Corner - Legendarna Jaskinia - Aleksandra Tasak - ebook

Corner - Legendarna Jaskinia ebook

Aleksandra Tasak

0,0

Opis

Król tajemniczej krainy, o której mało kto słyszał na Ziemi, werbuje ludzi, obdarzonych niezwykłymi zdolnościami. Stara się on wzmocnić pozycję, swojego kraju i zrobi wszystko, aby to osiągnąć. Toczy również wewnętrzny spór, dotyczący jego osobistych spraw, z którymi wszyscy jego bliscy już dawno się pogodzili. Czy wszystko pójdzie zgodnie z jego planem? A może jednak pojawi się czynnik, uniemożliwiający mu wykonanie misji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksandra Tasak

Corner - Legendarna Jaskinia

© Aleksandra Tasak, 2016

W każdym z nas tkwi iskierka magii. Z każdym oddechem, z każdym skurczem serca, z każdą sekundą życia, odrobina czegoś niewyobrażalnego krąży, nie tylko w naszym ciele, ale również wokół nas.

ISBN 978-83-8104-250-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Część Pierwsza„Legendarna Jaskinia”

Z dedykacją dla Natalii, pierwszej osoby, która stwierdziła, że ten pomysł ma potencjał.

Prolog

Trzydzieści jeden stóp na północ, osiemnaście na południe, trzynaście na wschód i piętnaście na zachód. Oto wymiary jej więzienia. Nie była to cela, lecz otwarta przestrzeń, ale ciągle zdawała się być lochem.

Wymiary tego miejsca zmierzył Sebastian, jej — od niedawna — najbliższa osoba. Ktoś, kto towarzyszył jej odkąd utknęła w tym punkcie. Miała wrażenie, że spędzi tutaj resztę swojego, już zaprzepaszczonego, życia. Na skrawku skały, gdzieniegdzie porośniętej mchem, trawą albo jakimiś chwastami, pomyślała, kopiąc kępkę wilgotnego, zielonego porostu.

Nienawidziła go. Nie cierpiała osoby, którą się stała, właśnie przez niego. Nie mogła znieść myśli, że dała się tak łatwo zmanipulować, że uległa mu… Pod każdym względem. Bała się, ale nienawiść przezwyciężała uczucie strachu. Nie panikowała. Już nie. Nauczyła się panować nad sobą. Nauczyła się otwarcie go nienawidzić.

Jej rozmyślania przerwał odgłos, nadchodzącego człowieka. Nie. Nie człowieka. Nie mogłaby usłyszeć zwykłego śmiertelnika. To pewnie Pan Zło wraca, pomyślała, a mężczyzna siedzący obok niej, na kamieniu, uśmiechnął się pocieszająco i powiedział, żeby się nie martwiła. Nie martwię się, odpowiedziała mu w myślach, które potrafił odczytać.

W ręku trzymała połamaną gałązkę. Dostrzegła malutki skrawek ziemi, znajdujący się w zasięgu wzroku mężczyzny, który skubał źdźbło żółtej trawy. „Czas na przedstawienie” napisała drobnym druczkiem, a kiedy mężczyzna zapytał: Może dzisiaj poudajesz, że go choć trochę tolerujesz?, dziewczyna tylko uśmiechnęła się kpiarsko, a on już wiedział, że nie ma na co liczyć. Pozostało tylko czekać i obserwować.

Rozdział 1

Rok pięćsetny naszej ery, Południowa Anglia.

Trzy mile od potężnego zamku Camelot, gdzie obecnie panował celtycki władca Arthur, znajdowała się mała wioska. W tym przysiółku każdy dzień wyglądał podobnie. Ludzie prowadzili monotonne, lecz szczęśliwe i w miarę dostatnie życie. Nikt nie głodował, nikt nie umierał w wyniku zarazy. Każdy pracował, wykonywał swoje obowiązki. Dzieci były posłuszne rodzicom w każdej kwestii, a rodzice chcieli dla swoich dzieci jak najlepiej. Starsi byli traktowali z ogromnym szacunkiem.

Jedno z małych gospodarstw zamieszkiwała przeciętna, żyjąca rutyną rodzina. Szczęśliwe małżeństwo z trójką dzieci — synem, który przeżył dziewiętnaście lat i jeszcze nie znaleźli mu żony, córką z siedemnastoma wiosnami, zajmującą się zwierzętami i najmłodszą córeczką, która pomimo wieku dojrzewania stała przy rodzicach za każdym razem, kiedy jej potrzebowali.

Syn Eric codziennie pracował w polu razem z ojcem. Rosalie, jak już wcześniej zostało wspomniane zajmowała się zwierzętami. Wypasała krowy i kozy, karmiła kury i gęsi, zajmowała się końmi. A Martha głównie sprzątała w domu. Wymieniała i prała pościel, myła drewniane zasuwy okien, które zamykano na noc, aby nie było zimno i czasem wraz z matką przygotowywała posiłki.

Czerwcowy poranek. Słońce unosiło się tuż nad horyzontem i z każdą godziną pięło się ku górze po błękicie nieba, przyozdobionym gdzieniegdzie białymi chmurami, przesuwanymi przez orzeźwiający wiatr. Wioska budziła się do życia. Wszyscy już dawno zjedli śniadanie i powoli zabierali się za swoje obowiązki. Po ciepłej nocy powróciła monotonia dnia.

Eric wybierał się na pole z ojcem, Rosalie przygotowywała paszę dla zwierząt, a Martha pomagała matce posprzątać, po porannym posiłku.

Po dwóch godzinach męczącej pracy w stajni i noszenia wiader z wodą dla zwierząt, matka wezwała do siebie Rosalie. Dała córce woreczek z miedziakami i poleciła, aby udała się do miasta, znalazła znajomego kuriera, który wyruszał w drogę z przesyłkami dopiero jutro i przekazała, wraz z zapłatą, list do przyjaciela jej ojca. Dziewczyna bez chwili wahania wzięła kopertę i woreczek, po czym udała się do stajni, gdzie czekał jej wierny przyjaciel Edward.

Sięgnęła po skórzaną torbę zawieszoną przy boksie ogiera i włożyła do niej to, co miała przekazać. Osiodłała karego konia, założyła uzdę i wyprowadzając go z boksu, powiedziała łagodnym głosem:

— Czas udać się do miasta, Edwardzie — ogier parsknął w odpowiedzi, a dziewczyna uśmiechnęła się i już po chwili gnała przed siebie w kierunku miasta.

Uwielbiała odrywać się od codziennych obowiązków, które już dawno zaczęły ją nudzić. Nawet taka krótka „wyprawa” do miasta była pewnego rodzaju rozrywką. Na ulicach, jak zwykle, panował niesłychany tłok. Zwłaszcza w miejscu targu. Tłum ludzi, głośne rozmowy, wszechobecny gwar, hałas i niemalże chaos. Zupełne przeciwieństwo wiejskiej ciszy. Lubiła to. Pomimo tego, że ten miejski klimat, choć doprowadzał ją do bólu głowy, po kilku minutach przyzwyczajała się i wszystko było w porządku.

Ze strony wieży zegarowej popłynął dźwięk dzwonów, wybijających jedenastą. Udała się do znajomego już domostwa. Przekazała całkiem młodemu mężczyźnie list i woreczek z miedziakami. Nie mieszkał sam, a że jego żona była bardzo gościnna zaprosiła ją na herbatę. Wyszła stamtąd dopiero po dobrej godzinie i w końcu miała trochę czasu dla siebie.

Jeżdżąc z wolna po mieście nawet nie zorientowała się, kiedy wybiła trzynasta. Czas, w którym młody król Arthur wyruszał do lasu na polowanie. W ramach rozrywki oczywiście. Rosalie właśnie zbliżała się do drogi, którą miał przejeżdżać władca. Zatrzymała Edwarda tuż za dwoma rzędami rozentuzjazmowanych ludzi, żeby przypatrzyć się majestatyczności człowieka, którego zwie swym królem. Towarzyszyli mu strzelcy, ludzie z chorągwiami oraz dmący w rogi, którzy właśnie wypuścili swoje psy. A tuż za sforą ruszyła cała gwardia. Martha byłaby zachwycona, pomyślała, doskonale wiedząc, że jej młodsza siostra widzi w Arthurze miłość swojego życia. Nieważne, że widziała go tylko raz w życiu.

Czas wracać do domu, pomyślała. Rosalie nigdzie się nie spieszyło, więc Edward szedł powoli stępem, jak gdyby nigdy nic. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków, cieszyła promieniami słońca, które ogrzewały jej skórę i rozkoszowała się delikatnym orzeźwiającym wiatrem, bawiącym się jej długimi włosami.

Niecałą milę od domu zobaczyła gdzieś daleko w polu trzy postacie. Rozpoznała w nich swego ojca, brata i siostrę. Zauważyli ją, krzyczeli, wymachiwali rękoma, ale Rosalie nie wiedziała, o co im chodzi. Nie rozumiała. Zaczęli pokazywać palcami na niebo, a po chwili uciekli w stronę lasu. Spojrzała w górę i po kilku sekundach niebo przeciął z ogromną szybkością olbrzymi potwór, płosząc Edwarda.

***

Upadła na kamienistą drogę, uderzając ramieniem o coś ostrego. Poczuła szczypanie i pieczenie. Miała tylko nadzieję, że to nie jest żadna poważna rana.

Zaklęła pod nosem, kiedy poczuła tępy ból na łopatce podczas podnoszenia się z ziemi. Odwróciła się na chwilę w stronę, z której przybyła i zobaczyła, uciekającego w stronę miasta Edwarda, po czym zwróciła wzrok w stronę wioski. Wszystko działo się, jakby w spowolnionym tempie. Jej rodzinna wioska tonęła w ogniu, wznieconym przez olbrzymiego, mitycznego gada. Nad gospodarstwami unosił się czarny dym, a w powietrzu czuć było smród spalenizny. A co gorsza, można było nawet wyczuć zapach płonących, ludzkich zwłok. Starała się zignorować ten fakt i nie zwymiotować. Panował chaos i panika. Ludzie uciekali w stronę lasu i na pola, niektórzy biegli w stronę miasta. Wszechobecne krzyki, kasłanie i płacz przytłaczały ją i doprowadzały do tego, że sama miała ochotę zacząć panikować, jak tylko dobiegła zdyszana na miejsce. Ogarnął ją taki strach, że jedyne, co teraz mogła zrobić, to stać w miejscu i bezcelowo patrzeć na monumentalne ognisko, którym stała się wioska, gdzie została wychowana.

Ktoś niemal na nią wpadł, biegnąc w popłochu przed siebie. Wtedy świadomość do niej wróciła. Wzięła głęboki wdech i rozejrzała się po niebie. Nie widziała stwora w pobliżu, choć wiedziała, że gdzieś tu jest. Pobiegła w przeciwną stronę do oszalałego tłumu. W stronę domu. Coraz częściej kasłała przez dym, powoli dostający się do jej płuc.

Przeszła przez bramę, cały czas rozglądając się. Jej oddech przyspieszył wraz z biciem serca. Przebiegła obok domu, wokół którego walały się trupy zwierząt. Powstrzymywała odruch wymiotny i łzy. Musiała dotrzeć do swojego domu. Musiała…

Oparła się o ścianę jednej z najbliższych, niepłonących stodół, czując, że nogi jej się trzęsą i za chwilę nie będą w stanie jej utrzymać. Wzięła głęboki wdech, choć to nie było zbyt dobrym pomysłem, zważywszy na otaczające ją opary. Cały czas powtarzała sobie, że z jej rodziną jest wszystko w porządku. Widziała Erica z ojcem i siostrą na polu… Ale co z matką? Musiała dotrzeć do domu i sprawdzić, czy nie spanikowała na tyle, aby zemdleć i nie być w stanie opuścić gospodarstwa.

Odzyskała pewność, że nie przewróci się po pierwszym lepszy kroku, jaki zrobi i już miała ruszać dalej, ale nie mogła. Jeden dźwięk, jeden jedyny przeraźliwie głośny dźwięk, doprowadził do tego, że jej serce prawie się zatrzymało, a oczy otworzyły się szerzej ze strachu. Przeszywający ryk. Znieruchomiała i zaczęła oddychać coraz szybciej. Była przerażona.

Stała przy rogu stajni. Przełknęła ślinę i drżąc ze strachu wychyliła się, żeby spojrzeć czy ma wolną drogę. To, co zobaczyła przerastało jej najśmielsze oczekiwania. Patrzyła w ogromne, błękitne ślepia, należące do monstrualnej kreatury o lśniących, czarnych łuskach. Głos uwiązł jej w gardle. Nie była w stanie wydać z siebie najcichszego dźwięku. Nie ośmieliła się ruszyć, lecz kiedy tylko bestia odwróciła wzrok, Rosalie cofnęła się na swoje poprzednie miejsce, oddychając głośno i szybko. Co robić? Co robić? Zastanawiała się gorączkowo, próbując wymyśleć jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji. Spojrzała w lewo i dostrzegła linię drzew. Las. Biegnij do lasu. Ostatni raz wzięła głęboki oddech i pobiegła w stronę puszczy. Tuż za stodołą skręciła w lewo i wpadła na wysokiego mężczyznę o rozczochranej, czarnej czuprynie. Jego silne dłonie niemal natychmiast zatrzasnęły się na ramionach dziewczyny, która prawie krzyknęła z zaskoczenia. Jego niebieskie, przeszywające spojrzenie utkwiło w jej przestraszonych oczach. Miał wystające kości policzkowe i wyraźnie zarysowaną linię szczęki. Delikatny zarost gościł na jego brodzie i policzkach. Widziała go pierwszy raz w życiu.

Zauważyła, że ryki potwora ustały.

Nie rozumiała, dlaczego on nie uciekał z tego prawie zrównanego z ziemią miejsca. I dlaczego jest taki opanowany? W porównaniu z nią, miotającą się, rozhisteryzowaną, przestraszoną dziewczyną. Ten niewzruszony zamętem, który ich otaczał mężczyzna był przy niej „tym, który wie, co robić”.

Błądził wzrokiem od jej ramienia, które trochę krwawiło, do jej twarzy.

— Chodźmy stąd — odezwał się stanowczym, opanowanym, lecz trochę cichym głosem. Nie zareagowała. Była w zbyt dużym szoku, żeby coś powiedzieć, więc znów on zabrał głos, tym razem bardziej błagalnym tonem. — Chodźmy stąd. Zanim ta kreatura wróci, proszę. Nie chcemy umrzeć zamienieni w proch przez to monstrum, czyż nie? — po chwili analizy jego słów, kiwnęła niepewnie głową, a mężczyzna wziął ją za rękę i pociągnął za sobą, co chwila rozglądając się.

Wioska stała cała w płomieniach. Wszystko, co Rosalie kiedykolwiek posiadała, właśnie zamieniało się w popiół. Wszystko, z czym była związana sentymentalnie pozostało w małej, zbezczeszczonej przez mityczną bestię wiosce. Wierzyła tylko, że cała jej rodzina się uratowała i jakoś przetrwają. Musiała w to wierzyć.

Mężczyzna poprowadził ją za wzgórze, znajdujące się w pobliżu lasu. Cały czas trzymał jej dłoń. Nawet, kiedy nagle zatrzymała się, widząc za wzgórzem grupkę ludzi, którzy ewidentnie wędrowali od jakiegoś czasu.

Usłyszała kojący, łagodny głos.

— Chodź, proszę. Ktoś musi cię opatrzyć — nie mogła oderwać wzroku od tej małej grupy ludzi. Zaprowadził ją do jakiejś kobiety w średnim wieku, która oczyściła ranę na jej lewym ramieniu, wtarła w nią jakieś zioła, które trochę szczypały i opatrzyła kawałkiem czystego, białego materiału.

Rosalie przez cały czas przyglądała się, rozmawiającemu z jakimś człowiekiem mężczyźnie, który wyciągnął ją z płonącej wioski. Czarne włosy… Blada skóra… Te błękitne oczy. O identycznym odcieniu, jak bestia… dostrzegła w nim niewiarygodne podobieństwo do monstrum, które odpowiadało za zniszczenie jej wioski.

Kiedy kobieta skończyła opatrywać jej ramię, mężczyzna o błękitnych oczach, łudząco podobnych do tamtego smoka, podszedł do niej, znów chwycił za rękę i poprowadził na przód tego małego zbiorowiska.

Przewodził tymi ludźmi tak zdecydowanie, jakby robił to przez całe życie. Prawdopodobnie, jeżeli coś nie poszło po jego myśli unosił się tak, że równie dobrze mógłby pluć ogniem. Cały czas porównywała jego zachowanie do zachowania bestii. Szok powoli mijał i pozostawiał coraz więcej do analizy, lecz im dłużej o tym myślała tym bardziej idiotyczne wydawały się te przypuszczenia, bo jak człowiek może być podobny do smoka?

Z zamyślenia wyrwał ją jakiś mężczyzna o czekoladowych oczach i jasnobrązowych, krótkich włosach. Na twarzy miał kilkudniowy zarost i posiadał piękny uśmiech, którym obdarzył dziewczynę, zagadując do niej:

— Witaj. To ty dzisiaj do nas dołączyłaś?

— Można tak powiedzieć… — odburknęła, nie będąc pewną, co o tym wszystkim sądzić. Tak właściwie to, to było bardziej uprowadzenie, ale nie szkodzi… pomyślała, idąc krok w krok z tym mężczyzną, który teraz zerknął na nią na chwilę, po czym uśmiechnął się i odezwał:

— Och, chciałaś powiedzieć, że dałaś się uprowadzić? — spojrzała na niego zdziwiona. Poczuła się przez chwilę, jakby czytał jej w myślach, ale wykluczyła tę opcję, bo pewnie większość ludzi zostało, właśnie w taki sposób, „zwerbowanych”. Nie miała żadnej pewności, lecz takie odczucie towarzyszyło jej od kilku minut. Jakby została uprowadzona, a nie uratowana.

— Zabrzmiało, jakbyś czytał mi w myślach.

— Może właśnie to robię? — jej wzrok spotkał się z jego roześmianymi oczami i po chwili stwierdziła:

— Niemożliwe.

— Nie? Podejrzewasz, że całkiem dobrze wyglądający mężczyzna zamienia się w olbrzymiego gada, żeby siać zamęt i zniszczenie, a nie wierzysz w widzenie czyichś myśli? — dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zatkało ją. A jego wyraźnie to śmieszyło. — Widzę, że cię zainteresowałem. — wyciągnął do niej dłoń i ona zrobiła to samo. Ujął ją i zbliżył do swoich ust. — Jestem Gregory.

— Rosalie. Miło mi poznać — jego zarost lekko podrażnił skórę jej dłoni, w wyniku czego przeszedł ją miły dreszcz. — Czy ten człowiek wie o twoim darze? — wskazała na czarnowłosego mężczyznę, który właśnie rozmawiał z kobietą, która ją opatrzyła.

— Owszem. Wyciągnął mnie z płonącego budynku, jakieś pięć dni temu i „uprowadził”, jak to nazwałaś.

— Rozumiem.

— Co ci się stało? — wskazał na jej ramię, gdzie automatycznie spojrzała.

— Spadłam z konia, który trochę się spłoszył, zobaczywszy bestię na niebie.

— Skąd twoje przypuszczenia o tym mężczyźnie?

— To tylko głupoty… zwyczajny szok, tak mi się wydaje — uśmiechnął się, słysząc jej odpowiedź.

— Ma na imię Xevertus. Od kiedy mnie ze sobą wlecze, że tak to nazwę, myślał przede wszystkim o tym, że każdy z zebranych tu ludzi jest w jakiś sposób wyjątkowy.

— Wyjątkowy?

— Na przykład tak, jak ja. Umiem czytać w myślach. A inni, kto wie, co potrafią robić.

— Niesamowite. Nie sądziłam, że coś takiego może się wydarzyć… Że tacy ludzie istnieją…

— A więc w tej chwili otaczają cię czterdzieści trzy istnienia z jakimś darem.

— Niesamowite… — wyszeptała, nie wierząc w to, co się dzieje. Przez całe życie sądziła, iż nadprzyrodzone zdolności istnieją jedynie w legendach i baśniach. Mimo słów tego mężczyzny, nie potrafiła uwierzyć w coś takiego.

W ciągu następnych kilku godzin Gregory udowadniał dziewczynie, że naprawdę potrafi czytać w myślach i to nie tylko poprzez patrzenie komuś w oczy.

Kiedy zaczęło się ściemniać mężczyzna, przewodzący grupą zarządził postój, żeby wszyscy się wyspali. W środku lasu.

***

Pierwszą informacją, jaką ludzie otrzymali od swojego pseudo przewodnika, było oznajmienie, że tak naprawdę każdy samodzielnie musi dbać o to, aby trzymać się blisko grupy, i co za tym idzie, jego. W tej kwestii nie było żadnego problemu. Ludzie bali się puszczy, oczywiście niektórzy z nich wcześniej musieli pracować, jako drwale, ale akurat to miejsce wzbudzało w nich wewnętrzny lęk. Ci, którzy kiedykolwiek zainteresowali się tym lasem, słyszeli przeważnie o tajemniczych i okrutnych morderstwach.

W „oddziale” Xevertusa znajdowali się również przestępcy. Nie spuszczał ich z oka. Ci ludzie, pomimo kryminalnej przeszłości zostali obdarzeni ogromną wiedzą, ale byli na tyle głupi, żeby spróbować uciec, a nawet zwrócić ludzi przeciwko Xevertusowi. Najgorszym błędem, jaki popełnili od początku swojej wędrówki była próba zabójstwa człowieka, który prowadził ich niewiadomo gdzie.

Rosalie obserwowała tych trzech mężczyzn i jedną kobietę od jakiegoś czasu. Byli pod stałym nadzorem, odebrano im wszelaką broń i podczas wędrówki przeważnie zakuwano ich ręce w kajdany. Dziewczyna robiła wszystko, aby nie myśleć o swojej rodzinie, nie płakać, chciała przetrwać i musiała być gotowa na wszystko.

— Czego nie robić, aby uniknąć ich losu? — zapytała Gregorego, który cierpliwie odpowiadał na jej pytania i mówił szczerze, kiedy czegoś nie wiedział.

— Nie sprzeciwiaj się panu Xevertusowi i nie próbuj w żaden sposób podburzać przeciw niemu ludzi — odpowiedział, bez cienia przejęcia w głosie. Brzmiało to, jak wyrecytowana formułka.

Dziewczynę interesował też temat tej puszczy. Pytania bez odpowiedzi krążyły w jej głowie i przez długi czas nie śmiała wypowiedzieć ich na głos. Wyręczył ją w tym pewien młody chłopak, który rozmawiał akurat ze starszym mężczyzną.

— Dlaczego ludzie tak bardzo boją się tej puszczy? — zapytał.

— Te ziemie były niegdyś zamieszkane przez cudowne stworzenia, w które niektórzy nie wierzyli. Nimfy leśne, pomocne elfy, smoki, które przez długi czas stanowiły dobre istoty i jako szlachetne i mądre zwierzęta, pełniły władzę nad innymi i robiły to wręcz idealnie. Do czasów rządów Aarona. Był on władcą sprawiedliwym, surowym, ale i uczciwym.

— Więc co w nim złego? — zdziwił się chłopak.

— W Aaronie? Nic. Był wyśmienitym królem, ale miał również wrogów. I to wśród swojego ludu.

— Dlaczego?

— Wygnał on swojego poprzednika Braelyna, którego mieszkańcy puszczy uwielbiali i nie mogli się pogodzić z jego stratą.

— Dlaczego go wygnał?

— Z czystej zazdrości. Aaron chciał mieć tron tylko dla siebie, ale jednocześnie nie potrafił skrzywdzić ojca, więc wydalił go z puszczy. Obywatele przygotowywali powstanie przeciwko Aaronowi przez dziesięć długich lat. Zdobywali informacje na jego temat, musieli wiedzieć gdzie najczęściej przebywa, kiedy zapada w sen, kiedy się budzi. Wszystko. Planowali zemstę, ale cały czas ją przekładali, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok… I wtedy pojawił się Dallas, prawuj pana Xevertusa. To on podjął ostateczną decyzję o terminie buntu. Była to noc letniego przesilenia, czyli czas, w którym moce Aarona słabły. Dallas zebrał oddziały przyjaznych, do tamtej pory, smoków, elfów i zwierząt, które dzięki niemu stały się nienawistne i bezlitosne. Miał po swojej stronie elfy, których oczy zmieniły barwę z przeróżnych odcieni błękitu na czarne, miedziane, a nawet złote; zwierzęta takie jak pantery, niedźwiedzie, wilki lub rysie zaczęły odznaczać się agresją i rządzą mordu. Atakując siedzibę Aarona skosztowały krwi i zwycięstwa, co dodało im pewności siebie. Dallas pozbawił życia samego króla, wyrywając serce z jego piersi, podczas jednej z najznamienitszych smoczych walk. Po tym wydarzeniu żołnierze Dallasa, tak jak i ich późniejsze potomstwo, pragnęli krwi i rządziła nimi chęć zadawania cierpienia. Właśnie przez to, kim się stali, przez to, co nad nimi panowało wymordowali pozostałych mieszkańców puszczy, tych, którzy jeszcze posiadali niesplamione zemstą serca. Brat walczył przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu… Mroczne istoty pozbawiły życia wszystkich, prócz siebie wzajemnie. W tamtych czasach, jeżeli ktokolwiek odważył się wkroczyć do puszczy, już nigdy nie powrócił. Na całe szczęście te przerażające czasy minęły. Zostały tutaj jedynie niedobitki złych stworzeń, które niemal całkowicie wyginęły. Właśnie, dlatego ta okolica jest znana z tak drastycznych zdarzeń. Ludzie uważają to miejsce za przeklęte, lecz w rzeczywistości, kiedyś było istnym rajem — chłopak, który tak ochoczo pytał o różne rzeczy już więcej nie poruszył tematu lasu, tak samo, jak i ludzie, którzy przypadkiem albo i specjalnie podsłuchali opowieść mężczyzny. Xevertus również słyszał wszystko, co do słowa. Doskonale znał tą opowieść. Prawuj pod koniec swojego życia często wspominał te wydarzenia, choć to, co nastąpiło po powstaniu ujmował zupełnie inaczej. Twierdził, że liczna część dobrych stworzeń uciekła albo dołączyła do niego. Przez resztę dnia i przez całą noc myślał o wersji, którą znali ludzie i o tym, co on słyszał od prawuja.

Rozdział 2

O świcie Xevertus zbudził ludzi i oznajmił im, że mają chwilę, aby przygotować się do dalszej wędrówki. W przeciągu trzydziestu minut wszyscy byli gotowi ruszać. Szeptali między sobą o niedogodnościach tej wyprawy i o ciągle nieznajomym im celu. Czasem przychodziły im do głów myśli, iż idą na śmierć. Niektórzy już nawet się z tym pogodzili.

Już mieli iść dalej, kiedy usłyszeli znany ludziom pracującym wcześniej w lesie dźwięk — spadające drzewa. Drwale zaczęli krzyczeć, żeby uciekać i rozglądali się w koło. Pierwszy potężny konar uderzył o ziemię tuż przez tłumem, o włos omijając Xevertusa, a po chwili drugi nawet z większą mocą za nimi. Poszkodowanych nie było, ale wszyscy panikowali. Oczywiście ich pseudo przewodnik nie widział sensu, w próbie opanowania tego chaosu. Jedynie przywołał do porządku, znajdujących się najbliżej niego przestępców.

Nagle wszyscy umilkli. Z głębi puszczy doszedł ich niepokojący, złowrogi szmer. Byli tak sparaliżowani strachem, że nie odważyli się ruszać. Oddychali szybko i powierzchownie, w oczach niektórych pojawiły się łzy. Ich ciała drżały. Po dłuższej chwili usłyszeli miękkie kroki, z każdą sekundą coraz głośniejsze, co oznaczało, że cokolwiek zmierzało w ich stronę, zaraz stanie z nimi twarzą w twarz.

Xevertus wyszedł przed tłum, któremu kazał stać w jednej, zwartej grupie. Ludzie byli mu posłuszni, bo wiedzieli, że jako jedyny jest pewien, tego co robi, chociaż nie zawsze był. Próbował wypatrzeć pomiędzy drzewami jakiś ruch, ale wtem szelest ustał i nastąpiła cisza, trwająca na tyle długo, aby mógł stwierdzić, że tak naprawdę jego drużyna jest już bezpieczna.

— Cokolwiek to było — przemówił — odeszło. Musimy ruszać.

I już zmierzał ku grupce, kiedy zawiał wiatr i odczuwający swoimi nadludzkimi zmysłami Xevertus, poczuł w powietrzu zapach gnijącego mięsa. Odwrócił się szybko, żeby spojrzeć w las, lecz po tym ruchu wszystko działo się bardzo szybko. Tłum za nim cofnął się panicznie i niektórzy odstąpili od reszty. Mężczyzna zamiast zobaczyć stare drzewa i krzaki, ujrzał olbrzymią paszczę pełną ostrych kłów, zmierzającą do jego twarzy. Odruchowo wystawił dłonie przed siebie w geście obrony i ułamek sekundy później poczuł twarde, rzadkie futro, rosnące na cienkiej skórze, która opinała kości zwierzęcia.

Xevertus odepchnął stworzenie, zanim to zdążyło kłapnąć zębami. Zauważył, że tym, co go zaatakowało był ogromny, czarny wilk, który wyglądał jakby nie jadł nic od dobrych kilku miesięcy. Jego ślepia świeciły na czerwono, a z pyska wydobywała się ślina. Kreatura nie była żywym zwierzęciem. Była po części zjawą. Przy każdym kroku ciemna sierść falowała delikatnie, wytwarzając subtelną mgiełkę.

Bestia zawarczała, lecz brzmiało to jakby się śmiała, po czym zawyła złowieszczo, dostrzegając pojedyncze osoby z dala od grupy. Nie minęło dużo czasu, a na ziemię spadły kolejne drzewa, tym razem, przygniatając nieszczęśników, którzy nie zorientowali się wystarczająco szybko, w jakim znaleźli się położeniu.

Xevertus wpadł w szał. Ze swoją nadludzką siłą chwycił potwora za gardło, trzymając go umiejętnie, tak aby nie zrobił mu krzywdy.

— Czego chcesz i kto cię przysłał, śmieciu?! — wykrzyczał z wściekłością mężczyzna.

— Sam Dallas dał się podejść, bękarcie –wycharczał wilk. — Nie trzeba było długo czekać, aż zdechnie w męczarniach — bestia zaśmiała się chrapliwie po raz kolejny, a Xevertus pod wpływem amoku skręcił jej kark. Ciemna mgiełka rozpłynęła się, pozostawiając na ziemi jedynie śmierdzące kości.

Przestraszeni ludzie patrzyli na niego wielkimi oczyma, drżąc na całym ciele.

— Wynosimy się stąd — to jedyne, co oznajmił, po czym chwycił za koszulę jednego z przestępców, popchnął go do przodu i kazał iść przed siebie. Chciał oszacować straty. Doliczył się dwudziestu dziewięciu przerażonych istnień. O wiele za mało. Przed atakiem czarnego potwora posiadał ich czterdziestu trzech. Teraz miał tylko nadzieję, że nie straci ich więcej i że już nie spotka na tej drodze tego typu przeszkód.

***

Po południu, kiedy słońce już nie świeciło bezpośrednio nad ich głowami zatrzymali się na krótką chwilę, w pobliżu rzeki. Xevertus kazał swojej grupce odpocząć, a sam musiał pomyśleć. Zastanowić się przez chwilę. Chciał jak najszybciej wydostać się z tej przeklętej puszczy i nie ponosić więcej strat. Nie potrzebował dodatkowych problemów. Wbrew pozorom, pomimo tego, iż jego prawuj kiedyś sprawował rządy w tym miejscu, wcale nie czuł się dobrze na tym terenie. Wręcz przeciwnie. Stał się o wiele bardziej czujny. Wiedział, że ta droga nie jest bezpieczna, ale dzięki temu skrótowi o wiele szybciej znajdą się u celu. A tego pragnął w tej chwili najbardziej.

Chodził w kółko, kontemplując nad dalszą wędrówką. A gdyby przejść przez rzekę i skrócić czas o kilkanaście godzin? Hm… Spojrzał na szeroką wstęgę, szybko płynącej wody. Nie. Nie wiadomo, co może siedzieć na dnie. I chyba trafiłem na złą porę roku… Jego rozmyślania przerwał krzyk, dobiegający ze strony prowizorycznego, chwilowego obozu.

***

Gregory wraz z kobietą w średnim wieku usiłował zatamować krwotok z ramienia przerażonej, młodej dziewczyny, która wcześniej oddaliła się od grupy, a teraz znalazła ich z powrotem. Coś musiało pozbawić jej prawej ręki, kiedy uciekała przez las w poszukiwaniu ludzi. Miała podrapaną całą twarz, nogi i ramiona, wyglądała bardzo źle i czuła się podobnie. Jej długie, rude włosy sklejone były krwią. Cały czas powtarzała, że musi powiedzieć coś niesłychanie ważnego Xevertusowi. Nikt z obecnych nie kojarzył jej. Prawdopodobnie zawsze trzymała się gdzieś na uboczu i ukrywała kolor włosów, aby nikt nie zwracał na nią uwagi.

Nie minęło dużo czasu, żeby Xevertus znalazł się wśród swoich ludzi. Chciał wiedzieć, co się stało i dlaczego ktoś krzyczy w środku tej puszczy — mogło to doprowadzić do ogromnego niebezpieczeństwa.

Po chwili podbiegła do niego niska dziewczyna z kikutem zamiast prawej ręki.

— Panie… Mam wiadomość…

— Od kogo? — ruda rozejrzała się dyskretnie, po czym stwierdziła, że jest w stanie powiedzieć mu to tylko na osobności. Odeszli kawałek od ciekawskiej, skupionej przy linii rzeki grupy ludzi i dopiero wtedy odezwała się szeptem:

— Mam wiadomość…

— Tak, to już wiem. Do rzeczy. Od kogo? I co to za wiadomość? — dopytywał zirytowany Xevertus.

— Jacyś ludzie, którzy uratowali mnie z objęć śmierci, polecili mi tobie przekazać „ona ciągle żyje” — mężczyzna zamarł. Podejrzewał, że dziewczyna pod wpływem przerażenia zmyśla. Spojrzał na nią, udając że nie rozumie. Ujął jej twarz w dłonie i patrząc jej to raz w oczy to na zadrapania, zaczął mówić łagodnym głosem:

— Doskonale się spisałaś, ale jesteś cała we krwi… Powinnaś iść się umyć. Zaraz wyruszamy, więc najlepiej będzie, jak zanurzysz się w rzece, dobrze? — uśmiechnęła się i pokiwała głową, po czym Xevertus puścił ją. Poszła od razu w stronę, szybko płynącej wody i nie zdejmując ubrań weszła najdalej, jak tylko mogła. Nagle zawiał bardzo silny wiatr i przewrócił ranną, która najwidoczniej uderzyła głową o kamieniste dno rzeki, bo jej bezwładne ciało popłynęło wraz z nurtem.

Ciągle dwadzieścia dziewięć. Mężczyzna westchnął, przesunął dłonią po włosach, odwrócił się i poszedł w stronę małego, prowizorycznego obozu.

***

Podczas kiedy Xevertus rozmawiał z ranną przybyszką, Rosalie trochę oddaliła się od tłumu. Stała nad strumieniem i wsłuchiwała się w jego szmer. Rozmyślała nad tym, co tak właściwie się z nią dzieje. Nie miała pewności, że jej matka, jak i reszta rodziny przeżyła, zważając na te okropne okoliczności. Chciała wiedzieć, co robi z tymi wszystkimi ludźmi. Była przerażona. Owszem, widziała, że nikt nie cierpi ze strony ich pseudo przewodnika, ale ciągle się bała i nie mogła uwierzyć, iż w stanie zagrożenia dała się zmanipulować i wręcz uprowadzić nieznajomemu człowiekowi. Nie wierzyła, że po prostu opuściła swoją rodzinną wioskę, niczym tchórz. Czuła się trochę, tak jakby zdradziła swoich bliskich, sąsiadów i wszystkich, których znała. Nie wiedziała, co ją czeka, tak jak każdy z tej grupy ludzi. Strach towarzyszył jej przemyśleniom o najbliższej przyszłości.

Dziewczyna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Wsłuchiwała się w las wokół siebie i w szum wody, płynącej przed nią. Otaczał ją chłód puszczy. Wiedziała, że jest sama, więc kiedy poczuła czyjąś dłoń na ramieniu niemal podskoczyła. Otworzyła oczy i odwróciła się do osoby, która do niej dołączyła. Była to niska, rudowłosa dziewczyna o dużych, zielonych oczach. Jej twarz była zapełniona piegami i widniał na niej delikatny uśmiech. Miała na imię Veronica.

— Powinnaś do nas wrócić. Pan Xevertus właśnie nadchodzi i zapewne będzie chciał wyruszać — powiedziała łagodnie. Rosalie automatycznie posmutniała i przeszył ją nieprzyjemny, zimny dreszcz niepokoju. Nie chciała iść dalej, ale nie miała wyboru. Gdyby tutaj została albo spróbowała znaleźć drogę powrotną, z pewnością zabłądziłaby i nigdy nie trafiła na dobry szlak, a to wszystko przeważnie dlatego, że miała kiepską orientację w terenie i wszystko w około wyglądało tak samo. Te same drzewa, te same krzewy, ta sama trawa… wszystko! — Chodź — usłyszała głos rudowłosej, która wzięła ją za rękę, ale po kilku sekundach odsunęła się i wzdrygnęła. Dziewczyna należała do Talentów rozpoznających i odczuwających dość mocno aurę innego człowieka.

Rosalie już miała zapytać, co się stało, kiedy jej zmysł węchu zaatakowała woń rozkładającego się mięsa. Dziewczyny spojrzały po sobie i nagle usłyszały, dźwięk łamiącej się gałązki. Ich wzrok powędrował w kierunku strumienia. Nie zdążyły zrobić ani jednego kroku, kiedy olbrzymia, czarna pantera z oczami, jarzącymi się szkarłatem skoczyła w ich kierunku.

Rozdział 3

Rosalie poczuła olbrzymi ciężar, obarczający jej ciało. Smród, gnijącego mięsa był tak silny… powstrzymywała się, aby nie zwymiotować. Zasłoniła twarz dłońmi i skuliła się, w celu ochrony jak największego obszaru ciała. Mutant sapał i warczał tuż nad nią, błagającą w duchu o pomoc. Nie krzyczała, ale łzy przerażenia płynęły po jej policzkach. Pantera machnęła łapą i zatopiła szpony w lewym ramieniu dziewczyny, gdzie już wcześniej widniała rana, spowodowana upadkiem z siodła. Bestia szybko i agresywnie przystawiała, co chwilę pysk do zasłoniętej twarzy i szyi Rosalie, szukając miejsca, gdzie mogła najłatwiej przeciąć skórę kłami.

Veronica biegła jak najszybciej potrafiła, aby wezwać pomoc. Krzyczała cały czas, to musiało zdenerwować potwora, który po kilku sekundach wysłuchiwania, oddalających się wrzasków odskoczył od przerażonej Rosalie i pobiegł za rozhisteryzowaną dziewczyną. Na swoje nieszczęście, Veronica potknęła się o wystający korzeń drzewa i upadła na twardą ziemię. Wtedy mutant dostrzegł swoją szansę i wbił pazury w jej plecy, po czym przeorał jej ciało ostrymi szponami, bez najmniejszego wysiłku. Rudowłosa zawyła z bólu i próbowała walczyć z panterą, chciała się wyrwać, ale zwierzę było o wiele silniejsze. Rozszarpywało jej skórę, niczym słabej jakości szmatkę. Rany były głębokie i potoki ciemnej krwi wylewały się z jej pleców, lecz nie były to śmiertelne zadrapania. Te bestie rozkoszowały się powolną śmiercią swoich ofiar, dlatego nigdy na samym początku nie wyrządzały poważnych uszkodzeń w ciele ludzi lub innej zwierzyny.

Krzyki dziewczyny długo zakłócały ciszę lasu, a powarkiwania pantery towarzyszyły każdemu dźwiękowi, jaki wydała z siebie jej ofiara. Bestia chciała zatopić kły w szyi Veronicki, lecz nagle siedem długich strzał przeszyło jej ciało.

Cielsko pantery zwiotczało i opadło na poszkodowaną Veronicę. Rosalie szybko znalazła się przy rówieśniczce i pomogła jej wyczołgać się spod zwłok potwora. Ruda spojrzała na twarz dziewczyny, a jej oczy jeszcze bardziej się rozszerzyły.

— Co to monstrum ci zrobiło? — Rosalie nie rozumiała, o co jej chodziło. To ona miała rozszarpane plecy i wymagała natychmiastowej pomocy medyka. — Twój policzek… — Rosalie poczuła stróżkę krwi na prawym policzku, ale nie przejęła się tym. Dostrzegła, biegnącego Xevertusa wraz z Gregorym i zaczęła krzyczeć:

— Ona potrzebuje pomocy! — usłyszeli tętent końskich kopyt. Po chwili z lasu wyłoniło się piętnaście postaci odzianych w czarne płaszcze, siedzących na ogromnych, karych rumakach. Kaptury do połowy zasłaniały ich twarze. Siedmiu z nich miało przy sobie solidnej roboty łuki.

Gregory i Rosalie próbowali podnieść Veronicę, która znów upadła, ze względu na osłabienie spowodowane utratą krwi. Jeszcze zanim jeźdźcy się zatrzymali, Gregory usłyszał świst strzały, przecinającej powietrze. Zobaczyli Xevertusa, upadającego na ziemię. Strzała przeszyła jego ciało, a upadek świadczył tylko o jednym — trucizna. Tak potężny człowiek, nie pada od jednego postrzału i nie dostaje nagłych, nieprzyjemnych torsji.

Czuł w sobie każdą drzazgę, każdy milimetr strzały. Przyprawiła go o ogromny ból. Poczuł się jak słaby śmiertelnik.

Strzelec napinał cięciwę z kolejną zatrutą strzałą, lecz Gregory nagle odskoczył od dziewczyn i stanął przed Xevertusem. Jeden z jeźdźców podniósł dłoń, a telepata skinął głową w geście podziękowania. Zdawał sobie sprawę z ewentualnego niebezpieczeństwa. Wiedział, że mógł zginąć, próbując uchronić swojego niby-przewodnika od kolejnej rany.

Z obozowiska nikt nie ruszył na pomoc. Wszyscy ludzie stamtąd jedynie przyglądali się zaciekawieni, ale również przerażeni pojawieniem się tajemniczych ludzi w czerni.

Xevertus wyrwał strzałę z ciała, powstrzymując się od jęków bólu. Spróbował wstać o własnych siłach, ale potrzebował do tego pomocy. Gregory, chciał mu się zaoferować, lecz przywódca jeźdźców wykrzyknął, aby ten nie ważył się dotknąć czarnowłosego mężczyzny.

Gregory wytargował pozostawienie z nim Xevertusa, ponieważ potrzebował on pomocy, lecz Piętnastu mimo wszystko chciało pozostać przy obozie. W celach obserwacyjnych.

Gregory wezwał do siebie dwóch silnych mężczyzny, którzy całkiem niedelikatnie złapało Xevertusa za koszulę i przytaszczyło do obozowiska, a on sam pomógł Rosalie podźwignąć Veronicę.

Tajemniczy ludzie przywiązali swoje konie niedaleko skupiska „obdarzonych”, jak to kiedyś nazwał ich Xevertus, i rozpalili swoje własne ognisko. Całkiem szybko nadszedł zmierzch, a stan przewodnika grupy nie wskazywał na nic dobrego.

Gregory znalazł młodego mężczyznę, który szkolił się na medyka i razem zatamowali krwotok Xevertusa, a ludzie w czerni patrzyli z uśmiechami satysfakcji na twarzach, jak próbują dowiedzieć się, cóż to za trucizna wtargnęła do ciała ich przewodnika.

***

Żaden ze „zdobyczy” Xevertusa nie mógł spokojnie spać tej nocy. Wszyscy obawiali się lasu i tego, co w nim żyje lub ewentualnie straszy. Przerażała ich też myśl, że właśnie teraz nie mają swojego obrońcy, który zatroszczyłby się o ich bezpieczeństwo. Xevertus nie był w stanie wstać o własnych siłach, a co dopiero stać na warcie. Ten stan wyjaśniał wszystko. Nie wielu wierzyło, że przeżyje.

Pod niedyspozycję Xevertusa, na warcie czuwali ci, których on sam uważał za najcenniejszych, czyli jego ulubione grono przestępców, trzymanych pod kluczem. W tym wypadku nic się nie zmieniło, byli pod stałym nadzorem, nie nosili broni, dobrze wiedzieli, że mają telepatę w swoim otoczeniu i nawet nie odważyli się pomyśleć o ucieczce lub zdradzie. Mogli być pewni, iż nie przeżyliby nawet jednego dnia w tej puszczy na własną rękę, więc trzymali się zdrowego rozsądku.

Tajemniczy jeźdźcy dbali sami o siebie, obserwując cierpiącego mężczyznę. Cały czas szeptali między sobą, wymieniali spojrzenia i uśmiechali się w sposób, którego inni ludzie nie rozumieli.

Gregory nie zmrużył oka przez całą noc. Spokoju nie dawały mu myśli ludzi wokół, jak i jego własne. Próbował się skupić i dojść do tego, w jaki sposób może pomóc Xevertusowi. Oczywiście wcale nie czuł z nim żadnej głębszej więzi, ale wiedział, że bez niego nikt z tam obecnych nie przetrwa długo, a potrzebowali bezpieczeństwa, miejsca w którym będą mieć gwarancję, iż przeżyją. Jedynym rozwiązaniem, aby jeszcze bardziej nie zaszkodzić Xevertusowi było dowiedzieć się, co doprowadziło go do tego stanu, czyli musieli nawiązać kontakt z jeźdźcami. Teoretycznie nic trudnego, lecz tamci nie chcieli puścić pary z ust. Jedynie wyśmiewali ich prośby i pytania.

Veronicę, dziewczynę, której ciało zostało zmasakrowane przez bestię, próbowało odratować trzech medyków z zawodu, ale nie udało im się i zmarła na wskutek zainfekowanych ran. Kiedy Xevertus dowiedział się o utracie swojego kolejnego jeńca automatycznie poczuł się gorzej, jego stan znacznie pogorszył się. Czuł jedynie złość, nie żal, nie utratę, nie smutek, lecz złość, która niczym trucizna rozchodziła się po jego ciele. Ogarnął go szał, co spowodowało większą ilość wymiocin i bólu.

Zadrapaniami Rosalie zajął się człowiek, który miał zostać w przyszłości botanikiem. Młody, niski mężczyzna o blond włosach i zielonych oczach, miał mocno zarysowaną linię szczęki, najbrzydszy nie był, ale do najpiękniejszych też nie należał. Medykiem też nie był, lecz znał podstawowe zasady dezynfekcji ran, to wystarczyło, ponieważ to, co potwór zrobił z ciałem dziewczyny nie zagrażało w żaden sposób jej życiu. Ważne było, żeby nic nie zaczęło ropieć. Wypytał ją o okoliczności, jakby w ogóle nie wiedział, co zaszło nad strumieniem. Odpowiedziała posłusznie na wszystkie pytania. Stwierdził, że po zadrapaniach na pewno zostaną blizny, ale to nie była żadna nowina, rany były na tyle głębokie, iż nie pozostawiały wątpliwości w tym temacie. Kiedy skończył swoją pracę spojrzał trochę zasmucony na Xevertusa. Rosalie podążyła za jego wzrokiem i zapytała:

— Co się dzieje?

— Nic takiego… oprócz faktu, że najsilniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałem, właśnie jest w bardzo złym stanie i możliwe, że nie tylko on nie wyjdzie z tego cało — stwierdził, wzdychając na koniec swej wypowiedzi.

— Pozostaje mieć nadzieję — odpowiedziała, dobrze znając powiedzenie „nadzieja umiera ostatnia”.

Po chwili oboje usłyszeli Gregorego, który wołał Ryana — niedoszłego botanika. Mężczyzna zostawił Rosalie samą.

***

Minęły dwa dni niepewności i męki Xevertusa. Część ludzi na samym początku przepowiedziała mu czarny scenariusz, lecz druga połowa próbowała zrobić cokolwiek, starała się wydobyć informacje od, cały czas, obserwujących ich jeźdźców, byleby znaleźć odtrutkę. Nikt nie chciał zostać zjedzony przez magiczne stwory, zamieszkujące las, dlatego chcieli pomóc.

Gregory spróbował sam dowiedzieć się czegoś od tajemniczych „gości”. Dwóch z nich tego popołudnia prawie się pobiło. Podszedł do nich, wcześniej wziąwszy ze sobą dwie butelki jakiegoś mocnego trunku z bagażu jednego z towarzyszących mu ludzi. Dziwnym było to, iż którekolwiek z nich miało bagaż. Kiedy zakapturzeni przybysze dostrzegli go uśmiechnęli się porozumiewawczo.

— Witam, panowie — zagadnął Gregory i nie doczekawszy się odpowiedzi kontynuował. — Chciałbym wam podarować ten trunek od moich towarzyszy podróży — spojrzeli po sobie. Jeden z nich wyszedł przed szereg i odpowiedział zimnym, podejrzliwym głosem:

— Nie spróbujemy tego, dopóki nie udowodnisz, że nie ma w tym czegoś, co zaszkodziłoby naszemu zdrowiu. Wypij pierwszy kilka łyków — telepata wyczuł już wcześniej obawę z ich strony, dlatego otworzył butelki i wziął po dwa duże łyki z każdej.

— Mocne… — skrzywił się, ponieważ sam nie zwykł pijać alkoholu. — Nie zbyt w moim guście.

— Przyjmiemy ten podarunek. Jak mniemam chcesz czegoś w zamian — stwierdził ten sam mężczyzna.

— Owszem, choć nie pokładam dużych nadziei względem mojej prośby.

— Przejdź, zatem do konkretów.

— Chciałbym poprosić o odtrutkę dla naszego przewodnika, który jest w agonalnym stanie — jeźdźcy roześmiali się głośno w odpowiedzi, co było równoznaczne z odmową. Jedynie mężczyzna przed nim zachował powagę i po chwili podniósł dłoń, uciszając towarzyszy.

— Jak sam widzisz, twoja prośba została odrzucona.

— A jeżeli zaproponuję coś jeszcze?

— Możesz próbować.

— Byłem szkolony na pałacowego medyka. Specjalnie dla króla. Jestem przygotowany do najgorszych przypadków.

— Więc dlaczego sam nie uleczysz tego gada?

— Nie wiem, czym jest spowodowany jego stan — mężczyzna zamyślił się i zapanowała cisza, nieprzerywana nawet tchnieniem wiatru.

— W takim razie… Twoi ludzie będą zmuszeni do znalezienia nowego przewodnika, pałacowy medyku — odwrócił się i wrócił do swojego towarzystwa, pozostawiając Gregorego samemu sobie, kiedy jednak zauważył, iż ten cały czas stoi w miejscu, sięgnął po łuk i wymierzywszy w niego krzyknął. — Lepiej odejdź nim stracę cierpliwość! — Gregory podniósł ręce w poddańczym geście i powoli się wycofał.

Co prawda można by sądzić, że jego próba nie przyniosła żadnego skutku, lecz tak mógłby pomyśleć jedynie bierny widz tego zdarzenia. Według ludzi, mężczyzna wrócił z pustymi rękami. Prawda była inna. Telepata poszperał trochę w myślach osoby, z którą rozmawiał i dowiedział się jednej bardzo ważnej rzeczy — to właśnie ta postać wypuściła strzałę w stronę Xevertusa. Ponad to zauważył, że każdy z nich trzymał przy sobie takiej samej wielkości woreczek o tym samym kolorze, przyczepiony do pasa. Może nosili tam monety, a może coś innego.

Nie potrafił zasnąć przez długie godziny, znów poświęcając ten czas na kontemplacje oraz na próbę dotknięcia umysłów jeźdźców z dużego dystansu. Sen zmorzył go dopiero nad ranem, kiedy całkiem nieświadomie udało mu się usłyszeć radosne myśli zakapturzonych przybyszy.