16,64 zł
Olga Kersten-Matwin jest absolwentką Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Od 30 z górą lat pracuje jako psycholożka i terapeutka w Kanadzie, specjalizując się w psychoterapii indywidualnej i terapii par. Prowadzi również szkolenia dla osób niosących pomoc ofiarom traumy - „Helping the helpers". Utrzymuje żywe kontakty zawodowe w Polsce, współpracując m.in. z UNHCR i PAH. Olga jest matką dorosłej córki, a grupa młodych kobiet nazwała ją ostatnio „matką wielu córek".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 148
Córki i matki
9 składników serdeczności
Olga Kersten-Matwin
ISBN: 978-83-8041-016-9
© Copyright by Wydawnictwo Perspektywa 2015
Ostrów Wielkopolski, czerwiec 2015
Wydawnictwo Perspektywa sp. z o.o.
adres: ul. Strumykowa 15,
63-400 Ostrów Wielkopolski
telefon: 783 031 083
www.wydawnictwo.perspektywa.co
email: wydawnictwo@perspektywa.co
Redakcja:
Redaktor naczelny: Marcin Włoszczyk
Sekretarz redakcji: Eliza Wolańczyk
Skład, łamanie wersji elektronicznej i korekta: Paulina Stagraczyńska, Karina Gmurowska, okładka: Wydawnictwo Perspektywa na podstawie materiałów Autorki.
Wszelkie prawa zastrzeżone/All right reserved. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii książki w postaci powielania pliku dla więcej niż 2 urządzeń jest naruszeniem praw autorskich niniejszej publikacji.
Wydanie elektroniczne I
Olga Kersten-Matwin
Córki
i matki
9 składników serdeczności
Moim najdroższym – Mamie i Córce
Pragnąc, aby mnie czytano i słuchano, muszę być wiarygodna, jeżeli zaś dążę do tego, by rozważano moje argumenty, muszą być one tak sformułowane, żeby nie tylko pobudzały krytyczne myślenie, ale aby również ich język i dobór wyrażały szacunek i dla tematu, i dla odbiorców.
prof. Krystyna Kersten
Śliczna Persefona bawi się z koleżankami na łące. Roześmiane nimfy pląsają w tanecznym rytmie wietrznego popołudnia i zrywają kwiaty, których jest tu całe zatrzęsienie! Persefona z młodzieńczym wdziękiem schyla się po tęczowe tulipany, odurzające wonią hiacynty, słodkie fiołki i błękitne niezapominajki, tworząc z nich wielobarwny, wonny bukiet. Z daleka omija jedynie narcyzy, albowiem jej matka, bogini urodzaju Demeter przestrzegła ją surowo przed tymi zwodniczymi kwiatami. Opowiadała córce o pragnieniu uśpionym w płatkach narcyzów, o niezwykłej woni, którą owe kwiaty, poświęcone podziemnym bóstwom, potrafią odurzyć tylko po to, by odwrócić jej myśli od nieba. Beztroska lecz posłuszna Persefona uważa więc, by narcyzów nie zrywać.
Nagle staje jak zaklęta… Przed nią niezwykły kwiat, jakiego nigdy jeszcze nie widziała. Tysiące białych płatków przyprószonych płonącym szkarłatem przykuwa jej wzrok i porywa swym urokiem. Ich obezwładniający zapach wypełnia niebo i ziemię. Hipnotyzuje wszystkie żywe istoty, które wzdychają głębokim „aaaaaach”.
Oczarowana Persefona rozgląda się dokoła, sprawdza, czy nikt jej nie widzi i… szybkim ruchem zrywa tajemniczy kwiat. Dorzuca do swojego bukietu i z upojeniem przymyka oczy.
Wówczas zapada całkowita ciemność. Rozwiera się ziemia, a z zaświatów wyłania się bóg piekieł Hades, który zdecydowanym ruchem porywa Persefonę do powozu zaprzężonego w czarne rumaki. Jak huragan pędzą teraz nad ziemią i morzem. Naręcze kwiatów Persefony rozwiewa się na wszystkie strony. Niebawem przerażona dziewczyna traci z oczu wszystkie ziemskie widoki, otwarte czeluście zaświatów pochłaniają powóz. Po ślicznej Persefonie ginie wszelki ślad.
Zrozpaczona matka bez wytchnienia szuka jej po całym świecie. W poszarpanej szacie, z rozwianymi włosami tuła się po morzach i lądach. Sprawdza każdy zakamarek, każdą dziuplę, każde urwisko. Bez skutku. Twarz jej porył smutek, a cierpienie wysuszyło łzy. Kochająca matka szuka córki. Wkrótce jej rozpacz okrywa żałobą całą ziemię. Ból bogini, która straciła córkę, paraliżuje wszystko. Przestają padać deszcze, wysychają strumienie, marnieją zasiewy, ustają plony. Za sprawą Pani Urodzaju życie na ziemi szarzeje i zamiera.
Na nic zdają się interwencje Władcy Olimpu, Zeusa. Demeter ani drgnie na jego prośby i groźby. Nieugięta oznajmia Zeusowi, że ziemia taką już pozostanie, dopóki matka nie odzyska córki. Zeus nakazuje więc swemu bratu Hadesowi natychmiastowe zwrócenie porwanej dziewczyny. Choć Hades w międzyczasie poślubił piękną nimfę, doskonale wie, że musi spełnić życzenie Gromowładnego. A ponieważ jest przebiegły, wymyśla podstęp. Tuż przed rozstaniem z ukochaną podaje jej owoc granatu i Persefona, nieświadoma podstępu, zjada z niego kilka ziarnek i… na zawsze związuje się z krainą piekieł.
Uszczęśliwiona odzyskaniem córki Bogini Urodzaju sprawia, że ziemię znów pokrywa zieleń i znów słychać radosny śpiew ptaków. Ale Persefona może być z matką tylko przez dwie trzecie roku. Na pozostałe miesiące odchodzi do męża.
Za każdym razem kobiety żegnają się ze łzami w oczach, jakby już nigdy nie miały się zobaczyć. Ból matki powoduje, że świat ponownie zamiera. Otula się chłodem i szarością. Nastaje zima. A kiedy Demeter i Persefona – matka i córka – znów są razem, ziemia ponownie rozkwita. Świat mieni się barwami tęczy, kolorowe kwiaty pną się ku słońcu, a radosny śpiew ptaków wzywa do życia!
Mit o Demeter i Persefonie opisuje nie tylko miłość matki do córki, ale również kolejne stadia ich relacji. Tak wiele prawd o związku matek i córek – o ich bliskości i rozłące, utracie i pojednaniu, cierpieniu i uzdrowieniu – okazuje się stare jak świat. Ogromna bliskość córki i matki czyni je podatnymi zarówno na przyjemne, jak i przykre doświadczenia. Mocno dają się im we znaki nieporozumienia i zawiedzione oczekiwania. Bo cóż nas może bardziej dotknąć niż niechęć najbliższej osoby?
Psychologowie określają relację matki z dzieckiem mianem relacji paradoksalnej. Ten związek, który rozwija się dzięki wielkiej bliskości, z upływem czasu wymaga od matki znacznie więcej – by pozwoliła, a nawet pomogła swemu dziecku odejść. Bez tego kroku nie będzie ono mogło uzyskać niezależności, a bez niezależności nie da rady zbudować dorosłego życia.
W micie o Demeter i Persefonie konieczność odejścia w zaświaty rozdziela matkę i córkę. Bo choć Persefona z radością powraca do Hadesa, jej matka niechętnie na to patrzy.
Pamiętam, jak trudno mi było pogodzić się z faktem, że moja córka mieszka w innym kraju, ma swoje życie i zupełnie dobrze sobie radzi beze mnie! Zawsze uczyłam ją samodzielności, ale kiedy już ją zdobyła i zaczęła żyć własnym życiem, brakowało mi naszej codziennej bliskości. Na tym właśnie polegał paradoks: byłam z nią bardzo blisko związana, jej dotychczasowe życie było w centrum mojego, bałam się więc okropnie, że skoro już mnie nie potrzebuje, nasz bliski kontakt zostanie całkowicie zerwany.
Należało więc przenieść nasze wzajemne stosunki na inną płaszczyznę. Nie chciałyśmy bynajmniej ich zrywać ani rozstawać się na zawsze. W nowej dla nas obu rzeczywistości uczyłyśmy się szanować fakt, że jesteśmy dorosłymi kobietami, chciałyśmy w dalszym ciągu odczuwać bliskość. Stało się to możliwe dzięki zmianom, jakie się dokonały w naszym poczuciu odpowiedzialności. Na tym etapie przestałam już być matką odpowiedzialną za swoje dziecko. Dorosła córka wzięła całkowitą odpowiedzialność za siebie i swoje życie. W praktyce oznaczało to, że zaczęła samodzielnie stawiać czoła konsekwencjom swoich wyborów, preferencji, zachowań itp. Ja mogłam jej jedynie dostarczać informacji zwrotnych w postaci czytelnych sygnałów, w rodzaju: „akceptuję twoje wybory” czy „kocham cię, choć nie podoba mi się to, co robisz” i tym samym przekształcić poczucie odpowiedzialności za córkę w odpowiedzialność w stosunku do niej.
Ona zaś – z pozycji dorosłej, samodzielnej osoby – rzuciła mi wyzwanie do kierowania się moim własnym dobrem (z reguły w swoich decyzjach koncentrowałam się na tym, co jest dobre dla najbliższych).
Zawiła droga od całkowitej zależności do autonomii zaprowadziła nas do miejsca, w którym obie mogłyśmy realizować swoje życiowe aspiracje. To z kolei pozwoliło nam na dalszy indywidualny rozwój i przemianę naszej relacji. Przede wszystkim zaakceptowałyśmy to, co w nas podobne – a nie było to wcale łatwe. Następnym krokiem było przyjęcie tego, co w nas inne – to już było wtedy łatwiejsze. Poczułyśmy się całkiem swobodnie i stale doceniamy owe podobieństwa i różnice.
Ostatnio znalazłam w internecie wypowiedź młodej kobiety zatytułowaną „Nienawidzę swojej matki”; przytaczam ją prawie dosłownie:
Nie chcę być taka jak moja matka! I zrobię wszystko, by taką się nie stać. Ona nie potrafiła stawać w mojej obronie, lecz mnie karciła. Nie potrafiła przytulić, lecz krzyczała. Nie pokazała mi piękna tego świata ani nie zdradziła tajemnic stawania się kobietą – dla niej to było oczywiste. I w końcu nie pokazała, jak się prowadzi dom, lecz ciągle rozkazywała „zrób to i to, a jak nie umiesz, to się naucz”. Mimo że mam już 25 lat, muszę żyć z nią pod jednym dachem, bo nie stać mnie na życie osobno. Ale wkrótce się to zmieni. Dołożę wszelkich starań, by moje dzieci miały we mnie matkę i przyjaciółkę. Bo przecież tak powinno być!
Wygląda na to, że autorka nie zdaje sobie sprawy z tego, co czuje. Gdy z pasją pisze „nienawidzę”, nieświadomie przyznaje, jak mocny jest jej związek z mamą. Jej uczucie – nawet tak przykre jak nienawiść – powoduje, że mama jest stale w jej życiu obecna.
Nawet kiedy fizycznie mamy przy niej nie ma, podsyca w sobie przykre uczucia do niej. I choć autorce postu może się to wydawać dziwne czy wręcz niezrozumiałe, podstawowym elementem osiągnięcia dorosłości jest dostrzeżenie i docenienie tego, czego nauczyła się niejako mimochodem, będąc córką swojej mamy. I tak w ramach przygotowań do bycia matką - przyjaciółką może próbować przemienić niechęć do matki w życzliwość dla samej siebie.
Może na przykład stwierdzić: „Dorastając z moją mamą nauczyłam się radzić sobie sama. Teraz wiem, że mogę wskazywać drogę i pomagać innym, bo musiałam się tego sama uczyć”. Takie podejście pozwoli jej na przeniesienie punktu ciężkości z „bycia na nie” na „bycie na tak”. Innymi słowy na przejście od surowego oceniania mamy do chęci zrozumienia, dlaczego była taka, a nie inna. By sama stać się matką - przyjaciółką owa młoda kobieta musi znaleźć w sobie ciepło i serdeczność, których tak bardzo pragnęła od swojej matki. Zamiast krytykować „nie nauczyła”, „nie pokazała”, „nie przytuliła”, może zainteresować się życiem swojej matki i spojrzeć na nie życzliwiej. Nawet jeśli niewiele wie o doświadczeniach swojej mamy, może się postarać wyobrazić sobie jej życiową drogę.
Wyobraźnia jest bowiem nie tylko unikalną cechą ludzkiej natury, umożliwiającą zobaczenie czegoś, czego tak naprawdę nie ma, ale pozwala również – a może przede wszystkim – na współodczuwanie stanów, których sami nigdy nie doświadczyliśmy. Empatia może utorować drogę do prawdziwego poznania życia matki: środowiska, w którym dorastała, warunków i okoliczności towarzyszących jej rozwojowi. Przyjrzenie się jej światu, poznanie jej historii i historii jej żeńskich przodków – kobiet, od których uczyła się bycia kobietą – otwiera drzwi do zrozumienia tak matki, jak i samej siebie.
Matka natomiast, by wyjść poza opiekuńcze i wychowawcze zachowania – zarówno te nakazujące, jak i krytyczne – może dostrzec dorosłość córki i uszanować jej samodzielność. Przyznam, że gdy zaczęłam patrzeć na moją córkę jak na kompetentną, dorosłą kobietę, to poza tym, że serce we mnie rosło, dowiadywałam się o niej wielu ciekawych rzeczy. Do tej pory pochłaniały mnie prawie wyłącznie obawy o to, jak sobie radzi. Gdy odstawiłam te niepokoje, zobaczyłam jej zaradność, kreatywność, poczucie humoru, pracowitość, mądrość życiową i wiele innych cech, których opiekuńcza kwoka nie była w stanie dostrzec!
Tymczasem:
Dwie dorosłe kobiety – tak matka, jak i córka – mają niepowtarzalną okazję skonfrontowania się z własnym życiem. Mogą mu się przyjrzeć: docenić to, co stworzyły, a jeśli potrzeba – dokonać zmian. Mogą wpływać na swój związek, ponieważ przekształcenie naszego postrzegania i zachowania w stosunku do najbliższych jest całkowicie w naszej mocy. Zależy bowiem wyłącznie od naszych interpretacji, które z kolei są całkowicie zależne od naszego nastawienia. Wystarczy zmienić ton z obwiniającego na ciepły i serdeczny.
Młodą autorkę internetowego narzekania taka zamiana niewątpliwie przybliżyłaby do zbudowania życzliwej relacji z mamą. Zamiast oskarżać, mogłaby zaprosić mamę do innej, niż te dotychczasowe, rozmowy.
Sedno sprawy tkwi w zasłyszanym kiedyś dialogu:
– Tak bardzo ją kocham – powiedziała młoda dziewczyna o swojej matce.
– Widzę to doskonale, twoje cierpienie jest tego dowodem – usłyszała w odpowiedzi.
Tak czy inaczej wszyscy doświadczamy bólu w relacji z kochanymi osobami, gdyż miłość i ból to uczucia niejako nierozłączne. Boli nas, gdy kochanej osobie jest źle, gdy cierpi. Czasem reagujemy też żalem bądź bólem w odpowiedzi na jej zachowanie. Możemy to jednak zmienić. W relacji matka-córka mamy możliwość wyciszenia pretensji, wybaczenia krzywd, zasklepienia dawnych ran, czyli dokonania zmian, które zaowocują wewnętrznym spokojem. A że jest to naprawdę możliwe, przekonałam się w trakcie najtrudniejszych doświadczeń mego życia, gdy zagrożona chorobą odzyskałam wewnętrzny ład, a także otwartość w stosunku do siebie i najbliższych. Owa świadomość, że taka zmiana jest realna – by nie rzec całkiem prosta – zainspirowała mnie do napisania tej książki. Gdy po raz kolejny zadano mi pytanie, dlaczego piszę książkę o związkach matek i córek, odpowiedziałam, że wiem coś na ten temat i chciałabym się tym podzielić z innymi. To chęć podzielenia się własnymi doświadczeniami, jak również historiami wielu kobiet, była motorem napisania tej książki. Mam cichą nadzieję, że choć nie jest to książka kucharska, okaże się przydatna w tworzeniu indywidualnych przepisów na przepyszne życie.
Dlatego też, Droga Czytelniczko, zanim zaczniesz czytać dalej, zapraszam:
Usiądź wygodnie, odpręż się, odłącz na moment od otaczającego cię świata: rodziny, pracy, telewizora, internetu, komórki. Weź kilka głębokich oddechów i poszukaj w sobie odpowiedzi na następujące pytania:
Czy relacja z matką (albo córką) jest dla mnie przedmiotem częstej troski, bólu, złości, smutku, rozgoryczenia?
Czy chcę poświęcić czas i energię na zrozumienie istniejącej relacji?
Czy decyduję się zrobić to teraz?
Jeżeli odpowiesz „tak” na te trzy pytania, zapraszam cię do przeczytania niniejszej książki. Możesz ją porównać do regenerującego posiłku, którego kolejne dania dostarczają coraz to ciekawszych smaków.
Bez względu na to, czy chodzi o sztukę kulinarną, czy o pracę nad sobą, obowiązuje ta sama zasada: nie warto się spieszyć. Jeśli zdecydujesz się na pracę nad sobą, pamiętaj, że jest ona przedsięwzięciem wymagającym cierpliwości i samozaparcia. Gdy się na nie zdobędziesz, zrobisz sobie prezent, bo bez wątpienia przybliży cię to do takiej relacji z mamą czy córką, o jakiej zawsze marzyłaś. Zwłaszcza jeżeli zgodzisz się, że każda z nas posiada w swojej psychice „wewnętrzną matkę” – czyli umiejętność stwarzania sobie komfortu, zaspokajania własnych potrzeb, jak również dostarczania sobie ciepła i opieki.
Bo czyż wszystko to, czego świadomie i podświadomie nauczyłyśmy się od mamy, nie gromadzi się teraz w nas samych? Przyzwyczajenia, wyzwania, lęki, mocne i słabe strony, system wartości, matczyna miłość. Gdy znajdziemy dla siebie ciepło, życzliwość, zrozumienie, to również w jasnym świetle zaczniemy postrzegać nasze stosunki z innymi. Praca nad samym sobą stanie się równocześnie pracą nad relacjami z innymi.
Relacja z wewnętrzną matką leży u podstaw naszego stosunku do samych siebie, a ten z kolei kieruje naszymi związkami z innymi.
Zazwyczaj w pracy nad relacjami biorą udział obie strony. Proponuję jednak pójście inną, mniej uczęszczaną drogą. Owa mniej uczęszczana droga – praca nad związkiem z wewnętrzną matką – wiedzie do osiągnięcia pełnej dojrzałości zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych. Zwłaszcza że dość częstym powodem naszych zmagań jest koncentracja na tym, co dzieje się nie w nas samych, ale na tym, co jest na zewnątrz nas. Innymi słowy oczekujemy – ba, wręcz wymagamy – by druga osoba się zmieniła, gdyż w naszym pojęciu to ona jest źródłem trudności. Powtarzamy: „gdyby ona mnie rozumiała” albo „gdyby tylko to czy tamto było inne, wszystko byłoby w porządku”. Owa koncentracja na konieczności zmian w świecie zewnętrznym pochłania całą naszą energię i nie przynosi oczekiwanych rezultatów. A przecież wystarczy skupić się na tym, co w nas, żeby dokładnie zobaczyć relację, jaką chcemy mieć z tym co na zewnątrz, co poza nam. Gdy skierujemy uwagę na to, co dla nas najważniejsze, możemy dokonać wewnętrznych zmian. Są one w naszej mocy.
Na przykład: wściekamy się, gdy córka spóźniła się na umówione spotkanie. Oskarżamy ją o brak szacunku. Czujemy się sfrustrowane, a krytyczne uwagi pod jej adresem płyną nam z ust rwącym potokiem. Trudno je powstrzymać… A przecież mamy do wyboru cały ogromny repertuar reakcji i zachowań. Możemy zareagować miło, ciepło i życzliwie! Możemy zapytać, czy coś się stało. Możemy okazać zainteresowanie, spokój, empatię, gdyż zawsze – bez względu na okoliczności – nasza reakcja zależy od nas samych!
Takie podejście, to znaczy skoncentrowanie się na sobie, może być uznane za egoistyczne, choć wcale nie jest samolubne i zawsze bierze pod uwagę dobro innych. Mimo to obawiam się, że nie znajdzie uznania wśród kobiet nawykłych do poświęcenia i wyrzeczeń. Doskonale je rozumiem. Dorastałam bowiem w tym samym świecie co one i kształtowały mnie podobne normy i wzorce. Tak samo jak one nauczyłam się stawiać dobro innych ponad własne. Dopiero kiedy zdałam sobie sprawę, że powielany przeze mnie wzorzec męczeństwa powoduje, że spalam się w zawrotnym tempie i gdy choroba zapukała do moich drzwi, zaczęłam szukać innego sposobu na życie. Ponieważ z natury jestem uparta, znalazłam go i opisałam w niniejszej książce – z nadzieją, że przyda się innym. Wskazałam drogę opartą na:
poszanowaniu indywidualności własnej i innych, odpowiedzialności za siebie i w stosunku do innych, podejmowaniu autonomicznych decyzji, bez względu na to, czy są one popularne, czy nie.
I choć taka lojalność wobec samej siebie była nie lada ryzykiem – obawiałam się, że mogę stracić najukochańszych ludzi – to gdy odważyłam się je podjąć, zaczęłam żyć autentycznie, pełnią życia. Moje relacje z najbliższymi nabrały ciepłych, pastelowych barw.
Jak już wspomniałam, niniejsza książka jest zarówno syntezą wiedzy, doświadczenia i praktyki zawodowej psychologa, jak i efektem wielu lat mojej pracy nad sobą w polskich, kanadyjskich i amerykańskich ośrodkach badania i rozwoju osobowości. Nauczyłam się, że prawdziwa zmiana następuje wówczas, kiedy zbliżymy się do siebie takich, jakimi naprawdę jesteśmy. Zazwyczaj zaczynamy owo poznawanie autentycznego „ja” od zabliźnienia ran i okaleczeń z przeszłości – pozbycia się emocjonalnych siniaków, które powstały w trakcie nabywania życiowych doświadczeń. Każdy z nas posiada wewnętrzną żyłę złota i własne źródło energii. Wszyscy mamy możliwość wyrażania emocji wprost i obdarowywania siebie i innych życzliwością i miłością. By żyć pełnią życia, musimy dotrzeć do własnych zasobów, do tego autentycznego „ja”.
W procesie odnajdywania siebie zdobywamy konkretne umiejętności, a robimy to w sposób porównywalny do uczenia się nowego języka. Najpierw określamy cel, rozważając nasze potrzeby (decydujemy jakiego języka będziemy się uczyć), sprawdzamy zasoby i narzędzia, które nam pomogą go uzyskać (osiągnąć płynność i łatwość porozumiewania się w nowym języku, czyli kursy, lekcje, podręczniki, pomoce). Powtarzamy, ćwiczymy, zapamiętujemy, a wszystko po to, by pewnie iść przez życie z otwartością na to, co jest możliwe – z wdzięcznością, że to jest możliwe. Towarzysząc innym w procesie odkrywania siebie, wskazuję im konieczność wzięcia odpowiedzialności za własne działania. Jest ona niezbędna do uzyskania autonomii i poczucia wolności. Uczę radzenia sobie z trudnościami, podejmowania decyzji, przyjmowania i szanowania zobowiązań wobec siebie i innych, wiary w siebie i swoją wartość - ergo wszystkiego, co pozwala na ujęcie steru we własne ręce i świadomego sterowania własnym, zawsze zdatnym do żeglugi, okrętem.
Wierzę, że w tej podróży przez życie nieustannie pobieramy – w odsłaniających się kolejno etapach – nowe, fascynujące lekcje. Warto stać się uczennicą życia – nie tylko tego na zewnątrz nas, ale również, a może przede wszystkim tego, które odkrywa nieskończoność naszych możliwości.
Pół wieku temu, gdy jako mała dziewczynka, zmęczona długim marszem, starałam się nadążać za dorosłymi, mama dodawała mi siły wierszykiem: „Jadą, jadą misie, śmieją im się pysie” i szło mi się znacznie raźniej. Później, na krętej drodze rozwoju i odkrywania kolejnych kart życia, poza wracającymi w myślach słowami mamy, dodawałam sobie otuchy strofą z wiersza „Invictus” Williama Ernesta Henleya:
To bez znaczenia jak wąska brama,
Jak zwoje karą zapisane:
Ja jestem panem mego losu
I duszy mojej kapitanem.
(przekład autorki)