Cytaty z młodości. Rozmowy Wacława Krupińskiego z ludźmi kultury - Wacław Krupiński - ebook

Cytaty z młodości. Rozmowy Wacława Krupińskiego z ludźmi kultury ebook

Wacław Krupiński

3,0

Opis

Spotkania z ludźmi – rozmowy; poznawanie ich życia i oglądu świata przez 40 lat uprawiania dziennikarskiego fachu było jego wartością największą. Czasem kończyło się na jednorazowym spotkaniu, nierzadko kontakty, podtrzymywane przez lata, nabierały prywatnego charakteru. Ich rezultatem były rozmaite, mniejsze lub większe, nieraz przybierające postać książki, wywiady. Wybierałem zawsze rozmówców, którzy mnie fascynowali, intrygowali; lubiłem ich za młodu, później sentymentalnie do nich powracałem. Dlatego przedstawiam w tej książce artystów – nieraz już Wielkich Nieobecnych, których kariery zanurzone są w czasie; wszak najmłodszy z nich – Leszek Możdżer – też tworzy już ponad 20 lat. Pokazują te rozmowy zarówno wybitnych artystów, jak i klimat tamtych lat – wszystko to ujęte w refleksyjnym opisie, bądź w anegdocie. Większość z tych tekstów publikował „Dziennik Polski”, w którym spędziłem ponad 30 lat zawodowego życia. Tak więc ten zbiór to także „Cytaty z mojej młodości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozmowy, czyli pamiętnik

Moje dziennikarstwo zrodziło się nagle– trafiłem do Klubu Dziennikarzy Studenckich izłapałem bakcyla. Od razu... Irównie szybko pojawiła się wmym pisaniu tematyka kulturalna. Iwywiady. Jeden zpierwszych przeprowadziłem zCzesławem Niemenem. Fascynował mnie od początku, już zNiebiesko-Czarnymi. Zatem, gdy tylko nadarzyła się okazja, anadeszła w1974 roku, poprosiłem Niemena orozmowę. Do dziś pamiętam: odbyła się na zapleczu Filharmonii Krakowskiej, parę godzin przed jego recitalem. Ukazała się wlistopadowym numerze „Magazynu Studenckiego” (jednodniówki wydawanej przez wspomniany KDS), awwersji skróconej w„Dzienniku Polskim”, zktórym już współpracowałem. Takich spotkań zpanem Czesławem było jeszcze wiele. Ostatnią rozmowę prowadziliśmy latem 2002 roku; znów śpiewał wtejże Filharmonii, anastępnego dnia, whotelowym pokoju mogliśmy porozmawiać dłużej. Szczęśliwy, że to wywiad do miesięcznika imoże mieć większą objętość, zadawałem pytania tak, by obejmowały całą artystyczną drogę muzyka. Gdzieżbym mógł przypuszczać, że paręnaście miesięcy później Niemen przegra walkę zchorobą. Że to będzie ostatni lub jeden zostatnich tak obszernych jego wywiadów. Tak, Niemen to największy idol mej młodości. Idol, któremu pozostałem wierny. I w tej książce miał się ów wywiad, rzecz jasna, znaleźć. Dopełniony późniejszym zapisem ze spotkania zżoną artysty, Małgorzatą. Niestety, zrobiła wszystko, by tych rozmów w książce nie było. Przykro mi.

Dziennikarstwo pozwalało mi poznawać wielu ludzi kultury iteż wykorzystywałem tę sposobność, jak tylko mogłem. Nieraz kończyło się na jednorazowym spotkaniu, ale nierzadko kontakty te, podtrzymywane przez lata, wykraczały poza typową relację dziennikarz–artysta. Jeśli mogę po 40 latach uprawiania tego zawodu wskazać jego walory, to właśnie owe rozmowy, znajomości czy wręcz zażyłości stawiam na pierwszym miejscu.

Ile przeprowadziłem rozmaitych wywiadów– większych, mniejszych? Pewnie ponad tysiąc. Poza tym– jak liczyć, skoro są to iksiążki– wywiady rzeki: zJadwigą Romańską, największą primadonną Opery Krakowskiej, ze Zbigniewem Wodeckim, zJanem Kantym Pawluśkiewiczem. Dlatego nie ma tych twórców wtym wyborze, podobnie jak rzeszy artystów Piwnicy pod Baranami, którym poświęciłem inną książkę– „Głowy piwniczne”. Wyjątek, bo coś regułę potwierdzać musi, czynię dla Zygmunta Koniecznego iJacka Wójcickiego. Nie ma także tylu moich ulubionych artystów, którym towarzyszyłem od czasu ich debiutu– choćby Jacka Kaczmarskiego, Edyty Geppert, Michała Bajora, czy wirtuozów akordeonu zkrakowskiego Motion Trio.

Przez 40 lat dążyłem do spotkań ztymi, których ceniłem ilubiłem. Jednych, jak Niemena, poznałem wcześnie, innych po latach. Ale to kryterium fascynacji izainteresowania było niezmienne. Także wprzypadku twórców znacznie młodszych, jak Leszek Możdżer. Bo oczywiście przez te lata moimi rozmówcami byli iartyści młodsi, nieraz znacznie, choć nie taję, że niezmiennie żyję zgłową odwróconą do tyłu, że interesują mnie ludzie zanurzeni wprzeszłości, przywołujący aurę czasu, który przeszedł do historii. Istąd chęć utrwalania klimatu tamtych lat– tak wrefleksyjnym ich opisie, jak idowcipnej anegdocie.

Wostatnich latach miałem przyjemność prowadzić rozmowy wuroczej Cafe Caroline, pani Karoliny Witek, tym razem nie tête-à-tête, awobecności kilkudziesięciu widzów. Niektóre znich również trafiają na łamy; zawsze autoryzowane (pisząc dialog, odbiegam nieraz od materiału wyjściowego, zatem możliwość zweryfikowania mojej wersji przez rozmówcę bardzo sobie cenię). Tak powstał na przykład wywiad zBarbarą Krafftówną, genialną aktorką iabsolutnie uroczą kobietą, która oczarowała słuchaczy otwartością ibezpośredniością.

Tytuł tego wyboru– wdzięczny jestem za sformułowanie „cytat zmłodości” Jurkowi Połomskiemu (zdążyliśmy już przejść na ty)– idealnie przylega do tych rozmów. To artyści, którzy od czasu mej młodości kształtowali mój gust, mą wrażliwość, których sztuka budziła me uznanie iszacunek, choć niektórzy znich estetycznie byli mi jakże dalecy. Są zarazem wtych rozmowach iwyimki zmłodości mych rozmówców, bo choć wielu zastrzegało, że nie lubi spoglądać wstecz, to przecież sięgali do wspomnień. Ładnie zrymował Andrzej Poniedzielski, iż wspomnienia „to wszystko moje, co mam. / Mój bagaż na moją dal. / Ciężko nieść– rzucić żal”.

Trafiają te wywiady na stronice „Dziennika Polskiego”, wktórym spędziłem ponad 30 lat. Zmieniło się wtym czasie idziennikarstwo, i„Dziennik”, ale szczęśliwie wciąż oddaje on łamy kulturze itwórcom. Potwierdza to większość zpublikowanych rozmów, powstałych już wostatnich latach, ale wybrałem ikilka dawnych– zAgnieszką Osiecką izAndrzejem Szczepkowskim (współtworzyły cykl „Terapia kabaretowa”, stąd taki ich profil), czy zWiesławem Michnikowskim, od którego otrzymałem wpodzięce bardzo miły list...

Niemal wszystkie te teksty poza jakimiś kosmetycznymi korektami zachowałem wich oryginalnym kształcie, jedynie wrozmowy zIreną Santor iJerzym Trelą wplotłem (dla poszerzenia pewnych wątków) fragmenty znaszych wcześniejszych publikacji.

Ocenę tych rozmów zostawiam Czytelnikom. Wiem natomiast jedno izdumą chcę podkreślić: miałem wielką satysfakcję iprzyjemność spotykać się zwybitnymi artystami, którzy– dzięki swym rolom, piosenkom, kompozycjom, wierszom czy rysunkom (Mleczko!)– na trwałe wpisali się wdzieje polskiej kultury. Te rozmowy dopełniają obraz tych twórców, są autokomentarzem do ich dzieła. Tym bardziej cieszę się, że dzięki Wydawnictwu Universitas choć część zmoich rozmów zyska teraz nowe życie wformie książki. Jeśli przybliżą Czytającym moich Rozmówców iich twórczość, zrodzą zadumę, wywołają uśmiech– będę uszczęśliwiony.

Awszystkim moim Rozmówcom dziękuję za spotkania– za podzielenie się myślami, wrażliwością, poczuciem humoru. Pamięcią. Wszak zauważył Oscar Wilde: „Pamięć to pamiętnik, który stale nosimy ze sobą”. Niech te „Cytaty zmłodości” będą takim pamiętnikiem.

Wacław Krupiński

TERESA BUDZISZ-KRZYŻANOWSKA:

Sukces ważny jest w życiu

WKrakowie ma Pani córkę, rozmawiamy wjej restauracyjce Etnika. Pewnie często Pani tu bywa...

Mam tu córkę, mam wnuki ikilkoro przyjaciół. Dlatego zentuzjazmem reaguję na każdy sygnał zKrakowa. Przyjeżdżam chętnie na rodzinne spotkania wEtnice irównie chętnie na zaproszenia Ani Dymnej do jej Salonu Poezji. Tam spotkałam pana.

To było jesienią, wzbudziła Pani entuzjazm widzów monologiem Fedry Racine’a na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Powróciły pewnie wspomnienia?

Ilekroć jestem wtym teatrze, anawet tylko kiedy obok niego przechodzę, czuję wzruszenie. Tyle się tam wydarzyło rzeczy ważnych ipięknych wmoim życiu. Mogłam pracować zludźmi, których wcześniej tylko podziwiałam, ateraz przyglądałam się im zbliska, ucząc się od nich zawodu. Miałam świadomość, że stąpam po deskach, na których grała Irena Solska. To była nobilitacja.

Weszła Pani wzespół postaci dziś już legendarnych.

No, Solskiej już wzespole nie było, ale były Zofia Jaroszewska iMaria Malicka. Byli Wiktor Sadecki iMarian Cebulski, Lidia Zamkow iLeszek Herdegen, Wojtek Ziętarski, Roman Stankiewicz, pani Kościałkowska. Nie sposób wymienić wszystkich tuzów, których krakowska publiczność na pewno pamięta, aja „ciągle widzę ich twarze, ustawnie woczy ich patrzę” iwierzę, że zostawili ślad whistorii teatru. Nie zapomnę „Makbeta”– zZamkow iHerdegenem, „Lasu” Ostrowskiego zJaroszewską, Sadeckim iCebulskim. ZPanią Jaroszewską miałam zaszczyt grać w„Pannie Rosicie”. Była moją ciotką, ale przede wszystkim– wspaniałomyślną partnerką... Pamiętam wieczór, kiedy musieliśmy zabrać małą Anię do teatru, bo mój mąż Janek też grał wtym spektaklu. Był narzeczonym Panny Rosity, który opuszcza ją wpierwszym akcie, aona przez dwa kolejne cierpi iczeka na niego bez skutku. Po przedstawieniu wracaliśmy do domu iAnia, która spektakl oglądała, siedząc przy suflerce za kulisami, oświadczyła zpłaczem, że nigdy więcej nie pójdzie do teatru, bo to wszystko nieprawda, „bo przecież tatuś nigdy wżyciu by tak nie postąpił...”.

Zamkow obsadziła Panią w„Weselu” jako Rachelę.

Byłam podekscytowana tą propozycją– mój ukochany Wyspiański, wspaniała rola ispotkanie zniezwykłą reżyserką. Opracy pani Zamkow wKrakowie krążyły legendy. Była bardzo wymagająca, precyzyjna, dokładnie wiedziała, czego chce. Porozumiewała się zaktorami prostym językiem, aczasem zostawiała nam pisane na kartkach uwagi. To świetna metoda. Pamiętam, że ztakiej kartki często korzystałam przed spektaklem „Ameryki” Kafki. Do „Wesela” miałam prób niewiele, ale nie opuściłam prawie żadnej. Obserwowałam, „jak to się robi”. Zamkow piękniała, oczy jej błyszczały, twarz się rozjaśniała, pracowała jak wnatchnieniu, nieskrępowana niczym... Klęła jak szewc, gdy coś szło nie tak, ipopadała wbłogostan, gdy wchodził na scenę jej ukochany Poeta– Leszek Herdegen.

Grała też Pani ze swoim byłym rektorem Tadeuszem Burnatowiczem.

W„Powrocie do domu” Pintera. Na szacownej scenie Teatru Słowackiego to było obrazoburcze przedstawienie. Oburzone starsze panie wychodziły zwidowni. Asprawcą tego fermentu był pełen zapału iświetnych pomysłów Jerzy Goliński, który przyjechał do Krakowa po sukcesach na Wybrzeżu. Rektor Burnatowicz, dziekan Fulde, Maciek Nowakowski, Jurek Szmidt iWojtek Ziętarski– pięciu panów ija graliśmy wtym przedstawieniu. Zżadnym znich nie mogę już spotkać się tutaj, pogadać, napić się wina. „Nie ma ich– myślę imarzę, widzę ich wduszy teatrze...”. Tęskno mi do tych ludzi, do tych czasów, gdy teatr był drugim domem, wktórym wszyscy wszystko owszystkich wiedzieli, np. że piesek jest chory, że kot uciekł, aTeresa jest pod ochroną, bo będzie miała dziecko. Opiekunem tej rodziny był dyrektor Bronisław Dąbrowski. Jakiego formatu był to człowiek, niech zaświadczy zdarzenie zNinką Skołubą. Kiedyś pan dyrektor bardzo się zdenerwował, że ktoś przeszkadza mu rozmową na scenie wczasie próby „Krakowiaków iGórali”, iobruszony zganił wbardzo ostrych słowach właśnie Ninkę; grałyśmy tam niewielkie rólki. Wszyscy położyli uszy po sobie, ale potem ktoś pewnie poinformował dyrektora, że to inna osoba zakłóciła próbę, ibyłam następnego dnia świadkiem, jak dyrektor, starszy pan, zbukiecikiem kwiatków tę „smarkulę” przepraszał.

Zaczęliśmy od „Słowackiego”, wktórym była Pani do 1973 roku, ale chciałem jeszcze wrócić do wyboru Krakowa jako miasta studiów. Zrodzimego Tczewa było Pani przecież bliżej do Warszawy?

Już wtedy nie mieszkałam wTczewie, liceum kończyłam wCzechowicach-Dziedzicach. Moja siostra budowała tam rafinerię izamieszkałam znią. Zatem do Krakowa to był koci skok. Przyjechałam trochę onieśmielona, ale od razu poczułam, że to moje miejsce. Te wszystkie przepiękne zaułki, na każdym kroku historia! Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie Jama Michalika– tu był Zielony Balonik, tu tworzyli ci, októrych uczyłam się wszkole; abyłam pilną uczennicą...

Ipewnie Pani przez myśl nie przeszło, że wiele lat później będzie aktorką działającego tam kabaretu?

Wtedy jeszcze nie byłam pewna, czy wogóle będę aktorką... Występy wJamie Michalikowej– obok pani Haliny Kwiatkowskiej, Kamińskiej, panów Sadeckiego, Cebulskiego, Jabczyńskiego pasowały mnie na krakowiankę.

Studiowała Pani zAnną Seniuk iJanem Nowickim.

Wymienił pan najsławniejszych kolegów, ale ipozostali na tym roku byli świetni. ZHanką Seniuk jesteśmy wtej chwili bardzo blisko, bo uczymy na tym samym roku wAkademii Teatralnej wWarszawie. Gdy tam trafiłam, dziekanem Wydziału Aktorskiego była Ola Górska, zktórą pracowałam wTeatrze Słowackiego. Tak więc Kraków jest wciąż ze mną.

Seniuk iNowicki dostali etaty wStarym Teatrze, Pani trafiła do Rozmaitości. Zabolało?

Nie. Kończyłam studia zmoją córeczką wbrzuchu ipani Halina Gryglaszewska, ówczesna dyrektorka Teatru Rozmaitości, która była opiekunem naszego roku, znając moją sytuację, pierwsza zaproponowała mi etat. Przyjęłam to zradością, czułam się bezpiecznie. Dobrze mi było wtym teatrze. Za dobrze. Byłam rozpieszczana, podobnie jak moja Ania, którą dzięki życzliwości garderobianych zostawiałam wwózeczku pod ich opieką. Garderobianą była Pani Julia, aja byłam Julią na scenie. Zachował się album małej Ani zjej zdjęciami, które mąż podpisywał cytatami z„Romea iJulii”. Wcześniej był muzyczny spektakl według scenariusza Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, do którego choreografię robił sam Conrad Drzewiecki, amuzycznym „oprawcą” był Staś Radwan, kochany przez wszystkich. Byłam iAbigail w„Czarownicach zSalem” zzabójczo przystojnym Witoldem Gruszeckim...

Jaką była Pani wówczas aktorką?

Młodą, dość pewną siebie, bo przecież skończyłam studia igranie nie sprawiało mi kłopotu. Zachowywałam się czasem okropnie. Pamiętam, ozgrozo, że kiedyś na próbie rzuciłam butem wkolegę Nawrockiego.

Celnie?

Na szczęście nie, niemniej bardzo go przepraszałam. Zachowywałam się zbyt spontanicznie, reagowałam zbyt emocjonalnie. Kiedy jeden zrecenzentów napisał, że moja szalona Julka w„Sieci” Kisielewskiego jest bezczelna iniegrzeczna, ja– dziś nie wiem, czy właściwie– odebrałam to jako niepochlebne omnie mniemanie. Inatychmiast napisałam mu, że niesłusznie mnie przypisuje cechy, wktóre wyposażyłam moją zbuntowaną bohaterkę. Przecież prywatnie jestem aniołem.

Bez wątpienia najważniejszą sceną wPani zawodowym życiu był Stary Teatr, spędziła wnim Pani 11 lat, później jeszcze do niego wracając.

To był wspaniały czas. Zaprosił mnie do współpracy dyrektor Gawlik, ale już wcześniej na sukces tego teatru zapracował Zygmunt Hübner, uktórego zagrałam potem, wroku 1982 w„Orestei”. Pamiętam, jak przyjeżdżał na spektakle już zWarszawy istał po ich zakończeniu przy zejściu ze sceny, dziękując każdemu zaktorów; czasem dodawał jakąś uwagę. Nikogo nie przeoczył.

Wajda, Jarocki, Grzegorzewski; nigdy nie zagrała Pani uSwinarskiego.

Bo on miał swoją drużynę, wktórej królowała Hanka Polony, ale kochaliśmy go wszyscy. On też był nami zainteresowany. Czasem przypatrywał się zza kulis, jak grają nie jego aktorzy. Jego „Dziady” i„Wyzwolenie” były dla mnie olśnieniem. Anasza „Noc listopadowa”, wyreżyserowana przez Wajdę, wcale nie ustępowała im wniczym. Cóż to był za zespół! Można było prawie jednocześnie skompletować obsady takich sztuk! Konkurowaliśmy ze sobą, ale po spektaklach, wSPATiF-ie, stanowiliśmy jedność. Choć obowiązywała hierarchia. Królem był Jurek Bińczycki– przy swym wielkim stole tuż przy wejściu. To wokół niego zbierali się „na omówienie spektaklu” pozostali aktorzy. Czasem do świtu trwało rozstawanie się zrolą, okraszone żartami, śpiewami irozmowami „istotnymi” wWitkacowskim stylu. Podobno kiedyś „Binia” zabrakło przy tym wielkim stole, siedział wkącie samotnie nad kieliszkiem wódki. Markotny isfrustrowany. Wreszcie ktoś odważył się podejść zpytaniem, co się stało? Odpowiedź brzmiała: „Miejsca sobie znaleźć nie mogę, odkąd Klenczon odszedł od Czerwonych Gitar”. Co za pomysł, jaka reżyseria! Cały wieczór pracował na ten dowcip. Budował napięcie. Żal, że to se już ne vrati.

Pierwszą Pani rolą w„Starym” była Panna Burstner w„Procesie” Kafki uJarockiego.

Iod razu szok. Na pierwszej próbie reżyser głęboko zastanawiał się nad każdym słowem, konstruował znich zdania, które powinny nam wyjaśnić jego artystyczny zamysł itego nie zdzierżył Wiktor Sadecki– wstał iwychodząc, swym pięknym głosem powiedział: „Przepraszam bardzo, wrócę, jak będzie pan wiedział, co ma nam do powiedzenia”. Jarocki był bardzo wymagający, ale, jak widać, zespół też. W„Słowackim”– nie do pomyślenia.

Najważniejszy Pani reżyser to Andrzej Wajda?

Tak. Niezwykłe było patrzeć, jak on pracuje. Był prawdziwym artystą. Nieprzewidywalnym. Wydawało się, że czasem sam siebie zaskakuje. Icieszy go to. Kiedyś jednak wtrakcie prób zobaczyłam jego otwarty notes, gdzie miał dokładnie wszystko wyrysowane, zaprogramowane izrozumiałam, że wtym szaleństwie jest metoda. Raz zJankiem Nowickim poprosiliśmy go oprzywrócenie skreślonych paru słów zdialogu Wielkiego Księcia iKsiężnej Łowickiej w„Nocy listopadowej”. Powiedział tylko zrozkosznym roztargnieniem: „Jeśli to słowa znaszej sztuki, to można”. Dopuszczał nas do współpracy. Pamiętam, gdy tłumaczył Jurkowi Stuhrowi, jak powinien jako Hamlet przywitać trupę aktorów. Sposób, wjaki mówił, nie budził wątpliwości, że on aktorów naprawdę kocha iszanuje.

Zagrała Pani uniego w„Nocy listopadowej”, w„Zbiegiem lat, zbiegiem dni”, w1981 roku Gertrudę w „Hamlecie”, a8 lat później samego Hamleta. „Teresa Budzisz-Krzyżanowska to najlepszy aktor wPolsce”– mówił Wajda. Długo się Pani wahała, czy przyjąć tę rolę?

Bo pomysł wydawał mi się szalony. To było na lotnisku wdrodze do Berlina. Byłam wdość kiepskim stanie psychicznym ifizycznym, źle się czułam wzbyt krótko ostrzyżonych włosach. Siedziałam zamyślona nad swoimi smuteczkami inagle usłyszałam: „Ty powinnaś zagrać Hamleta”. Ładnie zabrzmiało. Popatrzyłam na pana Andrzeja zwdzięcznością. To taki żart, który ma poprawić mój nastrój? Minął rok, przyjechałam zWarszawy iwstąpiłam do „Starego”. Wajda próbował „Dybuka”. Usiadłam na widowni ipo chwili poczułam, że jestem na głodzie. Jak narkoman. Że muszę coś zrobić. Może nawet zagrać Hamleta. Zaczęliśmy rozmowę. Wajda zdradził mi swój pomysł, że chce pokazać aktora grającego Hamleta, że wszystko odbywa się wgarderobie, wktórej aktor zmaga się zrolą iswoim życiem. Zrozumiałam, że nie muszę grać faceta, że chodzi ocoś więcej, że teatr jest życiem samym icałym światem. To było wspaniałe. Pomysł dojrzewał, Barańczak przetłumaczył monologi, potem całą sztukę izaczęliśmy próby, sprawdzając, czy jej treść zgadza się zideą spektaklu, czy czytelne są nasze zamysły. Wszystko się zgadzało. Ewentualne niepokoje uśmierzał pan Andrzej, mówiąc, że przecież tylko próbujemy ijeśli się nie uda, to trudno, spektaklu nie będzie inikt nie powinien nam mieć tego za złe. To było bardzo dobre zagranie taktyczne; okazało się bowiem, że spektakl już był sprzedany. Zagraliśmy jedno przedstawienie wczerwcu ipolecieliśmy znim, zduszą na ramieniu, do USA iMeksyku. Ztą niedopieczoną bułeczką.

Już tamta publiczność utwierdziła Panią wocenie, że to rola popisowa, jak pisano potem wkraju?

Że Hamlet jest rolą popisową, to żadne odkrycie. Ale ja się wtej roli nie popisywałam. Wajda kiedyś zwrócił mi nawet uwagę: „Nie graj, wiem, że potrafisz. Bądź!”. Łatwo powiedzieć. To wcale nie jest takie proste.

Objechała Pani pół świata z„Hamletem IV” izespołem Starego Teatru: Izrael, Japonia, wiele krajów Europy...

Było wspaniale, choć chwilami ciężko. WJaponii graliśmy 25 spektakli dzień wdzień, zkrótką przerwą na przejazd zTokio do Osaki. Ale wszelkie trudy były wynagradzane satysfakcją iprzyjemnościami. WWiedniu mieliśmy okazję zobaczyć spektakl Boba Willsona imusical „Koty”. ZToledo mam naparstek inożyczki, zSegovii koronkowy obrus... WJerozolimie byliśmy tydzień, pamiętam niezwykłą aurę tamtych przedstawień iwyprawy po biblijnych szlakach. Bardzo dużo mi ta rola przyniosła. Nie tylko wżyciu zawodowym. Bo mimo wielu podróży był to właściwie przystanek– czas na pomyślenie, „co dalej zanielstwem począć”.

WKrakowie „Hamlet” zszedł szybko zafisza.

To było przykre; spektakl miał prawo żyć dłużej. Czułam, jak było pięknie na widowni, jak ludzie zamysł Wajdy doskonale rozumieli iodbierali. Graliśmy tego „Hamleta” na całym świecie, awKrakowie raptem kilka razy. Nie rozumiałam tej decyzji.

„Krzyżanowska była większa niż jakiekolwiek ograniczenia płci”– zachwycał się angielski szekspirolog Tony Howard, umieszczając Pani nazwisko obok Sarah Bernhardt iAsty Nielsen.

To cytat zjego książki „Women as Hamlet”. We wstępie do niej autor przyznaje, że inspiracją do jej napisania był nasz spektakl. Poczułam się bardzo dumna.

Ostatni zPani reżyserów– Jerzy Grzegorzewski. Była Pani Ireną Arkadiną w„Dziesięciu portretach zczajką wtle” wg Czechowa, Maryną w„Weselu”...

Jego styl pracy był dla mnie absolutnym zaskoczeniem. To tak też można?! Wydawało mi się, że już wiem, na czym polega teatr, atu nagle objawienie. Grzegorzewskiego mierziła psychologia, zaczynał od ciszy, od jakichś doznań zmysłowych, potem dodawał parę słów tekstu, znaczący gest. Radwan dopełniał to dźwiękami muzyki irodził się na scenie jakiś wiersz. Kondensacja znaczeń, atmosfery isensualności zawartej wsztuce. Był wizjonerem, malarzem. Dla nas, aktorów, jego tajemniczy świat był fascynujący.

Winscenizacji „Opery za trzy grosze” Grzegorzewskiego, już wwarszawskim Teatrze Studio śpiewała Pani jako Jenny. Teatr nie dał Pani wielu okazji do śpiewania...

Amógłby, przecież teatr to miejsce, gdzie spełnić się mogą marzenia. Aja bardzo lubię śpiewać. Wszystkie muzyczne spektakle sprawiały mi wiele radości: „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, „Apetyt na czereśnie”, „Opera za trzy grosze”. Najpiękniejszym jednak darem losu, awłaściwie darem Wojtka Młynarskiego, był „Hemar” wAteneum. Nie przypuszczałam, że po latach przylgnę do tego zespołu.

Wróćmy do Krakowa, to on dał Pani największe artystyczne spełnienia. Wiem, że żałuje Pani decyzji oopuszczeniu tego miasta.

To była konieczność chwili. Tak, wiele straciłam; ale cóż, całe życie uczymy się tracić. Idobrze, bo wkońcu przyjdzie nam porzucić wszystko... Ale też wiele zyskałam, nauczyłam się rzeczy, które wKrakowie byłyby mi niedostępne. Nie mówię tylko ozawodzie. Musiałam przyjrzeć się sobie od nowa. Dowiedziałam się więcej iteraz jestem odważniejsza.

Nigdy potem nie miała Pani ochoty wrócić?

Gdybym miała jakikolwiek sygnał zKrakowa, natychmiast bym to zrobiła.

Pięć lat temu wjednym zjakże rzadkich wywiadów mówiła Pani: „Teatr się zmienia. To naturalne. (...) Teraz już wiem, że szczęściem jest życie samo, jakiekolwiek by było. Ichoć to nie zawsze jest łatwe, staram się być wzgodzie zlinią swego losu”.

O, jakie zgrabne zdanie.

Gorzkie.

Nie. Być wzgodzie zwłasnym losem to wielkie szczęście. Są dni dobre izłe. Ważne jest, by pozostać wharmonii ze sobą ize światem, nawet wcierpieniu. Żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy mi wtym pomagają, istaram się też pomagać, jak umiem.

Skoro mowa ocierpieniu, nie potrafię nie zapytać oPani wypadek samochodowy sprzed 30 lat. Wciąż odczuwa Pani jego konsekwencje?

Ten wypadek ciągnie się za mną do dziś. Chodzę jak pokraka, ale chodzę. Cóż, widocznie tak musiało być. Od tamtego czasu żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy byli wtedy przy mnie. Do dziś widzę przerażone twarze moich córek, gdy wszpitalu już po operacji odzyskałam przytomność, co mnie zaanimowało do życia na nowo... Gdy doszło do wypadku, byłam wtrakcie prób „Fantazego” wAteneum, gdzie Holoubek zaproponował mi gościnne występy. Do dziś pamiętam, jak do mojego pokoju wKonstancinie, gdzie się rehabilitowałam, zapukało trzech panów– Holoubek, Warmiński iSzczepkowski, by mi powiedzieć, że będą czekać na mój powrót. To był nadzwyczajnie ludzki gest. Czy teraz do powtórzenia? Czekali niemal rok! Tyle bowiem trwało, bym mogła, ito nie wprzenośni, stanąć na scenie. Kule odstawiałam za kulisami. Pan Gustaw śmiał się ze mnie, że tyle gestów robię rękoma, że nie widać, iż mam niesprawne nogi. Prawdą jest, że na scenie przechodzą wszelkie dolegliwości, ale itak zażywałam środki przeciwbólowe. Robiłam wszystko, by zagrać, bo rola bardzo mi się podobała.

Jest Pani profesorem Akademii Teatralnej. Lubi Pani uczyć?

To wtej chwili niemal jedyne moje zawodowe zajęcie. Mam nadzieję, że pożyteczne.

Pytana oto, czego Pani uczy, odrzekła Pani: „Jak zostać człowiekiem, będąc... aktorem”. Bo ten zawód odczłowiecza?

Przesadziłam. Skorygowałabym tę buńczuczną wypowiedź. Kształtowanie człowieka to bardzo trudne zadanie. Szkoła powinna uczyć zawodu, warsztatu– jak mówić, jak oddychać, jak posługiwać się gestem, ciałem, rozwijać wyobraźnię iumysł. Ja po prostu dzielę się ze studentami tym, co myślę, itym, co umiem. Imoże to ich kształtuje.

Jak Pani dziś postrzega ten zawód?

Myślę, że nie odczłowiecza, ale przeciwnie– powinien służyć rozpoznaniu człowieczeństwa wsobie iinnych. Że ma moc zmieniać nasze życie, czyniąc je lepszym lub gorszym, iprzez to jest tak odpowiedzialny. Że wciąż ma swój etos inie jest taki, jak wszystkie zawody na „a”– aszewc, astolarz, akrawiec... Jest wyjątkowy.

Po tylu latach na scenie ma się jeszcze jakieś marzenia?

Czuję się dostatecznie przez los obdarowana. Ale mam wciąż niespełnione marzenia. Inie tylko związane ze sceną.

Od dekad Pani aktorstwu towarzyszy zachwyt krytyki, atencja.

To miłe. Ale nie mam poczucia wyjątkowego sukcesu. Aprzecież „Sukces bożkiem jest dziś”. Aja wolę moje małe zwycięstwa. Robię swoje iźle się czuję na piedestale.

grudzień 2013

ANNA DYMNA:

Nienawidzę żyć dla siebie

Wktórymś zwywiadów sprzed lat powiedziała Pani: „Naszczęście nie owszystkim gadam, mam swoje tabu”. To oco mam nie pytać?

Proszę pytać owszystko, najwyżej nie na wszystkie pytania odpowiem. Tak, są sprawy, októrych nikt nie wie, inie będzie wiedział, co się dzieje wmoim sercu...

Czyli tak się kreujemy, jak chcemy być postrzegani.

Apan postępuje inaczej– wżyciu, wpracy? Nawet jak pracuję zKutzem, który jest otwieraczem duszy aktora, czy zBasią Sass, czy niegdyś ze Swinarskim– zawsze pojawia się to miejsce, gdzie stoi szlaban– to, co za nim, jest nie do sprzedania. Jestem człowiekiem, który ma swoje przegrane wżyciu, inie lubię otym mówić, podobnie jak nie dopuszczam mediów do mieszkania, prezentowania, jak wygląda moja sypialnia, garderoba, kuchnia... Aitak wiem, że media, zwłaszcza niektóre, będą pisać, co chcą. Byłam młodziutką aktorką, gdy usłyszałam, że jestem kurwą. Ajeszcze byłam dziewicą inawet nie bardzo wiedziałam, co to słowo znaczy. Iwówczas Dymny powiedział mi: „Dziecko, będziesz kiedyś aktorką, będą otobie mówili, jak ci się uda, wszystko, co będą chcieli, nigdy nie zaprzeczaj, tajemniczo się uśmiechaj imów– «Tak? Nie wiedziałam». Albo– «Tak, to się bardzo cieszę». Inigdy się nie tłumacz. Rób swoje, byle uczciwie”.

Ale oPani koszmarnych snach przed każdą zpremier możemy rozmawiać?

Faktycznie, mam takie dziwne życie wewnętrzne, acz trochę ostatnio zubożone, bo śpię coraz mniej. Nie dość, że wciągu dnia przeżywam różne bardzo emocjonalne sytuacje na scenie czy wżyciu, to jeszcze wsnach wszystko to mi się zwielokrotnia, rozprzestrzenia. Przed premierą gram swoją rolę wciągu nocy wielokrotnie. Od lat powraca też taki sen, że wybiegam zgarderoby, błądzę po jakichś piętrach, nie mogąc znaleźć sceny, wreszcie wchodzę na nią izupełnie nie wiem, co mam mówić. Nie znam sztuki.

Sytuacja iście oniryczna, na jawie niemożliwa.

Zbyt długo jestem aktorką, by nawet gubiąc chwilowo tekst, nie poradzić sobie. No imam suflera.

Wiem, że imiłe sny Pani miewa...

Na szczęście. Salon Poezji mi się wyśnił. Naprawdę.

To nie ma Pani prawa narzekać na sny. Zatem wróćmy do rzeczywistości. Powiedziała Pani niegdyś: „Gdy mija młodość, aktor na co dzień walczy ze swymi fizycznymi niemocami, które pojawiają się zupływem lat”. Pani już walczy?

Ja mam dużo prostszą sytuację– zaczęłam tę walkę wwieku 27 lat, kiedy po kolejnych wypadkach samochodowych zmagałam się zbólem uszkodzonego kręgosłupa, by wogóle móc się ruszać. Itak już mi zostało. Zwłaszcza, że na tych wypadkach się nie skończyło. Na szczęście na scenie jest takie napięcie, że człowiek ize złamaną nogą biega. Następstw upływu czasu nie da się jednakże całkiem pokonać. Młodziutka oglądałam Zofię Jaroszewską, która np. chciała mieć garderobę nisko, bo już nie mogła wejść po schodach, iktóra odrzucała role, amnie, przybranej córce, tłumaczyła: „Nie mogę wziąć tej roli, dziecko, bo nie mam siły fizycznej. Anie mogę tego zrobić widzom, by widzieli moją niemoc”. Ito mój ideał– właśnie Zofia Jaroszewska. Albo Jurek Nowak. Chciałabym kiedyś być starą aktorką, kochać ludzi, nie mieć nikomu niczego za złe. Być aktorem młodym, wesołym– to żadna sztuka. Ale być starym, przeżyć ten upiorny, ciężki zawód, wciąż kochać życie ijeszcze grać, to jest bohaterstwo.

To mama podobno wpoiła Pani życzliwość imiłość do ludzi.

Moja mama to był rzadki typ człowieka orównie rzadkim stosunku do życia– ona nigdy nie myślała osobie, służyła innym. Jeżeli mam coś dobrego wsobie, to na pewno po niej. Moja mama tak nas wychowywała: chcesz sobie pokrzyczeć, to sobie pokrzycz, tylko najpierw popatrz, czy ktoś nie śpi. Jak leży człowiek na ulicy, to nie odwracaj się od niego, bo może umiera.

Być aktorem młodym, wesołym– to żadna sztuka pod warunkiem, że się ma tyle propozycji, ile miała Pani, że się tyle gra...

Grałam okropnie, ale byłam prawdziwa, naiwna, pełna wiary iżarliwości– to były moje najważniejsze atuty. Teraz, przygotowując spektakle zniepełnosprawnymi umysłowo, którzy są wiecznymi dziećmi, widzę, co jest największą siłą na scenie– właśnie radość, że się jest, iszczęście, że się gra. Dopiero jak przestałam być młodziutką dziewczynką, zaczęłam dostawać prawdziwe role do grania. Urodziłam dziecko, zmieniłam się fizycznie iwówczas pojawił się Kutz, niegdysiejszy przyjaciel Dymnego, izainicjował najpiękniejszy okres wmoim aktorskim życiu, bo zaczęłam być partnerem dla reżyserów, anie tylko zwierzątkiem do pokazywania. Acz wcale okresu „zwierzątka” nie potępiam. Nie ma nic piękniejszego, jak młodość, to ludzi najbardziej bierze. Zczego do dziś zna mnie najwięcej ludzi? ZAni Pawlaczki, mimo że nieraz mi mówią: „To pani jest ta Pawlaczka? Jezu, to zPani już nic nie zostało”.

Od „Nie ma mocnych” mija 30 lat... Czuje się Pani spełniona jako aktorka?

Wie pan, ile zagrałam ról? Iilu jest aktorów, którzy nie zagrali nawet połowy tego? Tak, czuję się spełniona. Nawet bardzo. Miałam to szczęście, że już w27. roku życia, gdy zdarzył się ten potworny wypadek samochodowy igroziło mi, że już nigdy grać nie będę, mogłam pomyśleć, trudno, itak jest tego trochę. Podobnie było 7 lat później, gdy rodziłam syna– znów istniała groźba, że być może już nigdy nie zagram.

Ale to było 18 lat temu, a– teraz?

Nie ma dla mnie ról ciekawych. Idlatego, że mam 52 lata, izpowodu sytuacji wkulturze. Przestało się robić rzeczy, do jakich się nadaję, audział wserialach mnie nie interesuje. Szkoda mi na to czasu.

Ale jakieś aktorskie marzenia ma Pani nadal?

Pewnie, że wgłębi duszy chciałabym, by jakiś reżyser sobie wymarzył: O, Dymna mi to zagra. Iby chciał zmusić mnie do jakiegoś wysiłku, znaleźć we mnie coś nowego. Powielanie tego, co już zrobiłam, mnie nie interesuje. Bo to praca nad rolą przynosi największą radość isens bycia aktorem. Nie premiera, nawet jeśli ktoś tam pochwali.

Acz lepiej, jak chwalą.

Jak się dobrze osobie czyta– zawsze jest miło. Iskrzydła rosną. Ale najważniejsza jest praca. Jak mam reżysera, któremu na mnie zależy idaje mi to odczuć. Nawet jeśli słowami: Kurwa, ty masz to wsobie, weźże to wydobądź!

Wspomniała Pani recenzje, czyta je Pani?

Wszystkie. Izkażdej coś dla siebie biorę. Irytuje mnie jedynie pisanie typu „wszystko do dupy”. Nigdy tak nie jest. Nawet wspektaklu, który jest dużo gorszy, niż onim piszą, zawsze wychwycę to ładny kostium, to dobrze zagrany epizod. Dlatego ido recenzji trzeba mieć dystans, jak do wszystkiego, co wtym zawodzie. Iwokół niego. Przecież, jeśli mija mnie kobieta isłyszę: „Ale ta Dymna gruba”, to bez tego dystansu bym się powiesiła na pierwszej gałęzi. Owszem, nieraz płakałam zpowodu jakiejś porażki, ale rano wstawałam irobiłam swoje.

Co było tą największą porażką?

Nigdy tego nie analizowałam. Zawsze staram się być najlepszą aktorką świata. Nie potrafię wejść na scenę znastawieniem: Dzisiaj gram byle jak, boli mnie głowa. Nie– zawsze staram się grać tak, jakby sam Pan Bóg był na widowni.

„Aktorstwo nie jest dla ludzi, którzy nie potrafią znosić porażek”– ocenia John Malkovich.

Dużo poważniejszym problem jest sukces. Jak ktoś ma taki stosunek do zawodu, jak ja, igo uczciwie wykonuje, to porażka tak nie boli. Zresztą po 30 latach pracy wiem, że 50 procent ludzi orzeka, że to wspaniała rola, adrugie 50– wręcz przeciwnie.

Ale są irole, które 100 procent chwali, jak Panią wfilmie Sass „Tylko strach”...

Ito są te największe sukcesy, które uskrzydlają. Najgorzej, jak się słyszy, świetna rola, tylko wzłym przedstawieniu, to jest bardzo przykre. Bywa, że krytycy wogóle na coś nie zwrócą uwagi, ato najbardziej bierze ludzi. Jako Marysia Wilczurówna w„Znachorze” nie miałam ani jednej dobrej recenzji, aludzie do dzisiaj płaczą, oglądając– taka jest siła wtym kretyńskim melodramacie. Aniemal równocześnie grałam w„Dolinie Issy”, zbierając cudowne recenzje inikt tego nie pamięta...

Wróćmy do stresu płynącego zsukcesów.

To jest problem; przez wiele lat nie miałam żadnych nagród. Potem nagle dostałam kilka, m.in. na festiwalu wGdyni za wspomnianą rolę uSass. Ipóki była tylko jedna– cały teatr mi gratulował, cieszył się, ale wmiarę kolejnych nagród, potem Złotych Masek coraz bardziej czułam ton typu: Te, gwiazda, znowu nagrodę dostałaś– iwtedy przypomniałam sobie radę Wieśka, imówiłam: „Tak, ibardzo się cieszę”. Naprawdę nie jest łatwo poradzić sobie zpiętnem człowieka nagradzanego.

Ostatnio została Pani Polką Idolką, tuż za Jolantą Kwaśniewską– ito już pewnie nie tylko za aktorstwo, ale iPani aktywność na rzecz osób niepełnosprawnych...

Odpowiem zuśmiechem: cieszę się bardzo! Naprawdę! Ado Jolanty Kwaśniewskiej wysłałam radosny list zgratulacjami. Wie pan, jak to miło, gdy okazuje się, że to, co się robi, ma sens ijest naprawdę potrzebne? Teraz to może trochę inna moja rola, ale wkładam wnią całe me serce, jak wkażdą na scenie czy wfilmie, więc daje mi prawdziwą radość. Akażdy głos oddany na mnie to nowa siła do dalszego działania.

Co Pani każe działać na tylu frontach; od lat pracuje Pani zniepełnosprawnymi umysłowo, udziela się charytatywnie, od miesięcy prowadzi Pani program telewizyjny „Spotkajmy się”...

To bardzo złożona sprawa.

Bo nie ma Pani ciekawych propozycji od reżyserów– zteatru, zkina?

Fakt, mniej gram, mam więcej czasu, to co– mam siedzieć przed lustrem ipatrzeć, czy mi wisi podbródek, czy mam zmarszczki? Przecież wiadomo, że czasu nie zatrzymam. Dlatego wogóle się tym nie przejmuję. Niedawno pewna dziennikarka zapytała mnie: „Ajak sobie pani radzi ze swoją tuszą?”. To ją zapytałam, ile ma lat. Okazało się, że 30. „To niech się pani za siebie weźmie, ja wpani wieku lepiej wyglądałam”. Teraz po pięćdziesiątce to ja mam być zdrowa, czysta, dobra imądra. Apiękne ichudziutkie niech sobie będą te młodziutkie.

Azatem to trochę działalność, przepraszam, zamiast...?

Agdyby nawet tak było, to co? Przecież lepiej zamiast zamartwiać się ipić wódę, nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują. Inamawiam do tego wszystkie koleżanki, które nie mają ról. Acz sama, nawet gdybym te role miała, też bym robiła, co robię. Najważniejszą sprawą wżyciu, oczywiście poza rodziną, jest mój zawód. Tak więc, gdybym dostała wspaniałe propozycje, wszystko bym im podporządkowała, zniczego jednak nie rezygnując. Jak się chce, to wszystko da się pogodzić. Nie pan pierwszy pyta, dlaczego to robię. Adlaczego mam tego nie robić? Dlaczego mam nie pomagać ludziom, skoro mogę? Zwłaszcza że jako osoba popularna więcej zbiorę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, aprowadząc jakąś charytatywną aukcję, pewnie zwiększę zniej dochód. Bo Dymnej trudniej odmówić... Wie pan, najchętniej otym, co robię poza zawodem, wogóle bym nie mówiła, bo robię to zpotrzeby zupełnie innej, na pewno nie dla rozgłosu. Asłyszę takie głosy– pcha się, żeby było oniej głośno! Ja nie muszę się pchać! Ja już na swoje nazwisko nie muszę pracować, ani udowadniać, czy jestem dobra, czy zła... Ale dobrze wiem, że taka działalność bez nagłośnienia nie ma sensu.

Niedawno powołała Pani Fundację swego imienia...

Bo się okazało, że tak mogę skuteczniej działać. Nie wiem, czy sobie poradzę, czy to nie przesadny krok, ale musiałam go zrobić, bo ludzie dawali mi pieniądze do ręki, aja ich nie mogłam przyjąć. Zatem mam fundację...

„Mimo Wszystko”.

Nazwę zaczerpnęłam ztekstu umieszczonego na dziecięcym przytułku im. Matki Teresy wKalkucie. „Ludzie postępują nierozumnie, nielogicznie isamolubnie, kochaj ich mimo wszystko”.Adalej cytat àpropos tego, oczym już mówiliśmy: „Jeśli czynisz dobro, oskarżą cię oegocentryzm, czyń dobro mimo wszystko”.Kiedyś kolega zteatru rzucił mi wtwarz: Tak, pchasz się ztą puszką, bo telewizja cię sfilmuje. Izemściłam się na nim. Szłam akurat zpuszką Orkiestry Jurka Owsiaka ispotkałam tego kolegę.– Potrzymaj mi puszkę, muszę sobie pisak kupić, bo ludzie chcą autografów.Iwytrzymałam go półtorej godziny, amróz był potworny. Jakiż on był wściekły.– Czyś ty oszalała, jestem cały skostniały.– Ale może cię za to telewizja jakaś sfilmowała... Mam więc fundację– mimo wszystko iwbrew wszystkiemu. Wiem, jakie są opinie ofundacjach, bo wiele się sprzeniewierzyło prawu... Ja mam łatwiej, bo to fundacja jednoosobowa– inie ma mowy, żeby ktoś oszukał. To musiałabym być tylko ja. Ta fundacja ma moją twarz, moje serce, moje wszystko. Oczywiście nie jestem sama. Mam już księgową, pomieszczenie na biuro ikomputer od wspaniałego biznesmena, dwóch przyjaciół wzarządzie, studentki do pomocy, wielu życzliwych ludzi. Chciałabym, by to była wzorowa fundacja. Czy mi się uda? Ale skoro obok wielu bardzo bogatych istnieje taka nędza irozpacz, to nie potrafię tylko patrzeć. Wtej chwili ja mogę pomóc, kiedyś mnie pomagano.

Taki rewanż?

Po serii wypadków, kiedy byłam bliska załamania, pomogli mi swą postawą ludzie sami bliscy śmierci, pokaleczeni... Spotykałam ich wszpitalach, sanatoriach– bez rąk, bez nóg– ioni radośnie, zzapałem ćwiczyli. Iteraz spłacam dług. Wprzyrodzie wszystko się musi wyrównać. Jak kiedyś nie miałam gdzie mieszkać, to Ela Karkoszka przyjęła mnie pod swój dach. Ale nie ma powodu, bym Eli pomagała, bo ona tego nie potrzebuje, zatem wspieram innych.

Ajak sobie Pani radzi ztym, co odzwierciedla słynny fragment „Dziennika” Gombrowicza ożuczkach; wszystkim pomóc się nie da.

Idlatego mam nie robić nic?! Znam te pytania– adlaczego pani pomaga niepełnosprawnym umysłowo, anie np. chorym na raka? Kiedy ztelewizyjną „Dwójką” wmoim programie „Spotkajmy się” pomagaliśmy czwórce dzieci chorych na mukopolisacharydozę, aratowanie im życia kosztuje rocznie trzy miliony, też padło pytanie, dlaczego im? Takich pytań nie wolno zadawać.

Przecież Pani sama sobie też musi na takie pytania odpowiadać.

Fakt, dostaję setki listów zprośbami opomoc, dlatego teraz, mając fundację, postanowiłam, że to muszą być przypadki absolutnie wiarygodne, wskazane przez lekarzy.

Pani od lat skupia się na pomocy niepełnosprawnym umysłowo, za co dostała Pani Medal św. Brata Alberta...

Zajęłam się niepełnosprawnymi umysłowo, bo wiem, jak im skutecznie pomóc, bo to ludzie mi najbliżsi, bo od księdza Zaleskiego nauczyłam się, jakie mają potrzeby. Prowadzę znimi teatrzyk, piszę dla nich scenariusze. Teraz moim 30 niepełnosprawnym umysłowo zDomu Opieki wRadwanowicach muszę stworzyć warsztaty terapeutyczne, bo odebrano im prawo do warsztatów państwowych. Trzeba je wybudować, bo ci ludzie bez nich stracą sens życia. Na samo ich utrzymanie potrzebne będzie 21 tysięcy miesięcznie. Wymyśliłam, że jak nie znajdę bogatych sponsorów, to wystarczy 120 firm, które dadzą po 175 zł miesięcznie, aja pierwszy raz sprzedam swoją twarz reklamie izrobię im plakaciki zpodziękowaniem. Już zgłaszają się chętni...

Znów mam ochotę powtórzyć pytanie, co Pani każe...?

Powiem to samo– bo nienawidzę żyć dla siebie, nienawidzę się sobą interesować. Dlaczego mam odpoczywać, leżeć? Od tego są wakacje, aitak po kilku dniach mnie korci, by zobaczyć, jakie warunki ma pobliski ośrodek dla niepełnosprawnych... Zatem jeśli pan znowu zapyta– dlaczego, powiem ito, że wszystko, czego doświadczałam– te wypadki, ito, że gdy miałam 27 lat, nagle zmarł mój mąż– zmuszało mnie do stawiania podstawowych pytań osens naszej egzystencji, apo wtóre uświadamiało, jak należy szanować każdą sekundę życia. Dlatego na przykład nie znoszę narzekać, bo to zabiera nam najwięcej czasu, najwięcej sił, ato wtej chwili narodowa plaga.

Od miesięcy oglądam wtelewizyjnej „Dwójce” Pani rozmowy zosobami ciężko, najczęściej nieuleczalnie, chorymi. Przyznam, że oglądając, mam gulę wzruszenia wgardle. To jak Pani wytrzymuje psychicznie te nagrania?

Po pierwszym programie powiedziałam sobie– nigdy więcej. Wyjechałam nieprzytomna, płakałam po nocach, spać nie mogłam... Apotem on się ukazał idostałam setki listów, połowę od zdrowych ipołowę od chorych. Jedni idrudzy uświadomili mi, jak ważny to program, jak potrzebny. Inakręciłam kolejne. Zdarzyło się, że się rozpłakałam wczasie programu ipotem oberwałam od tzw. zawodowców. Aniby czemu nie wolno się wzruszyć losem niepełnosprawnego? Dlaczego moje łzy, jak mi wmawiają terapeuci, upokarzają tych, których los mnie wzrusza? Nie rozumiem. Słyszę, że prowadzę program nieprofesjonalnie, bo zapytałam sparaliżowanego mężczyznę oto, jak został ojcem? Ato pytanie dla pana Janusza, od 27 lat sparaliżowanego po skoku do wody na główkę, zarazem ojca dwójki dzieci, było czymś cudownym, bo te dzieci to jego radość ipowód do dumy. Więc niech sobie profesjonaliści gadają, co chcą. Ja się kieruję swoją wrażliwością. Aże po takim nagraniu tydzień nie śpię... Pewnie mógł taki program prowadzić lekarz czy psycholog, obojętny izimny, iwszystko by wiedział, ale to byłby już inny program.

Pani musi się do tych programów przygotowywać...

Bardzo idługo. Przede wszystkim staram się, wczym pomaga mi Mateusz Dzieduszycki, sama tych ludzi wyszukiwać. Spędzam znimi wiele godzin, odwiedzam ich, zbliżam się do nich, zaprzyjaźniam się; mnie to pozwala ich poznać, aim daje przekonanie, że nie padnie żadne pytanie, jakiego sobie nie życzą, że będą mieli wpływ na montaż programu inawet po nagraniu mogą zdecydować owycofaniu go zemisji. Jeszcze się to nie zdarzyło.

Przepraszam, znów zapytam, co Pani każe jeździć za tymi ludźmi po Polsce, nagrywać te rozmowy, obciążać własną psychikę...

Pan się myli. Oto Agnieszka, dorosła dziewczyna zporażeniem mózgowym opowiada omiłości do sparaliżowanego, przykutego do łóżka, prawie niemówiącego mężczyzny. Mówi piękne rzeczy, pokazując, że to nieprawda, że wtakiej sytuacji miłość jest niemożliwa, nieprawda, że miłość jest dla pięknych imłodych. Albo człowiek, który ma najgorszą odmianę białaczki, wyznaje mi: „Już tyle lat walczę ożycie, wiesz, jakie to jest fascynujące, jakie moje życie jest przez to piękne”. I