Cwaniaki - Piotr Bojarski - ebook + książka

Cwaniaki ebook

Piotr Bojarski

4,2

Opis

Lato 1918 roku.

W podzielonej miedzy trzech zaborców Polsce narodziła się nadzieja.

Nareszcie, po 123 latach niewoli, ludzie zaczęli wierzyć, że być może uda się im odzyskać niepodległość.

W tym czasie na terenie Europy działa wiele organizacji konspiracyjnych, a losy całego narodu spoczywały w dłoniach jednostek.

Mało kto jednak mówił o tym, jaki okrutny los czekał tych młodych idealistów.

Kanonier Józef Jęczkowiak, odpowiedział na wezwanie organizacji konspiracyjnej, choć groziła mu za to śmierć. Zdezerterował z armii niemieckiej, a następnie przez Francję, Belgię i Rzeszę przedostał się z narażeniem życia do rodzimej Wielkopolski.

Pilot Franciszek Jach, weteran walk powietrznych w Szampanii, postanowił wcielić w życie szalony plan, w wyniku którego może dojść do stworzenia polskich sił powietrznych.

Z kolei ranny pod Verdun Zbigniew Kaczmarek nawet w najśmielszych snach nie podejrzewał, że w wolnym od Niemców Poznaniu przyjdzie mu piastować funkcję komisarza Policji Państwowej.

Tamtego roku wszystko zależało od myśli i działań jednostek. Zwykły szeregowiec mógł zmienić bieg historii. Bohaterstwo mieszało się z brawurą, a szlachetność z bezwzględnością, zaś dokonane wtedy wybory na zawsze zmieniły tych młodych ludzi w wolnych Polaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (40 ocen)
21
9
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Piotr Bojarski, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

Redakcja: Kamila Markowska / panbook.pl

Korekta: Katarzyna Smardzewska / panbook.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Fotografia na okładce: © CollaborationJS / Trevillion Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-7976-070-1

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Kochanej Kasi i synom

O Polsko droga – kiedy inni płaczą,

że ciebie nigdy, nigdy nie zobaczą,

Że nie dożyją twej przyszłej swobody

Ja dzisiaj jeszcze duszą, ciałem młody (…)

Niech wiatry wieją i niech grzmoty ryczą,

Niech ludzie z strachu i złości skowyczą,

Ja na to wszystko wnet obojętnieję,

Kiedy się dla mnie myśl o Polsce śmieje.

Myśl ta ma siłę, co mną tak prowadzi

jak anioł Boży na obrazku – dzieci.

Uczynię wszystko, co ona mi radzi

I tam polecę – gdzie ona poleci…*

* Wiersz napisany przez skauta Józefa Gabriela

Jęczkowiaka między rokiem 1913 a 1916

Prolog

Kobylnica pod Poznaniem, zlot drużyn skautowskich w Zielone Świątki, czerwiec 1916 r.

Zapach mokrego lasu zapowiada emocje.

Serce bije mu mocno, miarowo.

Już czas!

Drżącą dłonią rozdziera kopertę, wydobywa kartkę z rozkazem i czyta.

Sytuacja jest klarowna: Biali opanowali Poznań. Czerwoni wysłali znaczne siły, by zdobyć miasto. Otrzymali też wiadomość, że do Poznania dla wzmocnienia obrony maszeruje kolejny, słabszy oddział Białych. Dlatego Czerwoni wydzielili część swoich sił z zadaniem rozbicia odsieczy.

Rozkaz brzmi: ustalić miejsce pobytu wydzielonego oddziału Czerwonych, uniknąć spotkania i doprowadzić oddział z odsieczą do Poznania.

Wie, że prowadzi na pomoc Poznaniowi półtorej setki skautów. Naprzeciw niemu nadciąga dwie i pół setki Czerwonych pod dowództwem Józka Ratajczaka.

Czerwoni oznaczają w tej grze Niemców.

Jego, Józefa Jęczkowiaka, lat osiemnaście i pół, rozpiera duma. Bo prowadzi do boju Białych.

A Biali to Polacy.

Przecież Polacy nie mogą przegrać. Nie mogą! Tylko… jak wystrychnąć mocniejszych Czerwonych na dudka?

Przecież oni też chcą wygrać!

Mimo presji czasu myśli spokojnie, precyzyjnie i swobodnie.

Widzi sytuację czysto – jak na dłoni.

Czerwoni spróbują zamknąć mu drogę marszu ku Poznaniowi. Za wszelką cenę będą dążyć do starcia – bo wygrają je bez trudu, są zdecydowanie silniejsi. Dzielą ich niespełna dwa kilometry.

Najwyżej pół godziny marszu przez gęsty las.

Trzeba działać szybko!

Więc działa.

Rzuca w las kilku rowerzystów.

Mają ustalić, gdzie jest przeciwnik.

Wracają z rekonesansu już po półgodzinie. Linia wrogich czujek oddalona jest o jakieś półtora kilometra.

Ciągle jednak nie wie, gdzie Czerwoni rozmieścili swoje główne siły.

Nie może ryzykować wejścia na nie i totalnej klęski.

Co robić?

Potrzebny będzie dobry pomysł…

Fortel! Tu może pomóc tylko dobry fortel!

Wpada na niego natychmiast: wydzieli jeden pluton na lewe skrzydło, z zadaniem ściągnięcia na siebie uwagi nieprzyjaciela. Pluton wysunie do przodu jeden zastęp w tyralierę i narobi rabanu. W razie konieczności może nawet zostać schwytany, a co tam! Ważniejsze rzeczy rozegrają się przecież gdzie indziej…

Bez zwłoki wydaje stosowne komendy.

Jak maszyna, na chłodno, wbrew swojemu młodemu wiekowi.

Pluton wabi rusza szybkim marszem we wskazanym kierunku. Wilgotna ściółka tłumi kroki ich ciężkich butów.

On sam wyrusza ku przeciwnikowi jakieś dziesięć minut później. Prowadzi pozostałe dwa plutony zastępowych z bliskim ubezpieczeniem. Poruszają się trzysta metrów na prawo od plutonu wysłanego dla zmyłki na lewe skrzydło. Stopniowo jednak przesuwają się coraz bardziej w prawo, oddalając się od wabi wysłanych na stracenie.

Gdy mają za sobą kilometr, wstrzymuje marsz i nasłuchują.

Cisza.

Tylko bzyk komarów i nikły świergot ptactwa.

Co jest, do jasnej anielki?!

Obawia się zasadzki. Więc znowu wysyła zwiad rowerzystów. Wracają, nie ustalając miejsca pobytu przeciwnika.

To znaczy, że Czerwoni dobrze ukryli czujki i czekają.

Czekają na nich, na Białych.

Zaczaili się, by dopaść ich i wydrzeć im zwycięstwo…

W kniei z wolna zapada zmrok.

Nadal nie słychać nic oprócz milknących już ptaków.

Nie może dłużej zwlekać. Musi podjąć decyzję.

Nakazuje dalszy marsz. Tym razem powolny i ostrożny.

Ruszają, odginając łagodnie gałązki krzewów.

Do diabła, głupio byłoby przegrać w takim momencie – myśli.

I właśnie wtedy, kilometr dalej – po lewej ręce – Biali słyszą wściekłe gwizdki!

Czujki Czerwonych wszczęły alarm, chwytając pluton Białych wysłanych dla zmyłki!

W gąszczu słychać przeraźliwą trąbkę przeciwnika.

Gra sygnał „do ataku”!

Biały pluton wabi pędzi w stronę sił głównych Białych, ciągnąc za sobą pościg Czerwonych.

Druh Jęczkowiak tylko na to czekał.

– Naprzód! – rozkazuje i z całym impetem prowadzi swoje dwa plutony w próżnię wytworzoną przez atakujących na lewe skrzydło Czerwonych.

– Hurrrrraaaaa!

– Hurrrrrraaaaa! – drą się triumfujący Biali.

Bez trudu, w szalonym pędzie forsują linię czujek Czerwonych, biorąc kilku z nich do niewoli.

Zwycięstwo!

Wielki sukces!

Biali ominęli potężną sieć Czerwonych, nie dając się pokonać!

Poznań doczeka się wsparcia!

Czerwoni rychło uznają swoją klęskę.

Trębacz daje sygnał do zbiórki.

Jest już niemal północ, ale na młodocianych, rumianych twarzach nie widać ani śladu zmęczenia.

Łyk herbaty z manierki smakuje słodko, choć cukru w nim za grosz.

Jęczkowiak odbiera gratulacje.

Poklepywaniom i wyrazom uznania nie ma końca.

Biali maszerują przez czarną jak smoła gęstwę lasu. Śpiewają, aż płoszą się ptaki:

Pod Auster – pod Auster – pod Austerlitz

Daliśmy im lanie i więcej nic!

Tej nocy obóz nie zasypia do samego świtu.

Może kiedyś… – rozmyśla zwycięski wódz.

Może już niebawem…

Część 1.

PRZED BURZĄ

I.

Pozdrowienia z Poznania

Dwa lata później. Front zachodni, okolice Laon (Pikardia, Francja), sierpień 1918 r.

Bateria była od tygodnia w odwrocie spod Soissons. Niemal codziennie zmieniała miejsce postoju, nie zdążywszy nawet wstrzelać się w nowy teren. Nękana przez francuskie samoloty, kryła się w cieniu nielicznych drzew, które ocalały pod ogniem kilkukrotnych ofensyw obu stron, w nadziei, że lotnicy jej nie wypatrzą i nie zniszczą. Udało się, w początkach sierpnia zaległa szczęśliwie gdzieś pod Laon. Olbrzymie jamy, pozostałości przedwojennych wykopalisk białej kredy, z której niegdyś wyrabiano cegły do budowy domów, dały wreszcie choć na moment schronienie zmordowanym żołnierzom Baterii Artylerii Ciężkiej numer 30 z poznańskiego Sołacza.

Było ich ze trzystu chłopa. Obsługiwali dwa potężne, dalekosiężne Kanone 16, prosto z zakładów Kruppa. Ich potężny kaliber 149,3 mm siał spustoszenie na tyłach Francuzów. Teraz jednak działa stały bezużyteczne, a kanonierzy wylegiwali się w słońcu. Odpoczywali po udanym manewrze oderwania się od przeciwnika.

Francuzki, uprawiające pod nieobecność mężów pobliskie pola, wielokrotnie słyszały ich rozmowy. Szybko zorientowały się, że prawie połowa, jeśli nie więcej, żołnierzy w niemieckich mundurach bynajmniej po szwabsku nie gada. Ich język brzmiał inaczej, bardziej miękko, chwilami melodyjnie, choć innym razem zdawał się szorstki i gardłowy, jak mowa Germanów.

– To Polacy – orzekła fachowym tonem jedna z mieszkanek pobliskiej wsi.

Sensacja trwała krótko, Francuzki przyzwyczaiły się wkrótce do chodzących po terenie, dwuosobowych patrolów, sprawdzających linie telefoniczne. Żołnierze z patrolów z reguły pokrzykiwali coś po polsku i odnosili się do nich zupełnie inaczej niż Niemcy. Spod głębokich, ciężkich hełmów spoglądały na nie zalotnie wesołe, często rezolutne oczy młodych Polaków. Kilku z nich zagadywało je nawet w tym ich zupełnie dziwacznym języku, strojąc uwodzicielskie miny i dziarsko kręcąc wąsy à la niemiecki cesarz, ale kobiety zachowywały dystans. Miały jeszcze w pamięci dryl zaprowadzony w miasteczku przez niemieckich okupantów i na wszelki wypadek stroniły od kontaktów z żołnierzami strony przeciwnej. Choćby i nawet wyglądali oraz zachowywali się całkiem sympatycznie…

Francuzki nie mogły jednak wiedzieć, że Polacy z Baterii Artylerii Ciężkiej numer 30 szczerze nienawidzili mundurów, w których wojenny los rzucił ich na pola północnej Francji. I że już na początku swojej wojennej drogi, gdzieś między powołaniem a skoszarowaniem w listopadzie 1916 roku, zawarli tajne porozumienie, które zaczęli realizować wiosną 1917 roku, po przerzuceniu do Francji. Jego warunki były proste, streszczały się w dwóch punktach: po pierwsze, pomagać przeżyć swoim, po drugie – ważniejsze – szkodzić Szkiebrom[1] – gdzie i jak się da.

Nikt nie wspominał głośno o punkcie trzecim, którego istnienie intuicyjnie wyczuwała większość koleżeństwa. Żeby jednak doszło do jego wykonania, najpierw Niemcy musieli przegrać wojnę.

Pierwszy ruch wykonał Ruszkiewicz, piekarz z Mieszkowa pod Jarocinem, którego zrobiono kucharzem w kuchni bateryjnej. Przy wydawaniu obiadów z kotła dla kolegi z Poznańskiego zawsze sięgał chochlą głębiej, do samego dna, byle tylko krajan dostał strawę gęstszą i możliwie suto okraszoną mięsem. Przy pogarszającej się z tygodnia na tydzień aprowizacji udział Ruszkiewicza w spisku nie był bez znaczenia. Jednak dobrze odżywieni kompani kucharza rychło przystąpili do zadań poważniejszych.

W tym chwalebnym celu wyzyskali dobroduszność niejakiego Miary, unteroffiziera[2] z Poznańskiego, a na froncie – dowódcy drużyny telefonistów i sygnalistów. Tęgi gość z rubasznym uśmiechem miał tę zaletę, że do jego obowiązków należało zestawianie zmian obsługi łączności. Miara, choć podoficer, zawsze dawał się przekonać, by na zmianach, zarówno przy działach, jak i obserwacji, zostawali kamraci z Poznańskiego. A ci nadzwyczaj chętnie wychodzili w teren, by naprawiać uszkodzoną łączność telefoniczną.

Dobre chęci wyparowywały z dwuosobowych patroli zaraz po opuszczeniu okopów. Nie spieszono się z naprawą poszarpanych – i nie poszarpanych – przez szrapnele przewodów linii telefonicznej. Po naprawie i zgłoszeniu powrotu Polacy uszkadzali ją ponownie, znowu czując obowiązek wyruszenia w teren. Efekt był jeden; wielce pożądany – łączność nie istniała całymi godzinami.

Wysoki, wychudzony dwudziestolatek z nikłym wąsem i bystrym spojrzeniem, stał oparty o belkę zabezpieczającą strop jamy i ćmił papierosa. Wypuszczając przez nos gryzący dym zawilgoconego tytoniu, zastanawiał się, jak to możliwe, że Szkiebry przez niemal dwa lata nie wpadły na to, że z tą łącznością coś nie gra. On sam często zgłaszał się na ochotnika, by „naprawić linię”, czego zresztą omal nie przypłacił życiem. Kiedyś, zdaje się pod Verdun, ledwie dwa metry od niego padł granat wyrzucony z francuskich okopów. I tylko cudem nie eksplodował.

Kanonier Józef Jęczkowiak uznał to za znak od niebios. Najwyraźniej tam u góry Ktoś nad nim czuwał. Ktoś, komu nie był obojętny jego los. I jego dalsze zamiary. A skoro tak, znaczyło to ni mniej, ni więcej, że ten Ktoś mu sprzyja. Nie pozostawało mu nic innego, jak wykorzystać tę okoliczność.

– O czym tak myślisz, kamracie? – usłyszał z boku dobrze mu znany głos.

Z patrolu wracał Janek Weychan, kanonier z Wolsztyna. Największy chyba osiłek w baterii, zresztą nic dziwnego, skoro od dwóch lat podawał pociski do działa. Tylko Jęczkowiak i kilku wtajemniczonych wiedziało, że Janek miał na koncie duży wyczyn „pod Werdunem”. Jako obsługujący działo, podczas wymiany ognia z Francuzami wrzucił niepostrzeżenie do lufy jakieś żelastwo. Przy pierwszym wystrzale lufa pękła i działo zostało unieruchomione. Sukces rozzuchwalił Weychana na tyle, że po kilku dniach niesprawne okazało się drugie działo. W krwawym rozgardiaszu dowództwo baterii nie miało głowy do sprawdzenia, co tak naprawdę się stało. Uszkodzone lufy odesłano do Niemiec, a baterię – na urlop na tyły.

Jęczkowiak uśmiechnął się ironicznie na to miłe duszy każdego poznańczyka wspomnienie.

– Już ty wiesz, Janek, nad czym kombinuję – odpowiedział.

Weychan klepnął go przyjaźnie w ramię, odkładając mauzera i z niemałym trudem zdejmując z pleców kołowrót z kablem.

– Znowu Francuzy zerwały łączność? – Jęczkowiak cisnął na ziemię resztki niedopałka, które zaczęły już parzyć jego palce.

– A skąd wiesz? – Weychan udawał zdziwienie, ale jego szare oczy aż się śmiały. – No jasne, bracie. Jak zawsze, żabojady cholerne. Zerwali nam linię w czterech miejscach, to je zaraz z „Niunią” naprawiliśmy. Skutecznie, Józek. Bardzo skutecznie. Jestem pewny, że nasz szefunio Miara lada chwila wyprawi drugi patrol…

Wzmianka o „Niuni” – powszechnie lubianym w baterii Tadku Neumanie, synu właścicieli poznańskiego kina „Apollo” z Berliner Strasse[3] – wyjaśniała wszystko. Bo „Niunia” – niezwykle cięty na Szwabów – stanowił gwarancję rzetelnego wykonania zadania. Jęczkowiak był więcej niż pewny, że problemy baterii z łącznością dopiero się zaczęły. I że Niemcy jeszcze długo jej nie będą mieli. No, chyba że w końcu wpadną na pomysł, by posłać w teren patrol niemieckojęzyczny. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się takiego finału.

– Dobra robota – pochwalił kompana i poczęstował go ostatnim ćmikiem. – A nie wiesz przypadkiem, czy przyszła dzisiejsza poczta?

Weychan usiadł zmęczony na taborecie, zbitym z nieheblowanych desek i zdjął hełm, wycierając w rękaw spocone czoło. Upał był jak cholera, omal nie zemdlał na tym dziadowskim patrolu.

– Chyba jeszcze nie – mruknął, bo nagle stracił humor. – Ej, kolego, długo tak mnie będziesz trzymał o suchym pysku?

– Woda jest w środku – Jęczkowiak wskazał na ciemne wnętrze jamy. – Trzymamy tam wiadra, bo w cieniu chłodniej.

– Trzeba tak było od razu – jęknął Weychan i ostatkiem sił poderwał się z zydla, by wbiec pod ziemię.

Za chwilę Jęczkowiak usłyszał łapczywe chłeptanie. Strzelec Weychan odbierał zasłużoną nagrodę.

Jęczkowiak nie zdążył zadeptać niedopałka, gdy do okopu wskoczył Stefek Chojnicki ze Swarzędza. Na jego okrągłej twarzy malowało się przerażenie. Wyglądał, jakby przed chwilą zobaczył diabła.

– Wołają ciebie, Jęczkowiak! – wysapał Józkowi prosto w twarz.

– Kto?

– Leutnant[4] Koch!

– Koch? – na spokojnej dotychczas twarzy Jęczkowiaka drgnął mięsień policzka. – A czego on ode mnie chce?

Oczy kanoniera Chojnickiego zrobiły się jeszcze większe z wrażenia.

– Zdaje się, że chodzi mu o łączność!

Jęczkowiak zbladł, ale zachował spokój i opanowanie. Cholera, musieli coś wyniuchać, pomyślał. Czyżby złapali kogoś na gorącym uczynku? Nie, to niemożliwe, przecież dopiero co Weychan z „Niunią” zeszli z pola bez żadnej wpadki. To o co może chodzić zastępcy dowódcy baterii?

Leutnant Johann Koch był bodaj jedynym oficerem w baterii, którego Jęczkowiak cenił – i którego się obawiał. Prawnik z Berlina miał głowę nie od parady. Już po tygodniu pobytu na froncie zorientował się, że jego rozkazy są – delikatnie mówiąc – ignorowane, więc zaostrzył dyscyplinę, a jednego z symulantów, niejakiego Freulicha z Hamburga, posłał najpierw przed komisję lekarską, a potem pod sąd polowy. I choć nikt z baterii nie dowiedział się, jakim wyrokiem zakończyło się postępowanie, fakt, że Freulich nie wrócił do jednostki, mówił sam za siebie.

Dobrze byłoby wpaść najpierw do leutnanta Różalskiego, pomyślał Jęczkowiak, zmierzając szybkim krokiem w kierunku ziemianki dowódcy baterii. Leutnant Feliks Anastazjusz Różalski, jedyny polski oficer w baterii, na pewno mu coś doradzi. Tylko czy zdąży?

Choć z nieba lał się żar, zrobiło mu się nagle zimno. A jeśli coś zagrało nie tak, jak powinno? A jeśli…

A jeśli ktoś go wsypał?

Poznań (oficjalnie Posen), sierpień 1918 r.

Niewysoki, szeroki w barach rekonwalescent szpitala wojskowego przy Hohenzollernstrasse[5] na Jeżycach dokuśtykał do okna, opierając się ciężko na obandażowanej, wyłożonej gąbką kuli. Mimo późnej godziny powietrze letniego wieczoru było gorące jak ukrop. Ranny żołnierz miał na sobie tylko spodnie pasiastej piżamy i szary podkoszulek, mocno opinający jego wydatny brzuch. Wyglądał na dwadzieścia lat, góra dwadzieścia dwa lata. Przez bandaż poniżej prawego kolana prześwitywała szkarłatna plama.

Dopiero tutaj, w Poznaniu, skutecznie wyczyszczono mu rozległą ranę, która od samego początku jątrzyła się, jakby francuski szrapnel skażony był jakąś trucizną. Dopiero tutaj, po odesłaniu na głębokie tyły, chirurdzy usunęli mu z nogi ostatnie drobiny metalu, które wbiły się w kość, przez wiele tygodni uniemożliwiając zabliźnienie rany i swobodne chodzenie. I dopiero teraz noga z wolna zaczęła się goić. Choć trwało to o wiele za długo, jak na jego nerwowy charakter.

Na ulicy dwóch chłopców grało zaciekle w szmacianą piłkę. Obaj chudzi, w portkach na szelkach i wysokich kolanówkach, gonili za miękką kulą jak wściekli, nawołując się przy tym nazwiskami futbolistów polskiej Warty.

– Ja jestem Szyc, tej!

– A ja Beyem! Uważeeej!

Ranny poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Sam zaledwie kilka lat wcześniej wykrzykiwał te same nazwiska, dorzucając jeszcze Niedzielskiego albo Kosickiego. Jakież to były beztroskie chwile. I kto by się spodziewał, że skończy z dziurą w nodze…

Odchodząc od okna, przypomniał sobie własne dzieciństwo, spędzone w niskiej, ciemnej suterenie na ulicy Święty Marcin. I odwieczny zapach gęstej szmeli[6], snujący się pod stropem niemal codziennie. Ojciec bywał często bezrobotny, na mięso rzadko ich było stać. Ale prawdziwa bieda przyszła, gdy ojca zabrali do wojska. A już zwłaszcza kiedy poległ niemal od razu, jesienią 1914, gdzieś we Francji za tego cholernego Kaisera. Bodaj by go piekło pochłonęło!

Zbigniew Kaczmarek, wąsaty poborowy rocznik 1898, szczerze nienawidził „Wilusia” – jak potocznie mówiło się w Poznaniu – bynajmniej nie pieszczotliwie – o Wilhelmie II. Cesarz z przetrąconą ręką[7] sprawił bowiem, że niespełna dwa lata później i jego powołano pod broń. Wystarczyło, że osiągnął pełnoletniość. Tydzień później policjant przyniósł mu kartę mobilizacyjną.

Zapamiętał cichy płacz matki w ukryciu, wieczorem, gdy myślała, że już śpi. Wtedy właśnie poprzysiągł sobie, że nie da się zabić. Cokolwiek by się działo, on musi wrócić do domu, żeby zaopiekować się matką. I młodszym bratem. Matka nosiła się z zamiarem przeprowadzki na wieś, do swojej siostry. Kiedy wyruszał w nieznane, na front, czyli łaskę losu, rzeczywiście wyprowadziła się za miasto. Tak było im łatwiej utrzymać się i wyżywić. W rodzinie zawsze siła…

Nie chciał wracać myślami do jatki na froncie, do tej krwistej makabry gdzieś „pod cholernym Werdunem”. Miał niejasne wrażenie, że uczestniczył w czymś pozbawionym sensu; głupim i zawstydzającym. Przez miesiąc usiłowali zdobyć z kolegami z Poznania niewielkie wzgórze, ważny element francuskich pozycji. Gdy już je w końcu osiągnęli za cenę setek zabitych, następnego dnia zostali wyparci i przegonieni. Cudem ocalał na polu, pokrytym gejzerami wybuchów. A potem dostał w nogę. Spod ognia wyniósł go Frantz, kumpel ze Świętego Marcina. Paradoks polegał na tym, że życie uratował mu Niemiec.

– I co, co tam widać? – upomniał się o relację Eda Wojtala, kolega z łóżka obok.

Leżał pod samą ścianą, wsparty na łokciach, z wyczekiwaniem wymalowanym na bladej twarzy. Wojtala miał gorzej niż Kaczmarek. Dużo gorzej. Mina oberwała mu obie nogi poniżej kolan. Tym samym ucięła raz na zawsze dobrze się zapowiadającą karierę motorniczego tramwaju.

– Nic takiego – odpowiedział Kaczmarek, kuśtykając w stronę kolegi. – Dzieciary w piłkę grają. W szmaciankę, znaczy się.

– Aha – przytaknął niechętnie Wojtala.

Pewnie zorientował się, że on już nigdy w piłkę nie zagra, pomyślał Kaczmarek. Żeby pocieszyć kolegę, przysiadł na brzegu jego łóżka, odstawił kulę i spojrzał mu prosto w twarz. Mimo młodego wieku, oblicze Wojtali było szare i zgorzkniałe. Nie spoglądał na dwa obandażowane kikuty. Wzrok inwalidy błądził po świeżo wymalowanym na biało suficie.

– Ty przynajmniej masz już tę zasraną wojnę z głowy – westchnął Kaczmarek, starając się nadać swojej wypowiedzi życzliwy i szczery ton.

Nie wyszło to jednak najlepiej.

– Wolałbym tam wrócić – żachnął się Wojtala.

– Staaary! Nie wiesz, co mówisz! – Kaczmarek zaryzykował polemikę. – Tu przynajmniej jesteś bezpieczny. Tam zawsze możesz dostać kulkę i wrócić do domu w trumnie.

– Kulkę?! – warknął kompan, ale w jego głosie wybrzmiał jakiś niewypowiedziany żal. – Sram na takie bezpieczeństwo, Biniu! Sroty-pierdoty[8]! Co mi po życiu, gdy nie mam szkitów? Która panna mnie zechce, takiego szkaradnego?

Kaczmarek chciał mu powiedzieć, że świat nie takie rzeczy już widział, że inwalidztwo to jeszcze nie wyrok i wszystko na pewno się ułoży, ale męski szloch kolegi wyrwał mu z piersi to przekonanie. Nie wiedząc za bardzo, co robić, objął Wojtalę ramieniem i przycisnął do siebie.

Nie zdusił w nim żalu, ale czuł, że tak trzeba. W końcu, co innego mógł zrobić?

Front zachodni, okolice Laon (Pikardia)

– Uważaj! – tylko tyle zdołał mu rzucić przez ramię leutnant Różalski, mijając go niby przypadkiem przed wejściem do schronu dowództwa.

Konstrukcja z drewnianych bali, przysypana ziemią i naciągnięta dodatkowo siatką maskującą w kolorze feldgrau, znajdowała się nieopodal drugiej linii zajętej przez baterię. Jęczkowiak szybkim spojrzeniem zlustrował otoczenie. Przed wejściem do schronu stało dwóch wartowników. Tylko dwóch. Chyba mnie nie aresztują? – zastanawiał się, zbliżając się do przesłoniętego jakimś pledem przejścia.

– Kanonier Jęczkowiak melduje się na rozkaz – powiedział po niemiecku i stuknął obcasami przed wartą.

Zza przesłony wyjrzał unteroffizier Jesulat, sanitariusz bateryjny. Widząc zafrasowaną twarz Polaka, uśmiechnął się złośliwie.

– Już jest, herr leutnant – powiedział w stronę ziemianki i odsłonił koc.

Jęczkowiak wszedł pewnym krokiem do półciemnego wnętrza jamy. Jej białe, kredowe ściany kontrastowały z szarozielonymi mundurami kilku mężczyzn pochylających się w skupieniu nad stołem przykrytym mapą sztabową. Kanonier dostrzegł na niej naniesione ołówkiem linie wskazujące najnowsze cele dla dział baterii.

Znad stołu podniósł się dobrze zbudowany mężczyzna pod czterdziestkę z przyczernianym wąsem. Przygładził dłonią siwiejące na skroniach włosy i spojrzał na Jęczkowiaka. Leutnant Koch potrafił przyglądać się wnikliwie swoim podwładnym. Polak wyczuł, że dowódca go bada. Tylko na jaką okoliczność?

– Kanonier Jęczkowiak melduje się! – zasalutował przepisowo pełną dłonią, przybierając postawę zasadniczą.

– Spocznij – leutnant Koch stanął z nim twarzą w twarz.

Był nieco wyższy, przez dłuższą chwilę spoglądał z góry prosto w oczy kanoniera, jakby chciał odnaleźć w nich ślady paniki.

Nie odnalazł.

– Słuchajcie, Jęczkowiak – odezwał się w końcu spokojnym tonem, który jednak nie zmylił Polaka. – Jak dobrze wiecie, nasza bateria ma w ostatnim czasie spore kłopoty z utrzymaniem łączności. Nad-zwy-czaj-ne kłopoty, Jęczkowiak. Rozumiecie, o co mi chodzi?

Kanonier z Poznania nie spuszczał wzroku z dowódcy. Zupełnie jakby to, co właśnie usłyszał, było dla niego czymś normalnym.

– Rozumiem, herr leutnant. Kłopoty z łącznością.

– Macie coś do powiedzenia na ten temat?

– Melduję, że nie mam.

– Nie?

– To znaczy, melduję, że na rozkaz unteroffiziera Miary szkody na bieżąco usuwamy. Cholerne Francuzy tak się już wstrzelały w nasze pozycje, że każdego dnia niszczą nam linie…

Koch podniósł dłoń, ucinając tę relację. W milczeniu obszedł wkoło Jęczkowiaka i ponownie stanął przed nim, wpatrując się w jego skupioną twarz.

– To niemożliwe – powiedział w końcu. – Owszem, strzelają do nas coraz mocniej, ale jesteśmy tu zbyt krótko, by byli aż tak skuteczni.

– Tak jest.

– Ja myślę, Jęczkowiak, że oni mają w naszej baterii sojuszników.

– Nic mi o tym nie wiadomo, herr…

– Milczeć, kiedy mówi dowódca! – wściekł się leutnant. – Mam dosyć tej zabawy w ciuciubabkę! Może ten Miara jest naiwny albo głupi, ale ze mnie nie zrobicie durnia! – Podszedł do aparatu telefonicznego, zakręcił prądnicą i gwałtownie uniósł słuchawkę. – O! Znowu nie ma sygnału! A przecież „na bieżąco usuwacie szkody”, prawda, Jęczkowiak? Coś mi się zdaje, że ktoś w naszej jednostce chce koniecznie pójść w ślady Freulicha!

Kanonier stał nieporuszony, choć za kołnierz spływały mu strużki potu wypływające spod hełmu. Żeby tylko Koch ich nie dostrzegł!

– Melduję posłusznie, herr leutnant, że szybko wyłapiemy sojuszników żabojadów – odpowiedział, dbając o to, by zabrzmieć spokojnie i wiarygodnie. – Natychmiast skonsultuję sprawę z unteroffizierem Miarą i…

– Jeśli w najbliższym czasie nadal nie będę miał łączności z dowództwem, osobiście was rozstrzelam, Jęczkowiak – syknął Koch. – Ciebie i tych twoich kamratów z Posen! I żaden sąd polowy nie będzie potrzebny. Ostatnio wybitnie działacie mi na nerwy!

– Tak jest – przytaknął odruchowo Jęczkowiak, nie zdając sobie nawet sprawy z ironicznego wydźwięku swojej wypowiedzi.

– Pamiętam wasze papiery z Cottbus! – Koch pogroził mu palcem. – Pamiętam, że miały notkę „PV”[9]! Politycznie podejrzany! Zdaje się, że przed wojną siedzieliście już w Posen z powodów politycznych? Jakiś podejrzany skauting, nie mylę się, co?!

Jęczkowiak zmilczał odpowiedź. Przed oczy nasunął mu się nagle obraz ulicy Święty Marcin. To było lato 1913 roku. Znowu zobaczył twarz niemieckiego policjanta, którego zdzielił pięścią między oczy, by uwolnić polskich demonstrantów. Z nosa Niemca poszła czerwona farba… A potem rozległy się policyjne gwizdki, które zmusiły jego i Franka Grossmana do ucieczki…

Na szczęście podporucznik Koch nie miał ochoty wdawać się w szczegóły. Na szczęście, bo Polak nie ręczył, że zachowa spokój.

– A teraz odmeldowujcie się. I wreszcie naprawcie tę linię! Skutecznie naprawcie, rozumiemy się? Muszę w końcu skontaktować się z oberstem Mannem ze sztabu dywizji!

– Tak jest! – Jęczkowiak trzasnął obcasami, przepisowo nakręcił i ruszył ku wyjściu.

Sanitariusz Jesulat odprowadził go wzrokiem kobry. On też nie przepadał za Polakami w baterii i cieszył się, że dowódca właśnie przytarł uszy ich niepisanemu przywódcy.

Jęczkowiak wyszedł na spiekotę i dopiero wtedy poluzował kołnierzyk, wpuszczając w płuca więcej powietrza.

Zrozumiał, że właśnie coś się skończyło. Że musi zdecydować szybciej, niż sądził jeszcze pół godziny wcześniej. Musi koniecznie sprawdzić, czy w końcu przyszła poczta.

Najpierw jednak trzeba przywrócić łączność. Choć na kilka godzin. Nie chciał zostać drugim Freulichem. Nie teraz, gdy był już tak blisko.

Znowu Poznań, szpital wojskowy na Jeżycach

Obchód miał się ku końcowi. Kroczący na czele stawki doktor Remigiusz Radtke przypominał nieco generała na czele sztabu. W szerokim, narzuconym w pewnym nieładzie fartuchu, spod którego prześwitywał mundur, z monoklem w lewym oku i zaczesanymi na tył głowy, srebrnymi włosami Radtke zdawał się bożyszczem postępujących za nim, zdecydowanie młodszych lekarzy i jeszcze liczniejszego grona adeptów trudnej sztuki lekarskiej. Ale już nie pielęgniarek, których wzrok koncentrował się na młodszej części pochodu.

Jedna z sióstr szczególnie wpadła w oko Kaczmarkowi. Czarnowłosa, ze zniewalającym uśmiechem, za który każdy facet dałby sobie amputować palec, a może nawet dłoń, stała właśnie przy jego łóżku. Szary, obcisły fartuch podkreślał zalety jej pięknej sylwetki. Kaczmarek nie mógł się przez to skupić. A powinien, bo właśnie do niego zbliżał się okazały sztab doktora Radtke.

– Strzelec Zbigniew Kaczmarek. Rana szrapnelowa prawej nogi na wysokości goleni – odczytał usłużnie z karty jeden z asystentów głównego łapiducha.

– A, to nasz bohater spod Verdun – bardziej stwierdził, niż zagaił rozmowę Radtke. – Jak samopoczucie, żołnierzu?

Kaczmarek nienawidził, gdy ktoś nazywał go bohaterem. Pod Verdun był przecież nie z własnej woli, bił się, a raczej usiłował przeżyć, nie w swojej sprawie. Bohaterem był Frantz, który wyciągnął go z piekła. On sam – w żadnym wypadku.

– Melduję posłusznie, że kiepskie – odpowiedział uczciwie.

– A to dlaczego, panie bracie? – Radtke miał dziwną manierę nagłego skracania dystansu. Mimo stopnia leutnanta potrafił rozmawiać z podwładnymi jak równy z równym. – Za chwilę wychodzicie, rekonwalescencja postępuje szybciej, niż sądziliśmy, prawda?

Cały zastęp w fartuchach zgodnie przytaknął skinieniami głów.

– Bo… – zawahał się w ostatniej chwili Kaczmarek.

Chciał powiedzieć, że nie uśmiecha mu się powrót do jednostki, znaczy się do 6 Pułku Grenadierów, a potem pewnie na front. W ostatniej chwili ugryzł się jednak w język.

– …bo odczuwam lęk przed powtórką – odpowiedział nieszczerze.

Radtke przyjrzał mu się uważnie. Był zdziwiony tą odpowiedzią. Cztery lata służby w szpitalach armijnych dały mu niebywały dar trafnego oceniania ludzi. Na kilometr wyczuwał symulantów, a na dwadzieścia kilometrów różnorakich cwaniaków, którzy próbowali na zawsze wymigać się od dalszej służby ku chwale cesarza i Rzeszy. Kaczmarka zdążył już poznać bliżej i nie spodziewał się, że akurat z jego ust usłyszy coś takiego. Lęk przed powtórką! Słyszał ktoś kiedyś coś tak niemęskiego?

Lekarz rozejrzał się ukradkiem, czy słów strzelca nie usłyszało przypadkiem zbyt wiele osób. Tak się szczęśliwie złożyło, że w pobliżu leżał tylko ten nieszczęśnik Wojtala. Nie można więc było zarzucić Kaczmarkowi, że sieje defetyzm.

– Słuchajcie, żołnierzu… – lekarz ściszył głos i nachylił się tak nisko nad rannym, że ten mógłby bez problemu zliczyć zmarszczki na czole łapiducha. – Wasz stan psychiczny jest całkowicie zrozumiały. Ale to minie. Zapewniam, że szok prędzej czy później ustępuje. Jeszcze będziecie zdrowi jak ryba. I wrócicie do swoich kompanów. Pewnie już się stęskniliście, prawda? Ile to czasu jesteście ranni?

– Będzie z miesiąc – mruknął Kaczmarek.

Urzędowy entuzjazm lekarski jakoś nie mógł mu się udzielić. Radtke, mimo dużego doświadczenia, był marnym aktorem. Jego słowa zalatywały fałszem.

– Będzie dobrze, żołnierzu! No, a teraz na śniadanie! – zakomenderował szef lekarskiej świty.

Biały korowód w pośpiechu ewakuował się z sali. Kaczmarek leżał z zamkniętymi oczami, czekając, aż ustanie tumult. Gdy wreszcie zrobiło się cicho, z wolna podniósł powieki.

Po obchodzie nie pozostał już żaden ślad. No, może jeden. Bardzo atrakcyjny. Miał ludzkie kształty – i to jakie! – i właśnie pochylał się nad nim, pozornie poprawiając mu poduszkę. Kaczmarek wyczuwał jednak, że to tylko podpucha.

– Strzelec Kaczmarek, prawda? – czarnowłosa siostrzyczka odsłoniła w uśmiechu równe, białe zęby.

Była teraz tak blisko, że serce skoczyło mu w piersi z nadziei.

– Tak, Zbigniew Kaczmarek… – przedstawił się, choć zupełnie niepotrzebnie.

– Mam coś dla pana – odpowiedziała i sięgnęła do kieszeni fartucha.

Zobaczył niebieską kopertę, a na niej napis sporządzony atramentem.

– Pozdrowienia z organizacji – usłyszał, gdy wyciągnął po nią rękę.

[1] Z gwary poznańskiej – Niemcy.

[2] Z niem. – sierżant.

[3] Dzisiaj ul. 27 Grudnia.

[4] Z niem. – porucznik.

[5] Dziś ul. Mickiewicza w Poznaniu.

[6] Z gwary poznańskiej – rodzaj taniej zupy ziemniaczanej.

[7] W rzeczywistości Wilhelm II miał od urodzenia niedowład lewej ręki, wyraźnie krótszej i mniejszej, który maskował, zwłaszcza na zdjęciach.

[8] Z gwary poznańskiej – bzdury.

[9] PV (niem.) – skrót od „politisch verdächtig” – politycznie podejrzany.

II.

Krok w ciemność

Front zachodni, kwatera Baterii Artylerii Ciężkiej nr 30 pod Laon

Głuchy pomruk alianckich dział dobiegający od strony Soissons przypominał o laniu, jakie dostała niedawno armia cesarskich Niemiec od Francuzów i Amerykanów. Jęczkowiak miał wrażenie, że to dopiero początek, a nie koniec burzy. Na razie jednak zadbał o to, by tej prawdziwej, tak wyczekiwanej nawałnicy doczekać. W porozumieniu z unteroffizierem Miarą wysłał ponownie Weychana i „Niunię” w teren – tym razem z rozkazem, by rzeczywiście naprawili to, co niedawno „naprawiali”. W całej baterii szybko rozniosło się, że Koch wywęszył spisek, więc wolsztyniak i poznaniak uwinęli się chwacko. Nic dziwnego – wszak wiedzieli, gdzie szukać zniszczeń ze strony wrogiej artylerii. Godzinę później z podziemnego schronu dowództwa baterii w końcu popłynął po kablu meldunek do mocno zaniepokojonego sztabu korpusu. A ponieważ jakimś cudem, mimo sporadycznego ostrzału ze strony Francuzów, łączność nie została ponownie zerwana przed zapadnięciem zmroku, nastroje w jednostce wyraźnie się poprawiły. Kanonier Dybizbański doniósł nawet Jęczkowiakowi, że wyraźnie rozluźniony leutnant Koch wyszedł ze swojego bunkra, by swobodnie zapalić fajkę.

Chwilowo nie groził więc jednostce kolejny sąd polowy, ale Jęczkowiak nie dał się zwieść pozorom. Zdawał sobie sprawę, że burza z piorunami nie została bynajmniej zażegnana, a co najwyżej przegnana przez korzystne wiatry w inny zakątek nieba. Nie wierzył, że Koch zapomniał o sprawie. Odzyskana łączność zapewne utwierdziła go w przekonaniu, że ktoś sabotuje jego rozkazy, osłabiając zdolność bojową Baterii Artylerii Ciężkiej numer 30. Było tylko kwestią czasu, kiedy wdroży wewnętrzne śledztwo w sprawie inspekcji naprawczych. Nie trzeba było być orłem śledczym, by zauważyć, że te misje dziwnym trafem zdominowali w ostatnich miesiącach Polacy.

Przez otwór w barykadzie z worków z piaskiem lustrował przedpole, coraz gorzej widoczne w gęstniejącym mroku. Francuzom na szczęście nie w głowie były niespodziewane ataki. Zapewne tak jak i oni okopywali się i umacniali w świeżo zajętym terenie. Stojący nieopodal Stasiek Schmidt, przed wojną mieszkaniec kamienicy przy Poznańskiej, rzucił w niego grudką piasku.

– Co jest, Stachu? – rozeźlił się Jęczkowiak.

– Masz tera przechlapane, Józek. Musisz uważać na tego Szkiebra – Schmidt był pod wrażeniem spokoju kolegi, co prowokowało go do odgrzania tematu. – Najchętniej posłałby cię do piachu…

– Nie kracz, Stasiu, bo jeszcze się posram ze strachu – zażartował Jęczkowiak, ale wyszło to jakoś sztucznie, sztywno. – Lepiej mi powiedz, czy była dziś poczta. Bo jakoś nie zauważyłem.

– Poczta? – Schmidt zrobił duże oczy. – A! Znaczy się listy. Chyba coś przyszło, faktycznie. Ale ja nic nie dostałem.

– Kto odebrał listy?

– Chyba… Dybizbański. Tak, wydaje mi się, że on.

– I nic nie powiedział? – zdenerwował się Józek.

– A jak to miał zrobić, jak go zaraz na przeszpiegi do Kocha wysłaliście?

Szlag by to trafił, zaklął w myślach Jęczkowiak. Ale nie wypowiedział tych słów, honor skauta nie pozwalał. Dybizbański, syn szewca z Garbar, nie należał do najbystrzejszych w baterii. Co robić, musiał go teraz odszukać.

– Słyszysz?! – Staszek nagle pochylił się i przyłożył ucho do białej, kredowej ściany wykopu. – Słyszysz to, Józek?

– Co niby? – Jęczkowiak z niechęcią oderwał się od myśli o wyczekiwanej poczcie.

– No, posłuchaj sam! – Schmidt z podniecenia aż zgubił hełm, schylając się ku ziemi.

Chcąc nie chcąc, Jęczkowiak także przyłożył ucho do ziemi.

– Nic nie słychać – mruknął zbity z tropu.

– Poczekaj… O! Słyszałeś?! O! Teraz znowu!

Gdzieś w oddali, a może całkiem blisko, ktoś niezwykle silny uderzył żelaznym oskardem w kredową ścianę. A potem jeszcze raz i jeszcze…

– Francuzy kują tunel – szepnął Schmidt. – Pewnie szykują nam jakąś niespodziankę.

– Ciiii! – Jęczkowiak machnął ręką, żeby kompan się przymknął. – Oni chyba próbują się do nas przedostać. Diabli wiedzą, jak są daleko.

– Oby jak najdalej – Schmidt przeżegnał się nabożnie. – Jeszcze z tego będzie jakaś niepotrzebna afera.

Chyba nie są tak głupi, żeby pchać się do nas w kompletnych ciemnościach, pomyślał o Francuzach Jęczkowiak. Ale pewności nie miał. Może właśnie żabojady podkładają ładunki wybuchowe? A jeśli lada moment coś wybuchnie i zacznie się szturm ich ledwo zajętych pozycji? Zameldować o tym dowództwu czy nie?

Przez dobrą chwilę zastanawiał się nad tym, aż w końcu przyszło mu do głowy, że skoro odgłosy kucia są przytłumione, to znaczy, że problem nie jest jeszcze aż tak pilny. Miał inny, zdecydowanie ważniejszy. Musiał koniecznie dorwać Dybizbańskiego.

Zastał go niedaleko latryny. Szedł akurat z workiem przerzuconym przez ramię w stronę pierwszej linii. Na widok Jęczkowiaka uśmiechnął się od ucha do ucha, odsłaniając równe, zdrowe zęby.

– Co się tak szczerzysz, ośle? – Józek nie potrafił ukryć irytacji. – Lepiej mi powiedz, czy była dziś do mnie jakaś poczta.

Dybizbański, nazywany osłem z powodu odstających uszu, nie obraził się na kompana.

– Masz szczęście – skwitował go krótko. – Właśnie niosę te wszystkie papiery… I pomyśleć, że ludziom chce się tyle pisać.

Przysiedli się do dwóch żołnierzy baterii, gotujących spory kawałek koniny w blaszanej puszce na zabezpieczonym kilkoma cegłami, niedużym ogniu. Pewnie zdobyli mięso gdzieś na zapleczu. Posolili je, ale i tak nie było zbyt smaczne, lecz żołnierskie żołądki upominały się o swoje. Ile można jeść kiepskie, zalatujące pleśnią wędliny spod Hanoweru albo ni to wątrobiankę, ni salceson – czarną masę bez smaku trzymającą się tylko żelatynowym spoiwem?

Dybizbański zrzucił worek i zaczął w nim gmerać ciemną od ziemi dłonią. Nie minęła minuta, a wydobył z płóciennego wnętrza całkiem pokaźny stos listów przepasany zwykłym parcianym sznurkiem.

– Te są do nas – orzekł fachowym tonem.

– Dawaj! – Jęczkowiak był więcej niż niecierpliwy.

Lekko drżącymi rękoma chwycił pakunek, odwiązał sznurek i zaczął przeglądać koperty. Pomiędzy nimi, w chybotliwym świetle rzucanym przez ogień, błyskały biało-czarne, a czasem nawet koloryzowane pocztowe kartki. Nerwowo, szybko przerzucał wzrokiem nazwiska na kopertach. Nie mógł znaleźć swojego. Już niemal stracił nadzieję, kiedy u spodu znalazł pocztówkę z podmalowaną kilkoma barwami fasadą poznańskiego ratusza. „Rathaus in Posen” – głosił ciągle niemiecki podpis.

Odwrócił kartkę i poczuł, że krew zaczyna w nim krążyć zdecydowanie szybciej.

To była pocztówka do niego. Napisała ją Walentyna Węcławska, żona Edmunda, jednego z liderów Głównej Kwatery Skautowej w Poznaniu.

Ach, skautowskie czasy… W jednej chwili, przez ułamek sekundy przypomniał sobie te niezapomniane soboty i niedziele, kiedy pędził na wycieczki i marsze za miastem. Życie obozowe na leśnych polanach, ćwiczenia polowe, które miały przygotować jego i innych nastolatków do służby wojskowej… Choć nie takiej, w jakiej się znalazł. Zupełnie nie takiej!

Zerknął raz jeszcze na kartkę pocztową. Przekaz był krótki, energetyczny.

Drogi Józefie,

przesyłamy Tobie serdeczne pozdrowienia z naszego spokojnego Poznania. Ufamy Bogu, że zachował Ciebie w dobrym zdrowiu. Co u Ciebie nowego? Bardzo wszyscy za Tobą tęsknimy i radzi bylibyśmy Cię znowu zobaczyć.

Oparł się o ścianę wykopu i odchylił głowę.

A więc znają sytuację na froncie, pomyślał. A zaraz potem wydedukował, że musi być naprawdę zła, skoro piszą mu z Poznania, że chcieliby go wnet zobaczyć. Znajomi, przyjaciele, ale też zapewne ludzie z organizacji… Czyżby ta straszna rzeź, jakiej wcześniej Europa i świat nie widziały, dobiegała końca?

Czyżby nadszedł wreszcie czas, na który czekał przez tyle dni?

Poznań, Jeżyce, szpital wojskowy

Zbigniew Kaczmarek myślał tylko o jednym. Wcale nie o ustach cudnej pielęgniarki. Wcale nie o jej imieniu, które zdradziła mu na pożegnanie. To znaczy, miał nadzieję, że ją jeszcze zobaczy. Ale to nie ona zaprzątała teraz jego myśli. Krążyły one wokół kolegów z tajnej grupy, do której zamierzał wstąpić.

Kontakt nawiązał dzięki Krausemu – temu niepozornemu, niedużemu kompanowi frontowemu, z którym nieraz chodził na patrole. Krause, który wiosną dostał urlop i na dwa tygodnie wrócił z frontu do Poznania, związał się z organizacją zaufanych przyjaciół. Został członkiem tajnej organizacji wojskowej, która rozwinęła się w Poznaniu. I to właśnie on wciągnął do konspiry Kaczmarka. Zresztą, wciągnął to byłoby za dużo powiedziane. Po prostu któregoś wieczoru opowiedział Kaczmarkowi w głębokiej tajemnicy, że istnieje coś takiego jak „peowu” i odebrał od niego deklarację przystąpienia „w stosownej chwili”.

Kaczmarek nie dopytywał się wtedy, co znaczy tajemna formuła „peowu”. Zbyt był przejęty sekretem, do którego został dopuszczony. Wtedy, wiosną 1918 roku, nie spodziewał się zresztą, że „stosowna chwila” nadejdzie tak szybko. W dodatku w najmniej spodziewanym momencie. Ale nadeszła i był za to wdzięczny. Widocznie jakimś cudem Krause przekazał deklarację Kaczmarka dalej, która widocznie jakimś cudem pokonała setki kilometrów dzielących linię frontu od Poznania i dotarła tam, gdzie miała dojść. Została odebrana i zapewne skrupulatnie zanotowana – raczej w ludzkiej pamięci niż na papierze. A teraz dopominała się o wypełnienie przyrzeczenia.

Kaczmarek nie marzył o niczym innym. Dlatego starannie ukrył kopertę pod poduszką, upewniwszy się, że nikt tego nie zauważył. Choć zżerała go ciekawość, wytrzymał przez cały długi dzień, pilnie strzegąc łóżka przed postronnymi. Kopertę przedarł dopiero w nocy, w szpitalnej ubikacji. Tylko tam miał całkowitą pewność, że nie zostanie zdemaskowany.

W chybotliwym blasku świeczki otworzył kopertę i wyciągnął z niej złożoną w czworo białą kartkę. Była zapisana tym samym charakterem pisma, jakim nieznany autor wypisał na kopercie jego nazwisko. Piszący wiadomość zadbał, by była możliwie lakoniczna.

Łąkowa 13. Kartkę spalić.

Józef, komendant.

Sześć słów, dwie cyfry; spłonęły chwilę później wraz z kartką. Nadpalony papier i kopertę spłukał w klozecie. Łąkowa 13, powtarzał w myślach. Łąkowa 13.

Bardziej jednak intrygowało go słowo „komendant”. Kto nim był, u licha? Kto ukrywał się pod pseudonimem „Józef”?

Front zachodni, okolice Laon, dzień później

Nie rozgościli się w kredowych jamach pod Laon na dłużej. Już następnego dnia naprawioną linią telefoniczną nadszedł do dowództwa baterii pilny rozkaz wycofania się w kierunku północno-wschodnim.

Tym razem kanonierzy zajęli pozycje nieopodal małej wsi, które przed dwoma zaledwie miesiącami opuściła niemiecka piechota, podrywając się do ostatniej ofensywy. Zastali więc gotowe okopy i masywne, umocnione ziemianki. Piechota, osłaniająca baterię, obsadziła dawne okopy francuskie, czekając na pojawienie się przeciwnika.

Wysyłani w teren zwiadowcy przynosili rzeczy zupełnie nieoczekiwane: na przykład podrobione przez Francuzów egzemplarze „Kölnischer Beobachter”[10] – z informacjami o upadającym morale w armii cesarskiej i w samej Rzeszy. Albo klatki z gołębiami pocztowymi, zrzucane na spadochronach przez lotników francuskich. Gołębie miały przywiązane do jednej z nóżek małe koperty z kartką i miniaturowym ołówkiem. Francuzi zrzucali je z nadzieją, że przesyłki trafią w ręce ludności cywilnej i ktoś być może poinformuje rodaków w mundurach o sytuacji na niemieckim zapleczu.

Ze dwa razy klatki z gołębiami przyniósł z patrolu „Niunia”. W tajemnicy, żeby tylko informacja nie dotarła do leutnanta Kocha, przytargał je do okopu Jęczkowiaka i kompanów z Poznańskiego.

– Dawaj te kartki – rozkazywał wtedy Józek.

Brał w dłoń ołówek i po francusku, w języku, który znał nieco od czasów gimnazjum, pisał w kilku nie do końca gramatycznych zdaniach, że w armii niemieckiej potęgują się bałagan i braki w zaopatrzeniu. Zaraz potem meldunek wędrował do koperty przy nodze ptaka, który – wypłoszony z klatki – niósł go na zachód, ku aliantom.

Jęczkowiak z kolegami wysłaliby takich gołębi więcej, ale nie zawsze się dało. Czasami mieli niepożądanych świadków – kanonierów z Niemiec. Wtedy gołębie musieli publicznie zgładzić, a klatkę zniszczyć. Zgładzić, żeby ptaków nie wykorzystały Szkiebry do siania dezinformacji. Żal było gołąbków, ale co zrobić, skoro za klatki z żywymi gołębiami dowództwo obiecywało nagrody pieniężne. Niejeden kamerad zza Renu chętnie pobiegłby przecież ze skrzynką do sztabu, byle tylko zgarnąć trochę marek.

Jęczkowiakowi udało się porozmawiać na osobności z leutnantem Różańskim. Starszy o osiem lat oficer ostrzegł go, że Koch ma na niego oko.

– Coś kombinuje – powiedział poważnym tonem. – Moim zdaniem nie zapomniał wam tej historii ze zrywaną łącznością.

Jęczkowiak podziękował za ostrzeżenie. Żeby zmienić temat, a może utwierdzić się w swojej decyzji, skierował rozmowę na inne tory.

– Panie poruczniku, czy Niemcy przegrali tę wojnę? – zapytał.

– Dlaczego tak sądzisz? – oficer zrobił się czujny.

– Bo od dłuższego czasu wyłącznie się cofamy. Ustępujemy. Nikt nie jest głupi, przecież widać, że już po Szwabach – odparł rezolutnie.

Różalski zamyślił się nad odpowiedzią.

– Wygląda na to, że alianci osiągnęli przewagę – stwierdził w końcu.

– Od czasu, jak na froncie pojawili się Amerykanie, nic już Niemcom nie wychodzi, prawda? – podzielił się swoim spostrzeżeniem Jęczkowiak. – Ciągle się tylko cofamy, Francuzy biją nas i wypierają, gdzie tylko się da. Jak tak dalej pójdzie, do jesieni będziemy walczyć pod granicą belgijską. Karmią nas też coraz gorzej. Mięsa, ziemniaków i chleba jest mniej niż jeszcze w zeszłym roku. A wędliny, jak już się trafią, śmierdzą i są nie do zjedzenia. Niech pan powie, wojna się kończy?

Różalski spojrzał na niego uważnie, marszcząc brwi.

– Może i Niemcy tę wojnę przegrają – powiedział tak cicho, by nikt poza Jęczkowiakiem go nie usłyszał. – Ale proszę, nie rób żadnych głupstw.

– Jakich głupstw?

– Już ty wiesz, Jęczkowiak.

– Kiedy ja…

– Powiedziałem, żołnierzu. Tymczasem.

Oddalając się w stronę ziemianki sztabu, Różalski pomachał mu ręką; zupełnie jakby chciał wywrzeć na pozostałych świadkach spotkania z Jęczkowiakiem jak najbardziej banalne wrażenie.

Obaj zdawali sobie sprawę, że niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy, trzeba zachowywać pozory.

Do samego końca.

Poznań, lazaret wojskowy na Hohenzollernstrasse, w tym samym czasie

Z gazet można było wywnioskować, że z ostatnią ofensywą niemiecką w północnej Francji coś poszło nie tak.

Żaden z korespondentów wojennych „Posener Tageblatt” nie napisał tego wprost, ale Kaczmarek zbyt długo był na froncie, by nie wyczytać między wierszami tego poczucia beznadziei, którego doświadczył po opuszczeniu dopiero co zdobytego wzgórza. Z relacji z frontu wiało nietrudno wyczuwalną dekadencją. Dziennikarze maskowali ją gorliwie zwrotami w stylu „z góry zaplanowana operacja odskoczenia od przeciwnika”, ale Kaczmarek doskonale wiedział, o czym mowa. Armia niemiecka cofała się. A skoro się cofała, to znaczy, że musiała oberwać. Mocno oberwać. Być może najmocniej w całej tej cholernej wojnie.

Kaczmarek nie miał z kim o tym porozmawiać. Żaden z lekarzy nie podejmował dyskusji na temat wojennego położenia Niemiec. I to również było samo w sobie zastanawiające. Zupełnie jakby potwierdzało przypuszczenia, że na zachodzie coś musiało się wahnąć. Raz a porządnie.

Eda Wojtala w to nie wierzył. Właściwie to machnął ręką na najnowsze wieści czytane mu przez Kaczmarka.

– A co mnie obchodzą te pierdoły? – obrócił się demonstracyjnie na drugi bok, mimo upału szczelnie opatulając kocem swoje dwa kikuty. – Niech przesrają tę wojnę, Szkiebry cholerne! Za tę moją niedolę! Za te moje nogi…

– Ciszej, na miłość boską! – syknął Kaczmarek.

Jeszcze tylko tego brakowało, żeby na salę wpadł jakiś gorliwiec z personelu medycznego i zrobił awanturę o sianie defetyzmu! Jeszcze wzięliby ich wszystkich, a zwłaszcza Kaczmarka, pod specjalny nadzór, a to byłaby niepowetowana strata! Cios w jego dalsze plany…

– W dupie mam Niemców – stwierdził ciszej Wojtala, demonstracyjnie natężając się i głośno psując powietrze. – Sram na nich i na tego ich poronionego Kaisera. Niech im wreszcie Francuzy spuszczą manto. Raz a dobrze!

Kaczmarek nie miał żalu do kolegi. Choć myślał podobnie, nie wdawał się w dalszą dyskusję. Zbyt wiele miał do stracenia, więc na wszelki wypadek postanowił nie kusić losu.

Front zachodni, stanowisko Baterii Artylerii Ciężkiej nr 30, w końcu sierpnia 1918 r.

O tej chwili Jęczkowiak marzył od wiosny 1917 roku, gdy wraz z kolegami z uzupełnienia przyjechał na front pod Saint-Erme w Pikardii. Wtedy miał nadzieję, że ten czas nadejdzie szybciej, może znienacka, zupełnie niespodziewanie. Ale Wielka Wojna nie chciała się skończyć, angażując go, chcąc nie chcąc, coraz bardziej. Po postrzale w nogę i pobycie w lazarecie wrócił do jednostki, by znowu być obserwatorem i naprowadzać ogień baterii. Tymczasem minął rok krwawych ofensyw i kontrofensyw, podczas których posuwali się ledwie po kilkadziesiąt kilometrów w przód lub w tył. I nic nie zapowiadało, że nagle coś się drastycznie zmieni. Tylko zabitych przybywało z każdym tygodniem i dniem. Miał wrażenie, że dowództwo już dawno przestało ich liczyć.

Dopiero późne lato 1918 roku, załamanie się niemieckiej ofensywy nad Marną i lanie pod Soissons dało mu wreszcie nadzieję. A słowa Różalskiego tylko utwierdziły go w słuszności podejrzeń. Cesarskie Niemcy przegrywały wojnę, choć jeszcze wiosną ściągnęły do Francji wielotysięczne posiłki, przerzucone z frontu wschodniego, po zawarciu korzystnego pokoju z bolszewicką Rosją[11]. Po raz kolejny armiom Kaisera nie udało się złamać oporu Francuzów, a potężniejące wsparcie amerykańskie i brytyjskie zaczynało przechylać szalę zwycięstwa na stronę ententy. Ich odwrót był tego najlepszym dowodem. A pocztówka z Poznania tylko przynaglała do działania.

Jęczkowiak zbyt często rozmyślał o tej chwili, by nie wiedzieć, co należy robić. Wszystko miał już od dawna ułożone w głowie. Wiedział, że musi działać, zanim minie chaos związany z rozlokowywaniem się baterii w nowym miejscu. Zanim Koch i jego niemieccy podwładni sprawdzą, czy wszystko jest na swoim miejscu. I zanim działanie stanie się trudne albo wręcz niemożliwe.

Zupełnie spokojny czekał, aż zapadnie sierpniowy zmrok. A potem – żeby nie wzbudzić zbyt wcześnie podejrzeń – zostawił w okopie swój płaszcz, tornister, a nawet pas z bagnetem.

Swobodnym tonem rzucił do grających w karty Weychana i Dybizbańskiego, że idzie „na stronę”. I rzeczywiście ruszył w stronę latryny.

Po drodze minął kilku Niemców zajętych ustawianiem jaszczy[12]. Nawet na niego nie spojrzeli, zaaferowani pracą w ciemnościach.

Wiedział, że od strony południowej dowództwo nie wystawiło wart, licząc na zabezpieczenie baterii przez sąsiednią kompanię piechoty.

Dlatego nikt nie krzyknął za nim gardłowo: „Halt!” albo „Wer da?!”.

I nikt nie strzelił, domagając się respektu.

Przed sobą miał tylko mrok.

Za sobą – wszystko, czego chciał się pozbyć.

Wszedł więc w tę ciemność spokojnym krokiem.

[10] Z niem. – „Obserwator Koloński”.

[11] Chodzi o pokój brzeski, zawarty 3 marca 1918 r. pomiędzy cesarskimi Niemcami i ich sojusznikami oraz Rosją Radziecką; Rosja wycofała się z I wojny światowej, godząc się na okupowanie przez Niemcy terenów centralnej Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, zachodniej Białorusi i Ukrainy.

[12] Jednoosiowy pojazd do przewożenia amunicji artyleryjskiej.

III.

Pamiętasz?

Stacja lotnicza Deutsche Luftstreitkräfte[13], Ławica pod Poznaniem, początek września 1918 r.

Albatrosy podchodziły do lądowania w zwartym szyku. Warkot ich silników miał w sobie coś fascynującego. Coś, co nakazywało z podziwem, ale też lękiem śledzić, jak powoli obniżały pułap, zbliżając się do płyty lądowiska. Z hangarów wybiegły dziesiątki umorusanych mechaników, by zobaczyć nowe eskadry, które nadlatywały na lotnisko od strony Berlina. Wymalowane na kadłubach maszyn czarne krzyże rosły w oczach pracowników obsługi technicznej.

Maszyny, przerzucone z lotnisk Berlina, wzmacniały obsadę Fliegerersatz Abteilung Nr. 4[14] w Ławicy. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że ich przybycie miało być demonstracją wobec mieszkańców Posen. W tych niepewnych czasach dowództwo stwierdziło, że w Ławicy nie wystarczy obecność samej tylko szkoły pilotów, obserwatorów i mechaników. Owszem, naprawy maszyn miały być kontynuowane, ale za wskazane uznano wzmocnienie liczebne załóg bojowych. Posen uchodził za miasto niepewne. Nie tylko dlatego że Polacy przeważali nieznacznie w stosunku do mieszkających tu Niemców, ale także z powodu mnożących się doniesień wywiadu o niepokojących zajściach w mieście.

Jako jeden z ostatnich z hali wybiegł feldwebel[15] pilot Franciszek Jach, wysoki, krótko przystrzyżony blondyn. Zwlekał celowo. Nie chciał, żeby ktoś zauważył, że wykazuje niezdrowe zainteresowanie nowościami na lotnisku. Wydarzenia na trawiastej płycie lądowiska obserwował zza pleców niemieckich mechaników. I choć pozornie kiepsko widział, dokładnie policzył siadające na polu maszyny. Od Gregora, kolegi mechanika, dowiedział się już poprzedniego dnia, że z Berlina miały przybyć dwie Jagdstaffel, czyli eskadry myśliwskie. Teraz miał pewność, że na lotnisku wylądowało dwadzieścia maszyn. I – co najważniejsze – nie były to tylko Albatrosy. Na koniec pod hangary podkołowało pięć Fokkerów D. VII, najlepszych samolotów bojowych, jakimi dysponowało lotnictwo cesarstwa.

W sumie mają więc w Ławicy jakieś trzydzieści maszyn, szybko podsumował w myślach Jach. Pewnie przelecą się jutro nad Poznaniem. Przecież po to przybyły tu te wszystkie Albatrosy i Fokkery – żeby straszyć samą swoją obecnością.

– Jest siła, prawda, Frantz? – Jach usłyszał za sobą znajomy głos.

Leutnant Paul Pohl, z którym wielokrotnie odbywał loty bojowe nad Francją, wyglądał na upojonego widokiem niemieckiej potęgi. Klepnął podwładnego w ramię i wskazał ręką w stronę najbliższego Fokkera.

– To jest nasze najnowsze cudo, Kamerad[16]. Francuzi takich nie mają, nie mówiąc już o Rosjanach – wypowiadając te słowa, leutnant aż cmoknął z podziwu. – Gdybyśmy dostali je wcześniej, sytuacja na froncie wyglądałaby zupełnie inaczej.

– Ja, ja… – mruknął niechętnie feldwebel Jach.

Zamyślił się nad swoim dziwnym położeniem. Po której właściwie był stronie? Niby pilot w służbie Deutsche Luftstreitkräfte, ale serce ciągnęło go w inną stronę. Tylko czy ta „inna strona” ma jakiekolwiek szanse? Owszem, cesarstwo niemieckie chwiało się w posadach, ale ciągle miało w sobie wystarczająco dużo sił i środków, by zdusić w zarodku jakąkolwiek próbę buntu. Lew nie zgubił zębów, świadczyły o tym dopiero co przybyłe Albatrosy i Fokkery.

Miał już za sobą cztery lata w pruskiej armii. Najpierw jako sekundant – obserwator artylerii, potem obergefreiter w plutonie artylerii przeciwaeroplanowej na froncie wschodnim i we Francji. To tam poznał leutnanta Pohla. Choć Pohl był Niemcem, w dodatku oficerem, szybko przypadli sobie do gustu, niemal się zaprzyjaźniając. To tam, we Francji, znudziło mu się strzelanie w niebo, do ciężko uchwytnych punktów, a potem przyszedł pomysł, by samemu chwycić kiedyś za stery i wzlecieć nad pole bitwy. W połowie 1917 roku jego skryte marzenie zaczęło się spełniać – został skierowany do Flieger Ersatzabteilung nr 4 w Ławicy. Tu zdobył stopień podoficerski i przeżył dziewięć kluczowych dla swojego życia miesięcy, pełnych szkoleń, potu, a czasem i krwi. W marcu osiemnastego roku osiągnął cel – zdobył papiery pilota. Zdał egzamin i niemal natychmiast został skierowany do Szkoły Strzelców Samolotowych w Belgii.

Szkolenia w Belgii – to już nie były przelewki. Przeplatały się z pierwszymi walkami nad francuską Szampanią. Jach nieraz powąchał prochu – i najadł się strachu za sterami Albatrosa. Ale szczęście było po jego stronie. I po stronie Paula Pohla, który wielokrotnie latał z nim nad teren przeciwnika. Zżyli się ze sobą prawie jak bracia; wspólnie przeżyty strach zbliża chyba najbardziej.

Teraz, odesłany na tyły w celu podszkolenia i odpoczynku, zastanawiał się, czy jego umiejętności przydadzą się innej sprawie. Tylko to było dla niego motywacją. Marzenie o lataniu już spełnił, drugie dotyczyło służby na niebie pod innymi barwami.

– Jak tam twoi towarzysze mechanicy, Frantz? – leutnant Pohl zagadnął go swobodnym tonem, ale Jach nie dał się zwieść. – Mam nadzieję, że nie szykują nam tutaj żadnych niespodzianek? Byłoby to dużym błędem, jeśli wiesz, o czym mówię…

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział z uśmiechem na twarzy.

Powinien dopowiedzieć „herr leutnant”, ale od dawna mówili sobie po imieniu. Pohl uważał, że „Frantz” to po prostu zaufany kolega, sprawdzony podczas licznych lotów obserwacyjnych nad Francją.

W ciągu trzech lat ich znajomości Jach zdążył nauczyć się maskować własne emocje. Doskonale wiedział, o jakim „błędzie” myśli Pohl. Celowo omijał ten coraz bardziej drażliwy wątek.

– Ładną dziś mamy pogodę – rozejrzał się po niebie chyba zbyt teatralnie.

Niemiec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Ach, Frantz, du bist ein Spassvogel![17] – klepnął go znowu w ramię, tym razem wyraźnie rozbawiony. – No dobrze, skończmy z tą polityką. Jak mówisz, że nie ma tematu, to chyba nie ma. Chodźmy lepiej do kantyny. Czas wypić mocną kawę!

Chętnie przystał na tę propozycję. Ruszyli szybkim krokiem w stronę stołówki. Franciszek śmiał się pełną gębą do Paula, ale w tyle głowy jak dzwonki alarmowe słyszał ciągle słowa Pohla o polityce.

„Jak mówisz, że nie ma tematu, to chyba nie ma…”

„To chyba nie ma…”

„To chyba…”

O holender! – zaniepokoił się nie na żarty Jach. To „chyba” znaczy tyle, że temat jednak jest! Tylko… skąd Pohl może coś wiedzieć?

Czyżby leutnant coś usłyszał, albo nie daj Boże, zwąchał?

Północna Francja, w tym samym czasie

Odkąd za plecami zostawił wioskę, w której rozlokowała się jego bateria, szedł wyłącznie polami, unikając dróg. Panował na nich zbyt duży ruch, by pozwolił sobie na takie ryzyko, nawet nocą. Ku linii frontu, ale również w przeciwnym kierunku ciągnęły wojskowe kolumny. Jęczkowiak wolał jednak zdać się na własne nogi. Powoli, sukcesywnie oddalał się od porzuconej jednostki, kierując się na wschód.

Miał o czym rozmyślać, a noc – mimo odgłosów wymiany ognia – sprzyjała głębszym refleksjom. Właśnie podjął decyzję, której już nie mógł cofnąć, nawet gdyby zwątpił. Już nie mógł, bo cofnięcie się oznaczało sąd polowy i jeden, jasno określony w wojskowych przepisach wyrok. Wiedział, że teraz wszystko zależy od mocy jego nóg, trzeźwej głowy i nerwów jak postronki. Był w mundurze, znał dobrze niemiecki, potrafił nieźle mieszać Niemcom w głowach – słowem: ufał, że z Bożą pomocą mu się powiedzie. Pierwszy cel, jaki sobie postawił, był prosty: dostać się do Belgii. Stamtąd na pewno łatwiej będzie zaczepić się na jakiś pociąg w głąb Rzeszy.

Im dalej był od linii frontu, tym wokół robiło się ciemnej. Pola, które przed wojną zapewne obsiane były zbożem, po kilkukrotnym przewaleniu się przez nie stalowego walca dywizji i korpusów przypominały istne kretowisko. Dwukrotnie wpadł do niewidocznego leju po bombach, raz lekko skręcił kostkę, przeskakując przez porzucone, nikomu niepotrzebne zasieki. Choć z rowów, lejów i okopów usunięto już większość ciał, z dołów ciągle zionęło trupim smrodem. Na szczęście z każdym oddechem, minutą, kwadransem, przebytym kilometrem atrybutów pobojowiska ubywało. Szedł ostro, twardo, nie oglądając się za siebie. Odwrotu już nie było, a on zdawał sobie sprawę z tego, że zanim wschód słońca znowu oświetli tę wielką, płaską jak patelnia przestrzeń, musi być jak najdalej od swojej baterii. Od ludzi w mundurach koloru feldgrau. Od ciągle jeszcze świeżej przeszłości.

Około czwartej czerń nieba przed nim zaczęła się różowić, przywołując wspomnienia z dawnych, jakże beztroskich lat. Tak samo pięknie przedstawiało się poranne niebo, gdy w letnie noce wykonywali w podpoznańskich lasach swoje skautowe zadania. Nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, że kiedyś znowu zobaczy ten wschód od samego początku, od pierwszego kwilenia niewidocznych jeszcze ptaków, władców przestworzy. Nie przypuszczał, że ten świt zastanie go w chwili triumfu, w chwili zerwania niewidocznych kajdan. W chwili euforii, która niosła go przez całą noc ku jakże dalekiemu, rodzinnemu domowi.

Poznań, szpital wojskowy na Hohenzollernstrasse

– To kiedy wreszcie będę mógł chodzić bez tego kija, panie doktorze? – głos Kaczmarka zdradzał zniecierpliwienie, a wręcz irytację.

Stał blisko Radtkego, podpierając się wolną ręką o szafkę nocną i wymachując swoją kulą, jakby zamierzał z niej wystrzelać cały personel szpitala jedną długą serią.

– A co, stęskniłeś się już za swoją jednostką? – zakpił z niego bez litości Wojtala, który przysłuchiwał się tej wymianie zdań ze swojego łóżka. – Mało to oberwałeś, durniu?

– Pan go nie słucha, panie doktorze – Kaczmarek nachylił się do ucha lekarza i ściszył głos. – Nie dałoby się jakoś przyspieszyć tego leczenia? Przecież już prawie chodzę, rana goi się pięknie. Po kiego diabła muszę tu jeszcze siedzieć?

Doktor Radtke spojrzał na niego jak na postrzeleńca.

– Wypraszam sobie takie pytania, żołnierzu! – skarcił rannego, podnosząc głos. – Jestem tu po to, żebyście wszyscy doszli do stanu, w którym będziecie mogli kontynuować waszą służbę. Albo służyć naszej ojczyźnie w inny sposób…

Okrągła twarz Kaczmarka nabrała purpury.

– Panie doktorze, jakiej ojczyźnie? – wysapał.

Porucznik Remigiusz Radtke zmieszał się, ale tylko na moment. Zdradził go drżący monokl w oku. Musiał poprawić go nerwowym ruchem dłoni.

– Kaczmarek, wy mi tu dyrdymałów nie opowiadajcie – szepnął do rannego z kulą w ręce. – Za takie wypowiedzi… Wiecie, co za to grozi.

Ranny udał, że nie słyszy tych słów. Wyczuwał jednak, że trafił łapiducha w czuły punkt. Lekarz był dzieckiem ze związku Niemca i Polki, wszyscy w szpitalu o tym wiedzieli. Po ojcu przejął nazwisko, a matce zawdzięczał drugi język i słabość do polskojęzycznych pacjentów. A ponoć także do polskiej wódki, choć Kaczmarek nie bardzo w to wierzył.

Doktor Radtke obrócił się i ruszył w stronę korytarza. Kolejny obchód przechodził właśnie do historii. Był wtorek 10 września 1918 roku i Kaczmarek czuł, wyraźnie jak nigdy wcześniej, że traci czas. Że skoro już chodzi niemal zupełnie dobrze, nie powinien mitrężyć czasu, wylegując się w szpitalnym łóżku i przeglądając prasę. Miał wrażenie, że gdzieś tam, za murami lazaretu, właśnie odjeżdża być może najważniejszy w jego życiu pociąg, a on prawdopodobnie na niego nie zdąży. Było mu z tym źle i ciasno. Dusił się w szpitalnych murach.

Zapowiadał się kolejny nudny dzień, przerywany jedynie żalami Wojtali do Boga. Kaczmarek odstawił kulę i wolno, o własnych siłach, pomaszerował w stronę swojego łóżka. Ranna noga działała coraz sprawniej, choć czuł jeszcze ból naciąganych mięśni i włókien. Z pewnością nie stać go jeszcze było na jakikolwiek bieg, ale był pewien, że mógłby już przejść drogę ze szpitala do najbliższego przystanku tramwajowego. A potem…

Rozmarzył się, ciężko opadając na łóżko szpitalne. Najchętniej poprosiłby siostrę Basię, tę uroczą czarnulkę, o jakiś zastrzyk, po którym zasnąłby aż do momentu, kiedy będzie już w stanie dać nogę ze szpitala. Przynajmniej nie męczyłby się przez kolejne dni. Może warto się za nią rozejrzeć? Może…

– Kaczmarek, ktoś do ciebie! – zawołał od progu jeden z sanitariuszy.

Odwrócił się w jego stronę zdziwiony. Nie zobaczył w drzwiach pielęgniarskiego czepka, a rosłą postać w lekkim żołnierskim płaszczu. Twarz przybysza, surowa i z całkiem okazałą brodą, nic mu nie mówiła. Zanim jednak zdążył o czymkolwiek pomyśleć, nieznajomy stał już u wezgłowia jego łóżka. Stalowoszare oczy gościa wpatrywały się uporczywie w zaskoczoną twarz Kaczmarka.

– Strzelec Kaczmarek, prawda? – brodacz miał ochrypły głos, który zdradzał upodobanie do cygaretów.

– Tak jest – mruknął pytany. – A… z kim mam przyjemność, jeśli wolno?

Przybysz zerknął przez ramię na łóżko Wojtali. Inwalida przypatrywał się scenie z nieskrywanym zainteresowaniem. Pod wpływem spojrzenia nieznajomego uznał jednak, że lepiej będzie odwrócić się na drugi bok, ku ścianie.

Mężczyzna w płaszczu zawahał się, a potem niespodziewanie przysiadł na brzegu łóżka. Zanim się odezwał, westchnął dwa razy.

– Ja od Krausego – powiedział w końcu tak cicho, by nikt go nie mógł usłyszeć.

– Tak? – Kaczmarek w pierwszej chwili nie zrozumiał. – Przecież on… Przecież on nadal jest na froncie.

– Ciszszszej, bracie! – zganił go brodaty nieznajomy. – Nie komentuj, tylko słuchaj.

– Słucham.

– Wiemy, że zgłosiłeś chęć. Mamy cię na oku. Liczymy, że do nas dołączysz. Z twoim doświadczeniem z linii… Sam rozumiesz, jesteś nam potrzebny.

Kaczmarek wytężał słuch, by wszystko dobrze zrozumieć i zapamiętać. Słuchał jak urzeczony. Nawet nie podejrzewał, że czeka go taka niespodzianka!

– A… do kogo… – wybełkotał oszołomiony.

– Wszystko w swoim czasie – przybysz uśmiechnął się i klepnął go w ramię. – Kartkę dostałeś?

– Tak – przytaknął natychmiast.

– Tam było wszystko napisane. Pamiętasz?

– No jasne.

– To dobrze. Czekamy.

Nieznajomy wstał, choć nawet nie zdążył się przedstawić. A może w ogóle nie zamierzał tego zrobić. Obrzucił raz jeszcze Kaczmarka ciepłym spojrzeniem, podrapał się po brodzie, po czym ruszył ku drzwiom.

Niespodziewanie czyjaś dłoń chwyciła go za połę płaszcza i zmusiła do zatrzymania. Tajemniczy gość pochylił nad korpusem Wojtali.

– Weźcie mnie też… – usłyszał błagalny szept inwalidy.

– Przykro mi – odpowiedział.

Ucisk dłoni Wojtali ustąpił.

Mężczyzna w żołnierskim płaszczu zniknął za framugą drzwi.

Wszystko rozegrało się tak szybko! Chwilę później Kaczmarkowi zdawało się, że nikogo w ich sali nie było. Ale głęboko w pamięć zapadło mu słowo, które grzało go w środku lepiej jak frontowy grog. To słowo brzmiało: „Czekamy”.

Gdzieś pod Montcornet, 50 kilometrów od granicy francusko-belgijskiej

Dłużej nie dało się iść polami. Na odkrytym terenie był za dnia widoczny bardziej niż gdziekolwiek indziej. Pogodził się z tą niedogodnością i chcąc nie chcąc zszedł na pierwszą napotkaną drogę wiodącą na wschód. Szczęśliwie po obu jej brzegach rosły topole i inne mało szlachetne drzewa. Dzięki nim pozostawał niewidoczny dla lotnictwa. A było to ważne, bo kilkakrotnie niebo nad drogą przecinały eskadry maszyn z widocznymi z daleka czarnymi krzyżami. A raz, zdaje się, w przeciwną stronę przemknął zwiadowczy samolot Francuzów.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, ogrzewając teren i podnosząc temperaturę. Jęczkowiak szedł wprawdzie w cieniu, ale doświadczał dobrodziejstwa tej sytuacji. Wrześniowa noc dała mu się nieco we znaki, okazała się chłodniejsza, niż przewidywał. Właściwie po raz pierwszy wyczuł nadciągającą jesień. Była już blisko, stała w przedsionku.

Na razie jednak znowu szło ku upałowi i Jęczkowiak rozpiął górne guziki od munduru, luzując też kołnierz. Po kilkugodzinnej drzemce w starej szopie na pustkowiu szło mu się znowu dobrze i modlił się tylko, by na drodze nie spotkał niepotrzebnych świadków.

Jego modły nie zostały jednak wysłuchane.

Kwadrans przed dwunastą za swoimi plecami usłyszał stukot końskich kopyt. Rozejrzał się wokół, ale nie miał gdzie się ukryć. Zresztą nie było czasu. Ledwo zdążył zapiąć przepisowo guziki i poprawić pas z bronią oraz czapkę, zrównał się z nim drabiniasty powóz wyłożony mocno zużytym sianem. Od strony frontu jechało w nim kilku żołnierzy.

– Hej, żołnierzu! – Usłyszał zadane po niemiecku pytanie, w którym pobrzmiewała nieufność, przemieszana z podejrzliwością: – Coście za jedni, jeśli można wiedzieć?

Ciągnięty przez dwie kobyły wóz zatrzymał się. Zeskoczył z niego niski, pękaty osobnik w mundurze feldwebla. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.

– Do ciebie mówię! – krzyknął, wymuszając na Jęczkowiaku zatrzymanie się. – Kim jesteś i co tutaj robisz?!

Czerwona, nalana twarz podoficera była bliska wybuchu złości.

– Kanonier Józef Jęczkowiak, 30 Bateria Artylerii Ciężkiej z Posen – zameldował natychmiast, stając w postawie zasadniczej. Dbał o zachowanie wszelkich pozorów, nie chciał kłopotów.

– Polak?

– Tak jest.

– Skąd idziesz?

– Spod Laon, herr feldwebel.

– Dokąd?

– Do dowództwa korpusu – zmyślił na poczekaniu.

– A kartę urlopową macie?

– Niepotrzebna mi, herr feldwebel. Niosę pilny meldunek.

– Idziecie?

– Nie miał mnie kto podwieźć. Kłopoty z transportem.

Podoficer nie sprawiał wrażenia przekonanego. Przyglądał się Jęczkowiakowi podejrzliwie, jakby zastanawiał się nad czymś gorączkowo.

– Jeśli do sztabu korpusu, to nie w tę stronę – powiedział w końcu. – Powinieneś skręcić w stronę Rethel.

– Jawohl, Herr Feldwebel.

– Może pokażcie mi ten meldunek.

– Mam rozkaz przekazać go wyłącznie do rąk własnych leutnanta Kapricha ze sztabu korpusu…

– A kto was wysłał?

– Leutnant Johann Koch, dowódca baterii.

Kłamał w żywe oczy, ale nie zająknął się. Był pewny, że dadzą mu spokój. Pomylił się. Feldwebel spojrzał na niego nieprzyjaźnie.

– Wskakuj na wóz – rozkazał. – Sprawdzimy, czy mówisz prawdę.

– Kiedy…

– Nie dyskutować! Wykonać rozkaz!

– Jawohl, Herr Feldwebel.

Wóz zatrzeszczał złowieszczo, gdy Jęczkowiak umościł się wśród czterech innych szeregowców trzymających w dłoniach gotowe do strzału mauzery.

– Odepnij pas z lugerem – zadysponował feldwebel, ładując się na tył wozu. – Przypnij go tu, do wozu. Obok mnie. O, dobrze. Bardzo dobrze…