Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mottem książki są słowa Stefana Kisielewskiego mówiące, że "nic tak nie gorszy jak prawda". Autor książki Jak sanacja budowała socjalizm w nowej publikacji pochyla się na kilkudziesięcioma sprawami, które zebrane w całość są dość pokaźnym materiałem dowodowym pokazującym rządy sanacyjne od zupełnie nowej, nieznanej szerszej publiczności, strony!
* * *
Głównym zadaniem adeptów muzy Klio powinno być dochodzenie do prawdy i jej zgłębianie, a nie tworzenie narodowej mitologii. Po stokroć należy się zgodzić ze zdaniem wybitnego historyka i konserwatywnego polityka Józefa Szujskiego, iż „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Biada narodom karmionym mitami i nie potrafiącym odrobić lekcji historii. Jakiś czas temu oglądałem film dokumentalny o Ignacym Janie Paderewskim. Moją szczególną uwagę zwróciły słowa z testamentu Paderewskiego z roku 1930: „Wszystkich, którym niechcący niesłusznie sprawiłem przykrość lub też ich obraziłem mimowolnie, pokornie przepraszam. Przyjaciołom – serdecznie wdzięczny. Do wrogów nie mam żalu. Krzywdy doznane, a doznałem ich wiele, po chrześcijańsku przebaczam. Nie mogę tylko przebaczyć tym pysznym i nikczemnym, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia. Sam Bóg im tego nie wybaczy”. Jakiż w tych zdaniach dysonans – chrześcijańska pokora i nieprzejednana wrogość. Jednym mistrz Paderewski potrafił wybaczyć, a innym nie. Wielki kompozytor i mąż stanu pisząc o „pysznych i nikczemnych, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia”, miał na myśli sanatorów.
Fragment Wstępu.
Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) - historyk, publicysta i nauczyciel historii. Współautor i autor dwudziestu jeden książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych) oraz kilkudziesięciu artykułów (m.in. „Najwyższy CZAS!", kaszebsko.com.
* * *
Czarna księga sanacji Sławomira Suchodolskiego to poważna praca, choć wydana w formie nieco popularnej. Wkurza po prostu brak indeksu nazwisk - ale na szczęście to bodaj jedyny jej mankament. Książka napisana została świetnie - autor wykonał bardzo dobrą robotę. I świetnie się czyta: trochę jak kryminał, a trochę jak czarną komedię.
Czarna księga sanacji to opowieść o tym, jak naprawdę Komendiant i jego sanacyjna ekipa traktowali Polskę i Polaków. Afery duże i małe, pobicia i zabójstwa, kolesiostwo i łapówkarstwo, afery duże i małe - a wszystko w atmosferze hurra-patriotycznego podniecenia pod hasłem: "Piłsudski dał nam Polskę".
Wojciech J. Muszyński, red. naczelny "Glaukopisu"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Sławomir SuchodolskiCopyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
ISBN: 978-83-65546-29-6
Redakcja i korekta:Mateusz Błaszczyk
Projekt okładki:Maciej Harabasz
Wydawca:Wydawnictwo PROHIBITAPaweł Toboła-Pertkiewiczwww.prohibita.plwydawnictwo@prohibita.plwww.facebook.com/WydawnictwoProhibitaTel: 22 424 37 36www.twitter.com/Multibookpl
Sprzedaż książki w Internecie:
Nic tak nie gorszy jak prawda.Stefan Kisielewski
„W
stęp, czyli... finis coronat opus?!?! Ależ to kompletny absurd! Przecież słowo »wstęp«, jeśli już z czymś się kojarzy, to na pewno nie z końcem, tylko z początkiem” – tak zapewne pomyśli sobie niejeden Czytelnik, otworzywszy niniejszą książkę właśnie na tej stronie. Owszem: „wstęp” jak najbardziej kojarzy się z początkiem, lecz to wcale nie znaczy, że zamierzam przekreślić Owidiuszową sentencję; wręcz przeciwnie. Wstęp zacząłem pisać po postawieniu ostatniej kropki w ostatnim rozdziale i według mnie jest to prawidłowe i sensowne zwieńczenie żmudnego procesu twórczego, ponieważ tych kilka pierwszych stron powinno zawierać pewną sumę przemyśleń i wskazówek autorskich – czym ta książka jest, a czym nie jest – skierowanych do potencjalnego Czytelnika (byleby tylko Szanowny Czytelnik raczył poświęcić w księgarni lub w bibliotece pięć minut na zapoznanie się z tymi uwagami). I to tyle tytułem wstępu do... wstępu (ach! uwielbiam te gierki słowne; ale gdzie mi tam iść w paragon z takimi tuzami przedwojennej publicystyki, jak np. Adolf Nowaczyński czy dr Zygmunt Nowakowski).
* * *
W trakcie pisania Jak sanacja budowała socjalizm (wyd. w 2015 r.) stwierdziłem, że warto byłoby w „Najwyższym Czasie!” zainaugurować nowy cykl artykułów; publikacje poruszałyby szeroko rozumiany problem łamania prawa i popełniania niegodziwych czynów przez sanacyjny reżim. Zamiar szybko przekułem w czyn i od sierpnia 2015 do października 2016 roku na gościnnych łamach „Najwyższego Czasu!” oraz na stronie www.kaszebsko.com (2016–2017) opublikowałem w sumie 37 artykułów. Uczciwie przyznaję, że o wiele większą frajdę sprawiało mi opisywania afer (a także poszukiwanie źródeł do nich) kompletnie już zapomnianych – np. zdemolowanie siedziby „Słowa Pomorskiego” w Toruniu w styczniu 1934 roku albo też gorszące wydarzenia w Wielkim Garcu i Rajkowach (w tym rozproszenie procesji kościelnej) w czerwcu 1934 roku – niż pochylanie się nad sprawami dość dobrze znanymi (np. afera ministra Gabriela Czechowicza).
Po zakończeniu cyklu postanowiłem wydać książkę Czarna księga sanacji, przy czym absolutnie nie mogło to być „odgrzewaniem starych kotletów”, tzn. wydrukowaniem jak leci wszystkich 37 artykułów bez poprawek, uzupełnień itd. W tym celu:
Po pierwsze: przejrzałem wszystkie artykuły i wykreśliłem wszystkie niepotrzebne w książce (a jakżeż potrzebne w publikacjach prasowych) powtórzenia i odwołania. Po drugie: odrzuciłem dwa artykuły bardzo luźno związane z cyklem, a właściwie niewiele mające z nim wspólnego. Po trzecie: do publikacji książkowej wziąłem pierwsze wersje artykułów; wiadomo, że publikacje prasowe rządzą się swoimi prawami: tu redaktor prowadzący wytnie jakieś słówko, tam zdanie, cytat lub – o zgrozo! – cały akapit. Po czwarte: niektóre artykuły drukowane w dwóch czy trzech częściach łączyłem w jeden rozdział. Po piąte: połowę z 26 rozdziałów rozszerzyłem (niekiedy bardzo znacznie) o nowe przemyślenia, fakty, opinie i cytaty. Po szóste: część rozdziałów otrzymała nowe tytuły. Po siódme: rozdziały ułożyłem w innej kolejności (w sposób bardziej przemyślany), aniżeli publikowane artykuły. Po ósme: do 26 rozdziałów dopisałem i dołączyłem trzy nowe.
Tak jak uprzedzałem Czytelników we wstępie do swojej poprzedniej książki, tak czynię to i teraz: pisałem subiektywnie, z pasją publicysty, nie szczędząc ocen, i to często bardzo ostrych; słowem: nie siliłem się na obiektywizm. Mój deklarowany subiektywizm jest o wiele bardziej uczciwym stanowiskiem od podkreślanego przez panów profesorów, docentów i doktorów naukowego obiektywizmu, który przyjmuje dziwaczną postać – setek publikacji, wbrew faktom, wychwalających pod niebiosa Józefa Piłsudskiego i sanację. Nie jestem naukowcem i nie czuję się nim, toteż nie szpikowałem stron rozbudowanymi przypisami (choć w tekście z reguły podawałem źródło cytatu, a właściwie jego uproszczony zapis). Z myślą o Czytelnikach pragnących poszerzyć swoją wiedzę na temat przestępczej działalności sanacji – zamieściłem na końcu książki dość obszerną, rzetelną bibliografię.
Choć nie można mnie nazwać naukowcem i nie stworzyłem dzieła naukowego, aliści mam prawo (ze względu na prowadzone od kilku ładnych lat studia nad rządami sanacji) do zwrócenia uwagi luminarzom polskiej historiografii na brak obszernej, dogłębnej monografii traktującej o kondycji polskiego wymiaru sprawiedliwości w czasach sanacyjnej dyktatury. Kondycja ta od zamachu majowego systematycznie pogarszała się z roku na rok (szczególnie w korpusie sędziów i prokuratorów) do tego stopnia, że możemy wręcz mówić o złamanym kręgosłupie wymiaru sprawiedliwości. Tym większe słowa uznania dla sędziów i prokuratorów, którzy – nie bacząc na polityczne naciski – sumiennie wypełniali swoje obowiązki i stali na straży praworządności. Ponadto dogłębnych studiów wymagają zjawiska machlojek, przekrętów, korupcji i nepotyzmu wśród elity sanacyjnej. Zapewniam, że poniższy cytat nie jest wyjątkiem; w czasie prowadzonej przeze mnie kwerendy różnych materiałów źródłowych, kilkakrotnie natknąłem się na podobne opinie, jak właśnie ta, zawarta we wspomnieniach dyplomaty i ziemianina Mieczysława Jałowieckiego: „Typowy dla parweniuszy brak umiaru pociągnął innych. Córka Jodko–Narkiewicza szastająca tysiącami dolarów w Paryżu, pan Przedpełski, szef półpaństwowego koncernu «Wspólnota Interesów«, przywożący z Moskwy łupy w postaci biżuterii i innych kosztowności, to tylko czubek góry lodowej, w jakiej niegdyś skromni socjaliści i legionowe wywiałki mościły się na posadach o wielotysięcznych pensjach. Zaczął się nieprzebierający w środkach nepotyzm, obsadzanie miejsc przez krewnych Mościckiego. Uszy były wiecznie prześwidrowane wiadomościami o bohaterskich wyczynach inżyniera Bobkowskiego, zięcia Mościckiego, a skandal z Michałem Mościckim, synem prezydenta, którego zrobiono ambasadorem w Brukseli, mógł oburzyć każdego uczciwego człowieka. Jak większość dzieci parweniuszy dopuszczonych do władzy, synek Mościckiego wsławił się tam rozwiązłym trybem życia i przegraniem w karty znacznych sum opłaconych z funduszy dyspozycyjnych MSZ czy fundacji kórnickiej. Hołota na ogół degeneruje się już w pierwszym pokoleniu. Nie czułem jednak w sobie «Schadenfreude”, widząc tego obraz, bo wszystko to nie przynosiło zaszczytu Polsce, a zagrażało jej bezpieczeństwu”.
Głównym zadaniem adeptów muzy Klio powinno być dochodzenie do prawdy i jej zgłębianie, a nie tworzenie narodowej mitologii. Po stokroć należy się zgodzić ze zdaniem wybitnego historyka i konserwatywnego polityka Józefa Szujskiego, że „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Biada narodom karmionym mitami i niepotrafiącym odrobić lekcji historii. Jakiś czas temu oglądałem film dokumentalny o Ignacym Janie Paderewskim. Moją szczególną uwagę zwróciły słowa z testamentu Paderewskiego z roku 1930: „Wszystkich, którym niechcący niesłusznie sprawiłem przykrość lub też ich obraziłem mimowolnie, pokornie przepraszam. Przyjaciołom – serdecznie wdzięczny. Do wrogów nie mam żalu. Krzywdy doznane, a doznałem ich wiele, po chrześcijańsku przebaczam. Nie mogę tylko przebaczyć tym pysznym i nikczemnym, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia. Sam Bóg im tego nie wybaczy”. Jakiż w tych zdaniach dysonans – chrześcijańska pokora i nieprzejednana wrogość. Jednym mistrz Paderewski potrafił wybaczyć, a innym nie. Wielki kompozytor i mąż stanu, kiedy pisał o „pysznych i nikczemnych, co myśląc jedynie o korzyściach osobistych i o wywyższeniu własnym, prowadzili i prowadzą Ojczyznę do zguby, a Naród do upodlenia”, miał na myśli sanatorów. Tknięty nagłym impulsem sprawdziłem, w jaki sposób stolica III RP uczciła wybitnego tego artystę i patriotę, który dla sprawy polskiej na arenie międzynarodowej w latach 1914–1919 uczynił najwięcej spośród wszystkich polityków: czy ma on swoją ulicę w reprezentacyjnym miejscu, w centrum, w śródmieściu? Owszem, ma ulicę, ale w Rembertowie, peryferyjnej dzielnicy Warszawy, i to jeszcze najsłabiej zaludnionej. Za to taki minister płk Beck, jeden a architektów katastrofy II RP, został uczczony, upamiętniony aleją na Mokotowie, sąsiadującym wszak ze śródmieściem. Jest to przykład potwierdzający tezę, że u nas, w Polsce, bardzo często przedkłada się mitologię nad prawdę historyczną. Mitotwórcy i czciciele irracjonalnego kultu Piłsudskiego oraz sanacji nie mają cienia wątpliwości, że to właśnie Beck był wybitniejszym politykiem od Paderewskiego, no bo skoro ten pierwszy należał do ścisłego grona współpracowników geniusza, „Wskrzesiciela Niepodległej”, a ten drugi krytykował pana marszałka, to wnioski nasuwają się same...
Na koniec niech mi będzie wolno spełnić miły obowiązek złożenia podziękowań. Nie, wcale nie zamierzam wzorem amerykańskich autorów i ich naśladowców znad Wisły przedstawiać listy trzydziestu nazwisk i przy każdym z nich umieszczać idiotycznych adnotacji w rodzaju: „Pani X z kawiarni XYZ za codzienny, inspirujący dla mojego procesu twórczego ceremoniał parzenia aromatycznej kawy oraz za promienne uśmiechy” itd. Moja lista zawiera tylko jedno nazwisko, a adresatem podziękowań jest człowiek nad wyraz skromny, uczynny i życzliwy: to Pan Brunon Różycki. Nie skłamię jeśli powiem, że dzięki pana pomocy, Panie Brunonie – no i oczywiście dzięki pracy wspaniałego Wydawnictwa – moja książka ma szansę „zbłądzić pod strzechy”. Panie Brunonie, kłaniam się Panu czapką do ziemi, po staropolsku! Bóg zapłać!
Wszystkim Czytelnikom życzę przyjemnej i pożytecznej lektury.
Autor
J
erzy Zdziechowski – ekonomista, poseł i polityk endecki, tuż przed zamachem majowym piastujący funkcję ministra skarbu otrzymywał z „kręgów zatroskanych kół oficerskich” mnóstwo obelżywych anonimów, w których grożono mu poważnymi konsekwencjami za „oszczędności, które chce robić na wojsku”. Pogróżki zostały poparte próbą – na szczęście nieudaną – poturbowania go na ulicy. W związku z tymi niepokojącymi incydentami przydzielono ministrowi specjalną policyjną ochronę. Po zamachu majowym Zdziechowski przestał być ministrem i sanacyjne władze pozbawiły go ochrony. Jako poseł Zdziechowski kilkakrotnie namawiał z trybuny sejmowej do odpowiednich cięć w budżecie Ministerstwa Spraw Wojskowych, co doprowadzało szefa tegoż resortu – Józefa Piłsudskiego – do białej gorączki. Marszałek Piłsudski uważał, że tylko on – nikt inny! – ma prawo decydowania o tym, jaki powinien być budżet MSWojsk. Kręgi sanacyjne postanowiły przywołać niedomyślnego posła do porządku „odpowiednimi metodami”...
Akcja napaści na Jerzego Zdziechowskiego została przeprowadzona w nocy z 30 września na 1 października 1926 roku. Pod datą 1 października 1926 r. marszałek Sejmu Maciej Rataj zapisał te oto słowa: „Ledwie zdołałem się trochę zdrzemnąć – telefon! Któryś z dziennikarzy komunikuje mi, że na posła Zdziechowskiego dokonano w jego mieszkaniu przy ulicy Smolnej napadu i ciężko go pobito, poraniono. Napastnicy, w liczbie około dziesięciu, ubrani byli w mundury oficerskie; między innymi dwaj czy trzej byli w mundurach oficerów żandarmerii. Za chwilę znów telefon. To poseł Stroiński, który pierwszy bodajże zjawił się u Zdziechowskiego po napadzie, potwierdza poprzednią wiadomość”. Z relacji samego poturbowanego oraz zeznań świadków przestępstwa wyłania się następujący przebieg wydarzeń: około północy do kamienicy przy ul. Smolnej, w której mieszkał poseł Zdziechowski, wtargnęła grupa oficerów. Po sterroryzowaniu stróża kamienicy kazali mu się zaprowadzić pod drzwi kawalerki znienawidzonego polityka. Tam dwóch oficerów pilnowało ciecia, żeby nie wszczął alarmu, a reszta „obrońców ojczyzny” wyważyła drzwi i wtargnęła do mieszkania. W obronie Zdziechowskiego próbował stanąć jego służący, ale niewiele mógł zdziałać, ponieważ otrzymał parę ciosów i przystawiono mu do skroni lufę rewolweru. Sam Zdziechowski, choć miał przy sobie pistolet, to jednak go nie użył, ponieważ wyszedł z założenia, że furiaci na kule odpowiedzą kulami i zabiją jego i służącego. Bronił się więc rękami, lecz nec Hercules contra plures. Pastwiący się nad ofiarą krzyczeli: „To za budżet wojskowy! To za oszczędności! Żebyś się nie mieszał do budżetu wojskowego!”. W końcu jeden bandziorów uderzył Zdziechowskiego kolbą rewolweru w skroń i pozbawił go przytomności. Na odchodnym napastnicy zniszczyli kabel telefoniczny, podrzucili bombę łzawiącą, po czym... wszelki ślad po nich zaginął. Po upływie paru minut służący wszczął alarm i wybiegł z mieszkania, aby zatelefonować po pomoc. W międzyczasie Zdziechowski, przyszedłszy do siebie, zdołał jakoś doczołgać się do okna i wyrzucił przez okno bombę łzawiącą.
Sprawa napaści na posła Zdziechowskiego stała się 1 października prawdziwą medialną sensacją dnia. Nie było chyba tytułu prasowego, który nie zamieściłby choć krótkiej notatki dotyczącej tego bulwersującego wydarzenia. W kuluarach sejmowych wrzało jak w ulu. Podczas wizyty marszałka Sejmu na Zamku Rataj powiadomił prezydenta Mościckiego o pobiciu Zdziechowskiego. Mościcki potępił sprawców napadu, ale czy uczynił to szczerze, to już sam Pan Bóg raczy wiedzieć. „Jadąc z Zamku do domu – wspominał Rataj – wstąpiłem do p. Zdziechowskiego. Leżał w łóżku z gorączką. Pokazywał mi poszarpaną i pokrwawioną koszulę i sińce, którymi był pokryty. Kształt ich wskazywał, że pochodziły od kopnięć. Widocznie pastwiono się nad nim, gdy leżał zemdlony. Mnóstwo osób składało mu kondolencje osobiście lub przez nadesłanie biletu, między innymi szereg członków ciała dyplomatycznego. Odruch oburzenia w opinii publicznej był tak silny, iż nawet Bartel [profesor Kazimierz Bartel, ustępujący wówczas na rzecz Józefa Piłsudskiego premier sanacyjnego rządu – S.S.] uważał za konieczne przesłać bilet”.
Rataj postanowił nie marnować cennego czasu i jeszcze tego samego dnia wystosował na ręce Bartla, jako pełniącego funkcję premiera w stanie dymisji, następujące pismo: „Dziś w nocy dokonano na posła J. Zdziechowskiego w jego mieszkaniu zorganizowanego i ohydnego napadu. Gromada napastników, sterroryzowawszy służbę, poraniła do krwi bezbronnego człowieka, a zemdlonego skopała – w sposób nieludzki. Napastnicy ubrani byli w mundury oficerskie i występowali rzekomo »w obronie budżetu i wojska«. Odetchnę z ulgą, jeżeli śledztwo wykaże, iż napastnicy, choć ubrani w mundury oficerskie, oficerami nie byli.
Nie wątpię jednak ani przez chwilę, iż władze nie cofną się przed ostatecznymi konsekwencjami także wtedy, gdyby się okazało, iż napastnicy byli istotnie wojskowi i że motywem była rzekoma »obrona budżetu i armii«. Mam zaszczyt wyrazić przekonanie, iż Rząd z Panem Prezesem na czele nie spuści sprawy z oka aż do zupełnego jej wyświetlenia”. Już następnego dnia marszałek sejmu otrzymał od premiera odpowiedz: „W sprawie napadu na posła Zdziechowskiego mam zaszczyt zakomunikować, że podzielam ocenę faktu wyrażoną przez Pana Marszałka i rozumiem powagę konsekwencji. Śledztwo wszczęte pierwotnie na polecenie p. komisarza rządu przez władze cywilne zostało przekazane żandarmerii, ponieważ, niestety, udział osób wojskowych w napadzie zdaje się nie ulegać wątpliwości. Nie omieszkam informować P. Marszałka o przebiegu dochodzeń w miarę otrzymywanych meldunków”.
Prawie cały Sejm – mimo silnych animozji partyjnych – potępił napaść na parlamentarzystę z pobudek politycznych. Co godne podkreślenia, przedstawiciele dwóch lewicowych i jeszcze wtedy popierających Piłsudskiego ugrupowań: Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie” (a przecież, delikatnie mówiąc, nie przepadały one za endecją i Zdziechowskim) zgłosili się do Rataja, aby w imieniu swoich klubów sejmowych napiętnować fakt pobicia posła. Jedynie Jędrzej Moraczewski z PPS, szykujący się do objęcia Ministerstwa Robót Publicznych w tworzącym się gabinecie Piłsudskiego, rozgłaszał na prawo i lewo jakieś banialuki, że przyczyn napadu na Zdziechowskiego należy upatrywać w jego życiu prywatnym i w jego licznych romansach.
Sądzę, iż nie należy kwestionować szczerości intencji premiera Bartla. Cóż z tego, skoro cytowane powyżej pismo do Rataja było ostatnim pismem podpisanym przez Bartla jako urzędującego prezesa Rady Ministrów, a w poczynaniach następnego premiera, Piłsudskiego, trudno było się doszukać woli wykrycia i przykładnego ukarania bandytów. Kiedy 23 października 1926 r. Piłsudski przyjechał do Sejmu, marszałek Rataj w czasie rozmowy z nowym premierem poczynił uwagę, że niewykrycie sprawców napaści na posła Zdziechowskiego robi złe wrażenie na opinii publicznej. Piłsudski, nieliczący się w ogóle z jakąś tam opinią publiczną, stwierdził wówczas dosadnie: „Mnie to nie obchodzi! Niech sobie Zdziechowski sam szuka winowajców, ja nie będę stróżem jego dupy. Dla jakiegoś łajdaka mam pozwolić na to, żeby mi stawiano wszystkich oficerów pod podejrzenie...”. Gdy jednak Rataj nie ustępował, zdenerwowany Piłsudski burknął pod wąsem: „Śledztwo się toczy”.
Jak to śledztwo się toczyło w istocie, poinformował nas na kartach swoich wspomnień Maciej Rataj: „Charakterystyczna była rozmowa jego [Piłsudskiego – S.S] z wojskowym sędzią prowadzącym śledztwo. Wezwał go do Prezydium Rady Ministrów i zapowiedział: Jako prezes rządu nie mogę ścierpieć, żeby dokonywano napadów na obywateli; domagam się od pana jak najenergiczniejszych kroków celem wykrycia winowajców...«. Sędzia, który, zdaje się, miał już śledztwo ukończone i sprawców wykrytych, zaczął wydobywać z teczki papiery, dumny, iż może się wykazać zdolnościami i gorliwością. Nagle: «Baczność!... a teraz mówi do pana minister spraw wojskowych. Minister spraw wojskowych nie życzy sobie, byś pan wprowadzał zamieszanie w szeregi oficerskie i podejrzeniami uwłaczającymi mundurowi oficerskiemu wyrządzał krzywdę armii...«. »Rozkaz!«”. Stefan Krzywoszewski, prozaik, dramaturg, dziennikarz i polityk, we wspomnieniach zatytułowanych Długie życie, w dużym stopniu potwierdził prawdziwość powyższej relacji. „[Kilku – S.S.] oficerów w mundurach i przy orderach wdarło się do mieszkania Jerzego Zdziechowskiego, b. ministra skarbu. Poraniono go tak, że przez dłuższy czas chorował. Te metody walki wywołały oburzenie. Książę Zdzisław Lubomirski [jeden z trzech członków Rady Regencyjnej, która w listopadzie 1918 roku przekazała Piłsudskiemu najpierw władzę wojskową, a potem cywilną – S.S] dotarł do Belwederu.
– Panie Marszałku, mówił, w interesie publicznym leży, aby napastnicy Zdziechowskiego zostali ujawnieni i ukarani.
Marszałek Piłsudski zmarszczył gęste brwi.
– Ja ich szukać nie będę – odrzekł.
– Pan Marszałek nie potępia gwałtu dokonanego przez oficerów Wojska Polskiego?
Surowy wyraz oczu Marszałka rozjaśnił przekorny uśmiech i zgasł.
– Uczynię wszystko, co będę mógł, aby ich nie odnaleziono – odpowiedział.
W Lubomirskim zagrała krew.
– Pan Marszałek śmieje się? Ja sądzę, że należałoby płakać!
Na tym rozmowa się urwała. Pożegnanie było chłodne”.
Aby uwiarygodnić ten przekaz, Krzywoszewski w przypisie zanotował: „Rozmowę tę powtarzam dosłownie według relacji księcia Zdzisława Lubomirskiego”.
Dalsze śledztwo toczyło się już tylko pro forma. Po rekonwalescencji wezwano Jerzego Zdziechowskiego do Ministerstwa Spraw Wojskowych, przedstawiono mu fotografie oficerów żandarmerii i zapytano go, czy rozpoznaje wśród nich któregoś z napastników. Zdziechowski, założywszy z góry złą wolę prowadzących dochodzenie, odmówił oglądania albumu; był przekonany, iż fotografie bandziorów usunięto. Ponieważ śledztwo nie wykryło sprawców wśród kadry oficerskiej armii, po jakimś czasie zostało przekazane śledczym cywilnym. Ci, oczywiście, zwrócili się do władz wojskowych z prośbą (żądaniem?) przesłania akt dochodzenia, ale nie doczekali się żadnej odpowiedzi – ani słowa, tylko pogardliwe milczenie... I tak mijały tygodnie i miesiące, aż w końcu cała „rzecz – jak trafnie skonstatował marszałek Maciej Rataj – rozeszła się po kościach. p. Zdziechowskiego”.
Mimo oficjalnego niewykrycia sprawców, w gronie polityków czy dziennikarzy wymieniano nazwiska oficerów biorących udział w napadzie na posła Zdziechowskiego. Wśród nich najczęściej pojawiało się nazwisko Kirtiklis. Mowa tutaj o majorze żandarmerii, wolnomularzu, Stefanie Kirtiklisie, który dla sanacyjnych decydentów przeszłość miał jak się patrzy: w latach 1905–1918 należał do Polskiej Partii Socjalistycznej, jej Organizacji Bojowej oraz do Polskiej Organizacji Wojskowej. Udział w pobiciu znienawidzonego przez piłsudczyków posła znacznie przyspieszył jego karierę – zaczął awansować w Urzędzie Wojewódzkim w Wilnie, aż w końcu doczekał się nominacji na stanowisko wojewody wileńskiego (lata 1930–1931)! Ba, sanacyjny Olimp zapewne stwierdził, że ktoś, kto potrafi kopać nieprzytomnego endeka, jest godzien dalszych zaszczytów „na polu pracy państwowotwórczej”, więc w latach 1931–1937 Kirtiklis piastował najpierw urząd wojewody pomorskiego, a potem białostockiego. Znakomity literat, Michał Pawlikowski, który miał (nie)szczęście pracować z Kirtiklisem w wileńskim Urzędzie Wojewódzkim (Pawlikowski był naczelnikiem wydziału administracyjnego UW w Wilnie), na kartach swoich wspomnień scharakteryzował go niezbyt pochlebnie: „Otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Pan Kirtiklis nikogo nie mógł oczarować. Powierzchowność miał raczej odrażającą. Maniery – jak się zdarzy. W wielu ludziach budził lęk. Ludzi, którzy się do niego zbliżali, studziła mimowolna myśl: »To przecież te ciężkie łapska biły bezbronnego Jerzego Zdziechowskiego«”. Przy kieliszku Kirtiklis zwierzył się Pawlikowskiemu, że jego największym marzeniem i pragnieniem „jest władza”. Dodajmy jeszcze, iż pożądał nie tylko samej władzy, lecz także przywilejów, które wiązały się z jej posiadaniem. Pewnego razu, siedząc na fotelu dentystycznym, w przypływie szczerości (a w takich okolicznościach nie możemy powątpiewać w nieszczerość pacjenta) powiedział stomatolog Janinie Żukowskiej: „Wie pani, że jednak daleko przyjemniej jest jeździć buickiem [ta marka aut była zarezerwowana tylko dla wojewodów – S.S.] niż fordem”.
W kilka lat po zamachu majowym decydenci sanacyjni uznali, że na ścianach urzędów państwowych powinny wisieć tabliczki – wywieszki z aforyzmami z pism Józefa Piłsudskiego. Oczywiście nie mogły to być wypowiedzi jak ta, która ukazała się w artykule Piłsudskiego zamieszczonym w „Głosie Prawdy” z 7 IV 1929 r. (Dno oka, czyli wrażenia człowieka chorego z sesji budżetowej w Sejmie), a która charakteryzowała polskiego posła: „A gdy się pan taki zafajda, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę, a jeśli przy tym zdarzy mu się wypadek, że zabździ, to to jest już prawo dla innych ludzi”. Nie, tabliczek z takimi słowami nie wywieszano, aby nie gorszyć maluczkich. Postanowiono zatem umieścić na ścianach urzędów wywieszki z następującym, budującym morale obywateli cytatem: „Idą czasy, których znamieniem będzie wyścig pracy – jak przedtem był wyścig żelaza – jak przedtem był wyścig krwi”. A że każde zdanie, które spłynęło z ust Józefa Piłsudskiego, traktowano jako prawdę objawioną (niektórzy sanatorzy wierzyli święcie w jego moce nadprzyrodzone, np. prezydent Mościcki przekonywał marszałka Rataja: „On umie patrzeć na dwieście lat naprzód i dlatego my wszyscy bardzo często nie możemy go zrozumieć”), więc wojewoda Kirtiklis nakazał słowa Wodza przekuć w czyn. Według niego zwrot „wyścig pracy” to nic innego jak... nakaz pracy społecznej! „Zaczęła się plaga pracy społecznej – wspominał Pawlikowski. – Nie wystarczyło być rozsądnym, uczciwym i pracowitym urzędnikiem. Trzeba było koniecznie pracować społecznie, to jest poza godzinami urzędowania. Czy było to wychowanie fizyczne czy Liga Morska i Kolonialna, czy Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, czy Rodzina Urzędnicza – byle urzędnik w tym «pracował”, to jest co miesiąc, a może i częściej, brał udział w posiedzeniach w pustosłowiu”.
Warto wspomnieć o dalszych losach Kirtiklisa. Po napaści ZSSR na Polskę został aresztowany w 1940 r. i wywieziony do łagru nad Peczorą. Uwolniony na mocy układu Majski–Sikorski, opuścił ZSSR wraz z Armią Polską Andersa i osiadł w Palestynie, gdzie spiknął się z komuchami (niewykluczone, że wcześniej zwerbowali go sowieciarze) i wstąpił do lokalnej jaczejki Związku Patriotów Polskich. W 1945 r. wezwano go do Moskwy, a potem oddelegowano do Warszawy. Tutaj objął stanowisko wicedyrektora departamentu w Ministerstwie Aprowizacji i Handlu, później zaś pracował w Ministerstwie Ziem Odzyskanych jako dyrektor departamentu. W 1950 r. przeszedł na emeryturę i zamieszkał w podwarszawskiej Magdalence. Zmarł w 1951 r.
To tyle o jednym z tych, którzy bili i kopali Zdziechowskiego. A kto wydał rozkaz do napaści? Zamiast snuć różnego rodzaju domysły, zacytujemy fragment z nielegalnego „Biuletynu Informacyjnego” (nr 2 z grudnia 1929 roku), redagowanego i drukowanego w Krakowie przez działaczy PPS (oczywiście wtedy PPS była już antysanacyjna) – Adama Ciołkosza i Zygmunta Zarembę, rozsyłanego prominentnym politykom obozu sanacyjnego oraz opozycji: „Kiedy Bartel składał swój urząd premiera [chodzi o tzw. czwarty rząd Kazimierza Bartla – S.S.], zapytał go Świtalski [major Kazimierz Świtalski, kolejny premier po Bartlu w 1929 r. – S.S.], czy wszystkie oddał papiery. Na to obrażony Bartel powiedział, wręczając jeden z dokumentów: «Nawet ten papier oddaję, w którym jest żądanie aresztowania pana i Miedzińskiego za organizowanie napadu na posła Zdziechowskiego... Ale czy pan odda ten papier swojemu następcy?«”. Uważni Czytelnicy na pewno zwrócili uwagę, iż w tekście wymieniony jest Miedziński. Tak, to ten Miedziński: podpułkownik, peowiak, wolnomularz, członek tajnej „Organizacji A”, dwójkarz, oficer do specjalnych poruczeń przy osobie Józefa Piłsudskiego; jako minister poczt i telegrafów zamieszany w aferę budowy gmachu Poczty Głównej w Gdyni. Na organizatora napadu na przeciwnika politycznego pasowałby jak ulał, ale czy tak było w istocie? Obawiam się, że na to pytanie nie znajdziemy odpowiedzi...
8
września 1927 r., tuż przed północą, Tadeusz Dołęga–Mostowicz wracał niespiesznym krokiem do domu. Mieszkał u wuja w kamienicy przy ulicy Grójeckiej 40. Kiedy był już blisko celu, idąc po nieparzystej stronie Grójeckiej, został nagle otoczony przez czterech zbirów uzbrojonych w pałki i siłą wciągnięty do stojącego nieopodal otwartego buicka. Mostowicz momentalnie wytrzeźwiał (dziennikarz lubił po pracy „zrobić rundkę” po knajpach i lekko zaprószyć sobie głowę) i, choć zdołał wyszarpnąć z kieszeni rewolwer, to na niewiele mu się to zdało: napastnicy szybko go rozbroili i zdobycznym rewolwerem dali mu „po łbie”. Ofiarę wywieziono do Lasu Sękocińskiego, zakneblowano i przy okrzykach „to za te felietoniki!” bestialsko skatowano. Bandyci wrzucili nieprzytomnego Mostowicza do glinianki w Łomiankach. Dopiero nad ranem odzyskał przytomność. Jego jęki zwróciły uwagę chłopa jadącego furmanką po siano na łąkę, który wyciągnął rannego z mułu i zawiózł do szpitala. Lekarze stwierdzili, że pomoc przyszła w ostatniej chwili i gdyby nie bezimienny wiejski samarytanin, Mostowicz z pewnością nie przeżyłby napadu.
W prasie warszawskiej rozszalała się istna burza. Prawie wszystkie gazety podawały szczegóły tej ohydnej napaści, domagając się od sanacyjnych władz energicznego śledztwa i ukarania winnych. Aczkolwiek Dołęga–Mostowicz nie był jeszcze najpoczytniejszym polskim pisarzem dwudziestolecia międzywojennego, a jego najsłynniejsza powieść Kariera Nikodema Dyzmy ukaże się dopiero za pięć lat, to jednak nie był postacią zupełnie anonimową. Uważano go – obok Adama Grzymały–Siedleckiego, Kornela Makuszyńskiego, Stanisława Strońskiego i Adolfa Nowaczyńskiego – za jednego z najbardziej błyskotliwych publicystów obozu narodowego. W swoich artykułach na łamach „Rzeczpospolitej” (tutaj pięć lat wcześniej zaczynał swoją karierę jako zecer), rzadziej „ABC”, obnażał hipokryzję różnych „uzdrawiaczy i naprawiaczy”, pułkowników, „odnowicieli życia politycznego” oraz „jedynych prawdziwych patriotów”. Mostowicz złośliwie i finezyjnie, ale i bezlitośnie chłostał ironią i sarkazmem – od których aż kapało w jego felietonach – sanatorów za głupotę, pychę, bezideowość, za przedkładanie „żłobu i koryta” nad Polskę.
Taka publicystyka doprowadzała sanację do szewskiej pasji; po pierwsze dlatego, że trudno było polemizować z prawdą, a po drugie – w obozie sanatorów brakowało tej miary tuzów dziennikarstwa, co Nowaczyński czy Stroiński. Oto wymowny przykład ówczesnej twórczości publicystycznej obozu rządzącego – fragment artykułu redakcyjnego czasopisma „Nowa Kadrowa” (z podtytułem „Tygodnik zorganizowanej demokracji”) wydawanego przez Ligę Mocarstwowego Rozwoju Polski: „Sejm i Senat to wyraz najwyższego chamstwa w stosunku do Ukochanej przez nas Osoby Komendanta. Na kolana was przed Nim postawić! Trudno jest wymagać od tej menażerii pełnej złośliwych małp i gadów, jad sączących, aby mogła zrozumieć Wielką Myśl Komendanta. Z takimi kanaliami spod ciemnej gwiazdy należałoby raz skończyć. Takie szuje powinny być wzięte za mordę króciutko, przy samym pysku. Strzaskanie Sejmu i Senatu wraz z konstytucją marcową – oto pilna konieczność! Przed koniecznością tą nie wolno się cofać, choćby przyszło torować drogę ołowiem i pałką!”. Nazwa organizacji wydającej czasopismo, jego tytuł i podtytuł oraz mania pisania wielką literą pewnych wyrazów – to wszystko nadaje się do kabaretu. Natomiast sama treść artykułu budziła grozę. Jednak nic nie działo się bez przyczyny, wierchuszka sanacyjna dawała bowiem zielone światło i dla tego typu publicystyki, i dla określonych wynikających z niej działań. Dyplomata Kajetan Morawski w swoich wspomnieniach przytoczył treść rozmowy, którą przeprowadził z jednym z najbliższych współpracowników Piłsudskiego, pułkownikiem Walerym Sławkiem: „Zapytałem Sławka, aby mi szczerze odpowiedział, czy jest możliwość, aby Partie w Sejmie będące doszły do władzy drogą parlamentarnych przesileń, jak to miało miejsce przed majem [1926, czyli przed zamachem majowym Piłsudskiego – S.S]. Sławek odpowiedział mi, że jest to wykluczone, bo legioniści wzięli władzę przez krew w walce na ulicy i tylko w ten sposób ją oddadzą”. Natomiast w 1929 r. na zjezdzie wojewódzkim BBWR w Łodzi pułkownik Sławek wypowiedział następujące słowa: „Lepiej połamać kości jednemu posłowi niż wyprowadzać na ulicę karabiny maszynowe”. Równie dosadny co Sławek był komendant główny policji Państwowej Janusz Jagrym–Maleszewski. Podczas uroczystości otwarcia szkoły policyjnej w Mostach Wielkich w 1929 r. niedwuznacznie groził niepokornym publicystom: „Tych łajdaków, co siedzą przy biurkach i piszą artykuły, to my się nie boimy, gdyż, jak panowie wiedzą, umiemy bić i bić będziemy”.
Faktycznie, co jak co, ale bić przeciwników politycznych i „torować drogę ołowiem i pałką” nowej, świetlanej, mocarstwowej przyszłości sanacja rzeczywiście potrafiła – to trzeba jej uczciwie oddać. Jeszcze przed zamachem majowym, w 1925 r., trzech oficerów pobiło w nocy posła i publicystę obozu narodowego Stanisława Stroińskiego wracającego do domu z redakcji „Warszawianki”. (Gwoli kronikarskiej ścisłości dodajmy, że po raz pierwszy Stroński został napadnięty i znieważony przez legionistę, podporucznika Radomskiego, w 1923 r.) Jeden z napastników, pastwiąc się nad ofiarą, ryczał: „To za te artykuliki!”. Potem mamy uwięzienie czterech generałów w Wojskowym Więzieniu Śledczym na Antokolu w Wilnie, wykończenie generała Włodzimierza Zagórskiego, dwukrotne pobicie przez oficerów posła i byłego ministra skarbu Jerzego Zdziechowskiego. Następnie przyszła kolej na Tadeusza Dołęgę–Mostowicza...
Być może decyzja o pobiciu Dołęgi–Mostowicza zapadła po ukazaniu się jego felietonu Rozluźnione fundamenty armii („Rzeczpospolita”, nr 271 z 1926 r.), w którym – będąc pod wrażeniem informacji o skatowaniu posła Zdziechowskiego – napisał te oto gorzkie słowa o postępującej degrengoladzie kadry oficerskiej: „W skarbcu ducha narodowego miłość dla wojska była niezaprzeczenie najcenniejszym klejnotem. I cóż się z nim stało? Coście z nim zrobili? Kto zrabował najdroższy skarb? Kto zdarł z naramienników hasło »honor i ojczyzna«? Kto między narodem i armią przepaść kopie? Nie naród tu winien, nie społeczeństwo. Z tej strony nic się nie zmieniło. Więc...? Niech mówią fakty. Ile to mieliśmy napadów uzbrojonych oficerów na publicystów i polityków? Ile razy oficer na trzeźwo czy po pijanemu użył szabli czy rewolweru wobec bezbronnego obywatela? Ile aktów terroru hańbiących mundur oficerski, ile karczemnych burd po knajpach i kabaretach zanotowały kroniki? Jest ich tak wiele, że rejestr ten pali się rumieńcem wstydu, jak po policzku wymierzonym naszej niepokalanej tradycji rycerskiej. W zdrowe szeregi oficerskie wtargnął powiew nadwołżańskiego chuligaństwa, między kapłanów honoru i rycerskości po cichu wszedł, wśliznął się cham. Wulgarny cham z cepem w pięści, co się w bandy zbiera, ludzi po nocach napada i bije bezbronnych do krwi, do utraty przytomności, a zemdlonych butem kopie” (cyt. za: T. Dołęga–Mostowicz, Z/y system. Teksty niewydane). Cóż, te niewątpliwe słowa prawdy wywołały furię sanacji przeczulonej na punkcie honoru polskiej armii (czytaj: własnego honoru). Według sanatorów: kto obrażał honor polskiej armii, ten brukał honor jej „Jedynego Twórcy i Wodza” – Józefa Piłsudskiego; kto obrażał honor Piłsudskiego, ten godził w naród polski, a kto godził w naród polski, ten opluwał państwo polskie i nie zasługuje na miano prawdziwego Polaka, prawdziwego polskiego patrioty. I dzięki takiej pokrętnej logice a la sanacja obóz rządzący zdefiniował kolejnego wroga, któremu należało porachować kości.
Ówczesny minister sprawiedliwości Aleksander Meysztowicz (jeden z dwóch przedstawicieli konserwatystów, tzw. „żubrów wileńskich”, w rządach Józefa Piłsudskiego i Kazimierza Bartla; po zamachu majowym grupy konserwatywne przez pewien czas wspierały sanację) sprawę pobicia Dołęgi–Mostowicza powierzył prokuratorowi Mieczysławowi Siewierskiemu. Według prokuratora śledztwo miało dużą szansę zakończyć się rychłym sukcesem, ponieważ świadek napaści na ulicy Grójeckiej, właściciel budki z papierosami, znający Mostowicza, widział, jak napastnicy brutalnie wciągają go do buicka i zapisał numery auta porywaczy. Był to niezły punkt zaczepienia dla rozpoczynającego się śledztwa. Bez trudu ustalono, do kogo należał samochód z takimi to a takimi numerami. I tu nastąpiła konsternacja: auto – ale nie był to otwarty buick! – należało do... wojewody poleskiego Jana Krahelskiego! Jako że dygnitarza nie było w stolicy, Siewierski udał się w podróż służbową do Brześcia. Zaskoczony wizytą prokuratora, wojewoda przyznał, iż faktycznie w dniu napadu na Mostowicza przebywał w Warszawie, ale samochód tuż po przyjeździe do stolicy zostawił w garażach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i nie korzystał z niego aż do momentu odjazdu. Jeśli więc nie wojewoda, to może jego kierowca maczał palce w przestępstwie? Przesłuchiwany szofer zaklinał się na wszelkie świętości, że nie brał wozu bez wiedzy i zgody szefa. Za to przypomniał sobie jeden ciekawy szczegół: mianowicie kiedy mył auto przed powrotem, zauważył rysę w okolicy tablicy rejestracyjnej, sama tablica była zaś przykręcona w nieco innym miejscu. Wniosek mógł być tylko jeden: ktoś bez wiedzy i zgody właściciela pojazdu posługiwał się tablicą rejestracyjną. Prokurator wiedział już, że – aby rozwikłać tę kryminalną zagadkę – należy ponownie wybrać się do garażu MSW. Wśród wielu stojących tam samochodów tylko jeden interesował Siewierskiego – otwarty buick. Należał on do samego komendanta głównego Policji Państwowej Jagrym–Maleszewskiego! Siewierskiego czekała ciężka rozmowa z komendantem, więc starannie się do niej przygotował. Przede wszystkim ustalił, iż w książeczce wozu znajdowała się adnotacja o wyjeździe auta w tym samym czasie, kiedy dokonano porwania dziennikarza. Po drugie, policjanci stojący na rogatkach miasta widzieli w dniu napadu przejeżdżający samochód swojego komendanta, a posterunek policji w Piasecznie nawet odnotował przejazd buicka (bandyci wyjechali z miasta przez Grójecką, lecz wrócili przez Piaseczno, żeby zmylić tropy ewentualnego śledztwa). Po trzecie, odnaleziono ślady opon buicka na bocznej piaszczystej drodze nieopodal Lasu Sękocińskiego. I wreszcie po czwarte, w książeczce wozu odnotowano, kto go użytkował 8 września 1927 r. – był to porucznik Bolesław Kusiński.
Dysponując tyloma dowodami i mając całkowite poparcie ministra Meysztowicza, Siewierski w towarzystwie prokuratora okręgowego udał się do gabinetu komendanta głównego. Ledwo tylko Siewierski powiedział o podejrzeniach, że buicka wykorzystano do porwania Mostowicza, a czerwony na twarzy Jagrym–Maleszewski zaczął walić pięścią w biurko i krzyczeć: „Co to jest!? Co panowie sobie myślą! Czy panowie nie wiedzą, z kim mają do czynienia!?”. Oczywiście panowie prokuratorzy wiedzieli, z kim mają do czynienia: pułkownik Janusz Jagrym–Maleszewski był legionistą i fanatycznym piłsudczykiem. Podczas zamachu majowego wraz ze Sławojem–Składkowskim bohatersko bronił gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przed wrażymi wojskami wiernymi rządowi i konstytucyjnym władzom. Pełnił także funkcję oficera do specjalnych zleceń przy osobie Piłsudskiego. W nagrodę za wierną służbę w 1926 roku objął funkcję komendanta głównego Policji Państwowej. Jego stosunek do antysanacyjnych publicystów celnie scharakteryzowała jego wypowiedz z 1929 r. przytoczona wyżej. Aby uzupełnić króciutką charakterystykę Maleszewskiego, dodajmy, że wyraził on zgodę, aby w gmachu Komendy Głównej Policji Państwowej przy ul. Nowy Świat 67 (czyli tam, gdzie sam rezydował) mieściła się siedziba redakcji „Nowej Kadrowej”... Wracając do rozmowy Siewierskiego z Maleszewskim: w końcu Jagrym–Maleszewski ustąpił przed argumentami prokuratora i wyraził – choć niechętnie – zgodę na przesłuchanie Kusińskiego. Porucznik Kusiński, były legionista i piłsudczyk, aczkolwiek oddelegowany z wojska do policji, na przesłuchanie pojawił się ubrany w mundur wojskowy. Owszem, przyznał się do wzięcia wozu (wyprzeć się tego, naturalnie, nie mógł), ale już nie do zamiany numerów rejestracyjnych, porwania i pobicia Mostowicza. „Zresztą w ogóle odmówił zeznań – jak wspominał prokurator Siewierski – oświadczając, że jest to sprawa honorowa, której nie będzie ujawniał, gdyż zdyskwalifikowałoby go to jako człowieka honoru”. W związku z tym, iż Kusiński był jeszcze formalnie w wojsku, polecono Siewierskiemu przekazać sprawę prokuraturze wojskowej. Ta nie zadała sobie trudu przesłuchania świadków, samego Mostowicza, nie było też konfrontacji dziennikarza z porucznikiem. Sąd wojskowy uwierzył Kusińskiemu, że ten jechał pod Piaseczno w sprawach honorowych i... oczyścił go z wszelkich zarzutów. Sprawa została zamknięta.
Dołęga–Mostowicz, leżąc na łożu boleści, podyktował kolejny i chyba już ostatni tak odważny felieton pt. Zdziczenie, który ukazał się na łamach „Rzeczypospolitej” 14 września 1927 r., będący niejako kontynuacją wątków poruszonych w Rozluźnionych fundamentach armii. „Trzeba, koniecznie trzeba – apelował publicysta – całym wysiłkiem walczyć niestrudzenie z tą dziką psychozą zakonspirowanej czerezwyczajki [potoczna nazwa policji politycznej w Rosji sowieckiej – S.S.], jaka raz po raz daje znać o sobie w barbarzyńskich samosądach, chamskich napadach, w argumentach kija, pięści czy kuli. Argumenty te na szczęście nikogo nie przerażą, a działanie ich jest wręcz odwrotne”. W dalszej części artykułu autor próbował wyjaśnić przyczyny owego tytułowego „zdziczenia”: „Traktować je [argumenty – S.S] należy jak wierzgnięcie konia czy ugryzienie psa i nie o te zewnętrzne objawy choroby chodzi, lecz o jej istotę. Właśnie o tę psychozę samowoli, psychozę zbydlęcenia moralnego, psychozę konspiracji podnoszonej w niezdrowej atmosferze pustych, bezideowych głów do godności idei. W tym jest groza sytuacji. Panowie przywódcy obozu, na dnie którego tworzą się warstwy bandytów politycznych, sami zapewne nie zdawali sobie sprawy, że ich mafijny system organizacji musi zrodzić hańbiącą ich samych samowolę rozwydrzonych bezkarnością elementów nieodpowiedzialnych. (...) Jedni widzą największe dobro w tym, że marszałek Piłsudski rządzi, wolno jest wszakże innym być przeciwnego zdania lub widzieć w tych rządach różne błędy i błędy te wskazywać, a do takich właśnie błędów należy stan rzeczy, w którym opryszki polityczne, pojęcia zresztą niemające o politycznych stosunkach, rzucają się z kijami na człowieka w obronie... marszałka Piłsudskiego” (cyt. za: T. Dołęga–Mostowicz, Zły system. Teksty niewydane).
Z całą pewnością wydarzenia z dnia 8 września 1927 r. stały się momentem przełomowym w życiu Mostowicza. Po bestialskim pobiciu coraz rzadziej pisywał do czasopism, a jego felietony nie były już tak błyskotliwe i zaangażowane politycznie jak kiedyś. Pod koniec 1928 r. zdecydował się na zerwania z dziennikarstwem interwencyjnym na rzecz kariery powieściopisarza. W numerze 21 „Wiadomości Literackich” z 1931 r. w artykule Nie mieszać się do ojczyzny stwierdził dobitnie: „Otóż oświadczam, że nigdy nie tylko endekiem, lecz żadnym partyjnikiem partyjnym czy partyjnikiem bezpartyjnym nie byłem, nie jestem i nie będę. Czy naprawdę w Polsce nie wolno dziś być człowiekiem na własną odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnymi oczami patrzeć na współczesne życie i mieć o nim własne zdanie? Publicystykę zarzuciłem od dwóch lat – dodawał Mostowicz – a nawet dziennikarstwo, aby tylko jak najdalej odsunąć się od polityki”. Kariera twórcy poczytnych powieści przyniosła mu sławę, uznanie i duże pieniądze. Jego 17 powieści rozeszło się w takich nakładach, o jakich mogli tylko pomarzyć inni ówcześni literaci. Do końca nie jestem przekonany co do szczerości deklaracji Mostowicza z „Wiadomości Literackich”. Niechęć do sanacji po pobiciu, upokorzeniu i utracie zdrowia (pisarz do końca życia odczuwał skutki pobicia – miał słabe serce zagrożone zawałem) zapewne się wzmogła; Mostowicz nie porzucił zasadniczego celu, jakim było obnażanie głupoty i karierowiczostwa sanatorów, ale zmienił metody walki: już nie zjadliwe felietony, lecz poczytne powieści. Kogo nie przekonuje moja teza, niech sięgnie do takich dzieł pisarza jak Ostatnia brygada, Doktor Murek zredukowany czyKariera Nikodema Dyzmy. Możemy wręcz powiedzieć o Dołędze–Mostowiczu, nawiązując do słynnego Mickiewiczowskiego Gustavus obiit, natus est Conradus, że 8 września 1927 r. zmarł publicysta, a narodził się literat.
„Człowiek honoru” – zaznaczmy jednakowoż, iż chodzi o honor mierzony sanacyjną miarką – Bolesław Kusiński nie poniósł żadnych konsekwencji swojego przestępstwa. Za to, że „honorowo” skrzyknął szajkę zbirów, porwał niewinnego człowieka z ulicy, skatował i wrzucił do glinianki na pewną śmierć, okłamał wymiar sprawiedliwości – za to wszystko czekała Kusińskiego nagroda: przyjęto go do policji, a po upływie roku paradował w mundurze nadkomisarza (odpowiednik kapitana w wojsku, tak więc przełożeni nagrodzili go awansem).
Ponury epilog do całej sprawy dopisało życie w czasie wydarzeń tragicznego września 1939 roku. Nie bacząc na zły stan zdrowia, kapral Tadeusz Dołega–Mostowicz nie uchylił się od obowiązku wobec kraju, bronił ojczyzny i poległ śmiercią żołnierską 20 września zabity przez sowieckiego najeźdźcę w Kutach, tam, gdzie trzy dni wcześniej odbywała się ewakuacja sanacyjnego rządu do Rumunii. I żeby rozwiać wszelkie wątpliwości: decyzję o opuszczeniu Polski przez rząd i o udaniu się na uchodźstwo uważam ze wszech miar za słuszną – zapewniło to ciągłość państwa polskiego. Natomiast dwaj dygnitarze, którzy szczególnie często mieli na ustach słowo „honor”, nie powinni wyjeżdżać. Mam na myśli wodza naczelnego – marszałka Edwarda Rydza–Śmigłego i ministra spraw zagranicznych – pułkownika Józefa Becka. Miejsce pierwszego z nich było w Polsce walczącej bohatersko przeciwko Niemcom i ZSSR; wódz naczelny nie opuszcza swoich żołnierzy broniących ojczyzny. Polityka drugiego z wymienionych, sternika polskiej dyplomacji, poniosła totalną porażkę, co było jednym z głównych powodów krachu II RP. Józef Beck zapewniał całą Polskę i cały świat w swoim przemówieniu 5 maja 1939 r. przed Wysoką Izbą, że: „jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor!”. Ale może zbyt wiele wymagamy od pana pułkownika – przecież Beck nic nie powiedział, że honor w jego życiu jest rzeczą bezcenną; wymienił ludzi, narody i państwa...
Ś
wiąt Bożego Narodzenia 1927 roku Adolf Nowaczyński nie wspominał jako czasu radości. Do końca życia kojarzyły mu się one z bólem, upokorzeniem i cierpieniem. Musiał je spędzić w jednym z warszawskich szpitali. Do lecznicy trafił w wyniku bestialskiego pobicia, którego ofiarą padł w przeddzień Wigilii. O całym zajściu opowiedział posłowi i dziennikarzowi endeckiemu Stanisławowi Strońskiemu, a ten zamieścił taką oto relację w dzienniku „ABC”:
„Wyszedłem z domu przy ulicy Złotej około piątej po południu. Po kilkunastu krokach przystąpił do mnie jakiś człowiek, który oświadczył, że ma dla mnie wezwanie do prokuratora. Człowiek ten pokazał mi jakiś papier zawierający istotnie jakby wezwanie, z pieczątką. Następnie zapytałem, czy jest policja. Wtedy podjechał jakiś samochód, w którym znajdowało się dwóch cywilnych i jeden policjant w mundurze. Wsadzono mnie do samochodu. Po pewnym czasie jazdy poczułem, że mnie trzymają. Spostrzegłem, że coś nie jest w porządku. Powiedziałem:
– Znowu chcecie zrobić coś strasznego.
Ktoś na to odpowiedział:
– Mamy rozkaz.
Samochód wjechał na przedmieścia. Stawało się coraz ciemniej. Samochód zatrzymał się. Wyciągnęli mnie z samochodu przy plancie kolejowym. W czasie tego słyszałem, jak jeden z napastników mówił do innego:
– Franek, zgaś światło.
Samochód wówczas odjechał. Zdaje się, że to była taksówka. Zdjęli mi szkła i zaczęli bić jakimiś pałkami. W biciu brał udział również człowiek w mundurze policjanta. Upadłem na ziemię. Zaczęli mnie kopać. Usłyszałem jeszcze, jak jeden z napastników powiedział:
– A teraz koniec.
W tej chwili jakiś głos kobiecy z plantu zaczął krzyczeć. Napastnicy zniknęli. Wkrótce zjawiła się obok mnie owa kobieta. Nadszedł jakiś mężczyzna, który mnie podniósł i pomógł dowlec się do sklepiku”.
Zwróćmy uwagę, że porywaczami byli policjanci (lub osoby podające się za stróżów prawa) wykonujący – jak sami mówili – „rozkaz”. Na jakąś ponurą farsę zakrawa fakt zdjęcia przez opryszków okularów ofierze, tak jakby chcieli uchronić Nowaczyńskiego przed poważniejszymi obrażeniami. Gdy zaczęli go okładać pałami i „wzięli pod obcasy”, nagle zapomnieli o zasadach savoir–vivre – najsłynniejszy przedwojenny felietonista został tak dotkliwie skatowany, iż utracił wzrok w lewym oku. Nadmieńmy, że nie był to pierwszy napad na Nowaczyńskiego. 31 października 1922 roku – w czasie gorącej batalii przedwyborczej do parlamentu – wieczorem, w najciemniejszym punkcie ulicy Złotej, został otoczony przez bandę opryszków–ideowców, którzy uderzyli go jakimś ostrym narzędziem w twarz. Na szczęście odwaga pani Nowaczyńskiej towarzyszącej mężowi zapobiegła większemu nieszczęściu – jej wołanie o pomoc spłoszyło napastników. Lekarz udzielający poszkodowanemu pomocy stwierdził rany powierzchowne i niebezpieczne uszkodzenie prawego oka.
Okoliczności zdarzenia z 1927 roku nakazywały wykluczyć motyw rabunkowy, a skoro tak – jako najbardziej prawdopodobny – pozostawał motyw zemsty politycznej. Nowaczyński, związany z obozem endeckim, od wielu lat w swoich felietonach krytykował działalność Józefa Piłsudskiego i jego socjalistycznego zaplecza politycznego. Krytyka ta nasiliła się szczególnie po dokonaniu zamachu majowego. Felietony, satyry, pamflety i paszkwile Nowaczyńskiego skrzyły się ironią i dowcipem. Potrafił jednym celnym słowem – często stworzonym przez siebie – ośmieszyć coś lub kogoś. Jego ekwilibrystyce słownej (stworzeniu swoistego wolapiku) potrafił dorównać chyba tylko Julian Tuwim. Ośmieszeni sanatorzy, którzy w szczególności nie mogli darować Nowaczyńskiemu tytułowania ubóstwianego Piłsudskiego nie „Komendantem”, ale „Komediantem”, postanowili się zemścić na publicyście.
W związku z tym, że modus operandi był podobny zarówno w przypadku sprawy Dołęgi–Mostowicza, jak i Nowaczyńskiego (porwanie ofiary po zmierzchu, wywiezienie w ustronne miejsce autem, a następnie pobicie), minister sprawiedliwości Aleksander Meysztowicz powierzył oba śledztwa prokuratorowi Mieczysławowi Siewierskiemu. Siewierski przede wszystkim udał się na ulicę Złotą, czyli na miejsce porwania. Od właściciela kiosku z papierosami mieszczącego się naprzeciwko domu, w którym mieszkał Nowaczyński, prokurator dowiedział się intrygujących faktów: mianowicie przez kilka dni poprzedzających porwanie koło kamienicy Nowaczyńskiego kręcił się pewien człowiek. Zdaniem kioskarza zachowywał się jak typowy wywiadowca policyjny, ale to, co przykuło uwagę bystrego sprzedawcy, to sposób poruszania się tego osobnika – otóż szurał on nogami jak... piekarz (pracownicy piekarń nosili w pracy specjalne drewniaki). Drugim istotnym dla śledztwa świadkiem był szesnastoletni chłopak. Ów młodzian zeznał, że widział w momencie porwania kręcącego się nieopodal znanego mu przodownika policji Kowalskiego. Tego ważnego świadka podesłał Siewierskiemu redaktor naczelny „Placówki” – organu prasowego Narodowej Partii Robotniczej – Franciszek Kwieciński. Redaktor „Placówki” prowadził swoje dziennikarskie śledztwo i w jego wyniku podał do publicznej wiadomości nazwiska sprawców przestępstwa. Wszyscy oni – Kowalski, Sieczko i Wasilewski – byli pracownikami Policji Państwowej. Co ciekawe, redakcja pisma nie została za to pociągnięta do odpowiedzialności. Ale czym innym było dochodzenie dziennikarskie, a czym innym śledztwo prokuratorskie. Siewierski ustalił, że przodownik Kowalski był faktycznie zatrudniony w tzw. brygadzie politycznej Policji Państwowej i że jego najbliższym przyjacielem jest Franciszek Sieczko – z zawodu piekarz! – pracujący na stanowisku wywiadowcy w tejże brygadzie.
Zadowolony z rezultatów śledztwa Siewierski planował je zakończyć wtedy, gdy Nowaczyński wyzdrowieje i opuści klinikę. Kiedy to nastąpiło, Nowaczyński otrzymał wezwanie do siedziby prokuratury. Tam, w jednym z pomieszczeń, miała się odbyć konfrontacja – wśród kilku policjantów znajdowali się podejrzani: Sieczko i Kowalski (przeciwko Wasilewskiemu, jednemu z pracowników Urzędu Śledczego, Siewierski nie zdołał zebrać żadnych dowodów). W momencie wejścia do gabinetu Siewierskiego i Nowaczyńskiego Sieczko nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania – po prostu zachowywał olimpijski spokój. Co innego Kowalski – ten cały drżał, mienił się na twarzy niczym kameleon, słowem: było widać, że ledwo nad sobą panuje. Siewierski zadał pokrzywdzonemu pytanie, czy rozpoznaje on wśród obecnych sprawców napadu z 23 grudnia 1927 roku. Nowaczyński, ani razu nie zerknąwszy na osoby znajdujące się w gabinecie, ostentacyjnie patrząc w inną stronę, odpowiedział: „Nikogo nie rozpoznaję!”. I tak śledztwo zostało umorzone, mimo że Siewierski był przekonany o winie Sieczki i Kowalskiego. Ba, wiele wskazywało na to (np. modus operandi), że to właśnie tych dwóch pracowników policji towarzyszyło porucznikowi Kusińskiemu w akcji porwania i pobicia Tadeusza Dołęgi–Mostowicza... 39 lat po tych wydarzeniach Siewierski, pytany przez historyka i dziennikarza Jerzego Rawicza, dlaczego Nowaczyński postąpił tak, a nie inaczej, odparł, że postępowaniem słynnego felietonisty kierowały dwa powody. Jeden był natury osobistej – Nowaczyński bał się zemsty. Drugi powód był natury politycznej: „Widzi pan – odpowiadał Rawiczowi Siewierski – jeśliby nawet wykryto bezpośrednich sprawców i wytoczono im proces, sprawa musiałaby się na tym zakończyć. Natomiast niewykrycie tych sprawców dawało trwalszy kapitał polityczny, umożliwiało szermowaniem nadal argumentem niewykrytych sprawców: tak też się stało”.
W tym miejscu warto przyjrzeć się życiorysowi Franciszka Sieczki, bo to pomoże nam odpowiedzieć na pytanie, jakich ludzi angażowała do swoich bojówek sanacja. Franciszek Sieczko, niedoszły mistrz piekarski, jako piętnastoletni chłopak wyjechał do USA. Chciał dorobić się szybko dużych pieniędzy, ale nie ciężką pracą, tylko rozbojem. W Filadelfii napadł na kasjera jednej z fabryk, zamordował go z zimną krwią i zrabował osiem tysięcy dolarów. Ścigany listami gończymi uciekł do Kanady. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej powrócił do Warszawy, wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej oraz do milicji partyjnej i zaczął sobie poczynać jak prawdziwy gangster. Listę jego „wyczynów” otwiera napaść na Franciszka Ciesielskiego, sekretarza Związku Zawodowego Robotników Piekarskich, i zrabowanie kasy związkowej. Kiedy Ciesielski, który rozpoznał sprawców, zażądał zwrotu pieniędzy, grożąc ujawnieniem całej afery, został przez Sieczkę zamordowany. Następnie Sieczko związał się z działaczem związkowym, pepeesowcem, niejakim Matysem Lubelskim, właścicielem kilku domów publicznych, handlarzem żywym towarem (porwane dziewczyny wysyłano do lupanarów w Buenos Aires). Gdy Lubelski został zabity w wyniku porachunków partyjnych, Sieczko poprzysiągł zemstę zabójcom. Uniknął jej Makowiecki, który siedział za mord na Lubelskim w więzieniu (dodajmy pewien szczegół: Makowiecki po zamachu majowym przez pewien czas służył w trzecim kordonie zewnętrznej ochrony Józefa Piłsudskiego...), natomiast drugi z zabójców – Lucjan Groszyński (też pepeesowiec i bojówkarz partyjny) – miał mniej szczęścia: Sieczko zastrzelił go z zimną krwią, dokładnie w drugą rocznicę zabójstwa Lubelskiego. Najbardziej w tym wszystkim przerażające jest to, że Sieczko w chwili popełniania tych zbrodni był – jako wywiadowca – pracownikiem brygady politycznej Policji Państwowej! W uznaniu zasług w 1928 roku zatrudniono go w ochronie Belwederu – siedzibie Piłsudskiego. Podczas uroczystości i rewii z okazji dziesięciolecia niepodległości Sieczko występował w roli bodyguarda marszałka Piłsudskiego.
5 grudnia 1928 r. w tajemniczych okolicznościach zabito w parku belwederskim jednego z ochroniarzy, wachmistrza żandarmerii Koryzmę. Sprawy nie wyjaśniono do końca, ale jedną z osób podejrzanych o popełnienie tej zbrodni był Sieczko. Ułożenie zwłok sugerowało, że morderca strzelał dwukrotnie do żandarma (trafił go w czoło i w oko), stojąc przed nim; tuż przed swoją śmiercią Koryzma stał w tzw. pozycji swobodnej, a więc musiał rozpoznać tego, kto do niego podszedł, ponieważ w innym przypadku, zgodnie z regulaminem, do momentu identyfikacji przechodnia należało przyjąć postawę „gotuj broń”, czyli stanąć z w lekkim rozkroku z karabinem gotowym do oddania strzału. Prowadzących dochodzenie szczególnie nurtował jeden problem: w jaki sposób zabójca uciekł z parku? Przecież musiał przebiec kilkadziesiąt metrów przez teren patrolowany przez ochroniarzy zaalarmowanych wystrzałami! A mimo to uciekł, jakby się rozpłynął we mgle. Rozpoczęto zatem dokładną indagację wszystkich strażników. Jednego z ochroniarzy, właśnie Sieczki, nie można było przesłuchać, gdyż po tragicznym incydencie... zniknął! Według Policji Państwowej, tuż po zabójstwie Koryzmy, Sieczko otrzymał urlop okolicznościowy. Kochanka Sieczki zeznała, że widziała go ostatni raz 5 grudnia, ale nic wtedy nie mówił ani o urlopie, ani o wyjeżdzie. Sieczko po upływie trzech dni pojawił się w Warszawie, przedstawił śledczym żelazne alibi, więc skreślono go z listy podejrzanych. 10 grudnia otrzymał dymisję i zaraz potem otworzył knajpę (za Żelazną Bramą). Błyskawiczne otrzymanie koncesji na prowadzenie lokalu z wyszynkiem w śródmieściu stolicy świadczyło o tym, że Sieczko skorzystał z protekcji wysoko postawionej osoby. Tą osobą był nie kto inny, tylko sam komisarz Wacław Suchenek–Suchecki, naczelnik Urzędu Śledczego Policji Państwowej w m. st. Warszawa. W jednym z numerów lutowych z 1930 r. tygodnik „Pobudka” opisał życiorys Sieczki i jego działalność w latach dwudziestych – i zamieścił to oto zdanie: „Sieczko otwarcie paraduje po ulicach Warszawy w aucie pana komisarza Suchenka”. Dla Wacława Jędrzejewicza, biografa Józefa Piłsudskiego, nie ulegało wątpliwości, że to właśnie Suchenek stał za zabójstwem Koryzmy, a Sieczkę wyznaczył na tzw. cyngla. „No a jaki był motyw?” – zapytają Czytelnicy. Otóż do ochrony Belwederu wyznaczono Urząd Śledczy Policji Państwowej w m. st. Warszawa (na czele z Suchenkiem– Sucheckim) oraz Pierwszy Dywizjon Żandarmerii, którym dowodził ppłk Mieczysław Piątkowski; według Jędrzejewicza – i rzeczywiście ten powód należy uznać za najbardziej prawdopodobny – „wszystko wskazuje na to, że tam właśnie [w Urzędzie Śledczym Policji Państwowej – S.S.] zrodził się pomysł, by wykazać, że ochrona żandarmerii nie jest dostateczna, skompromitować ppłk. Piątkowskiego i odsunąć go od ochrony Marszałka”. A co z Sieczką? Ano rozpił się i zaczął dużo gadać – być może ta gadatliwość stała się przyczyną tragedii. 7 lutego 1930 r. został zastrzelony w wyniku porachunków partyjnych (zajmował się ściąganiem haraczy od właścicieli knajpek, czyli – jak się mówiło w slangu pepeesowskim – „zbierał dobrowolne składki na sztandar”) w kawiarni Studzińskiego (pseudo „Wicek Wariat”), ul. Targowa 27. Wersja nieoficjalna głosiła – a ćwierkały o niej wszystkie wróble warszawskie – że Sieczko za dużo wiedział i musiał „pójść do odstrzału”. Zginął śmiercią tragiczną, za to pogrzeb miał wspaniały: sztandary partyjne, przemówienia, salwa z rewolwerów i tłum żałobników – partyjniaków, bojówkarzy–milicjantów, alfonsów, prostytutek...
Z ustaleń Jerzego Rawicza wynika, że oprócz Sieczki jeszcze co najmniej dziewięciu milicjantów z PPS zatrudniono do ochrony Józefa Piłsudskiego: Karola Andersa, Czesława Dorociaka, Andrzeja Kowalskiego, Stanisława Makowieckiego, Bolesława Matrosa, Jana Łaniewskiego, Mariana Ofenberga, Stefana Sobieraja i Lizuraja. Piłsudski ufał tylko ludziom z przeszłością legionową, peowiacką, a najlepiej pepeesowską. Z PPS sanacja zaczęła mieć problemy w maju 1927 roku, kiedy to partia przeszła do opozycji wobec władzy. W październiku 1928 grupa prosanacyjnych rozłamowców z Rajmundem Jaworowskim na czele opuściła PPS i utworzyła nowe ugrupowanie pod nazwą PPS – dawna Frakcja Rewolucyjna, w którym dużą rolę odgrywali Łukasz Siemiątkowski (gangster kontrolujący największe targowisko Warszawy – Kercelak – wymuszający od handlarzy „opłatę za ochronę”) oraz dr chemii Józef Łokietek. Ten drugi pełnił funkcję komendanta głównego milicji PPS, a potem PPSdFR. Podobnie jak Siemiątkowski, Łokietek związał się ze światem przestępczym: wymuszał haracze. Część pieniędzy z haraczu oddawał do kasy partyjnej, a część przeznaczał na huczne pijatyki, szczególnie w knajpie u Grubego Joska przy ul. Gnojnej, a także na orgie w domu publicznym przy ul. Pięknej prowadzonym przez Ryfkę de Kij. Jak podaje świadek epoki Jan Balcerzak, uwielbienie Łokietka dla sanacji i piłsudczyzny przejawiało się m.in. w taki oto sposób: „Były wypadki i takie, że Łokietek wchodził do lokalu gastronomicznego ze swą świtą: na jego widok orkiestra restauracyjna na powitanie grała Pierwszą Brygadę, na co wszyscy goście podnosili się z siedzeń i w pozycji stojącej doczekać musieli końca grania orkiestry, co dla nieobeznanych gości było nowością i niektórzy nie dostosowali się do tego nastroju. Wówczas, spostrzegłszy to, Łokietek podchodził do każdego z tych, wymierzał każdemu silny policzek, a gdy to nie poskutkowało, świta jego powtarzała razy zapoczątkowane przez Łokietka do tego momentu, aż delikwenta odwieziono karetką pogotowia z wybitymi zębami, ociekającego krwią”. Sceny jak z filmów Wichry wojny czyKabaret, prawda? Nawiasem mówiąc, od gości restauracji nie tylko wymagano postawy na baczność przy graniu Pierwszej Brygady, lecz także „zachęcano” ich do „spontanicznych” oklasków i wstawania z krzeseł, kiedy lokal raczył odwiedzić jakiś sanacyjny kacyk. Ten, kto bojkotował te zasady, wykazywał się niepospolitą odwagą. Taką osobą był niewątpliwie zakopiański lekarz i społecznik dr Tadeusz Gabryszewski, o którym Kornel Makuszyński napisał w felietonie Łosoś srebrzysty te oto słowa: „Istniał w Zakopanem (...) Klub Towarzyski, w którym bardzo często zjawiał się ten i ów minister z liczną świtą, grzejącą się w ogonie komety. Pan dr Gabryszewski był wtedy w siódmym niebie. Od brydżowego stolika czynił głośno takie uwagi o sanacji, o rządzie i o Berezie, że dygnitarz najpierw zdumiony, potem rozsierdzony, pytał o nazwisko tego niepozornego człowieczka, który ani drgnął, przebity sztyletem ministerialnego spojrzenia... I co mu kto mógł zrobić? (...) [Gabryszewski – S.S] był nieustraszony”. Wracając do meritum: reżim sanacyjny, mając w pamięci dawne bohaterskie czyny Łokietka (walka z caratem przed pierwszą wojną, służba w szeregach Pierwszej Brygady) oraz przysługi oddawane nowym władzom (desygnowanie ludzi z milicji PPS do ochrony Piłsudskiego i do bojówek zaangażowanych do zwalczania przeciwników sanacji), przymykał oczy na jego wybryki. Tak było w przypadku skatowania przez Łokietka w biały dzień w Alejach Jerozolimskich dziennikarza żydowskiej gazety „Hajnt” – za to, że ten napisał reportaż z rozprawy pani Ryfki de Kij, w którym umieścił nazwisko Łokietka wśród stałych klientów przybytku Wenery. Policjant będący świadkiem pobicia żurnalisty doprowadził Łokietka do IX Komisariatu jako sprawcę napaści, lecz już po chwili „pana doktora” przeproszono i wypuszczono z honorami, a gorliwego policjanta ukarano sześciodniowym aresztem za niesłuszne zatrzymanie.
Rozpisaliśmy się o wyczynach Sieczków i Łokietków, a z pola widzenia zupełnie stracilibyśmy Adolfa Nowaczyńskiego. Nawet jeśli przyjąć, że Nowaczyński z obawy zemsty „nie rozpoznał” podczas konfrontacji swoich oprawców, to nie znaczy, że ze strachu schował się mysiej dziury. Wręcz przeciwnie – dalej w swoich felietonach obnażał cynizm, głupotę i pogoń za posadami różnych „naprawiaczy” i „jedynych prawdziwych patriotów”. Musiało to boleć sanatorów, skoro jeden z nich, minister robót publicznych w czwartym rządzie Kazimierza Bartla, Jędrzej Moraczewski, 8 XII 1928 r. napisał ten oto list do Nowaczyńskiego: „Panie A. Nowaczyński, artysta wysługujący się endecji, adorujący wszelką małość i podłość, jest już tylko utalentowaną kanalią wynajmowaną i opłacaną tak, jak w średniowieczu włoskim conquistadorzy wynajmowali zbirów i cyrulików, handlujących truciznami, rzucając im za to z balkonu zielone kieski ze złotem prosto w pyski”. Jeśli Moraczewski porównał Nowaczyńskiego do „wynajmowanego zbira” – człowieka, który rok temu został ciężko pobity przez sanacyjnych zbirów – to tym samym przekroczył Himalaje bezczelności. Zresztą sanacja nie przestała nękać Nowaczyńskiego w wypróbowany już sposób: w 1929 r. nieznani sprawcy poturbowali go, na szczęście niegroźnie, na jednej z warszawskich ulic. Mniej szczęścia miał felietonista 26 maja 1931 r. – wówczas trzech młodzianów z sanacyjnej organizacji Legion Młodych (właściwa nazwa: Akademicki Związek Pracy dla Państwa) pobiło go w kuluarach Teatru Polskiego. Skutki pobicia były dla pisarza bardzo poważne: musiał się on poddać operacji usunięcia lewego oka. Prasa sanacyjna co prawda potępiła napaść na Nowaczyńskiego, lecz od razu starała się rozgrzeszyć chuliganów przez nazwanie ich „elementem ideowym”. Jaki był to w rzeczywistości „element ideowy” niech świadczy fakt, że jeden z napastników, Tadeusz Kujawski, w roku 1932 sądzony był za morderstwo! Inspirator napadu, student Tadeusz Ryskalczyk, rycersko wziął całą winę na siebie i on też tylko zasiadł na ławie oskarżonych, a jego kompani zeznawali jako świadkowie. Ryskalczyk stwierdził i przed sądem, i w oświadczeniach dla prasy, że do napaści sprowokował go artykuł Adolfa Nowaczyńskiego zamieszczony w numerze 25. „Myśli Narodowej”, w którym autor miał „w sposób bezprzykładny i prowokacyjny znieważyć hymn Pierwszej Brygady”. I za to właśnie Ryskalczyk postanowił ukarać publicystę. „P. Nowaczyński jest (...) dla wszystkich ludzi honorowych już od dawna wykluczonym z ich społeczności, dlatego też, bijąc go, włożyłem celowo rękawiczki” – tak Ryskalczyk na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” (nr 151 z 3 czerwca 1931 r.) tłumaczył motywy swojego czynu. Sąd skazał go na rok więzienia, ale dzięki trzystuzłotowej kaucji przebywał na wolności do 1934 roku. Siedząc za kratkami, Ryskalczyk odwołał się od wyroku.
Sąd Apelacyjny w Warszawie uniewinnił go, biorąc m.in. pod uwagę list Nowaczyńskiego skierowany na ręce sędziów. W liście tym pobity i okaleczony publicysta oświadczył, że nie żywi już urazy do „sanacyjnego ideowca”...
B
ył 29 sierpnia 1930 r. Jan Dąbski, jak co wieczór, zgodnie z zaleceniami lekarzy tuż po przebytej niedawno operacji żołądka (zdiagnozowano nowotwór), przechadzał się nad Wisłą. Po godzinnym spacerze postanowił wrócić do domu na kolację. Mieszkał u zbiegu ulic Dziennikarskiej i Sułkowskiego na Żoliborzu, na tzw. osiedlu dziennikarskim. Dokładnie o godz. 19:20, gdy był już blisko swojego domku, drogę zastąpiło mu czterech żołnierzy: major, kapitan, porucznik i plutonowy. Major i plutonowy podeszli do Dąbskiego i zapytali się: „Czy pan jest poseł Dąbski?”. „Tak, to ja” – odparł zapytany. Wówczas major powiedział, że mają do Dąbskiego pewną sprawę. Dąbski wcale nie był zaskoczony obecnością wojskowych, ponieważ osiedle dziennikarskie sąsiadowało z osiedlem oficerskim, a poza tym mogli mieć rzeczywiście do niego – jako parlamentarzysty – jakąś sprawę, więc zaprosił grzecznie nieznajomych do mieszkania. Major plutonowy, zamiast podziękować, rzucili się na posła i schwycili go za rękę, a dwaj pozostali zaczęli go kopać oraz okładać pięściami po głowie i piersiach. Zaniepokojona hałasem na zewnątrz gospodyni państwa Dąbskich, Zofia Ferenc, otworzyła drzwi mieszkania i, zobaczywszy, co się dzieje, pospieszyła na pomoc bitemu, lecz jeden ze zbirów zastąpił jej drogę. W tej samej chwili z mieszkania wybiegła dziewięcioletnia córeczka Dąbskiego, Bożenka, która postanowiła zaalarmować sąsiadów, jednak łobuz w mundurze kapitana złapał ją i przytrzymał. Kiedy dziewczynka próbowała się oswobodzić, oficer z całej siły pchnął ją na żelazne sztachety okalające posesję. Histeryczne krzyki Ferencówny („Ludzie! Ratunku! Bandyci biją pana posła!”) uratowały Dąbskiego przed najgorszym, ponieważ wszystko wskazywało na to, iż złoczyńcy zamierzali go uprowadzić, a tak napastnicy, wystraszeni podniesionym larum, oddalili się z miejsca przestępstwa w kierunku Żoliborza oficerskiego. Zapewne zamierzano powtórzyć chwyt z generałem Zagórskim, który według wersji urzędowej „przepadł bez śladu”. Przed własnym domem leżał pobity jego właściciel, a lamentująca gospodyni i szlochająca córeczka w podartej sukience próbowały udzielić mu pierwszej pomocy.
Nazajutrz antysanacyjna prasa powiadomiła czytelników o pobiciu posła i wicemarszałka sejmu Jana Dąbskiego i zaczęła się domagać się od władz wszczęcia jak najenergiczniejszego śledztwa w celu wykrycia sprawców tego haniebnego czynu. Władze, owszem, rozpoczęły śledztwo, ale właściwie tylko po to, aby zaraz potem powiadomić o... jego zakończeniu. Pamiętajmy, że piszemy o wydarzeniach z roku 1930, a nie z 1926 czy 1927. O ile tuż po przechwyceniu władzy sanacja jako tako liczyła się z opinią publiczną i pod naciskiem opozycji coś tam „majstrowała” przy dochodzeniach w sprawach napaści na Zdziechowskiego, Dołęgi–Mostowicza czy Nowaczyńskiego, o tyle w kilka lat później wobec społeczeństwa odnosiła się z lekceważeniem i pogardą. Co prawda raczej nie ma szans na to, abyśmy poznali nazwiska sprawców i ich mocodawców, lecz na jedno kluczowe pytanie w tej całej aferze jesteśmy w stanie odpowiedzieć, a mianowicie: dlaczego Jan Dąbski, działacz ludowy (a, jak pamiętamy, wszystkie wcześniej pobite osoby związane były z endecją), został pobity? Odpowiedź na to pytanie zawarta jest w życiorysie ofiary, pora zatem go przedstawić.
Jan Dąbski urodził się 10 kwietnia 1880 roku w Kukizowie koło Lwowa. Po ukończeniu gimnazjum w grodzie nad Pełtwią studiował najpierw przez rok na wydziale prawa, a potem przeniósł się na wydział matematyczno–przyrodniczy Uniwersytetu Lwowskiego, wybierając jako przedmiot główny chemię. Już jako absolwent lwowskiej Alma Mater związał się z ruchem chłopskim i wstąpił do Polskiego Stronnictwa Ludowego. Rozpoczął także karierę dziennikarską: w latach 1907–1909 był korespondentem „Kuriera Lwowskiego” w Wiedniu, a od 1908 r. współredagował „Gazetę Ludową” wraz z jednym z głównych animatorów ruchu ludowego Bolesławem Wysłouchem; pisywał również stałe korespondencje do szwajcarskiej „Neue Zurcher Zeitung” oraz do niemieckiego dziennika „Berliner Zeitung”. W 1911 r. nawiązał współpracę z Polskimi Drużynami Strzeleckimi. Podczas pierwszej wojny światowej Dąbski działał w Naczelnym Komitecie Narodowym oraz służył w Czwartym Pułku Piechoty Legionów, awansując do stopnia porucznika piechoty. Od 1919 roku aż do śmierci posłował na Sejm II RP. Był inicjatorem utworzenia Biblioteki Sejmowej w 1919 r. Od marca 1920 r. piastował funkcję wiceministra spraw zagranicznych. Jako wiceminister przewodniczył polskiej delegacji w rokowaniach z Rosją Sowiecką w Mińsku (zawieszenie broni w wojnie polsko–bolszewickiej) oraz w Rydze (traktat pokojowy) i podczas tych rokowań często negocjował tajnie z szefem delegacji bolszewickiej – Adolfem Joffe. Dąbski był jednym z sygnatariuszy traktatu ryskiego. Przez trzy tygodnie w 1921 r. faktycznie kierował pracami Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przez rok (1922–1923) prezesował Związkowi Legionistów Polskich. W 1926 r. współorganizował Stronnictwo Chłopskie, które w 1929 r. weszło w skład Centrolewu – koalicji partii lewicowych i centrowych dążących do obalenia rządów sanacji. W latach 1928–1931 sprawował godność wicemarszałka sejmu.
Jakie fakty z życia, działalności Dąbskiego mogły w środowiskach piłsudczyków sprokurować falę nienawiści wobec niego? Po pierwsze, z powodów znanych tylko sobie, Józef Piłsudski w 1913 roku na posiedzeniu VII Rady Partyjnej PPS – Frakcji Rewolucyjnej oświadczył, że „Dąbski to tiomnaja licznost” [dosłownie: ciemny typ – S.S.]. W obozie zwolenników Piłsudskiego ta ocena trwale zdyskredytowała Dąbskiego jako polityka. Po drugie, proszę zauważyć, że Dąbski należał w czasie pierwszej wojny światowej do Naczelnego Komitetu Narodowego, a ta organizacja, ze względu na prowadzoną przez siebie politykę, była niezwykle ostro krytykowana przez Józefa Piłsudskiego i jego otoczenie. Po trzecie, Dąbski aż do połowy 1918 roku popierał współpracę z Austrią i z zapałem agitował za unią personalną z dynastią Habsburgów (na tronie polskim widział arcyksięcia Karola Stefana Habsburga z Żywca), co w środowisku piłsudczyków nie mogło spotkać się z uznaniem, delikatnie mówiąc.
Po czwarte, być może najważniejsze, Dąbski jako przewodniczący polskiej delegacji w Rydze podczas negocjacji pokojowych z bolszewikami nie był skłonny postępować wedle wskazówek Piłsudskiego. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli w tym miejscu zacytujemy fragment z pamiętników działacza Polskiej Partii Socjalistycznej Adama Pragiera: „Przytoczyć tu jeszcze muszę mało chyba znany szczegół z obrad ryskich, który znam z opowiadania Dąbskiego. Zawieszenie broni podpisane 12 października 1920 roku dało sposobność wojsku polskiemu do nabrania nowych sił. Położenie zdawało się być znowu dogodne do podjęcia działań wojennych. Piłsudski niełatwo wyrzekał się swoich zamysłów. Pewnego dnia zdecydował wysłać do Rygi ministra spraw zagranicznych, ks. Sapiehę. Jego pojawienie się usunęłoby w cień Dąbskiego, a Sapieha jako przewodniczący delegacji polskiej spełniłby z pewnością polecenie prowadzenia dalszych rokowań – aż do zerwania. Ale Dąbski jeszcze przed wyjazdem Sapiehy z Warszawy został o wszystkim powiadomiony przez przyjaciela. Powziął wtedy i wykonał największą decyzję swojego życia. Zwrócił się do przewodniczącego delegacji sowieckiej, Joffego, i powiedział mu mniej więcej tak: «Obradujemy blisko pół roku, usunęliśmy wiele kwestii spornych, pozostało ich do wyrównania niewiele. Nie wątpi pan, że mam dobrą wolę zawarcia pokoju. Otóż warunki tego pokoju muszą być ostatecznie ustalone jeszcze dzisiaj«. Więcej powiedzieć nie mógł. Joffe spojrzał mu w oczy i, nic nie mówiąc, przytaknął. Siedzieli przez całą noc i nazajutrz rano ostateczne warunki traktatu pokojowego były gotowe. Przyjęto je zaraz na posiedzeniu plenarnym konferencji. Powiadomiono o tym oba rządy i – Sapieha nie przyjechał. 18 marca 1921 roku traktat podpisano. Dąbski należał później – konkludował Pragier – do ludzi bardzo niedobrze widzianych w otoczeniu Piłsudskiego”.
Po