryk, za­mor­do­wał go z zim­ną krwią i zra­bo­wał osiem ty­się­cy do­la­rów. Ści­ga­ny li­sta­mi goń­czy­mi uciekł do Ka­na­dy. Po za­koń­cze­niu pierw­szej woj­ny świa­to­wej po­wró­cił do War­sza­wy, wstą­pił do Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej oraz do mi­li­cji par­tyj­nej i za­czął so­bie po­czy­nać jak praw­dzi­wy gang­ster. Li­stę jego „wy­czy­nów” otwie­ra na­paść na Fran­cisz­ka Cie­siel­skie­go, se­kre­ta­rza Związ­ku Za­wo­do­we­go Ro­bot­ni­ków Pie­kar­skich, i zra­bo­wa­nie kasy związ­ko­wej. Kie­dy Cie­siel­ski, któ­ry roz­po­znał spraw­ców, za­żą­dał zwro­tu pie­nię­dzy, gro­żąc ujaw­nie­niem ca­łej afe­ry, zo­stał przez Siecz­kę za­mor­do­wa­ny. Na­stęp­nie Siecz­ko zwią­zał się z dzia­ła­czem związ­ko­wym, pe­pe­esow­cem, nie­ja­kim Ma­ty­sem Lu­bel­skim, wła­ści­cie­lem kil­ku do­mów pu­blicz­nych, han­dla­rzem ży­wym to­wa­rem (po­rwa­ne dziew­czy­ny wy­sy­ła­no do lu­pa­na­rów w Bu­enos Aires). Gdy Lu­bel­ski zo­stał za­bi­ty w wy­ni­ku po­ra­chun­ków par­tyj­nych, Siecz­ko po­przy­siągł ze­mstę za­bój­com. Unik­nął jej Ma­ko­wiec­ki, któ­ry sie­dział za mord na Lu­bel­skim w wię­zie­niu (do­daj­my pe­wien szcze­gół: Ma­ko­wiec­ki po za­ma­chu ma­jo­wym przez pe­wien czas słu­żył w trze­cim kor­do­nie ze­wnętrz­nej ochro­ny Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go...), na­to­miast dru­gi z za­bój­ców – Lu­cjan Gro­szyń­ski (też pe­pe­eso­wiec i bo­jów­karz par­tyj­ny) – miał mniej szczę­ścia: Siecz­ko za­strze­lił go z zim­ną krwią, do­kład­nie w dru­gą rocz­ni­cę za­bój­stwa Lu­bel­skie­go. Naj­bar­dziej w tym wszyst­kim prze­ra­ża­ją­ce jest to, że Siecz­ko w chwi­li po­peł­nia­nia tych zbrod­ni był – jako wy­wia­dow­ca – pra­cow­ni­kiem bry­ga­dy po­li­tycz­nej Po­li­cji Pań­stwo­wej! W uzna­niu za­sług w 1928 roku za­trud­nio­no go w ochro­nie Bel­we­de­ru – sie­dzi­bie Pił­sud­skie­go. Pod­czas uro­czy­sto­ści i re­wii z oka­zji dzie­się­cio­le­cia nie­pod­le­gło­ści Siecz­ko wy­stę­po­wał w roli bo­dy­gu­ar­da mar­szał­ka Pił­sud­skie­go.

5 grud­nia 1928 r. w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach za­bi­to w par­ku bel­we­der­skim jed­ne­go z ochro­nia­rzy, wach­mi­strza żan­dar­me­rii Ko­ry­zmę. Spra­wy nie wy­ja­śnio­no do koń­ca, ale jed­ną z osób po­dej­rza­nych o po­peł­nie­nie tej zbrod­ni był Siecz­ko. Uło­że­nie zwłok su­ge­ro­wa­ło, że mor­der­ca strze­lał dwu­krot­nie do żan­dar­ma (tra­fił go w czo­ło i w oko), sto­jąc przed nim; tuż przed swo­ją śmier­cią Ko­ry­zma stał w tzw. po­zy­cji swo­bod­nej, a więc mu­siał roz­po­znać tego, kto do nie­go pod­szedł, po­nie­waż w in­nym przy­pad­ku, zgod­nie z re­gu­la­mi­nem, do mo­men­tu iden­ty­fi­ka­cji prze­chod­nia na­le­ża­ło przy­jąć po­sta­wę „go­tuj broń”, czy­li sta­nąć z w lek­kim roz­kro­ku z ka­ra­bi­nem go­to­wym do od­da­nia strza­łu. Pro­wa­dzą­cych do­cho­dze­nie szcze­gól­nie nur­to­wał je­den pro­blem: w jaki spo­sób za­bój­ca uciekł z par­ku? Prze­cież mu­siał prze­biec kil­ka­dzie­siąt me­trów przez te­ren pa­tro­lo­wa­ny przez ochro­nia­rzy za­alar­mo­wa­nych wy­strza­ła­mi! A mimo to uciekł, jak­by się roz­pły­nął we mgle. Roz­po­czę­to za­tem do­kład­ną in­da­ga­cję wszyst­kich straż­ni­ków. Jed­ne­go z ochro­nia­rzy, wła­śnie Siecz­ki, nie moż­na było prze­słu­chać, gdyż po tra­gicz­nym in­cy­den­cie... znik­nął! We­dług Po­li­cji Pań­stwo­wej, tuż po za­bój­stwie Ko­ry­zmy, Siecz­ko otrzy­mał urlop oko­licz­no­ścio­wy. Ko­chan­ka Siecz­ki ze­zna­ła, że wi­dzia­ła go ostat­ni raz 5 grud­nia, ale nic wte­dy nie mó­wił ani o urlo­pie, ani o wy­jeż­dzie. Siecz­ko po upły­wie trzech dni po­ja­wił się w War­sza­wie, przed­sta­wił śled­czym że­la­zne ali­bi, więc skre­ślo­no go z li­sty po­dej­rza­nych. 10 grud­nia otrzy­mał dy­mi­sję i za­raz po­tem otwo­rzył knaj­pę (za Że­la­zną Bra­mą). Bły­ska­wicz­ne otrzy­ma­nie kon­ce­sji na pro­wa­dze­nie lo­ka­lu z wy­szyn­kiem w śród­mie­ściu sto­li­cy świad­czy­ło o tym, że Siecz­ko sko­rzy­stał z pro­tek­cji wy­so­ko po­sta­wio­nej oso­by. Tą oso­bą był nie kto inny, tyl­ko sam ko­mi­sarz Wa­cław Su­che­nek–Su­chec­ki, na­czel­nik Urzę­du Śled­cze­go Po­li­cji Pań­stwo­wej w m. st. War­sza­wa. W jed­nym z nu­me­rów lu­to­wych z 1930 r. ty­go­dnik „Po­bud­ka” opi­sał ży­cio­rys Siecz­ki i jego dzia­łal­ność w la­tach dwu­dzie­stych – i za­mie­ścił to oto zda­nie: „Siecz­ko otwar­cie pa­ra­du­je po uli­cach War­sza­wy w au­cie pana ko­mi­sa­rza Su­chen­ka”. Dla Wa­cła­wa Ję­drze­je­wi­cza, bio­gra­fa Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie Su­che­nek stał za za­bój­stwem Ko­ry­zmy, a Siecz­kę wy­zna­czył na tzw. cyn­gla. „No a jaki był mo­tyw?” – za­py­ta­ją Czy­tel­ni­cy. Otóż do ochro­ny Bel­we­de­ru wy­zna­czo­no Urząd Śled­czy Po­li­cji Pań­stwo­wej w m. st. War­sza­wa (na cze­le z Su­chen­kiem– Su­chec­kim) oraz Pierw­szy Dy­wi­zjon Żan­dar­me­rii, któ­rym do­wo­dził ppłk Mie­czy­sław Piąt­kow­ski; we­dług Ję­drze­je­wi­cza – i rze­czy­wi­ście ten po­wód na­le­ży uznać za naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ny – „wszyst­ko wska­zu­je na to, że tam wła­śnie [w Urzę­dzie Śled­czym Po­li­cji Pań­stwo­wej – S.S.] zro­dził się po­mysł, by wy­ka­zać, że ochro­na żan­dar­me­rii nie jest do­sta­tecz­na, skom­pro­mi­to­wać ppłk. Piąt­kow­skie­go i od­su­nąć go od ochro­ny Mar­szał­ka”. A co z Siecz­ką? Ano roz­pił się i za­czął dużo ga­dać – być może ta ga­da­tli­wość sta­ła się przy­czy­ną tra­ge­dii. 7 lu­te­go 1930 r. zo­stał za­strze­lo­ny w wy­ni­ku po­ra­chun­ków par­tyj­nych (zaj­mo­wał się ścią­ga­niem ha­ra­czy od wła­ści­cie­li knaj­pek, czy­li – jak się mó­wi­ło w slan­gu pe­pe­esow­skim – „zbie­rał do­bro­wol­ne skład­ki na sztan­dar”) w ka­wiar­ni Stu­dziń­skie­go (pseu­do „Wi­cek Wa­riat”), ul. Tar­go­wa 27. Wer­sja nie­ofi­cjal­na gło­si­ła – a ćwier­ka­ły o niej wszyst­kie wró­ble war­szaw­skie – że Siecz­ko za dużo wie­dział i mu­siał „pójść do od­strza­łu”. Zgi­nął śmier­cią tra­gicz­ną, za to po­grzeb miał wspa­nia­ły: sztan­da­ry par­tyj­ne, prze­mó­wie­nia, sal­wa z re­wol­we­rów i tłum ża­łob­ni­ków – par­tyj­nia­ków, bo­jów­ka­rzy–mi­li­cjan­tów, al­fon­sów, pro­sty­tu­tek...

Z usta­leń Je­rze­go Ra­wi­cza wy­ni­ka, że oprócz Siecz­ki jesz­cze co naj­mniej dzie­wię­ciu mi­li­cjan­tów z PPS za­trud­nio­no do ochro­ny Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go: Ka­ro­la An­der­sa, Cze­sła­wa Do­ro­cia­ka, An­drze­ja Ko­wal­skie­go, Sta­ni­sła­wa Ma­ko­wiec­kie­go, Bo­le­sła­wa Ma­tro­sa, Jana Ła­niew­skie­go, Ma­ria­na Ofen­ber­ga, Ste­fa­na So­bie­ra­ja i Li­zu­ra­ja. Pił­sud­ski ufał tyl­ko lu­dziom z prze­szło­ścią le­gio­no­wą, pe­owiac­ką, a naj­le­piej pe­pe­esow­ską. Z PPS sa­na­cja za­czę­ła mieć pro­ble­my w maju 1927 roku, kie­dy to par­tia prze­szła do opo­zy­cji wo­bec wła­dzy. W paź­dzier­ni­ku 1928 gru­pa pro­sa­na­cyj­nych roz­ła­mow­ców z Raj­mun­dem Ja­wo­row­skim na cze­le opu­ści­ła PPS i utwo­rzy­ła nowe ugru­po­wa­nie pod na­zwą PPS – daw­na Frak­cja Re­wo­lu­cyj­na, w któ­rym dużą rolę od­gry­wa­li Łu­kasz Sie­miąt­kow­ski (gang­ster kon­tro­lu­ją­cy naj­więk­sze tar­go­wi­sko War­sza­wy – Ker­ce­lak – wy­mu­sza­ją­cy od han­dla­rzy „opła­tę za ochro­nę”) oraz dr che­mii Jó­zef Ło­kie­tek. Ten dru­gi peł­nił funk­cję ko­men­dan­ta głów­ne­go mi­li­cji PPS, a po­tem PPSdFR. Po­dob­nie jak Sie­miąt­kow­ski, Ło­kie­tek zwią­zał się ze świa­tem prze­stęp­czym: wy­mu­szał ha­ra­cze. Część pie­nię­dzy z ha­ra­czu od­da­wał do kasy par­tyj­nej, a część prze­zna­czał na hucz­ne pi­ja­ty­ki, szcze­gól­nie w knaj­pie u Gru­be­go Jo­ska przy ul. Gnoj­nej, a tak­że na or­gie w domu pu­blicz­nym przy ul. Pięk­nej pro­wa­dzo­nym przez Ryf­kę de Kij. Jak po­da­je świa­dek epo­ki Jan Bal­ce­rzak, uwiel­bie­nie Ło­kiet­ka dla sa­na­cji i pił­sud­czy­zny prze­ja­wia­ło się m.in. w taki oto spo­sób: „Były wy­pad­ki i ta­kie, że Ło­kie­tek wcho­dził do lo­ka­lu ga­stro­no­micz­ne­go ze swą świ­tą: na jego wi­dok or­kie­stra re­stau­ra­cyj­na na po­wi­ta­nie gra­ła Pierw­szą Bry­ga­dę, na co wszy­scy go­ście pod­no­si­li się z sie­dzeń i w po­zy­cji sto­ją­cej do­cze­kać mu­sie­li koń­ca gra­nia or­kie­stry, co dla nie­obe­zna­nych go­ści było no­wo­ścią i nie­któ­rzy nie do­sto­so­wa­li się do tego na­stro­ju. Wów­czas, spo­strze­gł­szy to, Ło­kie­tek pod­cho­dził do każ­de­go z tych, wy­mie­rzał każ­de­mu sil­ny po­li­czek, a gdy to nie po­skut­ko­wa­ło, świ­ta jego po­wta­rza­ła razy za­po­cząt­ko­wa­ne przez Ło­kiet­ka do tego mo­men­tu, aż de­li­kwen­ta od­wie­zio­no ka­ret­ką po­go­to­wia z wy­bi­ty­mi zę­ba­mi, ocie­ka­ją­ce­go krwią”. Sce­ny jak z fil­mów Wi­chry woj­ny czyKa­ba­ret, praw­da? Na­wia­sem mó­wiąc, od go­ści re­stau­ra­cji nie tyl­ko wy­ma­ga­no po­sta­wy na bacz­ność przy gra­niu Pierw­szej Bry­ga­dy, lecz tak­że „za­chę­ca­no” ich do „spon­ta­nicz­nych” okla­sków i wsta­wa­nia z krze­seł, kie­dy lo­kal ra­czył od­wie­dzić ja­kiś sa­na­cyj­ny ka­cyk. Ten, kto boj­ko­to­wał te za­sa­dy, wy­ka­zy­wał się nie­po­spo­li­tą od­wa­gą. Taką oso­bą był nie­wąt­pli­wie za­ko­piań­ski le­karz i spo­łecz­nik dr Ta­de­usz Ga­bry­szew­ski, o któ­rym Kor­nel Ma­ku­szyń­ski na­pi­sał w fe­lie­to­nie Ło­soś sre­brzy­sty te oto sło­wa: „Ist­niał w Za­ko­pa­nem (...) Klub To­wa­rzy­ski, w któ­rym bar­dzo czę­sto zja­wiał się ten i ów mi­ni­ster z licz­ną świ­tą, grze­ją­cą się w ogo­nie ko­me­ty. Pan dr Ga­bry­szew­ski był wte­dy w siód­mym nie­bie. Od bry­dżo­we­go sto­li­ka czy­nił gło­śno ta­kie uwa­gi o sa­na­cji, o rzą­dzie i o Be­re­zie, że dy­gni­tarz naj­pierw zdu­mio­ny, po­tem roz­sier­dzo­ny, py­tał o na­zwi­sko tego nie­po­zor­ne­go czło­wiecz­ka, któ­ry ani drgnął, prze­bi­ty szty­le­tem mi­ni­ste­rial­ne­go spoj­rze­nia... I co mu kto mógł zro­bić? (...) [Ga­bry­szew­ski – S.S] był nie­ustra­szo­ny”. Wra­ca­jąc do me­ri­tum: re­żim sa­na­cyj­ny, ma­jąc w pa­mię­ci daw­ne bo­ha­ter­skie czy­ny Ło­kiet­ka (wal­ka z ca­ra­tem przed pierw­szą woj­ną, służ­ba w sze­re­gach Pierw­szej Bry­ga­dy) oraz przy­słu­gi od­da­wa­ne no­wym wła­dzom (de­sy­gno­wa­nie lu­dzi z mi­li­cji PPS do ochro­ny Pił­sud­skie­go i do bo­jó­wek za­an­ga­żo­wa­nych do zwal­cza­nia prze­ciw­ni­ków sa­na­cji), przy­my­kał oczy na jego wy­bry­ki. Tak było w przy­pad­ku ska­to­wa­nia przez Ło­kiet­ka w bia­ły dzień w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich dzien­ni­ka­rza ży­dow­skiej ga­ze­ty „Hajnt” – za to, że ten na­pi­sał re­por­taż z roz­pra­wy pani Ryf­ki de Kij, w któ­rym umie­ścił na­zwi­sko Ło­kiet­ka wśród sta­łych klien­tów przy­byt­ku We­ne­ry. Po­li­cjant bę­dą­cy świad­kiem po­bi­cia żur­na­li­sty do­pro­wa­dził Ło­kiet­ka do IX Ko­mi­sa­ria­tu jako spraw­cę na­pa­ści, lecz już po chwi­li „pana dok­to­ra” prze­pro­szo­no i wy­pusz­czo­no z ho­no­ra­mi, a gor­li­we­go po­li­cjan­ta uka­ra­no sze­ścio­dnio­wym aresz­tem za nie­słusz­ne za­trzy­ma­nie.

 

Pił­sud­ski ufał tyl­ko lu­dziom z prze­szło­ścią le­gio­no­wą, pe­owiac­ką, a naj­le­piej pe­pe­esow­ską. Na zdję­ciu Jó­zef Pił­sud­ski (ósmy od pra­wej) ze swo­im szta­bem przed pa­ła­cem gu­ber­nial­nym w Kiel­cach 12 sierp­nia 1914 roku.

Roz­pi­sa­li­śmy się o wy­czy­nach Siecz­ków i Ło­kiet­ków, a z pola wi­dze­nia zu­peł­nie stra­ci­li­by­śmy Adol­fa No­wa­czyń­skie­go. Na­wet je­śli przy­jąć, że No­wa­czyń­ski z oba­wy ze­msty „nie roz­po­znał” pod­czas kon­fron­ta­cji swo­ich opraw­ców, to nie zna­czy, że ze stra­chu scho­wał się my­siej dziu­ry. Wręcz prze­ciw­nie – da­lej w swo­ich fe­lie­to­nach ob­na­żał cy­nizm, głu­po­tę i po­goń za po­sa­da­mi róż­nych „na­pra­wia­czy” i „je­dy­nych praw­dzi­wych pa­trio­tów”. Mu­sia­ło to bo­leć sa­na­to­rów, sko­ro je­den z nich, mi­ni­ster ro­bót pu­blicz­nych w czwar­tym rzą­dzie Ka­zi­mie­rza Bar­tla, Ję­drzej Mo­ra­czew­ski, 8 XII 1928 r. na­pi­sał ten oto list do No­wa­czyń­skie­go: „Pa­nie A. No­wa­czyń­ski, ar­ty­sta wy­słu­gu­ją­cy się en­de­cji, ad­o­ru­ją­cy wszel­ką ma­łość i pod­łość, jest już tyl­ko uta­len­to­wa­ną ka­na­lią wy­naj­mo­wa­ną i opła­ca­ną tak, jak w śre­dnio­wie­czu wło­skim co­nqu­ista­do­rzy wy­naj­mo­wa­li zbi­rów i cy­ru­li­ków, han­dlu­ją­cych tru­ci­zna­mi, rzu­ca­jąc im za to z bal­ko­nu zie­lo­ne kie­ski ze zło­tem pro­sto w py­ski”. Je­śli Mo­ra­czew­ski po­rów­nał No­wa­czyń­skie­go do „wy­naj­mo­wa­ne­go zbi­ra” – czło­wie­ka, któ­ry rok temu zo­stał cięż­ko po­bi­ty przez sa­na­cyj­nych zbi­rów – to tym sa­mym prze­kro­czył Hi­ma­la­je bez­czel­no­ści. Zresz­tą sa­na­cja nie prze­sta­ła nę­kać No­wa­czyń­skie­go w wy­pró­bo­wa­ny już spo­sób: w 1929 r. nie­zna­ni spraw­cy po­tur­bo­wa­li go, na szczę­ście nie­groź­nie, na jed­nej z war­szaw­skich ulic. Mniej szczę­ścia miał fe­lie­to­ni­sta 26 maja 1931 r. – wów­czas trzech mło­dzia­nów z sa­na­cyj­nej or­ga­ni­za­cji Le­gion Mło­dych (wła­ści­wa na­zwa: Aka­de­mic­ki Zwią­zek Pra­cy dla Pań­stwa) po­bi­ło go w ku­lu­arach Te­atru Pol­skie­go. Skut­ki po­bi­cia były dla pi­sa­rza bar­dzo po­waż­ne: mu­siał się on pod­dać ope­ra­cji usu­nię­cia le­we­go oka. Pra­sa sa­na­cyj­na co praw­da po­tę­pi­ła na­paść na No­wa­czyń­skie­go, lecz od razu sta­ra­ła się roz­grze­szyć chu­li­ga­nów przez na­zwa­nie ich „ele­men­tem ide­owym”. Jaki był to w rze­czy­wi­sto­ści „ele­ment ide­owy” niech świad­czy fakt, że je­den z na­past­ni­ków, Ta­de­usz Ku­jaw­ski, w roku 1932 są­dzo­ny był za mor­der­stwo! In­spi­ra­tor na­pa­du, stu­dent Ta­de­usz Ry­skal­czyk, ry­cer­sko wziął całą winę na sie­bie i on też tyl­ko za­siadł na ła­wie oskar­żo­nych, a jego kom­pa­ni ze­zna­wa­li jako świad­ko­wie. Ry­skal­czyk stwier­dził i przed są­dem, i w oświad­cze­niach dla pra­sy, że do na­pa­ści spro­wo­ko­wał go ar­ty­kuł Adol­fa No­wa­czyń­skie­go za­miesz­czo­ny w nu­me­rze 25. „My­śli Na­ro­do­wej”, w któ­rym au­tor miał „w spo­sób bez­przy­kład­ny i pro­wo­ka­cyj­ny znie­wa­żyć hymn Pierw­szej Bry­ga­dy”. I za to wła­śnie Ry­skal­czyk po­sta­no­wił uka­rać pu­bli­cy­stę. „P. No­wa­czyń­ski jest (...) dla wszyst­kich lu­dzi ho­no­ro­wych już od daw­na wy­klu­czo­nym z ich spo­łecz­no­ści, dla­te­go też, bi­jąc go, wło­ży­łem ce­lo­wo rę­ka­wicz­ki” – tak Ry­skal­czyk na ła­mach „Ilu­stro­wa­ne­go Ku­rie­ra Co­dzien­ne­go” (nr 151 z 3 czerw­ca 1931 r.) tłu­ma­czył mo­ty­wy swo­je­go czy­nu. Sąd ska­zał go na rok wię­zie­nia, ale dzię­ki trzy­stu­zło­to­wej kau­cji prze­by­wał na wol­no­ści do 1934 roku. Sie­dząc za krat­ka­mi, Ry­skal­czyk od­wo­łał się od wy­ro­ku.

Sąd Ape­la­cyj­ny w War­sza­wie unie­win­nił go, bio­rąc m.in. pod uwa­gę list No­wa­czyń­skie­go skie­ro­wa­ny na ręce sę­dziów. W li­ście tym po­bi­ty i oka­le­czo­ny pu­bli­cy­sta oświad­czył, że nie żywi już ura­zy do „sa­na­cyj­ne­go ide­ow­ca”...

 

Roz­dział IV. Amo­ro­so i con amo­reczy może jednakfe­ro­ce i fu­rio­so?

Jan Dąb­ski, ofia­ra ban­dyc­kie­go na­pa­du 29 sierp­nia 1930 roku.

B

ył 29 sierp­nia 1930 r. Jan Dąb­ski, jak co wie­czór, zgod­nie z za­le­ce­nia­mi le­ka­rzy tuż po prze­by­tej nie­daw­no ope­ra­cji żo­łąd­ka (zdia­gno­zo­wa­no no­wo­twór), prze­cha­dzał się nad Wi­słą. Po go­dzin­nym spa­ce­rze po­sta­no­wił wró­cić do domu na ko­la­cję. Miesz­kał u zbie­gu ulic Dzien­ni­kar­skiej i Suł­kow­skie­go na Żo­li­bo­rzu, na tzw. osie­dlu dzien­ni­kar­skim. Do­kład­nie o godz. 19:20, gdy był już bli­sko swo­je­go dom­ku, dro­gę za­stą­pi­ło mu czte­rech żoł­nie­rzy: ma­jor, ka­pi­tan, po­rucz­nik i plu­to­no­wy. Ma­jor i plu­to­no­wy po­de­szli do Dąb­skie­go i za­py­ta­li się: „Czy pan jest po­seł Dąb­ski?”. „Tak, to ja” – od­parł za­py­ta­ny. Wów­czas ma­jor po­wie­dział, że mają do Dąb­skie­go pew­ną spra­wę. Dąb­ski wca­le nie był za­sko­czo­ny obec­no­ścią woj­sko­wych, po­nie­waż osie­dle dzien­ni­kar­skie są­sia­do­wa­ło z osie­dlem ofi­cer­skim, a poza tym mo­gli mieć rze­czy­wi­ście do nie­go – jako par­la­men­ta­rzy­sty – ja­kąś spra­wę, więc za­pro­sił grzecz­nie nie­zna­jo­mych do miesz­ka­nia. Ma­jor plu­to­no­wy, za­miast po­dzię­ko­wać, rzu­ci­li się na po­sła i schwy­ci­li go za rękę, a dwaj po­zo­sta­li za­czę­li go ko­pać oraz okła­dać pię­ścia­mi po gło­wie i pier­siach. Za­nie­po­ko­jo­na ha­ła­sem na ze­wnątrz go­spo­dy­ni pań­stwa Dąb­skich, Zo­fia Fe­renc, otwo­rzy­ła drzwi miesz­ka­nia i, zo­ba­czyw­szy, co się dzie­je, po­spie­szy­ła na po­moc bi­te­mu, lecz je­den ze zbi­rów za­stą­pił jej dro­gę. W tej sa­mej chwi­li z miesz­ka­nia wy­bie­gła dzie­wię­cio­let­nia có­recz­ka Dąb­skie­go, Bo­żen­ka, któ­ra po­sta­no­wi­ła za­alar­mo­wać są­sia­dów, jed­nak ło­buz w mun­du­rze ka­pi­ta­na zła­pał ją i przy­trzy­mał. Kie­dy dziew­czyn­ka pró­bo­wa­ła się oswo­bo­dzić, ofi­cer z ca­łej siły pchnął ją na że­la­zne szta­che­ty oka­la­ją­ce po­se­sję. Hi­ste­rycz­ne krzy­ki Fe­ren­ców­ny („Lu­dzie! Ra­tun­ku! Ban­dy­ci biją pana po­sła!”) ura­to­wa­ły Dąb­skie­go przed naj­gor­szym, po­nie­waż wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, iż zło­czyń­cy za­mie­rza­li go upro­wa­dzić, a tak na­past­ni­cy, wy­stra­sze­ni pod­nie­sio­nym la­rum, od­da­li­li się z miej­sca prze­stęp­stwa w kie­run­ku Żo­li­bo­rza ofi­cer­skie­go. Za­pew­ne za­mie­rza­no po­wtó­rzyć chwyt z ge­ne­ra­łem Za­gór­skim, któ­ry we­dług wer­sji urzę­do­wej „prze­padł bez śla­du”. Przed wła­snym do­mem le­żał po­bi­ty jego wła­ści­ciel, a la­men­tu­ją­ca go­spo­dy­ni i szlo­cha­ją­ca có­recz­ka w po­dar­tej su­kien­ce pró­bo­wa­ły udzie­lić mu pierw­szej po­mo­cy.

Na­za­jutrz an­ty­sa­na­cyj­na pra­sa po­wia­do­mi­ła czy­tel­ni­ków o po­bi­ciu po­sła i wi­ce­mar­szał­ka sej­mu Jana Dąb­skie­go i za­czę­ła się do­ma­gać się od władz wsz­czę­cia jak naj­ener­gicz­niej­sze­go śledz­twa w celu wy­kry­cia spraw­ców tego ha­nieb­ne­go czy­nu. Wła­dze, ow­szem, roz­po­czę­ły śledz­two, ale wła­ści­wie tyl­ko po to, aby za­raz po­tem po­wia­do­mić o... jego za­koń­cze­niu. Pa­mię­taj­my, że pi­sze­my o wy­da­rze­niach z roku 1930, a nie z 1926 czy 1927. O ile tuż po prze­chwy­ce­niu wła­dzy sa­na­cja jako tako li­czy­ła się z opi­nią pu­blicz­ną i pod na­ci­skiem opo­zy­cji coś tam „maj­stro­wa­ła” przy do­cho­dze­niach w spra­wach na­pa­ści na Zdzie­chow­skie­go, Do­łę­gi–Mo­sto­wi­cza czy No­wa­czyń­skie­go, o tyle w kil­ka lat póź­niej wo­bec spo­łe­czeń­stwa od­no­si­ła się z lek­ce­wa­że­niem i po­gar­dą. Co praw­da ra­czej nie ma szans na to, aby­śmy po­zna­li na­zwi­ska spraw­ców i ich mo­co­daw­ców, lecz na jed­no klu­czo­we py­ta­nie w tej ca­łej afe­rze je­ste­śmy w sta­nie od­po­wie­dzieć, a mia­no­wi­cie: dla­cze­go Jan Dąb­ski, dzia­łacz lu­do­wy (a, jak pa­mię­ta­my, wszyst­kie wcze­śniej po­bi­te oso­by zwią­za­ne były z en­de­cją), zo­stał po­bi­ty? Od­po­wiedź na to py­ta­nie za­war­ta jest w ży­cio­ry­sie ofia­ry, pora za­tem go przed­sta­wić.

Jan Dąb­ski uro­dził się 10 kwiet­nia 1880 roku w Ku­ki­zo­wie koło Lwo­wa. Po ukoń­cze­niu gim­na­zjum w gro­dzie nad Peł­twią stu­dio­wał naj­pierw przez rok na wy­dzia­le pra­wa, a po­tem prze­niósł się na wy­dział ma­te­ma­tycz­no–przy­rod­ni­czy Uni­wer­sy­te­tu Lwow­skie­go, wy­bie­ra­jąc jako przed­miot głów­ny che­mię. Już jako ab­sol­went lwow­skiej Alma Ma­ter zwią­zał się z ru­chem chłop­skim i wstą­pił do Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go. Roz­po­czął tak­że ka­rie­rę dzien­ni­kar­ską: w la­tach 1907–1909 był ko­re­spon­den­tem „Ku­rie­ra Lwow­skie­go” w Wied­niu, a od 1908 r. współ­re­da­go­wał „Ga­ze­tę Lu­do­wą” wraz z jed­nym z głów­nych ani­ma­to­rów ru­chu lu­do­we­go Bo­le­sła­wem Wy­sło­uchem; pi­sy­wał rów­nież sta­łe ko­re­spon­den­cje do szwaj­car­skiej „Neue Zur­cher Ze­itung” oraz do nie­miec­kie­go dzien­ni­ka „Ber­li­ner Ze­itung”. W 1911 r. na­wią­zał współ­pra­cę z Pol­ski­mi Dru­ży­na­mi Strze­lec­ki­mi. Pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej Dąb­ski dzia­łał w Na­czel­nym Ko­mi­te­cie Na­ro­do­wym oraz słu­żył w Czwar­tym Puł­ku Pie­cho­ty Le­gio­nów, awan­su­jąc do stop­nia po­rucz­ni­ka pie­cho­ty. Od 1919 roku aż do śmier­ci po­sło­wał na Sejm II RP. Był ini­cja­to­rem utwo­rze­nia Bi­blio­te­ki Sej­mo­wej w 1919 r. Od mar­ca 1920 r. pia­sto­wał funk­cję wi­ce­mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych. Jako wi­ce­mi­ni­ster prze­wod­ni­czył pol­skiej de­le­ga­cji w ro­ko­wa­niach z Ro­sją So­wiec­ką w Miń­sku (za­wie­sze­nie bro­ni w woj­nie pol­sko–bol­sze­wic­kiej) oraz w Ry­dze (trak­tat po­ko­jo­wy) i pod­czas tych ro­ko­wań czę­sto ne­go­cjo­wał taj­nie z sze­fem de­le­ga­cji bol­sze­wic­kiej – Adol­fem Jof­fe. Dąb­ski był jed­nym z sy­gna­ta­riu­szy trak­ta­tu ry­skie­go. Przez trzy ty­go­dnie w 1921 r. fak­tycz­nie kie­ro­wał pra­ca­mi Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych. Przez rok (1922–1923) pre­ze­so­wał Związ­ko­wi Le­gio­ni­stów Pol­skich. W 1926 r. współ­or­ga­ni­zo­wał Stron­nic­two Chłop­skie, któ­re w 1929 r. we­szło w skład Cen­tro­le­wu – ko­ali­cji par­tii le­wi­co­wych i cen­tro­wych dą­żą­cych do oba­le­nia rzą­dów sa­na­cji. W la­tach 1928–1931 spra­wo­wał god­ność wi­ce­mar­szał­ka sej­mu.

Ja­kie fak­ty z ży­cia, dzia­łal­no­ści Dąb­skie­go mo­gły w śro­do­wi­skach pił­sud­czy­ków spro­ku­ro­wać falę nie­na­wi­ści wo­bec nie­go? Po pierw­sze, z po­wo­dów zna­nych tyl­ko so­bie, Jó­zef Pił­sud­ski w 1913 roku na po­sie­dze­niu VII Rady Par­tyj­nej PPS – Frak­cji Re­wo­lu­cyj­nej oświad­czył, że „Dąb­ski to tiom­na­ja licz­nost” [do­słow­nie: ciem­ny typ – S.S.]. W obo­zie zwo­len­ni­ków Pił­sud­skie­go ta oce­na trwa­le zdys­kre­dy­to­wa­ła Dąb­skie­go jako po­li­ty­ka. Po dru­gie, pro­szę za­uwa­żyć, że Dąb­ski na­le­żał w cza­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej do Na­czel­ne­go Ko­mi­te­tu Na­ro­do­we­go, a ta or­ga­ni­za­cja, ze wzglę­du na pro­wa­dzo­ną przez sie­bie po­li­ty­kę, była nie­zwy­kle ostro kry­ty­ko­wa­na przez Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go i jego oto­cze­nie. Po trze­cie, Dąb­ski aż do po­ło­wy 1918 roku po­pie­rał współ­pra­cę z Au­strią i z za­pa­łem agi­to­wał za unią per­so­nal­ną z dy­na­stią Habs­bur­gów (na tro­nie pol­skim wi­dział ar­cy­księ­cia Ka­ro­la Ste­fa­na Habs­bur­ga z Żyw­ca), co w śro­do­wi­sku pił­sud­czy­ków nie mo­gło spo­tkać się z uzna­niem, de­li­kat­nie mó­wiąc.

Po czwar­te, być może naj­waż­niej­sze, Dąb­ski jako prze­wod­ni­czą­cy pol­skiej de­le­ga­cji w Ry­dze pod­czas ne­go­cja­cji po­ko­jo­wych z bol­sze­wi­ka­mi nie był skłon­ny po­stę­po­wać we­dle wska­zó­wek Pił­sud­skie­go. My­ślę, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli w tym miej­scu za­cy­tu­je­my frag­ment z pa­mięt­ni­ków dzia­ła­cza Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej Ada­ma Pra­gie­ra: „Przy­to­czyć tu jesz­cze mu­szę mało chy­ba zna­ny szcze­gół z ob­rad ry­skich, któ­ry znam z opo­wia­da­nia Dąb­skie­go. Za­wie­sze­nie bro­ni pod­pi­sa­ne 12 paź­dzier­ni­ka 1920 roku dało spo­sob­ność woj­sku pol­skie­mu do na­bra­nia no­wych sił. Po­ło­że­nie zda­wa­ło się być zno­wu do­god­ne do pod­ję­cia dzia­łań wo­jen­nych. Pił­sud­ski nie­ła­two wy­rze­kał się swo­ich za­my­słów. Pew­ne­go dnia zde­cy­do­wał wy­słać do Rygi mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, ks. Sa­pie­hę. Jego po­ja­wie­nie się usu­nę­ło­by w cień Dąb­skie­go, a Sa­pie­ha jako prze­wod­ni­czą­cy de­le­ga­cji pol­skiej speł­nił­by z pew­no­ścią po­le­ce­nie pro­wa­dze­nia dal­szych ro­ko­wań – aż do ze­rwa­nia. Ale Dąb­ski jesz­cze przed wy­jaz­dem Sa­pie­hy z War­sza­wy zo­stał o wszyst­kim po­wia­do­mio­ny przez przy­ja­cie­la. Po­wziął wte­dy i wy­ko­nał naj­więk­szą de­cy­zję swo­je­go ży­cia. Zwró­cił się do prze­wod­ni­czą­ce­go de­le­ga­cji so­wiec­kiej, Jof­fe­go, i po­wie­dział mu mniej wię­cej tak: «Ob­ra­du­je­my bli­sko pół roku, usu­nę­li­śmy wie­le kwe­stii spor­nych, po­zo­sta­ło ich do wy­rów­na­nia nie­wie­le. Nie wąt­pi pan, że mam do­brą wolę za­war­cia po­ko­ju. Otóż wa­run­ki tego po­ko­ju mu­szą być osta­tecz­nie usta­lo­ne jesz­cze dzi­siaj«. Wię­cej po­wie­dzieć nie mógł. Jof­fe spoj­rzał mu w oczy i, nic nie mó­wiąc, przy­tak­nął. Sie­dzie­li przez całą noc i na­za­jutrz rano osta­tecz­ne wa­run­ki trak­ta­tu po­ko­jo­we­go były go­to­we. Przy­ję­to je za­raz na po­sie­dze­niu ple­nar­nym kon­fe­ren­cji. Po­wia­do­mio­no o tym oba rzą­dy i – Sa­pie­ha nie przy­je­chał. 18 mar­ca 1921 roku trak­tat pod­pi­sa­no. Dąb­ski na­le­żał póź­niej – kon­klu­do­wał Pra­gier – do lu­dzi bar­dzo nie­do­brze wi­dzia­nych w oto­cze­niu Pił­sud­skie­go”.

Po