Czarna dziura - Mariusz Górczyński, Łukasz Musiał, Agnieszka Kamińska - ebook

Opis

Przed szesnastu laty zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Zostawił żonę, syna i szczęśliwy dom. Teraz nieoczekiwanie wraca. Bez litości morduje kolejnych członków najbliższej rodziny. Z nikim się nie kontaktuje, niczego nie tłumaczy. Czego chce Szymon K.? Kim jest? Czy zrealizuje swój plan do końca? Są ludzie, po których zostaje tylko Czarna dziura.

Czarna dziura – obiekt znajdujący się wewnątrz własnego horyzontu zdarzeń. Nie można jej zobaczyć, jej rozmiary i masę da się oszacować jedynie na podstawie widocznych dookoła zniszczeń.

Klub 76 – troje przyjaciół, których łączy rok urodzenia i fascynacja Islandią. Informatyk (Mariusz Górczyński), wykładowca literatury (Łukasz Musiał), tłumaczka (Agnieszka Kamińska). Każde z nich publikowało dotąd krótkie formy prozatorskie. Teraz wspólnie napisali powieść. Na trzy ręce. Mieszkają w Warszawie, Poznaniu i Lublinie. Marzą, by na stałe osiąść w Reykjaviku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Oto historia Szymona K. Z kilkoma jej bohaterami udało się porozmawiać. Katarzyna K., siostra Szymona K., od razu wyraziła zgodę na spotkanie; doszło do niego w Perth, w Australii. Marek O., najdawniejszy przyjaciel Szymona K., początkowo odmawiał jakichkolwiek komentarzy, dopiero kiedy udało się pozyskać jego zaufanie, opowiedział wszystko, co zapamiętał z przeszłości. Najbardziej przystępnym, a równocześnie najtrudniejszym rozmówcą okazał się Robert W., z którym Szymon K. zaprzyjaźnił się na studiach. Przystał chętnie na rozmowę i bez żadnych warunków wstępnych, jednak szybko stało się oczywiste, że jego otwartość była pozorna – rozwlekłe dygresje i lawinowo narastające pustosłowie przez pewien czas skutecznie uniemożliwiały rozmówcom dotarcie do kluczowych dla nich informacji. Karol P., dawny przełożony Szymona K., obecnie człowiek wiekowy, starał się opowiedzieć wszystko, co wiedział – mimo że za sprawą niepohamowanego weredyzmu i wybuchów wściekłości poszczególne wątki jego relacji często ulegały zerwaniu. Opowieść Moniki B., dawnej kochanki Szymona K., rzuca światło na mało znaną stronę życia Szymona K. Z kolei wiedza pozyskana od inspektora Leszka Nowickiego, ostatniego rozmówcy, pozwala zrekonstruować najważniejsze etapy późniejszego życia Szymona K.

Michał K., syn Szymona K., nie wyraził zgody na rozmowę.

1

Świadek widział Szymona K. tylko od tyłu. Był nim miejscowy wędkarz António Régio, zamieszkały nieopodal Sagres. Po pracy pojechał rowerem do starego fortu, gdzie zwykle zarzucał wędkę wprost do oceanu. W pewnej chwili minął człowieka stojącego nieruchomo na krawędzi klifu, około czterech metrów od głównej ścieżki. Człowiek ten miał na sobie jedynie spodenki i bawełnianą koszulkę, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę, że zbliżał się koniec września i że w tych okolicach z powodu chłodnych atlantyckich wiatrów nigdy nie bywa tak ciepło jak w innych rejonach południowej Portugalii. Wędkarz zwolnił, chcąc zapytać, trochę zaniepokojony, czy wszystko w porządku, gdy nagle spostrzegł, że nieznajomy w ułamku sekundy ugiął nogi, pochylił się do przodu, po czym mocno odbił się od podłoża. W powietrzu rozpostarł ramiona jak akrobata, by w następnej sekundzie gwałtownie skręcić tułowiem i zanurkować głową w dół. António Régio szybko zeskoczył z roweru i dopadł krawędzi klifu, lecz jedyne, co ujrzał pięćdziesiąt metrów niżej, to fale bijące o skały. Zadzwonił na policję, która od razu podjęła poszukiwania, mimo że wydawało się całkowicie niemożliwe, by ktokolwiek mógł przeżyć taki skok. Na dole nic nie znaleziono. Odczekano kilka dni, licząc, że ocean sam wyrzuci ciało na brzeg, na próżno. Równocześnie skrupulatnie sprawdzano dokumenty i notatniki znalezione w czarnej skórzanej torbie, którą pozostawiono na miejscu zdarzenia i która najprawdopodobniej była własnością zaginionego. Wynikało z nich, że należała do Mike’a Simona, obywatela Saint Vincent i Grenadyn, jednego z mikroskopijnych państewek na wschodnich Karaibach, od siedmiu lat zamieszkałego na wyspie Carriacou. Poprzedniego dnia widziano go w Sagres i okolicach. Ustalono, że tydzień wcześniej przybył do Ayamonte, hiszpańskiego miasteczka położonego w pobliżu granicy, skąd wynajętym autem codziennie robił wycieczki po południowej Hiszpanii i Portugalii. Nie ukrywał się. Odwiedził Sewillę, Lagos, formacje skalne Ponta de Piedada, Albufeirę. W przeddzień zaginięcia dotarł najdalej, do Przylądka Świętego Wincentego, gdzie z grupą przypadkowo napotkanych angielskich turystów obejrzał zachód słońca. Potem zawrócił do Sagres, gdzie w restauracji Vila Velha zjadł bardzo obfitą kolację (kelner wyrecytował z pamięci: cogumelos com pesto, medalhões de porco com molho de manga, na deser creme de maracujá, do tego dużo wody i kawy). Nie nocował w żadnym hotelu ani pensjonacie, nie ustalono też, co robił nazajutrz. Widziano go jedynie raz, na ławce, drzemiącego w cieniu palmy. Zapewne po południu udał się do fortu, tam zniknął. Fotografie i notatki znalezione w skórzanej torbie – jeżeli rzeczywiście należały do zaginionego – nie budziły żadnych wątpliwości, że mężczyzną, którego widział od tyłu António Régio, był rzeczywiście Szymon K., ścigany listem gończym morderca piętnastu osób, niedoszły zabójca kolejnej – z których prawie wszystkie należały do jego najbliższej rodziny. Wiadomość o jego domniemanej śmierci przyjęto z ogromną ulgą, choć tu i ówdzie powątpiewano, czy to aby na pewno koniec historii człowieka, który siedemnaście lat wcześniej już raz zdołał wszystkich przekonać, że zginął.

Jego pierwsze zniknięcie długo pozostawało niewyjaśnione. Właśnie wybierał się z rodziną na Bornholm, chcąc powtórzyć trasę podróży odbytej wspólnie z Agatą, obecnie jego żoną, zaraz po zaręczynach na początku lipca 19… roku. Lubił wracać po latach do miejsc, które dawniej odwiedzał, toteż Agata nie widziała nic osobliwego w planowanej wycieczce. Zawsze lubiła wspominać tamte dwa słoneczne tygodnie spędzone we dwoje na kempingu przy plaży w Dueodde, na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Było wtedy upalnie i niemal bezwietrznie, mieli niedużo pieniędzy, jadali tyle co nic. Głośno kochali się w namiocie, w końcu dyskretnie zwrócono im uwagę, że zakłócają ciszę nocną. Przywieźli stamtąd fotografię: dwie dłonie splecione na piasku, na palcu jednej z nich pierścionek zaręczynowy, bardzo skromny. Powtórną wycieczkę na Bornholm, tym razem już we troje, z synem Michałem, sześciolatkiem, Szymon zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Drugiego lipca o świcie cała rodzina wyruszyła samochodem do Sassnitz, skąd następnego dnia punktualnie w południe miał odpłynąć prom do Rønne. Podróż przebiegła spokojnie. Pięćset sześćdziesiąt dziewięć kilometrów, nieco ponad siedem godzin jazdy z jedną przerwą na odpoczynek. Na miejscu obiad, potem wizyta w parku narodowym, gdzie można było zobaczyć słynne klify kredowe, powrót do miasta, obfita kolacja, spacer po plaży, zakup pamiątek, nocleg w hotelu Meeresgruß położonym nieopodal Zatoki Binz i mola. Nazajutrz około wpół do jedenastej wszyscy troje pojechali do portu. Formalności trwały krótko. Zostawiwszy samochód pod pokładem, poszli szukać leżaków, bo mimo silnego wiatru było dość ciepło, świeciło ostre słońce. Gdy już znaleźli sobie miejsce, Szymon zaproponował, że przyniesie coś do picia, dla siebie i Agaty piwo, dla Michała colę. Wrócił po dziesięciu minutach, włożył swój telefon do torebki Agaty – zawsze tak robił, kiedy wybierali się gdzieś razem – po czym przez jakiś kwadrans bawił się z synem, łaskotał go, gonił po pokładzie, rzucał piłkę. W końcu jeden z członków załogi zwrócił mu uwagę, że to niebezpieczne, zwłaszcza dla dziecka, biegać tak blisko relingów. Szymon przeprosił i usiadł, wciąż w świetnym nastroju. Spocił się, długo wycierał twarz chustką. Kilkakrotnie w milczeniu gładził Michała po włosach, wydawał się szczęśliwy i podekscytowany podróżą. Chciał coś zapisać w notatniku, wtedy przypomniał sobie, że zostawił go w aucie. „Muszę wrócić” – powiedział. I wrócił. Tylko że nie pod pokład i nie do samochodu, lecz, nie mówiąc nikomu ani słowa, na ląd. Opuściwszy prom, od razu zaczął biec, nie oglądając się za siebie. Nikt go nie zatrzymywał, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, w porcie był tego dnia bardzo duży ruch. Tymczasem Agata nadal siedziała z synem na pokładzie. Drzemiąc, opalała się, podczas gdy Michał rysował. Spojrzała na zegarek raz, potem drugi i trzeci. Po dwudziestu minutach otworzyła oczy na dobre i zaczęła szukać wzrokiem Szymona. Odczekała jeszcze dziesięć minut, wreszcie wstała i zaczęła się przechadzać po górnym pokładzie, nie spuszczając Michała z oczu. Zegarek pokazywał jedenastą pięćdziesiąt. Potem jedenastą pięćdziesiąt pięć. Wreszcie przyszło południe, prom, zgodnie z planem, zaczął powoli odbijać od brzegu. Agata myślała najpierw, że Szymon po prostu zwiedza pokłady, co, biorąc pod uwagę rozmiary promu, mogło mu zająć sporo czasu. Gdy jednak w dalszym ciągu nie przychodził, wzięła syna za rękę i zaczęła go szukać. Sprawdzenie wszystkich pokładów, łącznie z restauracjami, bawialniami dla dzieci, korytarzami i toaletami, także męskimi, dokąd wysyłała Michała, zajęło jej około godziny. Po godzinie czternastej zawiadomiła załogę promu, prosząc, aby wezwano jej męża przez głośniki. Tak też zrobiono, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu. O czternastej trzydzieści dwie osoby z załogi rozpoczęły poszukiwania, jednak i to nic nie dało. Stwierdzono tylko, że od chwili zaparkowania samochodu nie otwierano go od zewnątrz. I że notatnik, po który miał się udać Szymon, nadal znajduje się w środku, leży na tylnym siedzeniu. Agata straciła głowę, Michał płakał, wołając co chwila „Ja chcę do tatusia!”. Ktoś z załogi przyniósł herbatę i soki, w końcu zaproponowano im miejsce w kajucie kapitana, do czasu wyjaśnienia sprawy. Kiedy o piętnastej trzydzieści prom przybił do portu w Rønne, natychmiast zawiadomiono policję. Po złożeniu pierwszych zeznań w obecności tłumacza Agatę i Michała odtransportowano helikopterem do Kołobrzegu, skąd zabrała ich rodzina. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Ani policja duńska, ani niemiecka, ani tym bardziej polska nie wpadły na żaden trop. Jeden ze śledczych, Duńczyk, zasugerował, że w grę wchodzi być może zwykła ucieczka – takie rzeczy wbrew pozorom zdarzają się dość często – jednak ludzie, którzy znali Szymona, uznali tę wersję wydarzeń za całkowicie nieprawdopodobną. Szymon, powtarzali zgodnie, nie był człowiekiem, który zniknąłby z czyjegoś życia ot tak sobie. Mimo pewnych niekonwencjonalnych zachowań był przewidywalny. Czyjkolwiek brak zaufania odczułby natychmiast, czemu niejednokrotnie w przeszłości dawał wyraz, jako skazę na własnym wizerunku, do którego był bardzo przywiązany i który od lat wytrwale pielęgnował. Znano tę jego cechę, w towarzystwie czasami nawet stawała się ona przedmiotem delikatnych żartów, jednak w gruncie rzeczy, a już z pewnością w tej sytuacji, świadczyła na jego korzyść. Hipoteza ucieczki szybko więc upadła. W grę wchodziły jeszcze trzy wersje wydarzeń: po pierwsze, morderstwo – na to jednak brakło dowodów, gdyż przy najlepszych chęciach trudno było znaleźć kogoś, kto żywiłby wobec Szymona wrogość tak wielką, że chciałby go pozbawić życia. Ale być może – takiej możliwości też nie wykluczano przez pewien czas – Szymon przypadkowo stał się świadkiem niewygodnej dla kogoś sytuacji i musiał zostać natychmiast zlikwidowany; niestety nie znaleziono na to żadnych dowodów. Po drugie, w grę wchodziło porwanie – ale jakie mogłyby być jego motywy, skoro rodzina Szymona nie należała ani do zamożnych, ani wpływowych? Trzecią możliwością był nieszczęśliwy wypadek. Szymon mógł wypaść z pokładu – być może zbyt mocno wychylił się na zewnątrz, stracił równowagę, a przecież wypił przedtem trochę piwa, i runął w dół. Gdzie jednak podziało się ciało? Morskie fale powinny je przecież wyrzucić na brzeg. Toteż sprawa stanęła w martwym punkcie. Od czasu do czasu policja podejmowała jeszcze jakieś działania, które nie przyniosły absolutnie żadnych rezultatów. Sięgnięto nawet po prywatne zapiski Szymona, często bardzo intymne, bywało, że wręcz szokujące dla najbliższych i przyjaciół, lecz i tam nie znaleziono żadnych pomocnych wskazówek. Czy to możliwe, pytano się nawzajem, by po człowieku została po prostu czarna dziura?

2

Kazimierz K., ojciec Szymona, mieszkał samotnie w obszernym domu z ciemnoczerwonej, otynkowanej później cegły, wzniesionym kilka lat przed wojną. Miały w nim zamieszkać bogate ciotki Kazimierza K., bezdzietne, jednak porzuciły ten pomysł i przekazały dom swojemu ubogiemu siostrzeńcowi, który właśnie wtedy sprowadził się ze świeżo poślubioną żoną do S., niedużego miasta około stu kilometrów na zachód od Lublina. Budynek, w tamtym czasie imponujący i okazały, choć zbyt drogi w utrzymaniu dla młodego inżyniera zaraz po studiach, stał na odludziu, wciśnięty między pola i sady, od dawna niepielęgnowane. W sadzie zadomowiły się dzikie koty, kuny, bażanty, czasami przemknął ukradkiem lis. Z ulicy widziało się rozłożyste konary starych jabłoni i gigantycznych czereśni, których od lat nikt nie przycinał i które zdawały się stopniowo wchłaniać położony nieopodal dom. W nim właśnie wychowywał się Szymon, tam też wciąż mieszkał, po rozwodzie z żoną, jego stary ojciec. Kazimierz K. nie opuszczał miasta, nie miał znajomych, nie rozmawiał z sąsiadami, córka i wnuk nie przyjeżdżali do niego od dawna, syn zaginął. Zakupy – zawsze skromne, mimo że uchodził za zamożnego – robił w pobliskim sklepie, oddalonym około trzystu metrów od domu. Mówił „dzień dobry”, „poproszę”, „dziękuję”, „do widzenia”, po czym wychodził tak cicho, jak wszedł. Pewnego razu wracając ze sklepu, miał wrażenie, że ze skwerku naprzeciwko obserwuje go badawczo nieznajomy mężczyzna. Stał zbyt daleko, by dało się zobaczyć jego twarz. Nosił czarne dżinsy i czerwoną kurtkę. Niedbale opierał się o słup ogłoszeniowy, jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą leniwie przeczesywał włosy. Kazimierz K. poczuł się nieswojo, spuścił wzrok i szybko podreptał do domu. Na miejscu sprawdził dokładnie wszystkie okna i zamki w drzwiach. Potem zadzwonił do siostry, Heleny K., jedynej osoby, z którą utrzymywał stały kontakt, i opowiedział jej o nieznajomym mężczyźnie. Siostra jak zwykle cierpliwie go wysłuchała. Później przez co najmniej miesiąc nic więcej się nie wydarzyło. Lecz któregoś dnia – nadszedł już październik – Kazimierz K. znów wybrał się na zakupy i znów, wychodząc ze sklepu, napotkał wzrok mężczyzny w czarnych dżinsach i czerwonej kurtce. Nie było dokładnie widać jego twarzy, mimo to Kazimierz K. wiedział, że to ten sam człowiek, którego tak dobrze zapamiętał ostatnim razem. Jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą leniwie przeczesywał włosy. Patrzył. Sytuacja powtórzyła się w najdrobniejszych szczegółach, Kazimierz K. spuścił wzrok, szybko podreptał do domu, sprawdził okna i zamki w drzwiach, po czym zatelefonował do siostry. Ta zaś spokojnie wysłuchała nerwowej relacji brata. Niemal dokładnie w tym samym momencie, gdy oboje odłożyli słuchawki, telefon zadzwonił ponownie. Kazimierz K. sądził, że to siostra o czymś zapomniała, lecz kiedy powiedział „Halo?”, po drugiej stronie usłyszał tylko ciszę. „Helena, to ty? To ty, Helena? No nie rób sobie żartów, przecież wiesz, co mnie dzisiaj spotkało!”. Odpowiedzią był oddech, miarowy, wyraźny. Po kilkunastu sekundach połączenie zostało przerwane. Odtąd codziennie miała miejsce identyczna sekwencja zdarzeń: zakupy w sklepie, uporczywy wzrok obcego mężczyzny ubranego w czarne dżinsy i czerwoną kurtkę, opartego o słup ogłoszeniowy, jedną rękę trzymającego w kieszeni, podczas gdy druga leniwie przeczesywała włosy. Spuszczony wzrok starego człowieka, pospieszne dreptanie do domu, rozmowa z siostrą, na końcu głuchy telefon. W następnym tygodniu Kazimierz K. zrezygnował z regularnych zakupów i przestał wychodzić z domu. Wtedy telefon zaczął dzwonić częściej, nie tylko za dnia, ale także w nocy. Z reguły Kazimierz K. nie reagował, raz tylko, nie mogąc znieść hałasu, podbiegł do telefonu, chwycił słuchawkę i wrzasnął: „Słuchaj, ty chuju, wiem, że to ty! Przestań mnie dręczyć, rozumiesz, co do ciebie mówię?! Przestań, bo zawiadomię policję, chuju!”. Wtedy rzeczywiście wszystko ustało. Kazimierz K. znów zaczął ostrożnie wychodzić z domu, z początku tylko do ogrodu, aż wreszcie któregoś dnia – lodówka była pusta – wybrał się na większe zakupy. Nieznajomy mężczyzna nie pojawił się, Kazimierz K. wpadł w doskonały humor. Wieczorem zamówił sobie, czego nie robił od dawna, ulubioną pizzę z szynką, czterema rodzajami sera i brokułami. Z piwnicy przyniósł starą butelkę czerwonego wina, otworzył ją i czekając na zamówione jedzenie, wypił kilka kieliszków. Przed godziną dwudziestą usłyszał dzwonek do drzwi. Zdziwił się, że właśnie do drzwi, skoro każdy, kto chciał wejść na teren jego posesji, musiał najpierw zaczekać, aż zostanie mu otwarta furtka. Mimo to Kazimierz K., lekko wstawiony i wciąż w znakomitym nastroju, raźno ruszył w kierunku drzwi wejściowych, zamaszyście je otwarł, po czym… ujrzał pustkę. Lampy ogrodowe, reagujące na ruch, były włączone, ktoś musiał tu się kręcić. Ale kto? Nagle Kazimierz K. dostrzegł leżące na progu płaskie pudełko z ciepłą jeszcze pizzą w środku i odchodzącego niespiesznie postawnego mężczyznę w czarnych dżinsach i czerwonej kurtce. Dotarłszy do furtki mężczyzna powoli zamknął ją za sobą, wsiadł do samochodu i odjechał. Z osłupienia wyrwał Kazimierza K. telefon. W słuchawce słychać było tylko oddech, miarowy i wyraźny.

Nazajutrz, po całonocnym czuwaniu, przełamawszy strach, Kazimierz K. wsiadł do samochodu i pojechał na policję złożyć doniesienie. Dyżurny policjant sumiennie zanotował przebieg zdarzeń („Pizza, mówi pan? A z jakimi dodatkami? Na cieście grubym czy standardowym? A zamawiał pan jakieś napoje? Aha, mówi pan, że pił wcześniej wino, rozumiem…”). Znał dobrze Kazimierza K. i wiedział, czego się po nim spodziewać. Dla świętego spokoju wypełnił odpowiednie formularze i obiecał zająć się sprawą, choć w rzeczywistości nie zamierzał ruszyć palcem. Z chwilą, kiedy Kazimierz K. opuścił komisariat, wszystkie dokumenty powędrowały do kosza, a policjant powrócił do przerwanych rachunków. Znalazłszy się pod domem Kazimierz K. stwierdził, że podczas jego nieobecności ktoś dostał się na podwórze. Na świeżym śniegu widać było ślady stóp, które pojawiały się nagle na środku trawnika, zupełnie znikąd, po czym równie nieoczekiwanie urywały się cztery metry dalej, jak gdyby ten, kto je po sobie zostawił, uniósł się w powietrze i po prostu odleciał. Drzwi od domu były zamknięte, poza śladami butów nic nie wskazywało na obecność intruza. Mimo to Kazimierz K. zabarykadował się od środka, postanawiając przez jakiś czas nie ruszać się z domu i nie reagować na telefon. Ten jednak milczał, zarówno tego dnia, jak i później. Znów zrobiło się spokojnie, aż do pewnej grudniowej nocy, kiedy Kazimierza K. wyrwał ze snu przerażający wrzask. Nie był to wrzask człowieka, lecz zwierzęcia – o ile zwierzę potrafi w ogóle wrzeszczeć. Nagły krzyk bólu, przeciągły skowyt, a potem już tylko ciche skomlenie, które ostatecznie ustało o świcie. Kazimierz K., wyrwany ze snu, szybkim ruchem zakrył się pierzyną po sam czubek głowy, po czym na wiele godzin zastygł w jednej pozycji, nie zmrużywszy oczu. Dopiero około godziny dziesiątej równie zdecydowanym ruchem ręki odrzucił pierzynę, ubrał się, zapominając o majtkach i prawej skarpecie, machinalnie zaparzył sobie herbatę, o której chwilę potem zupełnie zapomniał, zjadł, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, dwie stare i całkowicie wysuszone bułki, które poprzedniego dnia zamierzał włożyć do zamrażalnika, jak to miał w zwyczaju robić z pieczywem przeznaczonym na zapas. Z odrętwienia wydobył go warkot przejeżdżającego ulicą ciągnika. Dziesięć minut później, z siekierą w ręku, przeczesywał ostrożnie sad. Nie szukał długo: na gałęzi starej gruszy, nieopodal furtki, wisiał pies sąsiadów, potężny wilczur, który wcześniej ciągłym ujadaniem, zwłaszcza nocą, regularnie doprowadzał Kazimierza K. do wściekłości. Martwe zwierzę bezwładnie kołysało się na wietrze, całkowicie wypatroszone. Śnieg połyskiwał czerwienią zamarzniętej już teraz krwi, a w pobliżu krzaka agrestu Kazimierz K. dostrzegł wycięte z ogromną precyzją i ułożone w równym rządku, jak u rzeźnika, wnętrzności: płuca, wątrobę, jelita, żołądek, serce. Podszedł bliżej, zatykając chusteczką nos i powstrzymując odruch wymiotny. Ujrzawszy dwie gałki oczne umieszczone obok siebie na żołądku, w odległości około centymetra, nieoczekiwanie pomyślał o wisienkach na torcie. Nie zauważył nigdzie śladów ludzkich stóp.

Szymon wykorzystał nieobecność ojca, który jeszcze tego samego dnia pojechał na policję złożyć kolejne doniesienie. Bez trudności otwarł wytrychem drzwi. Cofnął się na podwórko, dokładnie zatarł swoje ślady, po czym wrócił do środka. Tam zdjął buty i włożył je do worka przewieszonego na plecach. Nie był w tym domu od trzydziestu lat, mimo to niewiele się w nim zmieniło. Te same tapety, te same wycieraczki, tak samo zawieszone obrazy i lustra na ścianach, tak samo rozstawione meble, tak samo skrzypiąca podłoga, ten sam zapach. Jego dawny pokój, na poddaszu, wyglądał identycznie jak w dniu, gdy go opuszczał na zawsze. Na półkach zalegały pożółkłe komiksy, Szymon wziął jeden z nich, przekartkował, uśmiechnął się na myśl, że pamięta doskonale każdy rysunek i każdą kwestię wypowiedzianą przez poszczególne postacie. W kącie stał wiklinowy kosz z żołnierzykami, obok, oparta o komodę, góralska ciupaga – prezent od rodziców. Łóżko, biurko, krzesło, szafy na ubrania, teraz puste. Wolnym krokiem przemierzył pozostałe pomieszczenia na górze, wszystko wydzielało gęsty zapach starości. Po kilku chwilach wrócił na dół, sprawdził, czy nie zmienił się dawny rozkład pokoi na parterze, po czym skierował się do piwnicy. Tam, pod stertą na wpół zgniłych kartonów, szmat i desek, zrobił sobie prowizoryczną kryjówkę. Upewnił się, że z zewnątrz pozostanie niewidoczny, następnie zdjął kurtkę, powiesił ją na wieszaku, na którym jego ojciec trzymał ubrania robocze, i wczołgał się do kryjówki. Czekał.

Czterdzieści pięć minut później usłyszał ojca, otwierającego drzwi wejściowe do domu i dokładnie sprawdzającego, czy wszystkie zamki zostały prawidłowo zamknięte od wewnątrz. Po południu Kazimierz K. zapadł w nerwową drzemkę, z której obudził się po zapadnięciu zmroku, oblany zimnym potem. Przyśniły mu się wydłubane nożem gałki oczne, dokładnie dziesięć, grał nimi w bilard. Oszołomiony i przerażony zatelefonował do siostry, jednak rozmowa z nią nie poprawiła mu nastroju. Nie miał ochoty nic jeść, w telewizji oglądał co popadnie. Zrywał się na każdy szelest. Około dwudziestej trzeciej poszedł do łóżka, zastanawiając się przez chwilę, czy nie zostawić zapalonych lamp, lecz stwierdził, że rachunek za prąd będzie zbyt wysoki. Przebrał się w piżamę i wyczerpany strachem szybko zasnął. Szymon odczekał do godziny pierwszej. Potem ostrożnie wyczołgał się z kryjówki, bezszelestnie przemierzył piwnicę i wszedł po schodach na górę. Drzwi ustąpiły lekko. Od sypialni ojca dzielił go korytarz, pokój dzienny i gabinet. Ruszył przed siebie, cicho stąpając po wykładzinie. Było ciemno, mimo to dokładnie pamiętał, jak iść. W przeszłości, gdy jeszcze tu mieszkał, w ten właśnie sposób, po ciemku, niezauważenie przemykał obok pomieszczeń, w których przesiadywał ojciec. Pamiętał, że skrzypiący parkiet zaczyna się za progiem pokoju. Kiedy tam dotarł, zrobił dwa powolne, choć zdecydowane kroki – nocną ciszę przerwały głośne skrzypnięcia. W tej samej chwili ojciec otworzył szeroko oczy i już wiedział: ktoś wszedł do pokoju dziennego, zmierzał w kierunku sypialni. Jednak Szymon bynajmniej się nie spieszył, przeciwnie. Całkowicie znieruchomiał, tłumiąc nawet oddech. Kolejne dwa kroki zrobił dopiero po upływie kwadransa. Wiedział, że ojciec nie śpi, z oddali czuł jego narastający strach. Maksymalnie spowalniał swoje ruchy, a równocześnie starał się, by każde skrzypnięcie było dobrze słychać. Minęła godzina, zanim dotarł do gabinetu, kolejna, gdy wreszcie stanął przed lekko uchylonymi drzwiami sypialni. Popchnął je delikatnie tak, by otworzyły się centymetr szerzej, po czym znów zastygł w bezruchu. Jego ojciec wpatrywał się w ciemność, z przerażenia nie mógł nawet ruszyć ręką. Słyszał i czuł wszystko: najpierw regularne skrzypnięcia, potem subtelne poruszenia powietrza wywoływane przemieszczającym się ciałem, a potem jeszcze powolnym otwieraniem drzwi. Nie włączył lampki nocnej, nie zapytał, kto tam. Tylko oddychał, ciężko i głośno. Szymona rozbawiła nieoczekiwana myśl, że jego ojciec wysysa powietrze z sypialni niczym ogromny odkurzacz i niedługo obaj się uduszą z braku tlenu. O czwartej drzwi były uchylone na szerokość głowy. Szymon poczuł zapach świeżego moczu dochodzący z wnętrza sypialni, zrobiło mu się niedobrze. Równocześnie słyszał coraz szybszy, świszczący oddech ojca, odgłos jego krwi tłoczonej w pośpiechu żyłami; wyczuwał napięcie gałek ocznych zesztywniałych od wpatrywania się w ciemność. Z kieszeni kurtki wyjął niedużą latarkę. Skupił się jeszcze bardziej. Mimo ciemności potrafił dokładnie, co do centymetra, określić miejsce, w którym leżał jego ojciec. Czuł, jak ten dom, który tak dobrze znał, zaczyna ożywać. Ściany falowały, podłoga tańczyła, lampy kołysały się na suficie miarowymi ruchami wahadła. Powracały sceny sprzed lat, cierpliwie przechowywane w nasączonych przeszłością murach. Krzyki rodziców w ciemności, odgłosy szamotaniny na dole, szyba, w którą rzucono kamieniem, płaczący ojciec, nagle taki bezsilny. Omdlenia, niemoc w nogach, nóż schowany pod poduszką, na wszelki wypadek. Świerszcze rzucane pająkom na pożarcie, samotne godziny spędzone na zabawach w sadzie, szczęśliwe. Jacyś goście, dużo prezentów, potem znowu wielka kłótnia i rozstanie, tym razem ostateczne. Szerszenie, które próbował ogłuszać ciosem pięści, z różnym skutkiem. Noce, kiedy ojciec i matka, po kolejnej kłótni, robili w ciszy coś, czego wtedy nie rozumiał.

Chwilę później skupiony snop światła wystrzelił prosto w lewe oko ojca. Szymon usłyszał cichy jęk. Tik tak, tik tak, tik tak, zegar głośno wybijał kolejne sekundy. Powieka ojca ani drgnęła, lecz źrenice skurczyły się, jakby ktoś je mocno ścisnął między palcami. Oddech ustał. Odczekawszy kilka minut, Szymon podszedł do łóżka i sprawdził puls leżącego. Do rana cierpliwie usuwał wszystkie ślady, również z latarki, którą wychodząc, zostawił na krześle obok łóżka. Przed nastaniem świtu opuścił dom, nie zamykając za sobą ani drzwi wejściowych, ani furtki. I właśnie ona, otwarta na oścież, zaciekawiła sąsiada. Odkąd tu mieszkał, nigdy się nie zdarzyło, by Kazimierz K. nie zamknął starannie wszystkiego, co tylko nadawało się do zamknięcia. Nawet koszule dopinał zawsze ciasno pod szyję, na ostatni guzik. Sąsiad odczekał jeden dzień, potem drugi, nie chcąc bez wyraźnego powodu wchodzić na cudzy teren. Z Kazimierzem K. łatwo było, o czym przekonał się wielokrotnie w przeszłości, o zatarg. Dopiero drugiego dnia wieczorem, kiedy nic się nie zmieniło, zdecydował się coś zrobić. Wołając głośno „Panie Kazimierzu!”, minął furtkę i znalazł się na podwórzu. „Panie Kazimierzu! Panie Kazimierzu, to ja, sąsiad, Heniu Lewandowski!”. Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, ale i nie chcąc wchodzić od razu do środka, mimo że ogarniała go coraz większa ciekawość, obszedł dom dookoła, patykiem pukał w szyby, nawoływał. Nikt nie odpowiadał. W końcu, rozejrzawszy się najpierw na boki, jak gdyby popełniał jakieś wykroczenie, wszedł do domu. „Halo! Panie Kazimierzu, to ja, Heniu! Zapomniał pan zamknąć drzwi! Zimno panu naleci do środka, szkoda opału!”. W środku panował przenikliwy ziąb, kwiaty w doniczkach powiędły, woda zamarzła. Lada chwila mogły pęknąć rury, temperatura na zewnątrz z dnia na dzień spadała, ze wschodu nadciągał wielki mróz. Sąsiad nie znał rozkładu domu, nigdy wcześniej w nim nie był. Początkowo, kiedy się sprowadził na tę ulicę, chciał się zbliżyć do Kazimierza K., co prawda nie z przyjaźni, lecz ze zwyczajnej ciekawości. Raz nawet zaprosił go do siebie na kawę. Rozmawiało im się miło, lecz sam w rewanżu nie został zaproszony i w końcu dał za wygraną. Myśląc o tym wszystkim, Lewandowski przeszukiwał ostrożnie kolejne pomieszczenia. Dopiero na samym końcu trafił do sypialni. Trup miał otwarte oczy.

Najszybciej przybył dziennikarz lokalnej gazety, który jako pierwszy otrzymał telefon. Lewandowski od dawna marzył, by jego nazwisko i zdjęcie znalazło się w prasie. Barwnie opowiadał o swoich poszukiwaniach, dodając do całej historii szczegóły całkowicie niezgodne, co się później okazało, z prawdą. Twierdził, że w nocy słyszał rozmowy obcych mężczyzn mówiących w nieznanym mu języku, a także odjeżdżające z piskiem opon auto. Lekarze pogotowia, którzy tymczasem zdążyli zabrać się do pracy, stwierdzili atak serca, była to według nich bezpośrednia przyczyna zgonu. Funkcjonariusze z lokalnego posterunku dokonali wstępnych oględzin, nie znaleźli jednak nic niepokojącego. Latarka nie wzbudziła ich podejrzeń, uznali ją za własność zmarłego. Do piwnicy, gdzie bez trudu znaleźliby pozostawioną przez Szymona K. kurtkę, w ogóle nie weszli, informację o otwartej furtce i drzwiach wejściowych zignorowali. Obiecali powiadomić najbliższą rodzinę, po czym odjechali, wymawiając się pilnym wezwaniem do wypadku, najwyraźniej dokądś im się spieszyło. Kiedy kilka tygodni później, w obliczu kolejnych niewyjaśnionych przypadków śmierci w rodzinie Kazimierza K., śledztwo przejęła lubelska policja, utrzymywali, że latarka umknęła ich uwadze, a informacji o otwartej furtce i drzwiach nie otrzymali. Do piwnicy, gdzie podczas następnego przeszukania odkryto podejrzaną kurtkę, nie zajrzeli, ponieważ nie mieli pojęcia, że w tym domu w ogóle jest piwnica. Dopiero gdy udowodniono im nielegalny handel alkoholem, przyznali, że nie interesowali się tą sprawą ani też żadną inną. Wkrótce zostali wydaleni z policji i postawieni w stan oskarżenia.

Ciało Kazimierza K. spoczęło w rodzinnym grobowcu, obok jego matki, ojca, wujów i ciotek. W pogrzebie uczestniczyli siostra i siostrzeniec, poza tym kilka miejscowych staruszek, dla których uroczystości pogrzebowe stanowiły jedyną rozrywkę w ciągu całego tygodnia. Był też jakiś starszy człowiek, trzymający za rękę małego chłopca, być może wnuka. Chłopiec miał nienaturalnie surowy wygląd twarzy, natomiast staruszek ciągle uśmiechał się pod nosem i szurał nogami. Nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę, który w odległości około stu metrów stał oparty o potężną brzozę i niedbale obserwował, co się dzieje. Mimo siarczystego mrozu był bez kurtki. Jedną rękę schował w kieszeni, drugą przeczesywał zmierzwione włosy. Kiedy cmentarz opustoszał, on także się oddalił.

 

Relacja Katarzyny K.

Na początek coś o mnie? Nazywam się Katarzyna K., urodziłam się w roku 19…, chodziłam do szkoły, tak, podstawowej, w S., wyprowadziłam się potem z domu i dalej to już ja mieszkałam w Lublinie, w internacie, dalsza nauka w liceum, profil mat.-fiz., tak, matematyczno-fizyczny. Zawsze bardzo dobrze się uczyłam, studia też tam, w Lublinie, matematyka, miałam zostać nauczycielką, ale na czwartym roku dostałam stypendium, wyjechałam do Anglii, spodobało się, zostałam, po studiach najpierw praca w sklepie ogrodniczym w Cookham pod Londynem, potem przeniosłam się na północ, do Szkocji, Arbroath, potem jeszcze dużo zmieniałam miejsca pobytu, krótko byłam w Norwegii i Szwecji, zawsze wracałam do Anglii, tam mi się najlepiej podobało. Ale w Szkocji też. Pracowałam u ogrodników, kiedy byłam bardziej na południu, na północy pracowałam w firmach różnych, handlowały nasionami, nawozami sztucznymi, maszynami rolniczymi i innymi, nie mam męża, nie mam dzieci. Dawno w Polsce nie byłam, nie kontaktuję się od dawna. Co mogę powiedzieć o Szymonie? Zanim zniknął, już wtedy rzadko się widywaliśmy. Mieszkałam daleko, nie przyjeżdżałam prawie wogle, nie przyjechałam nawet na ślub Szymona, tylko Szymon czasem wpadał do mnie, sam, później z rodziną, jego zdjęć nie mam, wspomnień z nim trochę tak. Ale dawnych, bardzo, coś jakby to było bynajmniej z innego dimension, wymiaru, dziękuję. Byłam starsza dziewięć lat, cieszyłam się, pamiętam, kiedy się urodził, brałam na ręce, jak ta, niańka, jak lalkę, nocami wył strasznie, chyba go coś bolało, ale nikt nie wiedział co, lekarka mówiła, że kolka i że w końcu przejdzie. Ale trwało to długo, horror, spać nie mogliśmy, ojciec się wściekał i szedł spać do garażu, do auta, a nas z nim zostawiał. Potem faktycznie się uspokoiło, nie było już tak mocno. Pogodne, miłe dziecko, nie pamiętam, żeby potem często chorował, kompletnie. Czasami szedł nam na nerwy, bo bardzo ruchliwy i ciekawski, zawsze trzeba było go trzymać w oku, ale ogólnie okej. Potem już podrósł trochę, nie spędzałam z nim dużo czasu, byłam dużo starsza, więc zabaw razem było mało, kłóciliśmy się, denerwował mnie, był upierdliwy, tak to się chyba mówiło, chciał, żeby się z nim bawić, do tej pory pamiętam to: „Kiedy się ze mną pobawiiiiiiiisz?”, z tym takim długim „i”, szło mi to na nerwy. Ciągle, ciągle! Był trochę biedny, bardzo sam, od małego, pan był w naszym domu, to pan widział, jak tam jest. Teraz pewnie i tak lepiej, chociaż dawno tam nie byłam i nie zamierzam, ale wtedy tam było dokładnie pusto, dom na boku miasta, otoczony sadami, polami i były one już wtedy… no, sam bush, you know, drzewa wysokie, gęste, szczególnie jabłonie ogromne, nikt tego nie przycinał, pełno wysokich traw, krzewów i pokrzywów, agresty, porzeczki, które trzeba było latem zbierać, ogromne liczby porzeczek, bardzo nudne zbierać porzeczki, szału można dostać, i do tego gorąco, bo trzeba uważać przed pokrzywą i grubo ubierać, Szymon tego nie znosił, a ojciec i matka wszystko kazali zbierać, to wszystko, te wszystkie drzewa rośliny, bardzo zabierało światło naszemu domu, pamiętam półmrok, ciągle półmrok. Wieczny półmrok dosłownie. Ulica też była słabo oświetlona, pan rozumie, jak tam było, a zimą to już kompletnie, jakby ta ciemność człowieka, no nie wiem, wsesała, wsysała, o, dziękuję, tak. Wszędzie cicho, tylko psy gdzieś szczekały daleko, no jak z jakiegoś filmu, jakby ktoś tak specjalnie wszystko zaplanował i ułożył, naprawdę jak z filmu, nie żartuję, nie lubiałam wychodzić z domu po ciemku, a czasami trzeba było, bo zimą, wiadomo, wcześnie ciemno. Zresztą dom też zawsze był taki jakiś… Niby duży, niby raczej dość bogato, bo ojciec potem dobrze zarabiał, na początku nie, ale potem to tak, i miał jakieś pieniądze po rodzinie, ale ciemno i cicho. Grube mury, duża piwnica, duży strych, dzieciak byłam, to się bałam być tam sama, bynajmniej, Szymon też, a zdarzało się nam, kiedy ojciec i matka wychodzili do pracy, a myśmy mieli szkołę na drugą zmianę, kiedyś musiałam przed południem na godzinę zostawić Szymona w domu, chyba po chleb poszłam, miał wtedy może siedem lat, chyba jakoś tak, w każdym bądź razie nie był już taki mały, wracam, a on siedzi na stołku w kuchni, nos do szyby przyłożony, patrzy się w podwórko za oknem, ale w sumie nie wiem, czy coś wogle widzi, he’s trembling, he’s trembling, nie chce się odwrócić, dopiero jak go przytulałam, przestał, mówił, że bał się spojrzeć do tyłu, bo jakby się spojrzał, to by go coś połknęło. „Ale co?” – pytam. „Coś” – odpowiada. Potem było tak jeszcze parę razy, a potem się wyprowadziłam do internatu i bynajmniej nie wiem, jak długo to jeszcze trwało. Mówiłam, byłam dużo starsza od Szymona, długo mieliśmy lekki kontakt ze sobą, denerwowało mnie, bo uważałam, że Szymon to taki synek mamusi, dziwne, dużo lat później Szymon opowiadał mi, że to on czuł się na uboczu, i że to ja byłam u mamy zawsze na przedzie, potem było między nami lepiej, ale wtedy już mieliśmy lekki kontakt i rzadko, bo on jeszcze mieszkał w S., a ja w Lublinie, później on w Lublinie, ale ja już zamieszkałam w Anglii, i tak, wie pan, lata mijały, rozminęliśmy się gdzieś. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli sobie bliscy, chyba nie, ale też nie byliśmy obcy, trudno to wyjaśnić, to co nas łączyło, może jednak jakoś się mimo wszystko rozumieliśmy. W sumie nie mogłam na początku narzekać, ojciec był dla mnie dobry, kiedy byłam mała, dużo wiedział, opowiadał, śmieliśmy się dużo, zajmował się mną, mam z nim dużo zdjęć razem, to znaczy miałam w Polsce, nie zabrałam ich ze sobą do Anglii. Basen, jezioro, badminton, wakacje w górach i nad morzem, miło… Szymon miał już gorzej, urodził się, kiedy między ojcem i matką było gorzej, mniej się nim zajmowali, ale raz w roku było inaczej, bo ojciec zabierał Szymona na wakacje w góry, dwa tygodnie tylko we dwóch, zawsze był wtedy inny, nagle naprawdę loving father, tender, you know, czuły, exactly. Szymon zawsze lubiał z nim wyjeżdżać i tak bardzo lubiał góry. A kiedy wracali do domu, wszystko wracało do starego. Nie ten sam ojciec, Szymon nie rozumiał tego, dlaczego ta zmiana, dlaczego ojciec był inny tam i w domu. Lubiał z nim być w górach, kochał to, ale potem, w domu, bał się go i unikał, jak mógł. Chował się, kiedy przyjeżdżał z pracy, nie ruszał się, prawie nie oddychał, żeby tylko ojciec go nie zauważył, a kiedy ojciec czasami wyjeżdżał na delegację, to było wtedy święto, jakby ktoś mu zdjął ogromny ciężar. Jemu, mnie, nam wszystkim. Pamiętam jeden taki weekend, ojciec wyjechał, coś tam budował pod Łodzią, maj, gorąco, ogród kwitnie, gramy w piłkę, na niebie beautiful clouds, naprawdę piękne, takie gęste, jak wełna, białe, trudno mi to opisać, widzi pan, ten mój polski. Ale pamiętam to dobrze. Mam to w głowie. Szymon właściwie najczęściej sam był w domu z kobietą, która im gotowała obiady i trochę sprzątała, była wścibska, ale nią lubiał, bo była z nim, dużo z nim rozmawiała, tłumaczyła co i jak, siedział z nią w kuchni, pytał, słuchał. Raz podsłuchałam, jak pytał, co to kopyta, mały musiał być. Ona mu tłumaczy, tłumaczy, a na końcu on nią pyta: „Czy pani ma kopyta?”, bez złośliwości, był mały, a ja wszystko słyszałam i sikałam ze śmiechu obok w pokoju, w sumie to nawet nie było głupie pytanie, bo ona faktycznie miała takie ciężkie, grube nogi, kloce, miała ciągle owinięte jakimiś grubymi bandażami, bolało nią. Była stara, zmarszczki, przygarbiona, nie mówił do niej „Babciu!”, ale tak nią kompletnie traktował, ona też go lubiała, chociaż czasem mówiła o nim, że taki – jak to było? – głupiomądry. Głupiomądry, bynajmniej. Zna pan to słowo? Tak? Na wsi czasem też mówili o takich filozof, to pamiętam. Robiła mu małe prezenty. Trudno go było nie lubić, żywe srebro, mówili i zachwycali się, byłam nawet zazdrosna, nawet o to, że to taki ładny chłopiec, delikatna uroda, kręcone blond włosy, które mu potem ściemniały i się wyprostowały, ale ładny był zawsze. Wogle wiele ludzi myślało, że to dziewczynka, pamiętam jedno takie zdjęcie, rozwiewichrzone włosy, jakby go ktoś zatrzymał, kiedy biega, i taka mina – bo ja wiem? Zawadiacka? Tak to się mówi? Dziękuję. „So what?!”, tak wyglądał, jakby właśnie dokładnie to mówił. „I co mi zrobicie?”, może też. Kompletnie czuły, wrażliwy, tylko że często rzeczywiście taki mały mądralański, może dlatego, że wcześnie nauczył się czytać i dużo czytał, i dużo wiedział na swój wiek, co miał zresztą robić w tym domu sam? Dopiero później polubiał zabawy w sadzie, ale tam też był raczej sam, z tego, co pamiętam, tak. Nie, to musiał mi w zasadzie sam opowiadać, bo ja przecież już wtedy nie mieszkałam w S. Zanim się wyprowadziłam, między matką i ojcem już było źle, coraz mniej znajomych, wyjazdów, wycieczek, zero wakacji razem, jakby wszystko wokół się zamykało, tak to pamiętam, kompletnie, szczelnie zamykało, jakby ojciec i matka chcieli się w tej złości na siebie – nie wiem – ukisić, i nas przy okazji też. Ojciec mówił, że matka go zdradza, i inne jeszcze takie, matka że nie, niby to cofała się, zamykała w sobie, milczała jakoś tak, jak, no nie wiem jak, to jeszcze bardziej denerwowało ojca, wrzeszczał strasznie, potrafił, jak to się mówiło, przepraszam, dosrać człowiekowi. No ale matka w sumie też. Potem doszły inne sprawy, obaj dziwnie reagowali, z niechęcią, kiedy widzieli, że zaczęłam się interesować chłopakami, i faktycznie, szybko przestałam, bo nie chciałam problemów. A przynajmniej udawałam, że przestałam, zaczęłam się ze wszystkiego wycofywać, taka niby grzeczna córeczka, co tylko się uczy. Właściwie to mi zostało niestety do dzisiaj, bynajmniej, to cofanie się, nieważne. Wtedy trudno było mi się z tym pogodzić, dzisiaj powiem tak, że mam poczucie, że matka i ojciec, nie wiem, jak to nazwać – nie lubieli nas? Mnie i Szymona? Na pewno nas kochali i opiekowali się nami, ale żeby lubieć, to chyba nie, normalnie człowiek lubi swoje dzieci i podlewa je jak taką roślinkę, na którą trzeba uważać i kompletnie chroni nią. Żeby rosła. A oni nie uważali nas, jakbyśmy im w czymś zawadzali. Ale w czym? Nie umiem inaczej o tym mówić. Z braku koleżanek i innych zajęć od małego dużo się uczyłam, byłam bardzo dobra, jeździłam na jakieś konkursy, wygrywałam, robiło mi to przyjemność, nie powiem, bez chęci potem wracałam do domu. Ojciec i matka niby chwalili, tylko te pochwały jednak miały coś wymuszonego, jakby się przymuszali, jakby wiedzieli, że powinni pochwalić, bo tak się robi, ale raczej, I don’t know, naśladowali chwalenie, tak