Cwana ciotuchna - David Walliams - ebook + książka

Cwana ciotuchna ebook

David Walliams

4,5
28,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najlepsza brytyjska książka dla dzieci w roku 2014!

Ciotka Alberta to najstraszniejsza ze wszystkich cwanych ciotek, jakie chodziły po ziemi. Nosi czapkę myśliwską, pali fajkę i ma oswojoną bawarską sowę górską.

A do tego zamierza pozbawić majątku swoją bratanicę Stellę!

Czy jest ktoś, kto przyjdzie dziewczynce z pomocą?

Tak.

 

Ale to przyjaciel nie z tego świata…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 164

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Originally published by HarperCollins Publishers

under the title "Awful Auntie".

Text copyright © David Walliams 2014

Illustrations copyright © Tony Ross 2014

Cover lettering of author’s name copyright © Quentin Blake 2010

David Walliams and Tony Ross assert the moral right to be identified as the

author and illustrator of this work.

Copyright © for the Polish Edition by Dom Wydawniczy MAŁA KURKA,

Piastów 2017

Copyright © for the Polish translation by Karolina Zaremba

Wydanie pierwsze, październik 2017

Korekta:

Małgorzata Majewska

Skład i łamanie:

Trevo, Grażyna Martins

Wydawca:

Dom Wydawniczy MAŁA KURKA

[email protected]

www.malakurka.pl

ISBN 978-83-62745-28-9

Publikację elektroniczną przygotował:

Dla Mai, Elise i Mitcha

Oto dwór Saxby Hall, gdzie rozgrywa się ta historia.

Wewnątrz wygląda tak...

Na tej mapie zaś widać dwór i otaczające go włości

Prolog

Czy i ty masz w rodzinie cwaną ciotuchnę? Taką okropną, co to nigdy nie pozwala ci siedzieć do późna przed telewizorem? Albo taką, która zmusza cię do zjedzenia caluteńkiego kawałka ohydnego rabarbarowego ciasta z kruszonką, chociaż doskonale wie, że nie znosisz rabarbaru? A może twoja ciotka obsypuje czułymi całusami swojego ukochanego pudelka, a zaraz potem tak samo obcałowuje ciebie? Albo wyjada z bombonierki wszystkie najpyszniejsze czekoladki, a tobie zostawia tę znienawidzoną z likierowym nadzieniem? Być może przypadła ci w udziale cioteczka, która domaga się, byś nosił wydziergany specjalnie dla ciebie, nieznośnie drapiący sweter z wielkim fioletowym napisem: „Kocham moją ciocię”?

Jakkolwiek okropna by była, twoja ciotka nigdy nie prześcignie w swej okropności przeokropnej ciotki Alberty.

Ciotka Alberta to najstraszniejsza ze wszystkich cwanych ciotek, jakie chodziły po ziemi.

Chcesz ją poznać?

Tak? Wiedziałem, że się ucieszysz.

Oto ona, w całej swej przebiegłej okropności...

Siedzisz niewygodnie? No to zaczynam...

Pozwól, że przedstawię ci pozostałych bohaterów tej opowieści...

Oto młodziutka panna Stella Saxby.

A to Kopeć*. Kominiarczyk.

* kopeć — osad z sadzy

Jest też bawarska sowa górska o imieniu Wagner.

I sędziwy lokaj, Gibbon, służący w rezydencji Saxby Hall.

A tak wygląda detektyw Strauss.

I

W bezruchu

To było jak niewyraźne wspomnienie.

Z początku pojawiły się tylko kolory.

Potem kontury.

Powoli zamglony wzrok Stelli wyostrzył się na tyle, by mogła dostrzec zarysy pokoju.

Wtedy zdała sobie sprawę, że leży we własnym łóżku. Jej sypialnia była jednym z mnóstwa pokoi w ogromnej wiejskiej rezydencji. Po prawej stronie stała szafa, a po lewej — na tle wysokiego okna — malutka toaletka. Stella znała tam każdy szczegół. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze mieszkała w Saxby Hall. W tym momencie jednak wszystko wydawało jej się dziwnie obce.

Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Dom jeszcze nigdy nie był tak milczący. Wokół panowała grobowa cisza. Stella obróciła głowę na poduszce i spojrzała przez okno.

Spostrzegła jedynie biel. Jak okiem sięgnąć, świat przykrywała gruba warstwa śniegu — długi spadzisty trawnik, wielkie głębokie jezioro i puste pola dookoła posiadłości. Z gałęzi drzew zwisały sople. Wszystko skuł lód.

Nigdzie ani śladu słońca. Niebo zasnuły gęste, szare jak popiół chmury. Nie wiadomo, czy nastał już dzień, a może nadal trwała noc? Wczesny ranek czy późny wieczór? Dziewczynka nie miała pojęcia.

Czuła się tak, jakby jej sen trwał całą wieczność. Czy spała kilka dni? Miesięcy? Lat? W ustach całkiem jej zaschło. A ciało ciążyło jak ołów, nieruchome niczym posąg.

Przez chwilę zastanawiała się, czy przypadkiem wciąż nie śpi i śni o tym, że się obudziła. Już miewała podobnie niepokojące sny, w których za żadne skarby nie mogła się poruszyć. Czyżby koszmar powrócił? A może działo się coś jeszcze gorszego?

Dziewczynka doszła do wniosku, że nie przekona się, czy to jawa, czy sen, póki nie spróbuje się ruszyć. Zaczęła więc od najdalszego końca swego ciała, czyli kiwnięcia najmniejszym palcem u stopy. Kiedy nie spała, wystarczyło zaledwie o tym pomyśleć. Teraz, mimo najszczerszych chęci, palec nawet nie drgnął. Ani na jotę. Stella usiłowała kolejno uginać palce lewej, a potem prawej nogi. I każdy z nich, jeden po drugim, stanowczo odmówił wykonania polecenia. Coraz bardziej przestraszona, starała się kręcić kostkami, rozciągnąć nogi lub zgiąć kolana, aż w końcu cały wysiłek włożyła w uniesienie rąk. Nic z tego.

Zupełnie jakby ktoś zakopał ją w piachu od szyi w dół.

Zza drzwi sypialni dobiegł jakiś chrobot. Dom liczył sobie setki lat, w rodzinie Saxbych przekazywano go z pokolenia na pokolenie. Był tak stary, że wszystko w nim trzeszczało, i tak wielki, że każdy dźwięk rozchodził się głośnym echem w labiryncie korytarzy. Mała Stella wierzyła, że dom jest nawiedzony i nocami błąka się po nim jakiś duch. Mogłaby przysiąc, że kiedy kładła się spać, coś przemykało za ścianą. Czasem nawet słyszała nawołujący ją czyjś głos. Przerażona biegła wtedy do pokoju rodziców i wskakiwała im do łóżka. Mama i Tata za każdym razem przytulali ją mocno, powtarzając, żeby nie zaprzątała sobie tym swojej ślicznej główki. Dziwne odgłosy to nic innego jak bulgotanie w rurach lub skrzypienie podłogi.

Ale Stella nie była tego taka pewna.

Zerknęła nerwowo w stronę wielkich, wyłożonych dębowymi panelami drzwi. W połowie ich wysokości znajdowała się dziurka od klucza, chociaż sypialni nigdy nie zamykano, a dziewczynka nawet nie wiedziała, gdzie się podział pasujący do zamka klucz. Może sto lat temu zgubił go jej prapraprapradziad? Dziedzic lub dziedziczka Saxby Hall, których poważne oblicza patrzyły na nią ze ścian rodowej siedziby.

W dziurce od klucza coś zamigotało. Dziewczynce zdawało się, że dostrzegła błysk czyjegoś oka. Gapiło się na nią przez ułamek sekundy, nim zniknęło.

— Mamo? Czy to ty? — zawołała Stella, a słysząc własny głos, wreszcie upewniła się, że to nie sen.

Po drugiej stronie drzwi zaległa pełna napięcia cisza.

Stella zebrała się na odwagę i raz jeszcze spytała:

— Kto tam? Odezwij się, proszę!

Na korytarzu skrzypnęła podłoga. Ktoś szpiegował dziewczynkę przez dziurkę od klucza.

Nagle klamka się obróciła, a drzwi powoli zaczęły otwierać. W sypialni panowała ciemność, ale korytarz zalewało światło, na którego tle dostrzegła mroczną sylwetkę.

Stała tam persona równie szeroka, co wysoka. A chociaż nader obszerna, tajemnicza osoba raczej nie należała do dryblasów. Odziana w dopasowaną marynarkę i pumpy (takie długie, rozszerzane i spięte pod kolanami portki, w których czasem jeszcze można zobaczyć golfistów). Głowę postaci zdobiła czapka myśliwska z niezbyt twarzowo opuszczonymi nausznikami. W zębach ściskała długą grubą fajkę. Pokój wkrótce wypełnił słodkomdły zapach tytoniowego dymu. Jedną rękę nocnego intruza chroniła gruba skórzana rękawica. Na niej zaś przycupnęła spowita cieniem sowa.

Stella w mig odgadła, z kim miała do czynienia. To jej cwana ciotuchna, Alberta.

— No, nareszcie się obudziłaś — odezwała się ciotka Alberta. Głos miała głęboki i ochrypły, przywodził na myśl ciasto suto nasączone alkoholem. Weszła do pokoju bratanicy, dudniąc o podłogę brązowymi buciorami o metalowych noskach.

W przytłumionym świetle Stella rozpoznała charakterystyczny gruby materiał tweedowej marynarki oraz długie ostre szpony, którymi sowa uczepiła się ochronnej rękawicy. To była wielka bawarska sowa górska — przedstawiciel największego ze wszystkich sowich gatunków. Mieszkańcy bawarskich wiosek nazywali te ogromne ptaki „latającymi niedźwiedziami” z uwagi na ich imponujące rozmiary. Ptaszysko miało na imię Wagner. A choć to nietypowe imię dla raczej nietypowego pupila, nie ma co się dziwić, trzeba szczerze przyznać, że ciotka Alberta była niezwykle nietypową osobą.

— Długo spałam, proszę cioci? — zapytała Stella.

Kobieta potężnie buchnęła dymem z fajki i z uśmiechem odpowiedziała:

— Och, bagatela, zaledwie kilka miesięcy, moje dziecko.

II

Zaginione dziecko

Zanim historia potoczy się dalej, powinienem dodać jeszcze parę słów na temat ciotki Alberty i wyjaśnić, dlaczego taka z niej wredna szelma.

* Humphrey [czytaj: hamfrej].

* Chester [czytaj: czester].

Jak widzisz, Alberta była najstarszą z trojga rodzeństwa, pierworodnym dzieckiem lorda i lady Saxbych oraz siostrą bliźniąt — Herberta i Chestera. Herberta — który przyszedł na świat jako pierwszy — w dzieciństwie spotkał okrutny los. Jako najstarszy potomek płci męskiej miał on w przyszłości przejąć po ojcu tytuł szlachecki i zostać następnym lordem Saxby. Oprócz tytułu, w udziale przypadłaby mu również rezydencja Saxby Hall oraz przekazywane z pokolenia na pokolenie rodowe klejnoty i srebra. Zgodnie z obowiązującym prawem spadkowym w każdej rodzinie całość majątku dziedziczył li i jedynie pierworodny syn.

Jednak tuż po narodzinach Herberta wydarzyła się rzecz przedziwna. Pewnej nocy niemowlę zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Matka utuliła synka i ułożyła go w kołysce, lecz nad ranem łóżeczko stało puste. Jej przepełniony bólem krzyk postawił na nogi cały dom.

— AAAAAAAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!

Ludzie z pobliskich miast i wsi tłumnie wylegli z domów, by pomóc w poszukiwaniach. Przeczesywali okolicę dniami i nocami przez wiele tygodni, lecz nigdzie nie natrafili na ślad maleństwa.

Alberta miała dwanaście lat, gdy zaginął jej brat. Odtąd nic już nie pozostało takie jak dawniej. Rodzice zadręczali się myślami o tym, co naprawdę spotkało ich Herberta. Oczywiście wciąż był z nimi Chester (ojciec Stelli), ale ból po stracie kochanego synka już nigdy ich nie opuścił.

Ta sprawa przeszła do historii jako jedna z największych, nierozwikłanych zagadek stulecia.

Na temat zaginięcia snuto najprzeróżniejsze teorie. Młoda Alberta zarzekała się, że tamtej nocy słyszała dochodzące z podwórza wycie. Była przekonana, że to wilk porwał jej braciszka. Jednakże w promieniu dwustu kilometrów od Saxby Hall nie natrafiono na ślady żadnego dzikiego zwierza. Wkrótce była to tylko kolejna hipoteza. Niektórzy podejrzewali, że Herberta porwała wędrowna trupa cyrkowców, którzy przebrali go za klauna. Inni uważali, że niemowlak jakimś cudem wygramolił się z łóżeczka i na czworakach wypełzł z domu w świat. Znaleźli się też i tacy, którzy wpadli na niedorzeczny pomysł, aby winą za uprowadzenie chłopca obarczyć zgraję nikczemnych elfów.

Niestety żadne z tych spekulacji nie pomagały odnaleźć Herberta. Mijały lata. Życie toczyło się dalej, lecz nie dla rodziców malca. Jego zniknięcie sprawiło, że dla lorda i lady Saxbych czas stanął w miejscu. Przestali się pokazywać w towarzystwie. Nie byli w stanie udawać szczęśliwych. Zarówno poczucie straty, jak i świadomość, że już nigdy nie dowiedzą się prawdy o tym, co przydarzyło się ich dziecku, były nie do zniesienia. Państwo Saxby stracili apetyt, a nocami często nie mogli zmrużyć oka. Krążyli po Saxby Hall jak duchy. Mawiano, że zmarli, gdy z żalu pękły im serca.

III

Paskudny bachor

W zaistniałej sytuacji to Chester (ojciec Stelli) odziedziczył majątek. Kiedy dorastali, Alberta była dla niego niesłychanie jędzowata. Jako dziecko potrafiła na przykład:

— podarować braciszkowi pod choinkę bardzo jadowitą tarantulę;

— zebrać kamienie i posypać cukrem pudrem, żeby następnie zaoferować je bratu do zjedzenia jako ciasteczka z rodzynkami;

— powiesić go na sznurku do bielizny i zostawić, żeby sobie zwisał przez całe popołudnie;

— ściąć drzewo, na które braciszek właśnie się wspinał;

— wyjechać na wakacje podczas zabawy w chowanego, zamiast szukać ukrytego brata;

— wepchnąć go do stawu, kiedy odwracał się, żeby nakarmić kaczki;

— podmienić świeczki na jego urodzinowym torcie na laski dynamitu;

— łapać go za kostki i kręcić nim dla zabawy najszybciej, jak się dało, a potem nagle wypuścić;

— zepsuć mu hamulce w rowerze;

— zmuszać do zjedzenia michy żywych dżdżownic, wmawiając mu, że to „specjalne spaghetti”;

— rzucać w Chestera oblepionymi lodem kulami do krykieta podczas wojny na śnieżki;

— zamykać go w szafie, którą potem spychała ze schodów;

— wpuścić śpiącemu bratu do uszu szczypawki, żeby budził się z wrzaskiem;

— zostawić go na plaży, zakopanego po szyję w piachu, gdy nadciągał przypływ.

Mimo to Chester zawsze był miły dla siostry.

Po śmierci rodziców, kiedy odziedziczył po nich Saxby Hall, starał się dbać o stary dwór najlepiej, jak umiał. On także bardzo kochał ten dom. A ponieważ Chester był z natury niezmiernie hojnym człowiekiem, skarbiec pełen rodowych sreber i klejnotów podarował siostrze, Albercie.

Jego wartość przekraczała setki tysięcy funtów. Nie minęło jednak wiele czasu, a kobieta wszystko roztrwoniła.

Dlatego że Alberta miała pewną groźną obsesję. Pchełki.

W tamtych czasach owa gra zyskała wyjątkową popularność. Potrzebowało się jedynie krążków, czyli pchełek, różnej wielkości, i kubeczka.

Chodziło o to, żeby dużą pchełką „wspstryknąć” do kubeczka jak najwięcej małych pchełek. Alberta zmuszała Chestera, by z nią grał, ale żeby ze złości w razie przegranej nie ciskała zabawką w kąt, chłopak zawsze pozwalał jej wygrywać. Alberta nie dość, że nie potrafiła znieść porażki, to jeszcze oszukiwała. Jako dziecko opracowała sobie kilka pchełkowych zagrywek, z których wszystkie były wbrew zasadom uczciwej gry:

Pchełkocuksy — zjadasz pchełki przeciwnika.

Dziabogryz — przeciwnik próbuje grać, a ty znienacka gryziesz go w rękę.

Majtkowy myk — chowasz sobie w majtki wszystkie pchełki przeciwnika.

Pif-paf-bęc — wstrzeliwujesz swoje pchełki do kubeczka za pomocą wiatrówki.

Pchełkopiekiełko — podpalasz pchełki przeciwnika.

Kolanohuk — trzęsiesz stołem podczas kolejki przeciwnika poprzez uderzanie w blat kolanem.

Chytry przechwyt — pchełkę przeciwnika chwyta w locie wyszkolony ptak drapieżny.

Pchełkosklejka — przyklejasz pchełki przeciwnika do blatu.

Gigakubek — wykorzystujesz chwilę nieuwagi przeciwnika i podmieniasz kubeczek na o wiele wyższy, przez co gracz nie ma szans wstrzelić do niego ani jednej pchełki.

Prukacz — puszczasz bąka bezpośrednio na dużą pchełkę przeciwnika, dzięki czemu na jakiś czas staje się bezużyteczna.

Któregoś razu Chester kupił starszej siostrze pod choinkę „Podręcznik do gry w pchełki”, autorstwa profesora P. Chełki. Miał nadzieję, że wspólnie przestudiują zasady i Alberta przestanie tak strasznie kantować. Ona jednak zdecydowanie nie chciała książki nawet tknąć. Od tamtej pory „Podręcznik do gry w pchełki” obrastał kurzem na półce w wielkiej bibliotece Saxby Hall.

Alberta od dziecka stale ze wszystkimi rywalizowała. Musiała być tą, która wygrywa. Za każdym razem.

— Jestem najlepsza. NAJ-LEB-SZA! — podśpiewywała. Jej ortografia zawsze należała do skandalicznych. A całej rodzinie słono przyszło zapłacić za to drapieżne dążenie Alberty do bycia lepszą od innych. Kiedy, dzięki dobroci Chestera, dostała fortunę Saxbych w swoje ręce, calutką przepuściła w kasynach w Monte Carlo, gdzie grała w pchełki o wysokie stawki. W tydzień straciła wszystko, setki tysięcy funtów. Wtedy zakradła się do gabinetu brata i buchnęła mu z biurka książeczkę czekową. Podrobiwszy podpis lorda Saxby, Alberta potajemnie wyczyściła konto bankowe Chestera. Wystarczyło kilka dni, by i po pieniądzach brata nie pozostał nawet ślad. Rodzina zaczęła tonąć w długach, których nie sposób było spłacić.

W końcu kłopoty zmusiły Chestera do wyprzedania większości dobytku. Antyki, obrazy, futra, nawet brylantowy pierścionek zaręczynowy jego ukochanej żony — wszystko trafiło do domów aukcyjnych, żeby tylko zyskać szansę na ocalenie domu, który od wieków zamieszkiwał ród Saxbych. Jak każdy szanujący się dwór, Saxby Hall zatrudniał armię służących — kucharza, ogrodnika, nianię, szofera i zastępy pokojówek. Ale po tym, jak Alberta roztrwoniła wszystkie fundusze, nie było ich stać na utrzymywanie pracowników.

Bank nakazał ich bezzwłocznie zwolnić. Nie mogąc postąpić inaczej, Chester z bólem serca odprawił wszystkich służących.

Z wyjątkiem jednego. Leciwego lokaja Gibbona.

Lord Saxby wielokrotnie usiłował wymówić Gibbonowi posadę, ale służący był tak stary (chyba dobiegał setki), że zupełnie stracił słuch i wzrok. Zwolnienie go stało się wręcz niewykonalne. Nawet jeśli wrzasnęło mu się wprost do ucha, staruszek nadal nic nie słyszał. Gibbon służył u Saxbych od dziesiątek lat, na tyle długo, by stać się członkiem rodziny. Lokaj od początku opiekował się Chesterem, który wielce go ukochał i przywykł myśleć o nim jak o ekscentrycznym wuju. Młody lord skrycie nie posiadał się z radości, że służący pozostał przy nich, tym bardziej że starzec i tak nie miałby gdzie się podziać.

Gibbon starał się nadal pełnić swoje obowiązki, chociaż wychodziło mu to całkiem na opak. Oto kilka przykładów:

— kosiarką do trawy kosił dywan;

— wnosił na tacy stos brudnych skarpet i oznajmiał: „Podwieczorek, milordzie”;

— prasował rośliny;

— podlewał kanapę;

— uderzał w gong w środku nocy, żeby zawezwać domowników na obiad;

— w kieliszkach do jajek podawał gotowane bile;

— pastował trawniki;

— gotował obuwie;

— chwytał za abażur, mówiąc: „Eminencja Saxby, z kim mam przyjemność?”, jak gdyby to była słuchawka telefonu;

— wyprowadzał dywan na spacer;

— kurczaka wkładał do bagażnika rolls-royce’a zamiast do piekarnika.

Rodzice Stelli dniami i nocami pracowali nad utrzymaniem porządku w domu i na otaczającej go posesji, lecz Saxby Hall był dla nich po prostu za wielki. Wkrótce popadł w ruinę. Skończyło się na tym, że mieli na głowie przeogromny dom, którego nie byli w stanie ogrzać. O oświetleniu tylu pomieszczeń absolutnie nie było mowy. Ledwo mogli sobie pozwolić na korzystanie z auta. Dzięki swojemu urokowi osobistemu, Chester zdołał nieco załagodzić gniew dyrektora londyńskiego banku. Kiedy urodziła się Stella, lord Saxby postanowił, że pewnego dnia córka także odziedziczy ich rodową siedzibę. Jego siostra, Alberta, nieraz dowiodła, że jej w żadnym wypadku nie można powierzyć Saxby Hall, dlatego Chester wyraźnie zaznaczył to w sporządzonym przez siebie testamencie.

Lord Saxby przezornie trzymał swą ostatnią wolę w największej tajemnicy przed siostrą, bowiem gdyby poznała treść tego dokumentu, z miejsca wpadłaby w straszliwą furię.

IV

Wielka bawarska sowa górska

Spytasz zapewne, skąd, u licha, ciotka Alberta wzięła bawarską sowę górską? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy raz jeszcze cofnąć się w czasie do momentu sprzed narodzin Stelli.

Zaraz po tym, jak w Monte Carlo Alberta jednym pstryknięciem pchełki straciła wszystkie pieniądze, w Europie wybuchła wojna. Chester wstąpił do armii, gdzie służył jako oficer i został odznaczony licznymi medalami za odwagę i męstwo, jakimi wykazał się podczas bitew na froncie francuskim. Tymczasem jego siostra, która także zaciągnęła się do wojska, walczyła w lasach Bawarii jako celowniczy karabinu maszynowego. Co dziwne, w przeciwieństwie do reszty Brytyjczyków, stanęła po stronie niemieckiej. Uznała bowiem, że „mieli ładniejsze mundury”, a w spiczastym niemieckim hełmie, zwanym „Pickelhauben”, wygląda wprost zniewalająco. Niech każdy sam oceni...

W dzieciństwie Alberta często podkradała jaja rzadkich ptaków. Wiedziała, że bawarska sowa górska należy do najrzadszych gatunków na świecie. Dlatego kiedy przyuważyła sowie gniazdo w lesie, w którym stacjonowała jej jednostka, wspięła się na drzewo i wykradła jajo. Następnie je wysiadywała, póki nie wykluło się z niego pisklę. Dała mu na imię „Wagner” — na cześć ulubionego niemieckiego kompozytora*.

* Bo kompozytor nazywał się Wagner. Nadążacie?

Wkrótce potem wojna się zakończyła. Alberta walczyła po stronie przegranych i wcale nie uśmiechała jej się perspektywa pobytu w obozie jenieckim. Ukradła więc zeppelin, jeden z ogromnych niemieckich wojskowych sterowców, i z młodą sówką Wagnerem wzbiła się w powietrze. Z początku wszystko szło jak z płatka, przeleciała zeppelinem nad Europą setki kilometrów. W końcu dotarła nad kanał La Manche. Na horyzoncie bieliły się już klify Dover, aż tu nagle — katastrofa. Metalowy szpikulec jej hełmu przebił podwieszony nad głową Alberty wielki zbiornik z gazem.

Z zeppelina natychmiast buchnęło gorące powietrze, wskutek czego baloniasty statek powietrzny zaczął prukać po niebie z zawrotną prędkością, by w końcu runąć do morza z wielkim

A Alberta, z przycupniętym trwożliwie na jej głowie pisklakiem (o wiele większym niż przeciętna sowa), jakimś cudem zdołała dopłynąć do brzegu.

Kiedy na powrót znalazła się w Saxby Hall, rozpoczęła tresurę ptaka. Wagner nigdy nie poznał swych prawdziwych sowich rodziców, dlatego prędko potraktował Albertę jak zastępczą matkę. Kobieta karmiła go żywymi robakami i pająkami, które własnymi ustami podawała pisklęciu wprost do dzioba. Wagner rósł, a wraz z nim smakowite kąski. Niebawem pałaszował złowione w pułapki myszy i wróble. Jedzenie było nagrodą, za którą sowa nauczyła się kilku efektownych sztuczek:

— przynosić papucie;

— robić w locie pętlę;

— przeprowadzać zwiad lotniczy (ten wojskowy zwrot — oznaczający obserwowanie terenu z powietrza — Alberta podłapała, kiedy brała udział w pierwszej wojnie światowej);

— pikować jak bombowiec wprost na puszczane przez dzieci latawce;

— kraść damskie pantalony ze sznurów do suszenia prania;

— zrzucać cuchnące bomby w sam środek letniego festynu;

— dostarczać listy i paczki w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów;

— wykonywać arie z niemieckich oper w duecie ze swoją panią (słuchanie ich było niezwykle bolesne, ponieważ ciotka Alberta śpiewała jeszcze gorzej niż sowa);

— używać specjalnego sowiego urynału podczas sikania;

— porywać kocięta i połykać je w całości, z kośćmi i futrem;

— piec jabłkowy strudel.

„Sowistyka", „sownictwo”, „sowiarstwo”, „sowografia”, „sowozofia”, jakkolwiek by to nazywać, w sprawach sów* Alberta stała się ekspertem.

* Czy raczej należałoby rzec: w sprawach „sowologii”.