Córy grzechu - Iny Lorentz - ebook + książka

Córy grzechu ebook

Iny Lorentz

4,6

Opis

"Dawna nierządnica Maria wiedzie szczęśliwy żywot na zamku Kibitzstein. Jej dzieci dorosły, córki wyszły za mąż, teraz zaś nadszedł czas, by również syn Falko się ustatkował. Jednak  impulsywny, butny, zawsze przychylny pięknym kobietom młodzieniec co rusz ściąga na siebie nowe kłopoty. Gdy podczas turnieju wzbudza gniew przeciwnika, książę biskup würzburski, nie widząc innej możliwości, postanawia wysłać go na jakiś czas do Rzymu.  Czeka go ryzykowna misja, nie tylko dlatego, że w drodze do Wiecznego Miasta ma towarzyszyć pięknej siostrzenicy księcia biskupa… Młoda dziewczyna ma tam zostać przeoryszą w żeńskim klasztorze. Początkowo Falkowi udaje się wprawdzie oprzeć pokusie uwiedzenia pięknej towarzyszki, ale samodyscypliny nie starcza mu na długo. Ulegając córce swego śmiertelnego wroga, stawia pod znakiem zapytania powodzenie misji, którą mu powierzono. "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 826

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (16 ocen)
10
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazynam1959

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się następujące powieści Iny Lorentz:

Nierządnica

Kasztelanka

Testament nierządnicy

Płomienna narzeczona

Córka nierządnicy

Córka tatarskiego chana

Uciekinierka

Handlarka złotem

CZĘŚĆ PIERWSZA Misja

I

Kardynał Taddeo Foscarelli zatrzymał się, uniósł głowę i  zaczął nasłuchiwać. Przed chwilą wydawało mu się, że usłyszał za sobą czyjeś energiczne kroki. Ale jego serce biło tak mocno i szybko, że zagłuszało wszystkie inne odgłosy.

– Dalej! – rozkazał sam sobie, po czym przeszedłszy spiesznie wzdłuż ruin, znikł za występem muru. Chwilę później usłyszał głosy.

– Musi być tam, przed nami!

Byli na jego tropie! Foscarelli zastanawiał się intensywnie, co powinien zrobić. Niestety, księżyc świecił tak jasno, że gdy tylko wychyli się spod osłony muru, zostanie dostrzeżony. Zdawał sobie również sprawę, że znalazł się w niebezpieczeństwie, nawet jeśli jego prześladowcy byli zwykłymi rzezimieszkami. Sam krzyż wysadzany drogimi kamieniami, który miał pod kaftanem, wart był więcej, niż rzemieślnik mógłby zarobić uczciwą pracą w ciągu trzech lat.

– Weź się w garść!

Czy wypowiedział te słowa na głos? A może tylko w myślach? Zasadniczo nie miało znaczenia, kto za nim szedł. Nóż rabusia był tak samo ostry jak sztylet potajemnego zabójcy, obaj nieśli z sobą śmierć.

– Powinienem był bardziej uważać.

Z wolna przesuwał się w stronę wylotu kolejnego zaułka, bacząc, by nie wyjść z wąskiej smugi cienia rzucanego przez ściany domów. Niespodziewanie usłyszał przed sobą spieszne kroki i skręcił w lewo.

– Jest tam! – krzyknął jakiś głos.

Foscarelli rzucił się do biegu. Przestał wierzyć w rabusiów, aż tylu bandytów nie zaczajałoby się bowiem na przypadkowego samotnego przechodnia.

– Nasłali na mnie zabójców!

Tym razem wyraźnie usłyszał swój głos i zdenerwowała go własna głupota. Jak tak dalej pójdzie, sam naprowadzi opryszków na swój ślad. Pobiegł naprzód, po czym usłyszawszy przed sobą odgłosy, ponownie skręcił. Z lewej strony w świetle księżyca dojrzał blady odblask strzelających w niebo kolumn starej świątyni. Po prawej słyszał szum Tybru. Zboczył już zatem spory kawałek w zupełnie innym kierunku.

Żeby dotrzeć w  bezpieczne miejsce, powinien pójść w  przeciwną stronę. Rozglądając się w poszukiwaniu przejścia, które pozwoliłoby mu niepostrzeżenie dostać się do miasta, w promieniach księżycowego światła dojrzał dwóch mężczyzn idących ulicą. Z całą pewnością nie byli rabusiami, gdyż jeden z nich miał na sobie strój szlachcica, maska zaś, która okrywała jego twarz, dowodziła, że ten człowiek nie miał czystych intencji. Foscarelli miał wrażenie, że skądś go zna. Tak czy inaczej na pewno nie dla przyjemności o północy deptali mu po piętach. W tej sytuacji widział tylko jedno rozwiązanie. Powinien zatoczyć łuk i spróbować ucieczki przez most na Tybrze do Trastevere. Ksiądz w tamtejszym kościele Świętej Marii był nie tylko jego przyjacielem i sprzymierzeńcem, ale również znał paru silnych wyrostków, potrafiących przemówić do rozumu jego wrogom.

Kardynał skradał się w  cieniu na wpół zrujnowanych domów, później skręcił w boczną uliczkę prowadzącą ku Tybrowi i  niespodziewanie stanął twarzą w  twarz z  zamaskowanym szlachcicem. Mimo że mężczyzna się uśmiechał, jego oczy zimno przyglądały się kardynałowi. Ów fałszywy uśmiech przypomniał Foscarellemu, kim jest jego przeciwnik.

Mężczyzna wyciągnął sztylet i przystąpił do kardynała.

– Tak myślałem, że wybierzecie właśnie ten zaułek.

Foscarelli chciał zawrócić, ale za plecami usłyszał więcej kroków i pojął, że jego droga właśnie dobiegła końca. „Powinienem był wykazać większą przezorność i zabrać z sobą kilku strażników” – pomyślał. Jednakże jego misja była na tyle tajna, że postanowił zrezygnować z  wszelkiego towarzystwa. Musiał nastąpić jakiś przeciek, inaczej wszak nie czekaliby na niego w drodze powrotnej. Popatrzył w twarz stojącego przed nim mężczyzny, czując, że nie sprostał powierzonemu zadaniu i zawiódł swoich sprzymierzeńców.

– Dlaczego zamierzacie obciążyć swą duszę morderstwem na osobie duchownej, signore C...

Nic więcej nie zdążył powiedzieć, albowiem szlachcic gestem, który można by uznać niemal za niedbały, pchnął go w pierś sztyletem. Kardynał otworzył usta, lecz nie wydobywszy z nich żadnego dźwięku, powoli osunął się na ziemię.

Morderca wyciągnął ostrze z rany i wytarł je o płaszcz Foscarellego. Następnie schował sztylet do pochwy i splunął obok swej ofiary.

– Taki sam los spotka każdego, kto stanie nam na drodze, nawet papieża, gdyby zaszła potrzeba!

– Proszę nie mówić takich rzeczy, signore – zaoponował młody mężczyzna, który wraz z kompanem zapędził kardynała, niczym dziką zwierzynę, wprost w ręce swego pana.

– Kardynał mniej się różni od papieża niż taki pachołek jak ty ode mnie – odparł drwiąco przywódca. – Ruszcie się wreszcie, a może chcecie, żeby strażnicy zastali was obok zwłok?

Po tych słowach człowiek w masce wręczył swym pomocnikom kilka monet i uniósłszy dwa palce do ronda niewielkiego kapelusza, pospiesznie odszedł w swoją stronę.

Na miejscu zostało ciało kardynała. Jakiś człowiek zerwał z szyi zmarłego wysadzany drogimi kamieniami krzyż, dwóch innych ukradło jego ubranie i wrzuciło zwłoki do Tybru. Następnie wszyscy rozpłynęli się bezgłośnie w atramentowych ciemnościach nocy.

II

Kilka tygodni później würzburski książę biskup Gottfried Schenkzu Limpurg siedział na swym honorowym miejscu, wpatrując się mrocznym wzrokiem w zebranych na placu rycerzy, którzy przybywali na buhurt. Tymczasem jego myśli zaprzątała wiadomość, którą otrzymał poprzedniego dnia. W Rzymie zamordowano jego starego przyjaciela Taddea Foscarellego. Ostatnimi czasy w Stolicy Apostolskiej nieraz dochodziło do kłótni, podczas których nierzadko błyskały nagie ostrza. Ale Gottfried Schenk zu Limpurg wątpił, by kardynał Foscarelli padł ofiarą pospolitego mordu rabunkowego czy też jakiejś drugorzędnej waśni między szlacheckimi rodzinami. Wszak przyjaciel miał w Rzymie przygotować wszystko do wizyty Fryderyka III. Król zamierzał poślubić tam swą wybrankę, papież zaś miał dokonać jego koronacji na rzymskiego cesarza.

Istniało wielu ludzi, dla których sam fakt, że niemiecki król planował odwiedzić Wieczne Miasto, stanowił wystarczający powód, by za wszelką cenę starali się udaremnić ową wizytę. Przyjęcie Fryderyka III przez Jego Świątobliwość Mikołaja V byłoby dla całego świata bezsprzecznym dowodem, iż zatargi między królestwem a  Stolicą Apostolską należały ostatecznie do przeszłości. Ponadto cesarska koronacja wyniosłaby Fryderyka III wysoko ponad resztę królów świata. Sama myśl o tym mogłaby być trudna do zniesienia dla ambitnego monarchy, jakim był Karol VII z Francji, któremu planowane małżeństwo Fryderyka z Eleonorą, siostrą króla Portugalii Alfonsa V i wnuczką Ferdynanda I z Aragonii, było solą w oku.

Rozmyślania księcia biskupa przerwały szepty siedzących nieopodal dam, z uwagą przyglądających się turniejowi. Podniósłszy wzrok, zorientował się, że przegapił sygnał do rozpoczęcia buhurtu. Rycerze przystąpili do natarcia. Nim zdążył się zastanowić, co wzbudziło dezaprobatę niewiast, jego wzrok padł na Brunona von Reckendorfa, który siedział w niewielkim oddaleniu od niego i z wyraźnym ukontentowaniem obserwował rozwój wydarzeń.

Biskup w zamyśleniu potarł czoło. Do wczoraj Reckendorf uchodził za niepokonanego we frankońskich turniejach rycerskich. Aż do momentu, w którym tuż przed rozpoczęciem walk wyzwał na pojedynek Falka Adlera z Kibitzsteinu, młodego mężczyznę, którego gwiazda sławy właśnie zaczęła wschodzić. Ku powszechnemu zdumieniu chłopak pewnym pchnięciem kopii wyrzucił przeciwnika z siodła.

Właściwie ze względu na odniesione wskutek upadku obrażenia Reckendorf nie powinien był wstawać z łóżka. Tymczasem przywlókł się na trybunę, żeby obejrzeć buhurt.

Jakkolwiek biskup troszczył się o zdrowie syna kuzynki, to uważał, że w pełni zasłużył na cięgi, jakie dostał. Bruno von Reckendorf stał się arogancki i zarozumiały. A że po pojedynku panicz wprost się gotował z wściekłości z powodu przegranej, jego złośliwy, pełen oczekiwania uśmieszek zaniepokoił księcia biskupa.

Pan Gottfried skierował wzrok na walczących, którzy skruszywszy kopie, mierzyli się teraz na miecze. Czterech rycerzy, których biskup rozpoznał po herbach jako przyjaciół Reckendorfa, z pogwałceniem wszelkich reguł nacierało na Falka Adlera. Kawaler z  Kibitzsteinu bronił się zawzięcie. W pewnej chwili jeden z przeciwników wycofał konia, chcąc zaatakować młodzieńca od tyłu.

Szepty dam przybrały na sile. Książę biskup zauważył, że matka Falka, Maria Adler, z zatroskaną miną obserwowała rozwój wydarzeń. Jego siostry zdawały się nie panować nad sobą z oburzenia na sprzeczne z rycerskim kodeksem zachowanie czterech mężczyzn.

Zirytowany książę biskup postanowił dać heroldowi znak do zakończenia turnieju, lecz w tej właśnie chwili w oddaleniu kilku długości konia opancerzona pięść któregoś z przyjaciół Kibitzsteinczyka dosięgła jego wroga i wyrwała go z siodła. Podczas gdy ten spadał na ziemię, wojak spiął konia i pospieszył Falkowi z pomocą.

To Peter von Eichenloh, pan Fuchsheimu i Mogoldsheimu, szwagier włodarzy na Kibitzsteinie. „Dwóch do jednego to nadal kiepski układ” – zdążył pomyśleć książę biskup. Tymczasem kolejny rycerz rzucił się na wrogów Falka, osłaniając przyjaciela gradem ciosów miecza.

– Brawo, Hilbrechcie! – krzyknęła Liza von Henneberg, przyszywana siostra panicza z Kibitzsteinu, domagając się jednocześnie, by jej mąż Otto również ruszył mu na pomoc.

Ale nie było już potrzeby. Rycerz zaatakowany przez Hilbrechta von Hettenheima wyleciał z siodła, a widzowie mogli zauważyć, że jego zbroja zrobiła się czerwona od krwi. Również Peter von Eichenloh zrzucił na ziemię jednego z wrogów szwagra, sam zaś Falko szybko uporał się z dwoma pozostałymi przeciwnikami. Siffer Bertschmann, kasztelan na rodzinnym zamku Reckendorfa, ostatni wypadł z siodła i leżał bez ruchu na plecach.

Wśród przyjaciół Reckendorfa wybuchło poruszenie. Wokół junkra zbierało się coraz więcej przeciwników, toteż książę biskup kazał heroldowi zakończyć turniej.

Przez chwilę zdawało się, że stronnicy Reckendorfa zignorują sygnał fanfary i wbrew regulaminowi ruszą do ataku. Lecz wnet opuścili miecze, choć widać było, jakie panuje wśród nich wzburzenie.

– Należało im się! – usłyszał książę biskup okrzyk Marii Adler i zrozumiał, że kobieta ma na myśli czterech leżących na ziemi rycerzy, których wynoszono z pola walki. Pospieszył do nich osobisty medyk księcia biskupa i rozkazał, by rycerzom zdjęto zbroje, a następnie pochylił się nad nimi z zafrasowaną miną.

Chociaż Gottfried Schenk zu Limpurg miał nadzieję, że żaden z mężczyzn nie straci życia, to uważał, że baty, jakie otrzymali, były w pełni zasłużone. W końcu zorganizował turniej, by ludziom ze swej świty oraz zaproszonym gościom umożliwić ćwiczenie w rycerskim pojedynku. Planował również naradę, jak powinni potraktować coraz bardziej zuchwałe wystąpienia margrabiego Albrechta Achillesa z  Ansbachu. Nie spodziewał się krwawej walki ani nieuczciwych praktyk, szczególnie ze strony członków własnej świty.

Z gniewną miną podniósł się z miejsca, opierając o ziemię pastorał.

– Na dzisiaj walki się skończyły. Proszę wszystkich panów, by potem bez wyjątku zjawili się na uczcie pod namiotem. Tam powiem, co sądzę o dzisiejszym turnieju. Kto się nie stawi czy choćby przedwcześnie opuści uroczystość, zostanie skazany na pięć lat wygnania z księstwa frankońskiego.

Zgodnie ze starą tradycją jako würzburski książę biskup Gottfried Schenk zu Limpurg nosił wprawdzie tytuł księcia Frankonii, niemniej jednak jego władza nie sięgała daleko poza granice biskupstwa. Mimo wszystko kara tego typu była bolesna, większość bowiem zebranych rycerzy posiadała w granicach ziemi würzburskiej włości lub krewnych, których w  podobnym przypadku przez pięć lat nie mogliby odwiedzić. Zważywszy na ów fakt, książę biskup był przekonany, że na uroczystości w namiocie pojawią się wszyscy, nawet gdyby ze względu na obrażenia musiano ich tam zanieść.

III

Falko uśmiechnął się do swych dwóch szwagrów i do Hilbrechta, a następnie wyprostował ręce, by giermek Frieder mógł zdjąć z niego zbroję.

– Odsiecz nadeszła w samą porę! Dłużej nie dałbym rady stawiać czoła Bertschmannowi i jego kompanom.

– Powinieneś był chociaż jednego zostawić dla mnie – poskarżył się Otto von Henneberg. – Wygląda tak, jakbym zwlekał z pomocą. Teraz ludzie odgrzeją stare plotki.

– Jak dziś razem usiądziemy do stołu i wspólnie wychylimy kilka pucharów, nikt nie da wiary głupiemu gadaniu – odparł ze śmiechem Falko, ściskając najpierw Ottona, później Petera von Eichenloha, a na końcu Hilbrechta von Hettenheima.

– Dziękuję całej waszej trójce. A teraz chodźmy na uroczystość do namiotu. Po walce człowiek ma pragnienie.

– Mnie też zupełnie zaschło w gardle – potwierdził Hilbrecht.

Natomiast obaj szwagrowie potraktowali zajście z  większą powagą.

– Nie powinieneś lekceważyć tego zdarzenia. Bądź co bądź wczoraj nie tylko połamałeś Reckendorfowi kości, ale również zraniłeś jego dumę, a to będzie dlań o wiele bardziej bolesne – ostrzegł Peter von Eichenloh, a Otto von Henneberg kiwnął twierdząco głową. – Tych czterech nie rzuciło się na ciebie dla żartu, a ich klęska jeszcze bardziej rozjątrzy Reckendorfa. Sądzę, że w taki czy inny sposób zechce ci zaszkodzić.

– Jeśli będzie taki cięty, wyzwę go na kopie! Ale wtedy nie obejdę się z nim tak łagodnie jak wczoraj.

W wyśmienitym humorze Falko dołączył do Hilbrechta i razem wyszli z namiotu, który podczas uroczystości służył im za mieszkanie.

Peter von Eichenloh popatrzył za nim, kręcąc głową.

– Chłopak jest lekkomyślny. Niestety dobrze wiem, jakie kłopoty może na nas sprowadzić ta sprawa. Jeśli kwestia stanie na ostrzu noża, wówczas będziemy mieli otwartą wojnę z Reckendorfem i jego przyjaciółmi, a ta w krótkim czasie może objąć połowę Frankonii.

– Nie wierzę, żeby książę biskup na to pozwolił. Ale chodźmy już! Wolałbym być przy Falku, byśmy mogli go pohamować, nim zbyt szeroko otworzy usta. To, co zarzuca Reckendorfowi, a mianowicie arogancja, dotyczy po części i jego samego. W rzeczy samej przydałby mu się przeciwnik, który by mu wreszcie pokazał, jak to jest, gdy zrzucą cię z konia.

Obaj mężczyźni zdawali sobie sprawę, że nie byłoby to wcale proste, bo przez ostatnie lata sami go szkolili i obserwowali, jak wyrasta na wojownika, z którym mało kto mógłby się mierzyć, może nawet oni nie daliby rady. Gdy Peter von Eichenloh i Otto von Henneberg wyszli na zewnątrz, dostrzegli Falka, który wraz z przyjacielem szedł w radosnym nastroju uliczką między namiotami. Służący i  szlachcice machali do nich przyjaźnie, niejedna zaś matrona wypychała do przodu swą gotową do zamążpójścia córkę, w nadziei, że może wpaść paniczowi w oko.

– Pani Maria powinna jak najszybciej znaleźć żonę dla tego narwańca, żeby nie zaczął popasać na cudzej łące – mruknął z  rozdrażnieniem Eichenloh.

– Tak jak ty? – zakpił Otto von Henneberg.

Publiczną tajemnicę stanowił fakt, że Petera za młodu przyłapano w łożu z siostrzenicą księcia biskupa i musiało upłynąć wiele lat, by znów mógł się pokazać w okolicach Würzburga.

Peter von Eichenloh nie lubił, gdy mu przypominano o tej sprawie, albowiem od lat był żonaty i miał dorodnego syna. Toteż nie całkiem żartobliwie pogroził Hennebergowi pięścią.

– Szukasz guza?

– Chcę jedynie powiedzieć, że musimy zrobić wszystko, by ustrzec Falka przed popełnieniem głupstwa. W potyczce z  Reckendorfem i jego poplecznikami narobił sobie dość wrogów. Więcej mu nie potrzeba – zaśmiał się po cichu Otto i położył rękę na ramieniu Eichenloha. Przyjaciel się wzdrygnął i wydał z siebie bolesny jęk.

– Co z tobą? – zapytał zaniepokojony Otto.

– Cios w ramię, do tego tchórzliwie od tyłu. Gdybym tak mógł zrobić to, co bym chciał, sam puściłbym się z Reckendorfem i jego kompanią w taniec do utraty tchu. Ale ze względu na Falka wszyscy musimy zachować opanowanie.

To mówiąc, Peter von Eichenloh przekroczył próg namiotu, w  którym miała się odbyć uczta. Natychmiast podszedł do niego służący, który zaprowadził obu przyjaciół na przeznaczone dla nich miejsca. Z przykrością stwierdzili, że Falko i Hilbrecht siedzą dość daleko od nich, w bliższym sąsiedztwie wysokiego fotela księcia biskupa, który się jeszcze nie pojawił.

Dało to Peterowi czas na rozejrzenie się wśród gości. Większości dam jeszcze nie było, ale przy dalszej części stołu dostrzegł swoją teściową. Minę miała niezmiernie stroskaną. Co chwila zerkała w  stronę Falka. Przez moment zdawało się, że zamierza do niego podejść, ale opadła z powrotem na ławę i zwróciła się do siedzącej obok niej Hildegardy.

Dźwięk fanfary oznajmił przybycie księcia biskupa. Gottfried Schenk zu Limpurg miał na sobie ornat księcia cesarstwa rzymskiego, a jego stan duchowny zaznaczał jedynie wiszący na piersi srebrny krzyż. Twardym krokiem, który osoby z  najbliższego otoczenia rozpoznawały jako oznakę złego humoru, podszedł do krzesła i  poczekał, aż wszyscy się podniosą. Następnie zajął miejsce. Duża luka wśród gości przy stole świadczyła o tym, że Bruno von Reckendorf i jego czterej kompani jeszcze się nie zjawili. Tymczasem pozostali rycerze, którzy odnieśli rany podczas turnieju, od dawna siedzieli na swoich miejscach, wspierani przez pachołków lub giermków. Niektórych nawet przyniesiono. Ta okoliczność zirytowała pana Gottfrieda, jednakowoż w ten sposób zyskał jeszcze trochę czasu, by zastanowić się nad zaistniałą sytuacją.

Jego krewniak Reckendorf nie pogodzi się ot tak z poniesioną klęską, tym bardziej że jego niechęć do panicza z Kibitzsteinu miała dodatkowe podłoże, o którym sam zainteresowany nie miał najmniejszego pojęcia. Gottfried Schenk zu Limpurg zacisnął zęby, żeby nie dać głośno wyrazu swej złości. Ten młody głupiec, jak po cichu nazywał Brunona von Reckendorfa, powinien był się podporządkować jego planom, miast rzucać wyzwanie Falkowi Adlerowi. Teraz między rodami zapanowała nienawiść i realizacja zamierzonych planów byłaby bardzo utrudniona.

Książę biskup zatrzymał wzrok na Falku. „Wspaniały młodzian” – pomyślał. Wprawdzie młody, smukły niczym jodła rycerz miał wzrost tylko trochę powyżej średniego, był za to zręcznym i szybkim wojownikiem. Miał zwodniczo ładną buzię, przez co wielu mężczyzn, sądząc, że jest zniewieściały, nie doceniało jego umiejętności. A  właśnie tego błędu nie należało popełniać w przypadku owego walecznego kogucika.

Gottfried Schenk zu Limpurg był zadowolony, że Falko i jego obaj szwagrowie, Peter von Eichenloh i Otto von Henneberg, należą do jego sojuszników, najbliższy bowiem sąsiad biskupstwa Albrecht Achilles von Brandenburg-Ansbach przejawiał wprost nienasycony apetyt na nowe posiadłości ziemskie. Dodatkowo zaś wszelkimi siłami dążył do uzyskania tytułu księcia Frankonii, od dawien dawna zastrzeżonego dla biskupów würzburskich.

Mając takiego sąsiada, książę biskup musiał dbać o spokój i  porządek na podległym mu terenie. Gdyby zaś doszło do poważnej waśni między dwoma młodymi rycerzami, do których dołączyliby ich przyjaciele i sprzymierzeńcy, wówczas o jednym i drugim musiałby zapomnieć.

W pewnej chwili przy wejściu do namiotu podniósł się zgiełk, który wyrwał księcia biskupa z zamyślenia. Gospodarz zobaczył, że Reckendorf i jego towarzysze raczyli się nareszcie pojawić.

Od wejścia dosięgły ich wyzywające spojrzenia Falka i  Hilbrechta. Twarze pięciu mężczyzn jeszcze bardziej się wydłużyły. Dla księcia biskupa było jasne, że najpóźniej następnego dnia młodzieńcy znów skoczą sobie do gardeł. Wówczas mogłoby dojść do czegoś znacznie poważniejszego niż kilka siniaków i zraniona duma. Z kolei śmierć któregoś z nich nieuchronnie doprowadziłaby do wojny, której nawet on sam nie byłby w stanie zapobiec.

Gottfried Schenk zu Limpurg desperacko szukał w myślach rozwiązania problemu w sposób, który żadnemu z obozów nie dałby powodu do zarzucenia mu stronniczości. Tymczasem trapiły go o wiele poważniejsze kwestie. Jego przyjaciel Foscarelli został zamordowany i biskup obawiał się, że za zabójstwem krył się zamiar sabotażu planów króla Fryderyka. A ponieważ wraz ze śmiercią kardynała stracił osobę informującą go na bieżąco o  sytuacji w  Wiecznym Mieście, pilnie potrzebował nowych oczu i uszu w Stolicy Apostolskiej.

Młody ksiądz, który jak przystało młodemu klerykowi, siedział przy bardziej oddalonej części stołu, podsunął księciu biskupowi pewien pomysł. Spojrzał najpierw na Eichenloha, gdy jednak ten z widocznym na twarzy cierpieniem złapał się za ramię, wzrok gospodarza spoczął na Falku. Tymczasowe pozbycie się chłopaka z  terenu Würzburga nie byłoby złym wyjściem. Podczas nieobecności junkra mógłby skłonić Reckendorfa do podporządkowania się jego planom.

Zadowolony z  podjętej decyzji Gottfried Schenk zu Limpurg wziął od pazia kielich i wychylił go, przepijając do gości.

IV

– Ciekaw jestem, co Reckendorfa bardziej boli, plecy poranione przy upadku z konia czy duma – zakpił Hilbrecht von Hettenheim.

Falko wyszczerzył zęby i sięgnąwszy po kielich, wypił łyk wina.

– Myślę, że i jedno, i drugie. Pchnięcia, które mu zadałem, nie zapomni tak prędko.

– I nie wybaczy ci go.

Hilbrecht wskazał na pobladłą ze złości twarz młodego rycerza, w widocznym podnieceniu ściskającego kielich.

– Gdyby mógł zrobić to, co by chciał, byłbyś martwy!

Tymczasem Falka bardziej od Reckendorfa interesowali jego komilitoni. Podczas buhurtu wszyscy czterej zaatakowali go równocześnie, wbrew wszelkim regułom, i z pewnością im tego nie zapomni.

– W jutrzejszej potyczce zajmę się każdym z nich osobno. Szkoda, że Reckendorf nie będzie mógł dosiąść swojej chabety. Ale jest za bardzo tchórzliwy.

– O Reckendorfie słyszałem niejedno, ale nic nie wskazywało, by słowo „tchórzostwo” było mu w ogóle znane. Wszak nie bez przyczyny nosi honorowy tytuł najlepszego rycerza Frankonii – wtrącił Hilbrecht.

Falko wydał odgłos przypominający warknięcie rozwścieczonego psa.

– Nosił ten tytuł, Hilbrechcie! Między innymi wczorajszy cios mojej kopii pokazał wszystkim, że nie jest wart tego zaszczytu.

– Mimo to nie powinieneś się teraz uważać za najlepszego rycerza we Frankonii. Pomyśl o swoich szwagrach. Peter von Eichenloh jest najwaleczniejszym wojownikiem, jakiego znam, a Otto von Hettenheim prawie mu nie ustępuje.

Upomnienie Hilbrechta było uzasadnione, mimo to Falko syknął:

– Każdy z nas, włącznie z tobą, jest lepszy od tego rycerza, pana nadętego!

Ponieważ Falko tym razem nie zniżył głosu, okrzyk dotarł do uszu kilku osób, a wśród nich również do księcia biskupa i  Reckendorfa. Junkier chciał doskoczyć do Falka, żeby się z nim policzyć, lecz z jękiem opadł z powrotem na krzesło i zacisnął zęby, by nie krzyknąć z bólu. Przy upadku z konia zranił się poważniej, niż chciał się przed sobą przyznać. Według słów lekarza jego zdrowie wisiało na włosku. Mógł się mienić szczęśliwcem, że na zawsze nie został nieporadnym kaleką.

Z ogromnym wysiłkiem zmusił się do przybrania obojętnej miny i upił łyk wina.

– Jutro nie będę mógł dosiąść konia – odezwał się cicho do Siffera Bertschmanna. – W tej sytuacji ten gałgan zarzuci mi tchórzostwo, a wielu głupców podchwyci jego słowa. Niech diabli porwą Kibitzsteinczyka!

– Nie wierzę, że jutro rano zjawi się diabeł we własnej osobie, ubrany w zbroję i ostrogi, by rzucić wyzwanie naszemu chłopięciu. Tę sprawę musimy załatwić sami – odparł Bertschmann.

– Jeśli zmieszacie go z błotem, obiecuję wam jeden z moich zamków we władanie, ponadto zadbam, byście poślubili mą siostrę, jak tylko wróci ze swej pielgrzymki do Rzymu.

To powiedziawszy, Reckendorf wyciągnął rękę do Bertschmanna, a kasztelan bez wahania ją uścisnął.

– To bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony, junkrze Brunonie. Za to obiecuję wam, że po wszystkim pachołkowie będą mogli zmiatać miotłą szczątki Falka Adlera.

Głos uszczęśliwionego Bertschmanna był tak donośny, że dało się go słyszeć w całym namiocie.

Pomimo bólu Reckendorf wyszczerzył zęby. Znał przyjaciela i wiedział, że ten uczyni wszystko, co w jego mocy, by upokorzyć Falka Adlera. Mimo że Bertschmann pochodził z rycerskiej rodziny, nie dysponował żadnym majątkiem i z całą pewnością nie był mężczyzną, któremu w normalnych warunkach oddałby swą przyrodnią siostrę za żonę. Lecz teraz potrzebował bodźca, którym zmotywuje swojego kasztelana do starcia w  pył Kibitzsteinczyka. Dodatkowo małżeństwo Margarety z  Bertschmannem udaremni pewne plany księcia biskupa.

Gottfried Schenk zu Limpurg wyczuł napięcie rosnące pomiędzy dwoma wrogimi obozami i postanowił interweniować. Na skinienie biskupa podszedł jego herold, który poprosił zgromadzonych o ciszę, albowiem jego książęca mość zamierzał przemówić. Szepty i  pomruki zamarły i w namiocie zapadła cisza. Wszyscy patrzyli oczekująco na księcia biskupa. Ten jeszcze raz powiódł wzrokiem po gościach. Większość zdawała się brać stronę któregoś z wrogich obozów. Książę uderzył kilka razy otwartą dłonią w blat stołu.

– Zaprosiłem na uroczystość szlachetnych panów, by dać im możliwość zmierzenia się w  uczciwym pojedynku. Jednakże kilku uczestników turnieju ważyło się pogwałcić reguły, atakując w  czterech jednego człowieka.

Gottfried Schenk zu Limpurg zrobił krótką przerwę i zauważył uśmiech na twarzy Falka Adlera i młodego Hettenheima. Wydawało się, że spodziewają się kary dla swych przeciwników. Lecz w tak prosty sposób, jakiego oczekiwali młodzi zapaleńcy, problem nie dawał się rozwiązać.

– By pokazać, że takie zachowanie nie jest godne frankońskiego rycerza, postanowiłem zakazać udziału w dalszej części turnieju uczestnikom zajścia, to jest między innymi panu Brunonowi von Reckendorfowi, Falkowi Adlerowi z  Kibitzsteinu, Hilbrechtowi von Hettenheimowi, Peterowi von Eichenlohowi oraz Ottonowi von Hennebergowi!

Ledwie książę biskup skończył, gdy Falko podskoczył rozgniewany.

– To niesprawiedliwe! – zawołał. – Zaatakowali mnie we czterech. Gdyby przyjaciele nie pospieszyli mi z pomocą, zakatrupiliby mnie podstępnie. Oni powinni zostać ukarani. Nie my!

Hilbrecht potwierdził energicznie, a  Otto von Henneberg też zamierzał się bronić na całe gardło, ale popatrzywszy na Petera von Eichenloha, który z powodu obrażeń nie mógłby następnego dnia dosiąść konia i walczyć, przełknął złość, popijając solidnym łykiem wina.

– Bardzo dobrze, że jutro chłopak będzie się musiał przyglądać walkom z trybuny. Przynajmniej nauczy się opanowania – skwitował z zadowoleniem Eichenloh.

Jego teściowa myślała chyba tak samo, bo mrugnęła do niego. Natomiast jego żona Trudi sprawiała takie wrażenie, jakby sama miała ochotę chwycić miecz i rzucić się na wrogów brata.

– Nie przywykłem do krytyki we własnym domu, a w tym przypadku w  namiocie – odparł ostro Gottfried Schenk zu Limpurg obiekcje Falka. – Gdy podejmuję decyzję, mam swoje powody. Proszę o tym pamiętać, Falku Adler! A teraz usiądźcie i zachowujcie się, jak przystało na szlachcica.

Reprymenda była bolesna i Falko zerknął w stronę matki. Mina Marii zdradzała, że najchętniej bez ogródek powiedziałaby księciu biskupowi swoje zdanie. Jedynie Peter von Eichenloh wydawał się odczuwać ulgę, i to nie tylko z powodu stłuczonego ramienia. Jego zdaniem sprzeczka Falka z Reckendorfem przybrała nieprzewidywalny obrót.

Gottfried Schenk zu Limpurg wciąż patrzył z naganą na junkra.

– Nie dlatego odmawiam wam udziału w jutrzejszych walkach, boście mnie rozgniewali, ale mam misję, którą chciałbym wam powierzyć. Będziecie towarzyszyć mojej siostrzenicy Elisabeth w drodze do Rzymu. Na miejscu ma objąć funkcję przełożonej pobożnych dam z Tre Fontane. Dzielny ksiądz Giso przyłączy się do was, gdyż musi zawieźć do Rzymu wiadomości. Junkier Hilbrecht też może z wami wyruszyć, jeśli takie jest jego życzenie.

Twarz Falka pojaśniała. Wymierzył Hilbrechtowi kuksańca.

– Pojedziesz z nami, prawda?

Dopiero w tym momencie zaświtało mu, że pan Gottfried oczekuje od niego odpowiedzi. Pospiesznie wstał z miejsca i skłonił się w kierunku księcia biskupa.

– Jestem waszym oddanym sługą, wasza książęca wysokość!

– Przynajmniej po części – odparł książę biskup, czyniąc aluzję do faktu, że większość posiadłości rodu Kibitzsteinczyków była podległa bezpośrednio Rzeszy. Nie zmieniało to faktu, że niektóre posiadłości ziemskie, a nawet kilka wsi, leżały na terenie biskupstwa würzburskiego, co skutkowało zobowiązaniami na jego rzecz.

Maria Adler skinęła z aprobatą. Nie na darmo w przeszłości ciężko walczyła o  prawa dla siebie i  swojego syna, stawiając czoła nawet księciu biskupowi. Z biegiem czasu jej relacje z Würzburgiem należałoby określić mianem raczej uładzonych, albowiem Gottfried Schenk zu Limpurg okazał się miłym panem lennym. Dlatego też nie rozgniewała się, gdy bez pytania jej o zdanie rozporządził jej synem, gdyż sama także uważała, że w  imię pokoju w  biskupstwie będzie lepiej, gdy Falko na kilka miesięcy wyjedzie z kraju. Miała nadzieję, że przez ten czas sprzeczka z Reckendorfem pójdzie w zapomnienie.

W przeciwieństwie do Kibitzsteinczyków i ich przyjaciół, zadowolonych z takiego rozstrzygnięcia, Brunona von Reckendorfa rozwścieczyła decyzja Gottfrieda. Mianowanie Falka dowódcą orszaku przyszłej przełożonej żeńskiego klasztoru w Tre Fontane odebrał jako kolejny policzek. W trakcie swej misji Kibitzsteinczyk mógł zdobyć sławę i szacunek, on zaś sam wraz z przyjaciółmi został napiętnowany za zakłócenie turnieju. Ponadto przy okazji następnych spotkań będą musieli znosić kpiny i fałszywą podejrzliwość. Może nawet w  ogóle nie będą zapraszani aż do chwili, w  której Gottfried Schenk zu Limpurg zdecyduje dopuścić ich do kolejnych pojedynków organizowanych w jego pałacu. Taka sytuacja mogła się utrzymać nawet do przyszłego roku, a do tego czasu będzie musiał zacisnąć zęby.

V

Bruno von Reckendorf trzymał swe emocje na wodzy, tymczasem wściekły Siffer Bertschmann począł wygrażać Falkowi pięścią.

– Jeszcze mi za to zapłacisz, karczmarski chamie!

W namiocie zrobiło się tak cicho, jakby za sprawą czarów zamarły wszelkie odgłosy. Nie było tajemnicą, że ponad dwadzieścia lat temu ojciec Falka otrzymał od cesarza Sigismunda podległe bezpośrednio Rzeszy lenno Kibitzstein, lecz o jego młodości wiedziano niewiele. W okolicy krążyły wprawdzie plotki, według których Michał Adler miałby być rzekomo synem piwowara, matka zaś Falka zwykłą ladacznicą, jednakże nawet ci, z którymi Kibitzsteinczycy byli zwaśnieni, nie odważyliby się wypowiedzieć owych podejrzeń na głos. Wszak pani Maria miała zięcia w osobie Petera von Eichenloha, którego ród pochodził od niemieckich królów i rzymskich cesarzy. Jej drugi zięć Otto von Henneberg również wywodził się z prastarych, bardzo wysoko postawionych rodzin.

Nawet Falko, wcześnie straciwszy ojca, niewiele wiedział o  pochodzeniu swoich rodziców. Ale w obecnej sytuacji nie miało to najmniejszego znaczenia. Początkowo zesztywniał. Za chwilę cała krew odpłynęła z jego twarzy, a dłoń sięgnęła miecza.

– Mam zwyczaj od ręki wyrównywać rachunki, Bertschmann. Zatem niezwłocznie żądam od pana satysfakcji!

– Macie się natychmiast uspokoić! – zagrzmiał książę biskup.

Falko odwrócił się do niego z płonącym wzrokiem.

– Najjaśniejszy panie, nie pozwolę się obrażać!

– Bertschmann jest pijany! Wyprowadźcie go, żeby się wyspał. Jutro pewnie was przeprosi. Jeśli tego nie uczyni, będzie do waszej dyspozycji, gdy wrócicie z Rzymu.

Gottfried Schenk zu Limpurg miał dość nieustannego wymuszania pokoju między tymi swarliwymi kogutami, toteż postanowił przeprowadzić z Reckendorfem poważną rozmowę. Niemal pożałował, że nie może i jego wysłać z jakąś misją. Lekarz poinformował go jednak, że jego siostrzeniec jeszcze przez kilka tygodni będzie cierpiał na skutek doznanego upadku. Gdy tylko junkier Bruno wróci do zdrowia, on sam zadba o pokój między Reckendorfem a  Kibitzsteinem, nawet gdyby musiał obu narwańców przykuć łańcuchami w jednej celi, do czasu aż się pogodzą. Ale tym zajmie się później. Odwrócił się do Falka:

– Za pięć dni zjawi się w Würzburgu moja siostrzenica. Następnego dnia pod waszą opieką wyruszy w  dalszą drogę. Toteż macie dość czasu, by wrócić do Kibitzsteinu i  poczynić przygotowania. Oczekuję was najpóźniej piątego dnia wieczorem, licząc od dzisiaj.

– Będę na miejscu!

Falko dobrze wiedział, że książę biskup podsunął mu pretekst do uniknięcia niemiłej roli widza podczas dalszej części turnieju i był mu za to wdzięczny. Byłoby mu ciężko siedzieć na trybunach, podczas gdy inni rycerze mieliby okazję szczycić się swymi umiejętnościami.

Książę biskup dał znak służącemu, by ten napełnił jego kielich, Falko zaś zwrócił się do Hilbrechta:

– Czeka nas nie lada uciecha. Zobaczymy Włochy, perłę w  światowej koronie, a może nawet dostaniemy rozgrzeszenie od samego Ojca Świętego.

– Masz o co prosić, bo i sporo na sumieniu – zakpił przyjaciel, którego podróż cieszyła nie mniej niż Falka.

Gottfried von Schenk zu Limpurg zauważył euforię młodzieńców i miał nadzieję, że mimo wszystko nie zapomną o ostrożności. Lecz za chwilę pokręcił głową. Falkowi Adlerowi z Kibitzsteinu można było wiele zarzucić, lecz do tej pory nigdy nie wykazał się brakiem rozwagi. Jednakowoż postanowił przydzielić mu zastęp doświadczonych ludzi.

– Drodzy goście, wznieśmy kielichy! Niech pachołkowie wniosą jadło. Do walki potrzeba sił, nie chcecie chyba jutro pospadać z koni.

Po tej wesołej zachęcie nastąpił wybuch śmiechu. Nawet Falko się uśmiechnął i mrugnął do sióstr. Trudi mu pomachała, a Liza roześmiała się ukontentowana. Lubiła Falka, nawet jeśli ten, według słów jej męża Ottona von Henneberga, podobny był do młodego wina, które musi się wyszumieć. Natomiast Hildegarda siedziała w  milczeniu obok przybranej matki. Jako jedyna z  córek Marii nie wyszła jeszcze za mąż i  ostatnio wyraziła życzenie wstąpienia do zakonu. Wprawdzie siostry nie brały poważnie jej decyzji, lecz Maria chciała zostawić Hildegardzie wolną rękę w tym względzie.

Maria spojrzała w kierunku syna, który wydawał się pogodzony z wyłączeniem z turnieju i reprymendą księcia biskupa. Przeszły jej przez głowę różne myśli. Niezbyt chętnie myślała o jego wyjeździe. Bądź co bądź za niecałe dwa lata skończy sześćdziesiątkę, a wówczas Panu Bogu w każdej chwili może przyjść ochota na powołanie jej do siebie. Tymczasem nie chciałaby umrzeć z dala od syna.

Wiedziała jednak, że nie ma wpływu na decyzję księcia biskupa. Falko, jako właściciel kilku posiadłości w obrębie wpływów Würzburga, był jego lennikiem i miał obowiązek spełniać tego typu posługi na rzecz biskupa Gottfrieda. Ponadto jeśli dowiezie przeoryszę całą i zdrową do rzymskiego zakonu, jego sława urośnie.

Postanowiła, że przeprowadzi z nim poważną rozmowę i  poprosi, by zachował ostrożność. Ponadto jak tylko wróci, postara się, by się ożenił. Wprawdzie w Kibitzsteinie miała pomoc ze strony Hildegardy, ale przecież wcześniej czy później dziewczyna albo wstąpi do klasztoru, albo może jednak wyjdzie za mąż. Wówczas Kibitzsteinowi potrzebna będzie pani, która potrafiłaby pokierować czeladzią i dopilnować dóbr. Podczas poprzedniej wizyty w Würzburgu książę biskup napomknął, że pomoże jej znaleźć odpowiednią narzeczoną dla syna. Była zadowolona, małżeństwo skojarzone przez Gottfrieda Schenka zu Limpurg oznaczało bowiem nie tylko związek ze starym rodem szlacheckim, lecz także sowite wiano, które w  miły sposób powiększyłoby rodzinne bogactwo.

Zadowolona z  dobrych rokowań Maria zwróciła się do córek. Trudi w zeszłym roku urodziła swego pierworodnego i wiodła szczęśliwe życie jako żona Petera von Eichenloha. O jej własną córkę niebo naprawdę dobrze się postarało. A przecież także Liza nie mogła narzekać. Ku jej własnemu a i ogólnemu zdziwieniu o jej rękę poprosił Otto von Henneberg. Był to zacny rycerz z hrabiowskiego rodu, do tego wysoko ceniony przez księcia biskupa. Gdyby nie biała blizna przecinająca mu twarz, byłby bardzo przystojnym mężczyzną. Ale jej wychowance Lizie podobał się taki, jaki był, ona zaś sama po początkowych rozterkach uznała w końcu, że jest naprawdę sympatyczny. Podobnie jak Peter von Eichenloh, on też zawsze chętnie ją wspierał w razie jakichkolwiek kłopotów.

Maria mogła czuć się szczęśliwa. Lecz gdy zerknęła na Reckendorfa, ogarnęło ją złe przeczucie. Widać było, że tego człowieka pali pragnienie zemsty, i to tylko dlatego, że w uczciwym starciu został wyrzucony z siodła. Takie zachowanie mogło przynieść wiele szkody, toteż postanowiła uczynić wszystko, by uchronić syna.

Na tę myśl roześmiała się. Falko z całą pewnością był w stanie sam o  siebie zadbać. Wprawdzie nawet najbliższy przyjaciel Hilbrecht nazywał go narwańcem, jednak chłopak wcześnie miał okazję się nauczyć, co to niebezpieczeństwo i jak powinien na nie reagować. Poza tym przez następne miesiące będzie daleko stąd, a do jego powrotu Bruno von Reckendorf powinien zapomnieć o  zranionej próżności.

VI

Falko został wykluczony z udziału w dalszej części turnieju, a  Gottfried Schenk zu Limpurg udzielił mu urlopu, toteż nic już nie trzymało go w Würzburgu. Następnego ranka kazał osiodłać konia i wyruszył w drogę do rodzinnego zamku.

Towarzyszył mu Hilbrecht von Hettenheim. Jako najmłodszy z czterech braci nie mógł oczekiwać wielkiego spadku, toteż był zadowolony, że książę biskup przyjął go do świty. Uśmiechnął się beztrosko i nieokreślonym gestem ręki wskazał na południe.

– To będzie piękna podróż. Słyszałem wiele opowieści o  Italii. Podobno na całym świecie nie masz piękniejszego kraju. Przez cały rok świeci ciepłe słońce, owoce są słodkie i soczyste, a wino rozkosznie pyszne. A co dopiero dziewki! Ponoć piękne i ogniste, nie takie wstydliwe jak nasze kobiety.

– Nie wszystkie są nieśmiałe – zakpił Falko, mając na myśli żonę pewnego podstarzałego rycerza, która podczas ostatniej wizyty na zamku w Marienbergu robiła do niego słodkie oczy. Sporo trudu kosztowało go uniknięcie jej awansów tak, by się nie obraziła. Niemniej jednak od owego czasu rzadziej pojawiał się w  Würzburgu, wiedząc, że piękna dama bynajmniej nie zrezygnowała ze swych planów, a  jedynie odłożyła je na później. Tymczasem Falko darzył jej męża zbyt dużą sympatią, by przyprawić mu rogi. Wprawdzie uważał, że to nierozsądne, by w wieku pięćdziesięciu lat brać sobie o trzydzieści lat młodszą żonę, lecz nie chciał być tym, który zburzy małżeński spokój.

– Nasza podróż do Rzymu wynikła w samą porę – rzekł w  zamyśleniu.

– Zdaje się, że masz dość odgrywania roli cnotliwego rycerza – zadrwił Hilbrecht, który wydawał się czytać w jego myślach.

– I kto to mówi? Ten, który w obecności młodej, ładnej białogłowy zaczyna się jąkać i nie potrafi wykrztusić z siebie jednego sensownego słowa – odparował Falko i wymierzywszy przyjacielowi lekkiego szturchańca, przyspieszył tempa.

Hilbrecht za chwilę do niego dołączył.

– Nie każdy ma takie gadane jak klecha. Pomyśl o Gisie! Ten cały dzień może moralizować bez zaczerpnięcia powietrza.

– Nie przesadzaj. – Falko stanął w obronie młodego księdza. – W każdym razie cieszę się, że z nami jedzie. Z nim na pewno będzie wesoło. Poza tym oprócz swojej łaciny zna trochę tej bełkotliwej mowy, której używają we Włoszech. Bez niego całkiem bym się zgubił.

– Nikt ci w to nie uwierzy! Wystarczy, że spojrzysz na jakąś białogłowę, a ona nauczy cię wszystkiego, czego tylko sobie zażyczysz...

Chociaż Falko był jego najlepszym przyjacielem, w głosie Hilbrechta dało się wyczuć zazdrość. Chciałby umieć się zachowywać tak swobodnie jak Falko. Jednak ku jego ubolewaniu pięknemu chłopcu o błękitnych oczach o wiele łatwiej przychodziło zdobywanie ludzkich serc. On sam był nieco niższy od Falka, za to potężniej zbudowany. Twarz miał kanciastą, a w chwilach przygnębienia wydawała mu się ona nawet prostacka, brązowe oczy równie pozbawione wyrazu jak włosy, brak zaś pewności siebie i skłonność do jąkania się sprawiały, że był nieśmiały i nie potrafił zjednywać sobie ludzi.

Lecz nim zaczął na dobre użalać się nad sobą, odezwał się Falko.

– Porozmawiajmy o czymś innym.

– O czym?

– O  damie, którą mamy eskortować do Włoch. Założę się, że jest po czterdziestce, zasuszona jak rodzynek i na pewno wzdraga się na dźwięk każdego dosadniejszego słowa. Będziemy musieli wziąć się w garść, przyjacielu, inaczej skaże nas na nieustające Zdrowaś Mario, by odpokutować za wszystkie grzechy, jakie zrodzi jej wrażliwa wyobraźnia.

Falko tak pociesznie przedstawił wizję przyszłej podróży, że Hilbrecht nie mógł powstrzymać radosnego wybuchu śmiechu.

– W takim razie trzymajmy się Gisa. Jemu nie przeszkadza, gdy się przy nim mówi prawdziwym, soczystym niemieckim.

– Masz rację. Mimo wszystko będziemy musieli mieć wzgląd na przeoryszę. Najlepiej, jeśli pojedziesz obok jej lektyki. Jesteś tak małomówny, że z pewnością jej nie rozgniewasz.

Tym razem to Hilbrecht wymierzył Falkowi kuksańca, po czym dał nura w bok, nim przyjaciel zdążył się zrewanżować. W czasie dalszej podróży wciąż dowcipkowali na temat siostrzenicy księcia biskupa. Wreszcie Falko, naśladując wysoki damski głos, zaczął w teatralny sposób mówić tak, jak wedle jego wyobrażenia miałaby to robić wielebna dama. Hilbrecht skręcał się ze śmiechu, a gdy około południa zatrzymali się w miejscowości Schnepfenbach i kosztowali w  zajeździe soczystej pieczeni, dawno zapomnieli o  zatargu z  Brunonem von Reckendorfem i jego kompanami. Zamiast tego bawili myślami w rajskiej krainie, gdzie ze źródeł płynęło wino miast wody, a  przecudnej urody dziewki wiły kwietne wianki dla dzielnych rycerzy.

VII

Gdy turniej się zakończył, Gottfried Schenk zu Limpurg wrócił do Würzburga, by wypocząć po męczącej uroczystości. Trzeciego dnia posłał po Gisa.

Młody ksiądz z pewnym wahaniem przekroczył próg sypialnej komnaty księcia biskupa, który siedząc wyprostowany na łożu, przeglądał stos jakichś papierów. Nie miał odwagi pierwszy się odezwać do wielkiego pana, toteż niepewnie przystanął w drzwiach.

Zdawało się, jakby książę biskup zauważył go dopiero po dłuższej chwili.

– Podejdź bliżej, bracie w Chrystusie!

Uprzejme słowa zmieszały Gisa. Wszak Gottfried Schenk zu Limpurg wywodził się z prastarego szlacheckiego rodu, a do tego nosił tytuł księcia biskupa würzburskiego i księcia Frankonii. Ponadto wielu jego krewnych zajmowało wysokie stanowiska. On natomiast był synem prostego wolnego chłopa i jedynie dzięki łasce pani z  Kibitzsteinu mógł studiować i zostać księdzem. Postąpiwszy dwa kroki w kierunku łoża, ponownie się zatrzymał.

Gottfried Schenk zu Limpurg zlustrował młodzieńca wzrokiem i wskazał dzban z winem, ustawiony na konsoli.

– Możesz napełnić mi kielich, a drugi nalać dla siebie.

Giso wiedział, że książę biskup nawet przyjmując mieszczan i szlachtę, nie proponował im napitku. On sam był tylko zwykłym księdzem, toteż propozycja poczęstunku niepomiernie go zdziwiła. Zatem nie zwlekając, by nie rozgniewać wielkiego pana, chwycił dzban i podał panu Gottfriedowi napełniony kielich.

– Za wasze zdrowie, wasza ekscelencjo, jeśli wolno mi się tak wyrazić.

– Wolno ci.

Na ustach księcia biskupa ukazał się uśmiech, w  którym brak było jednak radości.

– Zapewne się zastanawiałeś, dlaczego właśnie ciebie chcę wysłać do Rzymu?

– Panie, nie przystoi mi dopytywać się o przyczyny twych decyzji – odparł Giso.

– Niemniej jednak tym razem powinieneś to uczynić. Nie wysyłam cię bowiem do Stolicy Apostolskiej, by sprawić ci przyjemność czy też cię zaprotegować, lecz chcę mieć tam kogoś, kto będzie miał oczy i uszy otwarte. Musi to być człowiek, który ma głowę na karku, i to nie tylko po to, by nosić na niej kapelusz.

Bezpośredniość pana Gottfrieda zaskoczyła Gisa. Nie wiedział, co ma odrzec. Ale zdawało się, że książę biskup nie oczekuje odpowiedzi, albowiem upiwszy łyk wina, ciągnął dalej.

– Chodzi o niezwykle ważką sprawę, mój przyjacielu. Zbliż się, bym nie musiał tak głośno mówić.

Gottfried Schenk zu Limpurg dał znak Gisowi, by do niego podszedł. Jego usta prawie dotykały ucha młodzieńca.

– W Rzymie zobaczysz kłębowisko węży! Zdrada i morderstwa są na porządku dziennym. Każdy próbuje wzmocnić swą pozycję kosztem innych. Francuzi mocno się udzielają, do tego jeszcze inni intryganci, których nie znam. Będziesz musiał się dowiedzieć, kim są nasi wrogowie, by ukrócić ich działania. Gra idzie o  ogromną stawkę. Na początku przyszłego roku król Fryderyk III chce się udać do Rzymu, by tam spotkać swą oblubienicę i wziąć z nią ślub. Ponadto zaplanowano, że Jego Świątobliwość Mikołaj V dokona jego koronacji na cesarza rzymskiego. Wielu ludzi jest temu przeciwnych, toteż dołożą wszelkich starań, by nie dopuścić do tej ceremonii, w ostateczności nie cofną się nawet przed zamordowaniem Fryderyka.

Gisowi zabrakło słów. Zadawał sobie pytanie, dlaczego książę biskup postanowił wysłać do Rzymu właśnie jego, nic nieznaczącego księdza bez jakichkolwiek powiązań z ważnymi osobistościami. Zadanie, które przed nim właśnie postawiono, wyglądało na niewykonalne. Jednakże rzut oka na zacięty wyraz twarzy jego pana wystarczył mu, by zarzucił myśl o wszelkim sprzeciwie.

– Obaj młodzi rycerze, którzy mają towarzyszyć tobie i mojej siostrzenicy, zostaną w Rzymie do czasu wizyty Fryderyka i będą ci pomagać. Ważne, byś miał przy sobie ludzi, którzy zabezpieczą ci tyły. Niedawno zamordowano mego przyjaciela, kardynała Foscarellego. Wiadomo było, że wspierał sprawę wizyty króla w Stolicy Apostolskiej i miał niemały udział w porozumieniu zawartym między Fryderykiem a papieżem. Znajdź jego morderców i zadbaj, by spotkała ich sprawiedliwa kara, mój synu. Sowicie cię za to wynagrodzę!

Odnalezienie morderców Foscarellego i  wymierzenie im sprawiedliwości stanowiło ostatnią przysługę, jaką Gottfried Schenk zu Limpurg mógł oddać swemu nieżyjącemu przyjacielowi. Jako że ci łajdacy z całą pewnością należeli do wrogów króla, Giso, Falko i  Hilbrecht w  którymś momencie będą musieli na nich trafić, a  wtedy lepiej, gdy jego wysłannicy będą ostrzeżeni. Książę biskup udzielił młodemu księdzu jeszcze kilku cennych rad, po czym poklepawszy go po ramieniu, poprosił o napełnienie kielicha.

– Ponadto wczoraj wieczorem dotarła do Würzburga moja siostrzenica. Może chwilę odpocząć, nim razem z tobą i naszymi dwoma młodymi rycerzami wyruszy do Rzymu. Każę cię do niej zaprowadzić, byście mogli się poznać.

Książę biskup wziął dzwonek z niewielkiego, stojącego obok łoża stolika i zadzwonił na służbę.

Chwilę później zjawił się lokaj, który zdawał się znać życzenie swego pana, pokłoniwszy się bowiem, dał znak Gisowi, by z nim poszedł.

Młody ksiądz przypomniał sobie na szczęście, że i on ma obowiązek pokłonić się przed księciem biskupem. Następnie odszedł za służącym, który zatrzymawszy się przed jakimiś drzwiami, otworzył je dla gościa.

Giso wszedł do środka i ujrzawszy dwie starsze zakonnice w  czarnych habitach, zaczął zgadywać, która z  nich może być przeoryszą. W końcu jego spojrzenie padło na trzecią kobietę, damę usadowioną na wygodnym krześle, która przyglądała mu się z zainteresowaniem. Giso przełknął ślinę. Nie miał pojęcia, jak Falko wyobrażał sobie siostrzenicę księcia biskupa, ale z całą pewnością czekała go niezła niespodzianka.

VIII

Tego samego dnia w odległym Rzymie Francesca Orsini siedziała przy suto zastawionym stole i prowadziła ożywioną konwersację ze swym sąsiadem Antoniem Caraciolem. Jednocześnie zupełnie nie zwracała uwagi na karcące spojrzenia matki ani na coraz bardziej pochmurną twarz młodego d’Specchiego, który z rosnącym trudem maskował zazdrość.

– Czy wolno mi nałożyć pani jeszcze kawałeczek tego wybornego łabędzia? – zaproponował właśnie Antonio, chociaż dookoła stało dość paziów i lokai obsługujących gości jej ojca.

Jako że łabędzie mięso nie należało do jej przysmaków, Francesca pokręciła przecząco głową.

– Nie, dziękuję, wolę pierś przepiórki.

Cirio d’Specchi wystrzelił z miejsca i natychmiast nadział na widelec przepiórkę. Gdy jednak sięgał przez stół, by położyć ją na talerzu Franceski, ptak ześlizgnął się ze szpikulca i spadł na jej kolana.

Na chwilę zamarła, po czym przeszyła niezdarnego młodzieńca wzburzonym spojrzeniem.

– Cóż za niezręczność! Zniszczył mi pan suknię.

Cirio d’Specchi wlepił wzrok w kobietę, która zgodnie z wolą ich ojców miała zostać jego żoną, rozważając, czy powinien się usprawiedliwić, czy też uzmysłowić tej dziewce, że przyczyną nieszczęścia było jej jawne przymilanie się do Antonia Caraciola. Po ślubie Francesca będzie musiała zmienić swoje zachowanie, sam o to zadba.

– Milczy pan? Jak wieśniak, który nie potrafi się zachować w  wytwornym towarzystwie.

Słowa Franceski były kolejnym policzkiem dla młodego d’Specchiego. A ponieważ nie chciał stracić panowania w obecności jej rodziców, zacisnął zęby, pocieszając się myślą o tym, że już dzień po ślubie będzie mógł rzemiennym bacikiem pokazać dziewczynie, kto jest jej panem. Nerwowym ruchem sięgnął po swój kielich i  przewrócił go, rozlewając wino.

W pomieszczeniu rozległ się głośny śmiech jego narzeczonej.

– Powinniście popatrzeć w lustro, signore Cirio, w rzeczy samej ujrzelibyście oblicze wieśniaka.

Kąśliwa uwaga dotknęła Ciria d’Specchiego podwójnie, Francesca nawiązała bowiem do faktu, że jego przodkowie nie należeli do szlachty, lecz byli rzemieślnikami zajmującymi się wytwarzaniem luster. Tym razem jedynie ostrzegawcze chrząknięcie ojca powstrzymało go przed okrążeniem stołu i natychmiastowym wymierzeniem szyderczyni kary.

Tymczasem do Franceski podszedł lokaj, który próbował zdjąć z jej sukni przepiórkę. Zdaniem pana domu palce służącego zbyt długo zatrzymały się na udach jego córki, toteż otwartą dłonią uderzył w blat stołu.

– Francesco, najlepiej będzie, jeśli udasz się do swej komnaty, by się przebrać.

Służącemu udało się dopaść przepiórki i właśnie zamierzał wytrzeć serwetką plamy sosu z sukni. Ale Francesca miała już dość. Pozornie niedbałym gestem odsunęła służącego, wstała i  skłoniła się ojcu.

– Jak zawsze macie rację, mój panie.

W duchu obiecała sobie, że przebieranie zabierze jej tyle czasu, by uczta zdążyła się skończyć. Nie miała ochoty na rozmowy z Ciriem d’Specchim, chociaż zgodnie z  wolą ojca miała tego mężczyznę za kilka miesięcy poślubić. Z tym postanowieniem opuściła salę jadalną, kierując się schodami do swojej komnaty.

U wylotu schodów czekała już na nią jej pokojówka.

– Co panienka sobie myśli, dlaczego tak traktuje signora Ciria? To dumny mężczyzna i odpłaci się wam, jak tylko zostaniecie jego żoną.

– Niech tylko spróbuje – odparła Francesca z pogardą. – Teraz chodź, chcę zdjąć tę suknię. Woń sosu z przepiórek, którą zawdzięczam temu gamoniowi, napełnia mnie odrazą.

– Odrazą powinno was raczej napełniać wasze niestosowne zachowanie!

Annunzia znała Francescę od czasów najwcześniejszego dzieciństwa, toteż mówiła bez ogródek, co myśli. Wprawdzie sama również życzyłaby swej pani bardziej dystyngowanego narzeczonego niż syn Daria d’Specchiego, który należał do nieutytułowanej szlachty, lecz wolą ojca dziewczyny było wzmocnienie związków z tą rodziną poprzez małżeństwo córki. Sprawa miała polityczne przyczyny, które nie uwzględniały uczuć narzeczonej. W takim przypadku dziewczyna miała obowiązek spełnić wolę ojca.

Wszystko to pokojówka powiedziała swej pani, gdy ta po wejściu do izby zabrała się do zdejmowania sukni.

– Będzie panienka mogła mówić o szczęściu, jeśli conte Ercole nie da wam zakosztować kija za wasze zachowanie – powiedziała z  naganą. Ale jej słowa nie przestraszyły Franceski.

Wiedziała, że usłyszy od ojca kilka karcących słów, a  potem papa każe jej w najbliższych dniach chodzić na msze odprawiane we wszystkich większych kościołach w Rzymie. Ponieważ słuchanie kazań i pieśni chłopięcych chórów uważała za nader zajmujące zajęcie, byłaby nawet zadowolona. Ponadto w Bazylice św. Piotra, bazylice św. Jana na Lateranie, bazylice św. Matki Bożej Większej i bazylice św. Pawła za Murami z pewnością będzie miała okazję spotkać przyjaciółki i  poplotkować. Może udałoby się przy okazji zaaranżować spotkanie z jej adoratorem Caraciolem? Mogłaby wówczas posłuchać kolejnych komplementów.

Annunzia podejrzewała, że myśli jej pani zajęte są zupełnie innymi sprawami niż czekające ją małżeństwo, toteż odchrząknęła.

– Powinna się panienka pospieszyć, żeby jak najszybciej wrócić do gości.

Ale Francesca miała zgoła odmienne plany, więc w halkach usiadła na krześle i zażądała, by pokojówka przyniosła jej szklankę soku owocowego schłodzonego lodem z Gór Albańskich.

– Chce mi się pić – powtórzyła z naciskiem, widząc, że Annunzia zwleka z opuszczeniem pokoju. – Na dole podają tylko wino, a ja nie chcę mieć jutro ciężkiej głowy.

Pokojówka też tego nie chciała, ale ani myślała osobiście fatygować się po napój. Zawołała służącą i wydawszy polecenie, wróciła do swojej pani.

– A teraz się ubieramy!

W ten sposób pokojówka rozmawiała z Francescą, gdy ta była jeszcze małym dzieckiem. Młoda kobieta ani myślała jej posłuchać. Zamiast tego wyciągnęła nogi i głęboko westchnęła.

– Bolą mnie stopy! Szewca należałoby wychłostać, zrobił mi o wiele za ciasne buty.

– Ale jak panienka je poprzednio wkładała, były akurat! – zawołała Annunzia i złapawszy but, wsunęła go na lewą stopę Franceski.

– Według mnie but jest dobry!

Tym razem w głosie kobiety dał się słyszeć karcący ton i  Francesca przygotowała się już na kazanie. Postanowiła, że wpuści jej przemowę jednym uchem i wypuści drugim. Nim jednak do tego doszło, usłyszały pukanie i do izby weszła służąca, niosąc karafkę i kubek. Tuż za nią szła jedna z sióstr Ciria d’Specchiego.

Celestina była o czternaście lat starsza od brata i miała za męża notariusza zatrudnionego w miejskiej administracji. W obecnej sytuacji spodziewała się, że zaręczyny Ciria z  Francescą podniosą jej pozycję w społecznej hierarchii. Bez zaproszenia weszła do komnaty i stanąwszy naprzeciw Franceski, wzięła się pod boki.

– Zachowujecie się bezwstydnie, moja droga! Można by sądzić, że myśl o małżeństwie z moim bratem jest wam wstrętna. On sam ma dla was przecież tak wiele wyrozumiałości. Mój małżonek Goffredo nie pozwoliłby mi na takie zachowanie.

Francesca uniosła jedną brew.

– Nie bardzo wiem, o  co wam chodzi, moja droga. Czy to ja rzuciłam waszemu bratu przepiórkę na kolana, czy on mnie? Zatem to on powinien mnie przeprosić.

– Nazwaliście go wieśniakiem! – Nie dawała za wygraną rozwścieczona Celestina Iracondia.

– Jeśli się zachowuje jak wieśniak, nie powinien się skarżyć, gdy ktoś go tak nazywa – odparowała Francesca z  udanym spokojem. Lecz w środku kipiała ze złości nie mniej od swej rozmówczyni. Odkąd zapadło postanowienie o jej małżeństwie z Ciriem d’Specchim, wszystkie cztery C, jak po cichu nazywała jego siostry, Celestinę, Clementinę, Concettinę i Cristinę, próbowały jej narzucać, jak ma postępować.

– Mój brat nie zachowuje się jak wieśniak! – krzyknęła Celestina na przyszłą szwagierkę. – Za to wy zachowujecie się jak wszetecznica!

– Mam wrażenie, że nazwisko waszego męża odcisnęło na was swe piętno, gdyż niewątpliwie wyczuwam u was oznaki popędliwości – zadrwiła Francesca.

– Przekonacie się jeszcze, dokąd was zaprowadzi taka pycha! Ale nie myślcie, że was pożałuję, gdy mój brat wychłoszcze was rózgą.

Groźba stanowiła ostatni argument, jaki przyszedł do głowy Celestinie, lecz nawet ona nie wpłynęła na nastawienie jej przyszłej szwagierki.

– Wasz brat jest chyba częstym gościem w domu waszego męża, bo i on zdaje się mieć wybuchowe skłonności – odparła wyzywająco Francesca.

Celestina miała ochotę wymierzyć jej kilka policzków. Powstrzymała ją jednak obawa, że użycie przemocy w stosunku do Franceski mogłoby spowodować, że jej ojciec zerwałby zaręczyny.

– Ostrzegłam was – fuknęła na dziewczynę, po czym wściekła wyszła z izby.

Francesca popatrzyła za nią i odwróciła się do Annunzii.

– Jeśli w domu d’Specchich nawykli do takiego tonu, będę musiała nalegać, żeby siostry mojego narzeczonego bywały u nas nie częściej, niż to będzie absolutnie konieczne. Na Boga, przez ten czas, gdy Celestina wykrzykiwała swoje pretensje, mogłabym się trzy razy ubrać.

Annunzia uznała to ostatnie zdanie za zuchwalstwo, bo nic nie wskazywało na to, by jej pani miała zamiar niezwłocznie włożyć inną suknię.

Francesca poprosiła pokojówkę, by ta napełniła jej szklankę sorbetem owocowym, i zabrała się do kosztowania napoju małymi łykami.

– Panienka nawet świętego doprowadziłaby do łez – powiedziała chmurnie pokojówka.

– Doprawdy? Zaraz jutro będę musiała spróbować w  Bazylice Świętego Piotra. Jeśli figura świętego apostoła zacznie w mojej obecności ronić łzy, wówczas może i mnie okrzykną świętą.

W obliczu tak ogromnego bluźnierstwa Annunzii odjęło mowę. W tej samej chwili uchyliły się drzwi i stanęła w nich matka Franceski.

– Już dawno powinnaś być na dole razem z gośćmi – zganiła córkę contessa Flavia.

Na twarzy Franceski ukazał się szelmowski uśmieszek.

– Kochana mamusiu, już dawno byłabym na dole, gdyby nie zjawiła się ta potworna Celestina ze swoimi zarzutami. A w końcu nie ja sama zrzuciłam sobie przepiórkę na kolana.

– Przyznaję, że signore Cirio wykazał się sporą niezręcznością, ale nie miałaś prawa nazywać go z tego powodu wieśniakiem.

Jak to zwykle bywało, również tym razem w rozmowie z córką nie udało się Flavii Orsini postawić na swoim. Ale była rada, że Francesca raczyła nareszcie wybrać suknię, w której chciała ponownie wystąpić przed gośćmi, i pozwoliła Annunzii ją na siebie włożyć. Flavia, przyglądając się córce, doszła do wniosku, że w Rzymie jest niewiele dziewcząt, które mogłyby się z nią mierzyć.

Francesca była po prostu doskonała. Dzięki wysokim kościom policzkowym jej nieskazitelna twarz miała w  sobie coś egzotycznego. Pełne usta umalowała bladą szminką, a ogromne niebieskozielone oczy błyszczały niczym górskie jeziora uwieńczone wąskimi łukami wyskubanych brwi. Jedynie barwa włosów wskazywała na jej charakter, miały bowiem tak intensywny czerwony odcień, że w słońcu zdawały się płonąć żywym ogniem. Dziewczyna nie była wprawdzie impulsywna, ale jej słowne strzały z przerażającą precyzją trafiały do celu.

– Po ślubie z  signorem Ciriem będziesz musiała się zmienić. W domu d’Specchich dostaniesz na pewno mniej swobody niż u ojca.

Contessa Flavia nie po raz pierwszy starała się przemówić do sumienia córki, ale Francesca tylko wzruszyła ramionami.

– Zrobię to, jak tylko wyjdę za mąż. Ale ani myślę już teraz zmieniać się w głupią gęś podobną do Isotty d’Specchi i jej czterech córek!

Jej odpowiedź odebrała matce mowę. Flavia była zadowolona, że Francesca się nareszcie ubrała, i zabrała ją na dół. Przy stole dziewczyna zachowywała się w miarę układnie, pomijając drobne złośliwości pod adresem sióstr Ciria d’Specchiego.

Contessie Flavii nie spodobało się drwiące spojrzenie, jakie Francesca od czasu do czasu rzucała narzeczonemu, mimo że w głębi duszy czuła zrozumienie dla córki. Chociaż rodzina d’Speccich reprezentowała rzymską szlachtę, to należała do warstwy służącej miastu i Ojcu Świętemu jako notariusze i urzędnicy.

Tyle że Daria d’Specchiego i jego syna rozpierały ambicje, które pchały ich w górę drabiny społecznej. Contessa Flavia i jej mąż byli przeciwni temu małżeństwu, ale obstawał przy nim książę Gravina, patron ich gałęzi rodu Orsinich. W zasadzie związek ów był dla Franceski mezaliansem, toteż niezadowolenie córki było dla matki jak najbardziej zrozumiałe.

IX

Piątego dnia Falko Adler i jego przyjaciel wrócili do Würzburga o tak późnej porze, że ich towarzyszka podróży Elisabeth Schenk zu Limpurg udała się już na spoczynek. Po drodze wypili trochę wina i byli w doskonałych nastrojach, gdy jeden ze służących księcia biskupa prowadził ich do pomieszczenia, w którym mieli spędzić noc.

– Czy panowie życzą sobie jeszcze coś do jedzenia? – zapytał lokaj.

Młodzieńcy w  podróży dobrze się posilili, więc machnęli odmownie.

– Nie, dziękujemy, na dziś nie mamy więcej życzeń. Za to jutro rano możesz nam podać solidne śniadanie. Droga do Rzymu jest długa – odparł Falko.

Służący z potępieniem zmarszczył czoło i popatrzył na niego.

– Nawet wy nie dacie rady pokonać jej w jeden dzień, junkrze.

– Nie mam zamiaru – przyznał Falko. – Ale nie chcę wyruszać głodny. Kto wie, kiedy ta zakonnica, przepraszam, mam oczywiście na myśli wielebną matkę przeoryszę, zamierza zarządzić postój.

W przeciwieństwie do Falka i jego przyjaciela służący znał siostrzenicę księcia biskupa i bynajmniej nie uważał jej za świętoszkowatą pannę skupioną wyłącznie na modlitwach.

– Jestem pewien, że nie umrzecie z głodu – odparł więc i zapytał, czy może się już oddalić.

– Możesz, ale dopiero jak zdejmiesz nam buty! – Z tymi słowy Falko wystawił w jego stronę nogę. Mężczyzna ustawił się tyłem do niego i pociągnął za but, który ustąpił dopiero wtedy, gdy Falko zaparł się drugą nogą o siedzenie służącego. Przy drugim trzeba było postąpić tak samo.

Ściągnąwszy obuwie również Hilbrechtowi, służący pospiesznie opuścił izbę, bo tego dnia obaj młodzieńcy wydawali się jeszcze bardziej swawolni niż zwykle.

Hilbrecht odczekawszy, aż lokaj zamknie za sobą drzwi, rzucił się w ubraniu na posłanie i ze śmiechem popatrzył na Falka.

– Dziś możemy jeszcze rozpuścić języki. Ale od jutra trzeba będzie mieć wzgląd na wielebną matkę przełożoną. Chyba będzie ciężko. Lepiej, jak sam się nią zajmiesz.

– Coś jeszcze? – burknął Falko. – Nasza dama ma na pewno własną służbę. Niech oni się z nią mozolą. Moim zadaniem jest pilnowanie drogi i znalezienie dobrych zajazdów na nocleg.

– W takim razie raczej nie umoczysz dzioba. Jako przeorysza ta dama będzie chciała nocować w napotkanych po drodze klasztorach. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli w stajni znajdzie się dla nas wiązka słomy na posłanie. A może sądzisz, że wpuszczą nas do żeńskiego klasztoru? To przecież oznaczałoby zagrożenie cnoty dam – dokończył Hilbrecht i wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

Falko się skrzywił.

– Nie myślałem jeszcze o tym. Ale masz rację. Będziemy musieli nocować w klasztorach sióstr zakonnych. A właściwie powinienem powiedzieć, w ich domach gościnnych i stajniach. Wina dostaniemy jak na lekarstwo. Szkoda, że odesłaliśmy lokaja. Mógł nam przynieść jeszcze jakiś pełny dzban.

Hilbrecht pokręcił głową z udawanym przerażeniem.

– Lepiej nie! Jeśli wypiję jeszcze kilka pucharów, jutro zawisnę w siodle niczym obraz męki pańskiej, i nasza przeorysza uzna mnie od razu za okropnego grzesznika.

– Którym wszak jesteś – zadrwił Falko.

– Tak, ale dopiero daleko po tobie! – odciął się Hilbrecht, błyskawicznie podcinając nogi Falka, który zwalił się na niego. Przez kilka chwil młodzieńcy siłowali się niby młode psy, po czym ciężko dysząc, usiedli obok siebie na łóżku.

– Szkoda, że nie ma tu Gisa. Na pewno miał już okazję widzieć matkę przełożoną i mógłby nam powiedzieć, jak mamy się w  stosunku do niej zachowywać – odezwał się Hilbrecht, gdy udało mu się znów złapać oddech.

Falko uśmiechnął się krzywo i wymierzył mu kuksańca.

– To doskonały pomysł. Giso zajmie się damą. W końcu jest duchownym, a my dwaj tylko prostymi wojownikami. Odpowiadamy za jej bezpieczeństwo, nie zaś za rozrywkę. W tej sytuacji będzie musiała wziąć nas takimi, jakimi jesteśmy.

– Właśnie! – zakrzyknął przyjaciel, wstając z miejsca. – Jak sądzisz, dostaniemy jeszcze wina? Od gadania zaschło mi w gardle. Poza tym przy wielebnej przeoryszy będziemy musieli się nieco powstrzymać, więc trzeba skorzystać z okazji, póki się nadarza. Czy masz chęć na coś jeszcze?

– Chyba nie myślisz, że pozwolę ci żłopać samemu – odparł radośnie Falko i podszedł do drzwi, by przywołać służącego, którego zamierzał posłać po dzban wina i dwa kubki.

X

Falko się przebudził i poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.

– Hej, co to ma znaczyć? Chcę spać! – wymamrotał.

Po chwili usłyszał śmiech Gisa.

– W takim razie nie trzeba było wczoraj tak głęboko zaglądać do dzbana z winem! A może zapomniałeś, że dziś wyruszamy do Rzymu? Wcześniej zechcesz się zapewne pożegnać z matką, żeby mogła ci dać błogosławieństwo na drogę.

– Do diabła z Rzymem! – westchnął Falko, czując, że w głowie huczy mu jak w ulu.

– Ostatni kubek był zaiste tym jednym za dużo – kpił Giso, podając Falkowi mokrą ścierkę, którą ten wytarł sobie czoło. – Pospiesz się. Nie masz zbyt wiele czasu, chyba że już pierwszego dnia chcesz podpaść wielebnej matce przełożonej.

– Niech diabli porwą tę starą jędzę!

Falko był tak zaabsorbowany sobą i własnym bólem głowy, że nie zauważył, jak Giso dławi się ze śmiechu.

Ksiądz odwrócił się do Hilbrechta, który z otwartymi ustami pochrapywał po drugiej stronie łoża.

Ból nie chciał ustąpić, toteż Falko zanurzył głowę w kuble z wodą, po czym otrząsnął się z parskaniem.

– Na Boga, po co ja wczoraj tyle wypiłem – zajęczał. Następnie umył się i wyczyścił zęby łodygą krwawnika, zwracając się tymczasem do Gisa: – A gdzie właściwie podziewa się Frieder?

– Twój giermek, mój drogi, zajmuje się właśnie przygotowaniami, żebyś mógł zabrać swoje bagaże. Na pewno chciałbyś mieć przy sobie ciepły płaszcz, gdy będziemy przechodzili przez Alpy.

Giso miał tak wesoły głos, jakby czekał ich dłuższy spacer, nie zaś podróż, której niebezpieczeństw żaden z nich nie był w stanie przewidzieć. Miał powód do dobrego humoru, bo już teraz cieszył się na myśl o minach, jakie zrobią Falko i Hilbrecht na widok przeoryszy Elisabeth.

XI

Maria oczekiwała syna w  komnacie przydzielonej jej i  jej córkom na czas pobytu w twierdzy Marienberg. Z okna rozciągał się przepiękny widok na Men i leżące na przeciwległym brzegu miasto Würzburg. Tam też znajdowały się kościoły, w których księża nawoływali swe owieczki, by pokornie poddawały się woli księcia biskupa. Niejeden mieszczanin z radością pozbyłby się jego zwierzchnictwa, by stać się mieszkańcem wolnego miasta Rzeszy, jakimi były Schweinfurt, Hall czy Rothenburg. Jednakże na przeszkodzie owym planom stał fakt, że Gottfried Schenk zu Limpurg trzymał miasto mocną ręką.

Z zamyślenia wyrwało ją ciche pukanie do drzwi. Odwróciła się plecami do okna.

– Wejść – powiedziała.

Drzwi się otworzyły i ujrzała przed sobą Falka. Jej syn miał już na sobie podróżny strój, lecz jego twarz okrywała bladość.

– Dzień dobry, mamo – pozdrowił ją z  lekkim zmieszaniem i uśmiechem.

Maria uniosła brwi w zatroskaniu.

– Wyglądasz na chorego, mój chłopcze. Co się dzieje?

– Nic, czego nie wyleczyłyby szybki kłus i odrobina świeżego powietrza – odpowiedział wymijająco Falko i pozdrowił siostry. – A co u was?

– Doskonale – Trudi wydęła kpiąco wargi, domyśliła się bowiem przyczyny złego samopoczucia brata.

Maria Adler również zdążyła się zorientować.

– Tylko nie mów, że wczoraj wieczorem piłeś jeszcze wino. Przecież przed południem macie dać eskortę wielebnej matce Elisabeth.

Falko uniósł prawą rękę w pojednawczym geście.

– Dam radę. Chciałem się z wami pożegnać. Trochę potrwa, nim znów wrócę do domu.

– Niestety, Rzym nie jest najbliżej – przyznała z westchnieniem Maria. – Mój kochany chłopcze, uważaj na siebie, proszę!

Maria wpatrywała się w niego, jakby chciała na zawsze utrwalić sobie w głowie jego obraz. Spodnie miał z dobrej, mocnej skóry, z pewnością przetrwają podróż, tak samo lniana koszula. U pasa miał sztylet, skórzane etui z nożem i łyżką do jedzenia, a także pękatą sakiewkę pełną monet.

Maria energicznym gestem wskazała na tę ostatnią.

– Jeśli tak pojedziesz do Rzymu, nie trzeba wiele czasu, żeby jakiś hultaj ostrym nożem odciął ci sakiewkę od pasa. I nie myśl, że cokolwiek zauważysz, bo te łotry są mistrzami potajemnych sztuczek. Dlatego najcenniejsze monety powinieneś nosić w woreczku za koszulą.

Falko chciał odpowiedzieć, że kto jak kto, ale on z pewnością nie padnie ofiarą żadnego złodzieja, jednakże przypomniał sobie jej opowieści z wielu często bardzo dalekich podróży i zawstydzony spuścił głowę.

– Pójdę za twoją radą, mamo.

– Jakżebym chciała móc z tobą jechać!

Maria objęła syna i kciukiem prawej ręki nakreśliła krzyż na jego czole.

– Jedź z Bogiem i wróć do mnie cały i zdrów!

– Tak będzie! – obiecał Falko i ku własnemu zaskoczeniu poczuł, jak słowa więzną mu w gardle.

Maria zauważyła jego uczucia i popchnęła go w kierunku Trudi oraz dwóch pozostałych córek.

– Pożegnaj się z siostrami i idź, żeby wielebna matka przełożona nie musiała na ciebie czekać.

– Tak.

Falko podszedł do Trudi i  uściskawszy ją, znów zdołał się uśmiechnąć.

– Uważaj na mamę – szepnął jej do ucha.

– Oczywiście! A ty uważaj, żeby we Włoszech nie spotkało cię żadne nieszczęście. Nie ufaj każdemu, kto będzie przemawiał do ciebie pięknymi słowami. Po drodze łatwo trafić na drania, który chce człowiekowi zrobić krzywdę.

Falko był świadom, że siostra myślała o swojej podróży do Grazu, podczas której padła ofiarą rycerzy oszustów i musiała za to gorzko odpokutować. Obiecał jej mieć oczy szeroko otwarte. Później podszedł do Lisy, która od początku była nieco mocniej zbudowana niż Trudi i Hildegarda, a w ostatnim czasie chyba jeszcze trochę przybrała na wadze.

Ale nim zdążył zrobić do tego aluzję, Lisa go objęła.

– Wróć szczęśliwie do domu. Jeśli będzie chłopak, Otto zaproponował, byśmy dali mu imię po tobie, bo imię naszego ojca nosi już syn Trudi.

– Jesteś w ciąży! – wykrzyknął Falko.

– A cóż w tym dziwnego? Przecież jesteśmy z Ottonem bez mała rok po ślubie. Może się zdarzyć! – roześmiała się Lisa i popchnęła Falka w ramiona trzeciej siostry.

Hildegarda od zawsze była najbardziej nieśmiałą z córek Marii; tym razem też wybąkała jedynie kilka słów, płacząc przy tym żałośnie, jakby brat wybierał się w podróż, z której nie było powrotu.

Falko pogładził ją po policzku.

– Daj spokój, dziewczyno. Inni wrócili z Rzymu, dlaczego właśnie mnie miałoby się nie udać?

– Ty... wrócisz! – wyrzuciła z siebie Hildegarda i skryła się w  ramionach Marii.

– Oczywiście, że wrócę – przyrzekł po raz kolejny Falko. Następnie podszedł do drzwi i zatrzymawszy się, podniósł rękę w geście pożegnania. – Niech Bóg ma was w opiece. Was wszystkie.

Z tymi słowami opuścił pomieszczenie i wierzchem dłoni przetarł oczy, które nagle zrobiły się wilgotne.

XII

Wszedłszy na dziedziniec zamku, zastał resztę grupy gotową do odjazdu. Skłonił głowę przed zawoalowaną zakonnicą siedzącą na mule przytrzymywanym przez służącego i nie patrząc więcej w kierunku damy, wskoczył na siodło podróżnego wierzchowca. Jego konia bojowego prowadził za uzdę giermek Frieder. Wprawdzie nie przewidywał po drodze żadnych walk, lecz wolał być przygotowany na wszelkie ewentualności.

Giso, podobnie jak przeorysza, siedział na mule, jak przystało na osobę stanu duchownego. Hilbrecht dosiadł swego kasztanka, ale wciąż jeszcze wydawał się potężnie zmęczony.

– W takim razie ruszajmy, to znaczy, o ile wielebna matka wyraża zgodę – zawołał Falko tak głośno, że słychać go było na całym dziedzińcu.

– Zgadzam się.

Na dźwięk tych słów Falko drgnął, głos bowiem nie wydawał się ani stary, ani władczy, za to delikatny jak powiew poranka. Dokładniej przyjrzał się damie i zauważył, że swobodnie trzyma się w siodle i wygląda bardzo zgrabnie. Mimo że nosiła luźne szaty swego zakonu, jej ciało sprawiało wrażenie szczupłego i sprężystego. Żałował, że jej twarz okrywały wystający czepek i gęsta woalka.

Niemal zapomniał, że pełni funkcję dowódcy. Dopiero gdy w jednym z okien pojawił się Gottfried Schenk zu Limpurg i  pomachał do niego, Falko przypomniał sobie o swych obowiązkach. Podniósł rękę i zaraz znów ją opuścił na znak do odjazdu. Jednocześnie się uśmiechnął. Książę biskup tak bardzo się przejął bezpieczeństwem siostrzenicy, że oddał im do dyspozycji pół armii. Poza Hilbrechtem, nim i jego giermkiem, oprócz przeoryszy i dwóch innych zakonnic jadących w niesionych przez konie lektykach, do podróżnego orszaku należeli Giso oraz pół tuzina pachołków. Jeden z nich prowadził muła przełożonej, a czterech innych konie jej towarzyszek. Pozostali pilnowali zaprzęgów z wołami i dwóch wozów załadowanych bagażami Elisabeth Schenk zu Limpurg oraz darami księcia biskupa dla Jego Świątobliwości papieża Mikołaja V i  dla przyjaciół w  Rzymie. Do tego mieli jeszcze dwunastu uzbrojonych pieszych, zaopatrzonych w krótkie miecze i halabardy.

Jako że dotychczas Falko znał tych mężczyzn jedynie z widzenia, postanowił, że w nadchodzących dniach z nimi porozmawia, by wyczuć, na ile może na nich polegać. Na odjezdnym pomachał księciu biskupowi i matce, która stała w oknie na wyższym piętrze. Następnie, spiąwszy konia, przejechał wzdłuż orszaku. Gdy znalazł się obok przeoryszy, ściągnął cugle i jeszcze raz się skłonił, tym razem nieco niżej niż poprzednio.

– Wybaczcie, wielebna matko, że dotychczas wam się nie przedstawiłem. Dopiero wczoraj późnym wieczorem dotarłem do Würzburga i nie chciałem wam przeszkadzać.

– Nie macie za co przepraszać – odpowiedział głos, w  którym słychać było świeżość młodości.

Falko skorygował w myślach szacowny wiek przeoryszy z  czterdziestu lat na niespełna połowę i pomimo bólu głowy wyczarował na ustach uśmiech.

– Dziękuję wam, łaskawa pani, ulżyliście memu sercu. Inaczej musiałbym się wyspowiadać z mego zaniedbania u pierwszego napotkanego księdza.

Zawoalowana kobieta roześmiała się wesoło.

– Daleko nie musielibyście szukać, mamy z sobą wielebnego ojca Gisa.

– Zaiste, zupełnie zapomniałem.

Dotychczas Falko nie słyszał, by ktoś mówił o Gisie z takim szacunkiem, i nagle poczuł się zazdrosny o przyjaciela.

– Proszę wybaczyć, ale drogi Giso pochodzi z majątku mej matki. Wierzę, że zrozumiecie, że wolałbym się wyspowiadać u kogoś odpowiadającego memu stanowi.

Ledwo to powiedział, poczuł złość na siebie. Przecież matka Gisa i jego własna były najlepszymi przyjaciółkami. Arogancka wypowiedź na temat przyjaciela z dziecinnych lat wydała mu się karygodna.

– Przykro mi, nie chciałem ubliżyć wielebnemu Gisowi. Dorastaliśmy razem i nie jest mi łatwo widzieć w nim powołanego sługę bożego.

Roześmiał się, rozważając, jak powinien prowadzić dalszą rozmowę.

– Słyszałem, że w Rzymie macie objąć funkcję przełożonej klasztoru Tre Fontane.

Dama pokręciła głową.