Cordelia - Winston Graham - ebook + książka

Cordelia ebook

Winston Graham

3,8

Opis

Winston Graham, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego, jest najbardziej znany jako autor bestsellerowego cyklu powieści historycznych o rodzinie Poldarków. „Cordelia” to powieść, w której po raz kolejny ujawnia on talent do snucia intrygujących, oddających ducha epoki fabuł.

Manchester, 1867 rok. Brook Ferguson, owdowiały w tajemniczych okolicznościach i zmuszony do ponownego małżeństwa przez apodyktycznego ojca Fredericka, żeni się z piękną Cordelią, dziewczyną o silnym charakterze. Kiedy Cordelia wprowadza się do domu Fergusonów, rozpoczyna się cicha wojna o dominację między nią a teściem. W dusznej atmosferze okazałej wiktoriańskiej rezydencji, w której mieszka również dwoje ekscentrycznych członków rodziny Fergusonów, dochodzi do coraz częstszych konfliktów o błahostki, a każda drobna oznaka buntu jest traktowana jak wielka zdrada. W końcu napięcie sprawia, że Cordelia zaczyna czuć potrzebę czegoś nowego.

W tym momencie w jej życiu pojawia się Stephen Crossley, dowcipny, sympatycznie uśmiechnięty właściciel teatru. Cordelia musi podjąć najtrudniejszą decyzję – lojalność czy miłość?

Cordelia” to romans gotycki, kipiący od namiętności, pełen mrocznego humoru i melancholii – współczesna klasyka tego gatunku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (85 ocen)
25
29
23
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rudakirka

Nie polecam

Dla mnie nudny romans.
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Czytając cieszyłam się, że przyszło mi się urodzić w innych czasach.
00
orikasia1

Z braku laku…

Nudnawa
00
szszsz

Całkiem niezła

Fajna, ale raczej stylowi końcowych pozycji Poldarka niż początkowych
00
kasia0504

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, polecam fanom wiktoriańskiej literatury.
00

Popularność




KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział pierwszy

Czternastego marca 1866 roku zmarła pierwsza żona Brooka Fergusona. Piątego kwietnia zaczął szukać następnej.

Gdyby pozostawiono go samemu sobie, mógłby latami trwać w bezczynności. Zastanawiałby się leniwie, co by się stało, gdyby spróbował poznać jakąś pannę, ogryzałby paznokcie, oddawał się marzeniom. Szybkim działaniom nie sprzyjało również kilka przeszkód: obawa przed negatywnymi komentarzami w razie skrócenia okresu żałoby, świeże, bolesne wspomnienia, gorycz, odrobina żalu. Tak, żalu, bo po sześciu latach małżeństwa męża i żonę łączą wspólne wspomnienia, więzy sympatii.

Nie pozostawiono go jednak samemu sobie.

– Brook – powiedział Frederick Ferguson w poniedziałek po kolacji, gdy pokojówki sprzątnęły ze stołu. Zostali sami, bo ciotka Letitia poszła na górę po robótkę, a stryj Pridey karmił ryjówki. – Brook, mam nadzieję, że nie będziesz wiecznie się zamartwiał śmiercią Margaret.

– Nie, ojcze, spróbuję to jakoś przeboleć – odparł Brook, stukając długimi chudymi palcami w oparcie fotela.

– Kiedy umarła twoja matka, na długi czas pogrążyłbym się w marazmie, ale znalazłem pocieszenie w religii – ciągnął pan Ferguson. – Dwadzieścia osiem lat wspólnego życia. Śmierć małżonki to największa tragedia, jaka może spotkać mężczyznę. Miałeś wtedy zaledwie dziewiętnaście lat i może nie zdawałeś sobie sprawy, co to wszystko znaczy…

– Och, doskonale sobie zdawałem! – odparł Brook, którego oczy zaszkliły się łzami. – Matka była wspaniała. Rozumiała mnie. Wiedziała, co czuję, o czym marzę…

– Dzięki Bogu w porę zdałem sobie sprawę, że nie wolno pogrążać się w żalu ani buntować się przeciwko woli Stwórcy – ciągnął Frederick Ferguson. – Byłem odpowiedzialny za żywych. Pojąłem, że kiedyś się z nią spotkam. Do tej chwili muszę żyć samotnie.

Brook wstał i wsunął ręce do kieszeni.

– Samotnie kroczyłem własną ścieżką – powiedział pan Ferguson i pochylił dystyngowaną głowę. Było to ładne zdanie. – Twój przypadek jest inny – dodał po chwili.

– O tak, w pewnym sensie – odparł Brook. – Wiem o tym, wiem. Lubiłem Margaret. Miała wady, ale…

– Jesteś młody – przerwał pan Ferguson, wydął wargi i popatrzył na chudą sylwetkę syna i jego obłe barki. – Ciągle masz przed sobą przyszłość. Możesz odczuwać żal, to zrozumiałe, ale żal nie powinien kłaść się ponurym cieniem na twoim życiu. Margaret byłaby temu przeciwna. Podobnie jak cała rodzina.

– Żałoba nie kładzie się cieniem na moim życiu – odrzekł Brook. – Nic takiego się nie dzieje. Czy nie jeżdżę codziennie do farbiarni, nie pracuję jak zwykle? – dodał niepewnie. – Myślę, że wszystko jest w porządku. – W końcu…

Zamierzał powiedzieć: „W końcu Margaret pochowano zaledwie dwa tygodnie temu, więc chyba znoszę to piekielnie dobrze”, ale jak zwykle w czasie podobnych rozmów zapadło milczenie.

Frederick Ferguson wstał.

– Kochany chłopcze, nigdy nie sugerowałem, że coś jest nie w porządku. Twój hart ducha jest godny podziwu i budzi mój głęboki szacunek. Mam jednak na względzie twoje dobro i powinieneś wiedzieć, że dlatego… – Ferguson czekał.

– Tak? – odezwał się Brook.

– Mam na względzie twoje dobro i dysponuję większym doświadczeniem, więc chciałbym udzielić ci rady. Jesteś wrażliwy i delikatny. Uznałem za konieczne porozmawiać z tobą na ten temat.

– Och, nie mam nic przeciwko temu – odparł udobruchany Brook.

Pan Ferguson podszedł do stolika, na którym stała karafka z porto, i napełnił dwa kieliszki.

– Jestem już stary, Brook. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę.

– Och, jeszcze nie taki stary.

– Cóż, stary jak na aktywne życie, jakie prowadzę. W sześćdziesiątym czwartym roku życia nie znamy dnia ani godziny.

– Nigdy nie znamy dnia ani godziny – odparł Brook, myśląc o Margaret. Dzielił z nią łoże, ciągle pamiętał jej kroki, głos, nerwowe pokasływanie.

– Wiem, ale w moim wieku trzeba o tym pamiętać. Kiedy odejdę, odpowiedzialność spadnie na ciebie, Brook.

Przyniósł kieliszki z porto i spojrzał w łagodne, zamyślone, brązowe oczy syna. Brook się odwrócił, unikając wzroku ojca.

– Tylko pewna część odpowiedzialności.

– Większość. Kierowanie farbiarnią, zyski, dalsze istnienie fabryki. I inne interesy rodziny. Utrzymanie tego pięknego domu. Dobro twojej ciotki i stryja, jeśli mnie przeżyją. Wiele spraw. Miałem nadzieję, że wesprze cię Margaret.

– Jakoś dam sobie radę.

– Nie chcę, żebyś „jakoś dawał sobie radę”. Chcę mieć pewność, że twoja przyszłość jest zapewniona, podobnie jak przyszłość mojej spuścizny. Powinieneś stać na własnych nogach. Jak wiesz, jeden aspekt twojego małżeństwa z Margaret był dla mnie rozczarowaniem…

Porto sprawiło, że Brook czuł ciepło rozchodzące się w ciele. Wino niosło pociechę, pozwalało zapomnieć o wątpliwościach i wahaniach, klęskach i upokorzeniach.

– Wiem. Nie tylko ty byłeś rozczarowany, my także.

Pan Ferguson podszedł z kieliszkiem do dużego okna. Nie zaciągnięto zasłon i światło lamp gazowych padało na pożółkłą murawę i wilgotne liście wawrzynów i rododendronów.

– Lubiłem i podziwiałem Margaret – powiedział i strzepnął z kamizelki kilka okruszków. Po mistrzowsku posługiwał się niedomówieniami. – Jako prawdziwa dama nadała naszemu domowi światowy szyk, którego wcześniej nie było. Po co udawać? Jesteśmy wykształconymi, inteligentnymi ludźmi, ale nie pochodzimy z dobrej rodziny, nie mamy koneksji. Z czasem to się zmieni. Szanują nas wszyscy, o których warto zabiegać. – Odwrócił się i spojrzał w poważne oczy syna. – Kiedy po raz pierwszy zauważyłem twoje zainteresowanie Margaret, uznałem to małżeństwo za wspaniały pomysł. Stara rodzina z Cheshire z koneksjami wśród ziemiaństwa. Myślałem, że twój syn…

– Jej brat zachował się kiedyś piekielnie ordynarnie – powiedział Brook. – Wygłaszał szydercze uwagi i sugerował… Och, sam doskonale wiesz, co sugerował.

– Nie powinieneś się przejmować Danem. Rozpije się i skończy w przytułku dla ubogich. Gdyby był normalnym człowiekiem, można by oczekiwać od niego trochę wdzięczności… Nie zwracaj na niego uwagi, Brook; zapomni o swoich pretensjach, gdy zacznie się sezon wyścigów konnych.

– Nawet matka Margaret mówiła, że jej córka jest u nas nieszczęśliwa. Kłóciłeś się czasem z moją żoną, ale matka Margaret miała na myśli coś głębszego i sugerowała…

– Trudno się spodziewać, by przyznali, że Margaret zawsze była chorowita, że w ogóle nie powinna wychodzić za mąż, prawda? Myślę, że za dziesięć lat Maud czeka to samo.

Brook rozejrzał się po dużej, ponurej jadalni. Widział swoje odbicie w zwierciadle nad kominkiem, stojącym na masywnej półce z rzeźbionego mahoniu; rama lustra była pokryta aksamitem. Widział fotel Margaret i przez chwilę wyobrażał ją sobie z włosami zaczesanymi do tyłu, czarnymi oczami i miękkimi, wilgotnymi dłońmi.

– Nie zdziwiłbym się, gdyby Massingtonowie w ogóle przestali nas teraz odwiedzać – powiedział. – Te wszystkie nieprzyjemności… – Zaczął ogryzać paznokcie. – W głębi duszy to snobi.

– Cóż, dajmy im spokój. Tak będzie lepiej. Kiedy znowu się ożenisz, nie będzie ci zależało na wizytach Massingtonów.

– Kiedy znowu się ożenię… – powtórzył Brook, zaskoczony pomysłem ojca, i zaśmiał się nerwowo. – Jeśli w ogóle się ożenię.

Frederick Ferguson odwrócił się od okna.

– Chciałbym, żebyś się znowu ożenił, Brook. I to wkrótce.

– Dlaczego? – Porto dodawało odwagi, uspokajało.

– Wyjaśniłem ci przyczyny.

– Och, może kiedyś to zrobię. Nie ma pośpiechu.

– Powinno to być dla ciebie zupełnie oczywiste. Myślę, że powinieneś znowu się ożenić.

– Nie znam żadnych panien.

– Trudno tego oczekiwać. Ale mnóstwo dziewcząt chętnie za ciebie wyjdzie, jeśli będą miały okazję.

– Tak sądzisz? – spytał z nagłym zainteresowaniem Brook.

– Oczywiście. Która panna nie przyjmie pieniędzy, pozycji i miłego, wyrozumiałego męża? Czasem może nawet zbyt wyrozumiałego.

Było to echo dawnych konfliktów, ale Brook puścił słowa ojca mimo uszu.

– Może, nie wiem.

– Nie ma żadnego może, drogi chłopcze. Możesz wybrać, kogo chcesz, i mam nadzieję, że to zrobisz.

Tego wieczoru nie powiedziano nic więcej, ale ziarno zostało zasiane. W Wielką Niedzielę pan Ferguson nie miał żadnych zajęć – sytuacja rzadka i trudna do zniesienia – i wrócił do tematu, ponieważ miał potrzebę wypełnienia każdej mijającej godziny. Jego energia pozwoliła mu podwoić majątek w ciągu dziesięciu lat, a pragnienie postępu uczyniło go jednym z czołowych liberałów miasta.

W salonie zebrała się cała rodzina. Brook grał nokturny Johna Fielda, ciotka Letitia apatycznie drzemała nad robótką, a stryj Pridey przeglądał notatki zrobione rano. W południe wszyscy zjedli obfity świąteczny posiłek, więc teraz czuli się rozleniwieni, z wyjątkiem Fredericka Fergusona, który zjadł najwięcej, lecz w jego przypadku potrawy zdawały się przekształcać w niewyczerpaną energię, a dopiero potem w tłuszcz.

Przez kilka minut stał obok pianina, patrząc na palce Brooka uderzające w klawisze. Zupełnie nie znał się na muzyce, ale miał wrażenie, że Brook gra na pianinie tak samo, jak robi inne rzeczy – z niewystarczającym zapałem. Nie było to niedociągnięcie techniczne, tylko cecha charakteru.

Kiedy utwór dobiegł końca, Ferguson spytał:

– Zastanawiałeś się nad tym, o czym rozmawialiśmy?

Brook rozejrzał się z zażenowaniem po salonie. Zerknął na stryja i ciotkę.

– Niespecjalnie, ojcze.

– Myślę, że powinieneś. To ważne dla twojego szczęścia, a także mojego, choć niebezpośrednio.

Brook ponuro przeglądał nuty.

– Z pewnością nie ma pośpiechu.

– Można zaczekać z konkretnymi decyzjami, ale warto się nad tym zastanowić. To krok wymagający starannego namysłu.

– Nie wiem, nad czym się zastanawiać, skoro nie ma żadnej kandydatki.

– Nie znasz żadnych młodych kobiet?

Ojciec doskonale wiedział, kogo zna Brook. Czy zamierzał wymienić nieliczne panny, które odwiedzały Grove Hall, albo siostry dżentelmenów spotykanych przez syna w Athenaeum? A może ubogie dziewczęta w chodakach i chustkach widywane codziennie rano w farbiarni?

Ciotka Letitia oszczędziła Brookowi konieczności odpowiadania na pytanie ojca. Uniosła wzrok i rzekła:

– Ach, Fredericku, pozwól chłopcu grać. Nie przeszkadzaj mu. Muzyka koi mi nerwy.

Ferguson jak zwykle zignorował siostrę. Już dawno odkrył, że rozmowy z nią to strata czasu.

– W środę wieczorem chór kościoła Świętego Jakuba wykona Mesjasza Händla – powiedział. – Przyjdziesz, Brook?

– O tak. Chyba tak. – Margaret pochowano w Alderley. Nie było żadnych przeszkód, by odwiedzić kościół Świętego Jakuba.

– Ja nie mam ochoty – powiedział stryj Pridey, kręcąc głową. – Ich tenorzy mają metaliczne głosy, a kontralty muczą jak krowy. To utwór dla zawodowych śpiewaków.

– Chór wystąpi w powiększonym składzie – rzekł Frederick, częściowo do Prideya, ale przede wszystkim do Brooka.

– Nie wiedziałem, że interesujesz się muzyką, Fredericku. Przyjdź na nasz następny koncert i posłuchaj Karla Hallégo. Przekonasz się, czym naprawdę jest muzyka.

– Podejdź ze mną do drzwi, Brook.

Młody człowiek wstał. Przeszli do sieni, w której stało za wiele mebli.

– W środę przyjrzyj się chórowi – powiedział pan Ferguson. – Powinniśmy go widzieć z naszego miejsca. Rodzina z dwiema albo trzema córkami. To tylko pomysł, który mi przyszedł do głowy. Naturalnie nic więcej.

Brook wybałuszył oczy. Instynktownie nie miał ochoty skorzystać z propozycji. Wydawało się to niestosowne w okresie żałoby, a uchylanie się od działania było jego wrodzoną lub nabytą cechą.

– Czy ich znam? – spytał w końcu.

– Nie na gruncie towarzyskim. Mogłeś ich spotkać w kościele.

– Jak się nazywają?

– Zdaje się Blake. To liczna rodzina.

– Nie, nie słyszałem tego nazwiska – odpowiedział z ulgą, jakby była to dodatkowa przeszkoda. – Dokąd idziesz?

– Po prostu na spacer. Ty też powinieneś się przejść. Gdybyś więcej się ruszał, zamiast siedzieć przy kominku, byłbyś zdrowszy.

– Pogoda nie jest zbyt dobra.

– Ich ojciec ma warsztat zegarmistrzowski i jubilerski przy Oxford Road.

– Warsztat? – spytał zaskoczony Brook, zapominając o ponurym nastoju. – To duża zmiana w porównaniu z Massingtonami z Alderley Edge, nie sądzisz? Chcę powiedzieć…

– Nie bierz tego zbyt poważnie, drogi chłopcze. To tylko luźna sugestia. Pani Blake jest dość znośnie wykształcona. Myślę, że wyszła za mąż za człowieka z niższej sfery.

Brook włożył ręce do kieszeni.

– A ja? Żeniąc się z jej córką, również poślubiłbym pannę z niższej sfery, prawda?

– Cóż, rozmawialiśmy już o tym: czy twoje małżeństwo z panną z wyższych sfer okazało się udane? Sam powinieneś sobie odpowiedzieć na to pytanie. Nie przywrócimy Margaret do życia, ale czy chcielibyśmy mieć w domu następną chorowitą kobietę? Nie potrzebujemy pieniędzy, wiesz o tym. Musisz dokonać mądrego wyboru, kierując się wyłącznie walorami kandydatki na żonę. – Frederick Ferguson poklepał syna po ramieniu. – To tylko luźna sugestia. Jeśli panny Blake nie przypadną ci do gustu, bez wahania o nich zapomnij.

Otworzył drzwi i wyszedł, po czym ruszył aleją Grove w stronę domu swojego przyjaciela Slaneya-Smitha. Chociaż nie chodził do kościoła, dobrze znał historię rodziny Blake’ów.

Rozdział drugi

Kiedy Brook i jego ojciec weszli do kościoła parafialnego pod wezwaniem Świętego Jakuba, znajdował się w nim tłum ludzi. Byli jedynymi reprezentantami rodziny Fergusonów, ponieważ Pridey uparł się, że nie pójdzie, a ciotkę Letitię odwiedziono od tego zamiaru. Frederick Ferguson zapewniał siostrze wygodne życie, ale nie lubił być widywany w jej towarzystwie. Filantropia ma swoje granice.

Szli nawą ubrani w czarne fraki, trzymając w rękach lśniące cylindry z jedwabiu z szerokimi opaskami żałobnymi z czarnej krepy. Brook miał metr siedemdziesiąt wzrostu i ważył sześćdziesiąt jeden kilogramów, a Frederick mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów i ważył prawie sto dziesięć kilogramów. Kiedy kroczyli przez kościół, ludzie zaczęli szeptać, a jakiś żartowniś mruknął: „Nabożeństwo może wreszcie się zacząć. Przybyli Fergusonowie”.

Kościół był ozdobiony kwiatami na Wielkanoc i członkowie chóru usiedli między żonkilami, pierwiosnkami i kawałkami zielonego mchu przyniesionymi w poprzednią sobotę przez zaaferowane panny. Chór był męski, ale w szczególne dni uzupełniano go dwoma rzędami młodych kobiet i dziewcząt. Z miejsca Fergusonów – ławki rodzinnej zakupionej przez Fredericka – kobiety były dobrze widoczne. Stały ze spuszczonymi oczami, ściskając nuty, ładne, poważne, ubrane w czepki.

Brook nie miał ochoty przychodzić do kościoła. Obok niego sapał w ławce ojciec; kiedy pan Ferguson siadał w miejscu publicznym, później przez jakiś czas przypominał kipiący imbryk pełen wrzątku, jakby rozpierająca go energia stopniowo się uspokajała. Brook popatrzył na chór. Ożenił się w wieku dwudziestu jeden lat i przed Margaret nie znał dobrze żadnej dziewczyny. Margaret była dla niego kimś szczególnym. Z czasem przestał ją traktować jak kobietę – stała się żoną, dziwnym fenomenem, odrębnym i mającym własne cechy. Pozostałe przedstawicielki płci pięknej w dalszym ciągu wydawały się niedostępne i tajemnicze.

Gdyby znowu się ożenił, wszystko zaczęłoby się od początku. Pojawiłyby się nowe trudności i problemy. Ta perspektywa zniechęciłaby go do ponownego małżeństwa, gdyby nie druga strona medalu. Dobrze się czuł w towarzystwie kobiet: lubił z nimi rozmawiać – przynajmniej z niektórymi – bardziej niż z mężczyznami. Czasami myślał z rozmarzeniem, że mógłby odnaleźć w drugiej żonie współczucie, delikatność i zrozumienie, których brakowało Margaret.

Zaczęło się oratorium. Dwaj zaproszeni soliści mieli piękne głosy i Brook pomyślał, że nawet stryj Pridey musiałby zmienić zdanie i przyznać, że wykonanie jest dobre.

Muzyka głęboko oddziaływała na Brooka. Pod jej wpływem przeżywał cudowne sny na jawie, bogate, niezwykłe i przyjemne.

Przypomniał sobie ślub z Margaret zawarty w tym kościele. Wyglądała nieco blado w sukni w kolorze kwiatu pomarańczy. Tłumy gości ze zdawkowymi uśmiechami na twarzach, spotkanie dwóch światów: ziemiaństwa i przemysłowców. Dan, wysoki, chudy i cyniczny, oraz matka Margaret bez końca opowiadająca ochrypłym głosem o dawnych czasach. Miesiąc miodowy w Filey, spacery wzdłuż klifów, zmęczenie, niepokój i stracone złudzenia. Ale zdarzały się krótkie chwile szczęścia, serdeczne gesty; oboje przywykli do siebie.

Później, niesiony tonami muzyki, wyobraził sobie wspaniałą przyszłość, gdy zacznie się zalecać do ślicznej młodej panny, oczarowanej jego urodą, manierami i inteligencją, znacznie pewniejszy siebie niż w życiu.

Frederick trącił go w ramię.

– W pierwszym rzędzie stoją trzy panny Blake. Obok wysokiej kobiety w okularach.

Brook oblał się rumieńcem, jakby szept ojca był słyszalny w całym kościele.

Miłe dziewczęta o świeżym wyglądzie w słomianych kapeluszach z szerokimi rondami, śpiewające czystymi głosami. Jedna ciemnowłosa, druga jasnowłosa, a trzecia niższa, młodsza od dwóch pozostałych. Zerknął na ojca, ale pan Ferguson bacznie obserwował solistę, jakby tylko on go interesował. Brook był jedyną osobą w kościele, która wiedziała, że ojciec zawsze ma taki wyraz twarzy – wydawał się skupiony niezależnie od tego, czym się w danej chwili zajmował.

Brook popatrzył na profil drugiej dziewczyny, blondynki o włosach koloru zboża. Miała śliczną świeżą cerę i zamyślony, uduchowiony wyraz twarzy, istna madonna. (W istocie rzeczy myślała o swoim nowym słomkowym kapeluszu). Przez chwilę spoglądał na nią zafascynowany, mrużąc oczy, by lepiej ją widzieć. Wyobrażał sobie, że odróżnia jej głos od innych.

Po zakończeniu oratorium uczestnicy koncertu stali grupkami przed kościołem: gawędzili, plotkowali, unosili cylindry i gładzili się po brodach. Był ciepły, pogodny wieczór; nad milczącymi nagrobkami szumiały w półmroku buki.

Brook i pan Ferguson czekali, aż Tomkins przyjedzie krytym powozem. Nagle między synem a ojcem doszło do krótkiej, gniewnej sprzeczki. Szeptali przez chwilę, po czym Brook skapitulował i pan Ferguson zaprowadził go po trawie do grupki stojącej w cieniu wieży. Grupka składała się z pięciu osób. Brook trzymał się nieco z tyłu.

– Dobry wieczór, pani Blake! – powiedział pan Ferguson. – Piękny występ, naprawdę. Powinniśmy być dumni z naszego starego kościoła i jego chóru.

Pani Blake się odwróciła.

– Ach, panie Ferguson, to bardzo miło z pana strony! Cóż, wszyscy się staraliśmy, a teraz czekamy, by Teddy zdjął komżę. Tak, myślę, że występ się udał.

Przypominała wielką pszczołę w jesienne popołudnie, brzęczącą, obładowaną miodem. W cieniu stała trójka dziewcząt i jeszcze jedna starsza kobieta. Ich jasne sylwetki odcinały się od szarego muru kościoła; widać było lśniące oczy i zęby. Przedstawiono wszystkich obecnych, a pan Ferguson skinął na syna, by się zbliżył. Starsza kobieta, ciotka, pani Higginbottom. „Miło mi panią poznać”. Potem dziewczęta. Wyszły nagle z półmroku, na zawsze tracąc anonimowość.

– To Esther Jane, moja najstarsza córka. A to Cordelia. I Emma. Emma niedawno zaczęła śpiewać w chórze; skończyła dopiero siedemnaście lat.

Pani Blake mówiła, wyjaśniała coś, czego nie dawało się wytłumaczyć. Jak to możliwe, że ta gruba kobieta, gadatliwa, zwyczajna, z kosmykami włosów opadającymi na twarz, wydała na świat trzy wesołe istoty o gładkiej cerze, tak różne, tak młode, tak nieosiągalne.

Szybkie zerknięcie ciemnych oczu i zadarty nosek – Brook właśnie tak zapamiętał Esther Jane tego wieczoru. Kiedy dotknął jej dłoni, poczuł, że spociła mu się ręka. Zdołał wykrztusić: „Bardzo mi miło”, a potem zobaczył Cordelię. To właśnie ją obserwował w kościele. Była zupełnie inna: miała pełną buzię, ciągle trochę zamyśloną, uroczą i poważną, od której miękło serce. Opadające na ramiona jasne warkocze Emmy przypominały złote łańcuchy, a gruba pani Higginbottom pachniała kamforą i próbowała opowiadać o chórze kościoła Świętej Anny, gdzie zwykle chodziła. Później z drzwi zakrystii wyszedł wysoki, niezgrabny młodzian, którego przedstawiono jako Teddy’ego.

– Śpiewa pan, panie Ferguson?

– Nie, obawiam się, że nie… – odpowiedział Brook. – Eee… gram na pianinie. – Ojciec ma niewiarygodne pomysły, pomyślał. Esther Jane jest zbyt żywiołowa, Cordelia zbyt piękna, Emma zbyt młoda. Jeśli już, najlepsza byłaby młodziutka Emma. Ale siostry wydają się nikogo nie potrzebować. Nawet jeśli myślą o małżeństwie, to z kimś młodszym, nie tak nerwowym i delikatnym jak ja, z kimś, kto mógłby śmiać się z nimi i żartować, mówiłby ich językiem.

– Większość moich sióstr trochę gra, ale ja nie umiem – rzekł Teddy. – Śpiewam: to prostsze. Problem polega na tym, że jest ich zbyt wiele do gry na jednym pianinie. Ma pan siostry?

– Nie, miałem dwóch braci, ale zmarli, gdy byłem niemowlęciem.

– Ach, to przykre. Nas też to spotkało. Czy to panów kareta koło bramy?

– Tak.

– Klacz wydaje się żwawa. Myślę, że potrafi szybko kłusować, jeśli ciężar nie jest zbyt wielki.

– Tak. O tak, rzeczywiście.

Teddy zerknął z ciekawością na Brooka.

– Często jeździ pan konno, panie Ferguson?

– Mam konia i czasem wybieram się na krótkie przejażdżki. – Najpierw galopował na nim Tomkins, żeby zwierzę trochę się zmęczyło.

Teddy odniósł wrażenie, że młody człowiek jest dziwakiem. Był bogaty i prawdopodobnie miał wszystko, czego dusza zapragnie, ale nie wydawał się zadowolony z życia. Matka strasznie mu się podlizuje, pomyślał.

– Muszą państwo nas odwiedzić któregoś wieczoru, gdy będzie ładna pogoda – powiedział pan Ferguson. Jego głos świadczył o pewności siebie, podobnie jak spojrzenie jasnobłękitnych oczu. – Proszę wziąć ze sobą tego młodego człowieka i córki, pani Blake.

– Och, dziękuję. Byłoby nam bardzo miło, prawda? Z przyjemnością państwa odwiedzimy, panie Ferguson. Często mijam bramę państwa rezydencji w drodze do siostry i wiosną zawsze się zatrzymuję, by podziwiać bzy i złotokap. Chyba wkrótce zakwitnie?

– Owszem, niedługo. – Ferguson doskonale zdawał sobie sprawę, że zaproszenie do Grove Hall to zaszczyt dla Blake’ów, więc zrozumiał aluzję. – Cóż, myślę, że musimy już jechać. Odwiedzimy któregoś dnia pani męża, pani Blake.

– Serdecznie zapraszamy. Opowiem mu o naszej rozmowie. Jestem pewna, że będzie żałował, że nie przyszedł do kościoła. Często o państwu wspomina.

Pożegnali się. Brook wymienił uścisk dłoni z Teddym, który wydał mu się dość sympatyczny, po czym skłonił się damom i ruszył za ojcem żwirowaną ścieżką biegnącą wśród nagrobków. Uniósł ze sobą wspomnienie łagodnych głosów, gładkich policzków i niepokojącej, tajemniczej kobiecości. Czy chciał przejść przez mur? Złodziej włamujący się do dziwnego ogrodu.

Tomkins czekał z dłonią na otwartych drzwiczkach karety. Uniósł rękę do czapki, zamknął drzwiczki i wskoczył na kozioł. Odjechali.

– Ciotka jest dość pospolita – powiedział pan Ferguson. – Już wcześniej miałem takie wrażenie.

Kareta podskakiwała i kołysała się na nierównej wiejskiej drodze.

– Szkoda, że tego nie naprawią – zauważył Brook. – Mogliby choćby zasypać dziury żużlem.

– Muszę poznać ojca. Podobno to przyzwoity człowiek. Bardzo kocha rodzinę. Co sądzisz o pannach?

– Prawie ich nie widziałem.

Tęgi pan Ferguson poruszył się ze zniecierpliwieniem.

– Naturalnie nie mogłeś ich poznać w ciągu dziesięciu minut. Ale przypuszczam, że masz jakieś spostrzeżenia?

– Wydawały się… bardzo miłe. Eee… Dlaczego tak się interesujesz tą rodziną, ojcze?

– To ty powinieneś się nią zainteresować – odparł pan Ferguson i sapnął z irytacją. – Myślę, że te dziewczęta należą do odpowiedniego gatunku: młode, zdrowe, dość dobrze wychowane. Uzyskałem pozytywne informacje na ich temat.

– Od kogo?

– Jest mało prawdopodobne, że wygłaszałyby absurdalne opinie, a potem się przy nich upierały, jak to czasem robiła Margaret. Blake’owie nie mają koneksji i nie są bogaci, ale myślę, że jedna z tych panien mogłaby być odpowiednią kandydatką na żonę i matkę twoich dzieci. – Otworzył okno karety. – W kościele było dziś wieczorem bardzo duszno. Jeśli poznasz je trochę lepiej i nie będą ci się podobać, można z nich zrezygnować. Zresztą uważam, że nawet rozważając ich kandydaturę, powinieneś poznawać również inne panny.

Kareta przejechała przez główną ulicę i Tomkins zaciął klacz batem, by przyśpieszyła kroku. Dotarli do zalesionych, cienistych przedmieść. Wieczór był parny i ciepły. Brook odetchnął głęboko. Ach, cóż, to po prostu pomysł ojca. Sprawa jest na tak wczesnym etapie, że nie ma się czym przejmować. (Dobrze pamiętał poprzednie pomysły ojca i starał się nie myśleć o tym, jak często udawało mu się je realizować, a on sam znajdował się przez to w sytuacjach, z których nie było rozsądnego wyjścia). Usiłował zapomnieć o słowach ojca, cieszyć się jazdą, przypomnieć sobie piękne tony Mesjasza. Jak zwykle odwrócił się od rzeczywistości, znalazł azyl i pociechę w marzeniach. Wyobrażał sobie, że komponuje równie piękne oratoria jak Händel, że śpiewają je wielkie chóry w miejskiej sali koncertowej. Odpowiadał ojcu z coraz większym roztargnieniem.

Rozdział trzeci

Blake’owie mieszkali przy Oxford Road nad warsztatem zegarmistrzowskim. Cieszyli się dobrym zdrowiem, a chociaż w domu panowała ciasnota, znosili ją z humorem.

Z czternaściorga dzieci przeżyło dziesięcioro. Esther Jane miała dwadzieścia jeden lat, Edward dwadzieścia, Cordelia dziewiętnaście, Emma siedemnaście, Anne dwanaście, Sarah dziesięć, Mary osiem, Penelope sześć, a Winifred dwa. Virginia była najmłodsza i w tej chwili wszyscy mieli nadzieję, że wkrótce przyjdzie na świat John James.

Teddy pracował jako subiekt u sukiennika, Esther Jane uczyła w przedszkolu, Cordelia terminowała u krawcowej, Emma pomagała w warsztacie i w domu, a pozostałe dzieci chodziły do szkoły albo jeszcze nie odrosły od ziemi.

W ciepły lipcowy wieczór Blake’owie mieli ważnych gości. Było na tyle późno, że wszyscy pracujący członkowie rodziny wrócili już do domu, ale warsztat nie został jeszcze zamknięty.

Mieszkali w wysokim, wąskim budynku; po jednej stronie znajdował się rzeźnik, a po drugiej mieściła się winiarnia Yatesa, czyli w gruncie rzeczy pub. Do warsztatu prowadziły trzy schodki i Brook zszedł po nich; z tyłu podążał ojciec. Na ulicy Tomkins opierał się o stopień faetonu, a dwa konie przestępowały z nogi na nogę i trącały się chrapami.

Warsztat był mały, wypełniony zepsutymi zegarami, często w bardzo złym stanie. Stały tam wysokie zegary podłogowe z wymontowanymi mechanizmami i kukułki zastygłe w chwili wybijania godziny. Niemieckie kwadransiaki sąsiadowały z francuskimi zegarami z orzechowego drewna na krzywych nogach. Zegary w marmurowych obudowach stały obok zegarów ze złoconego brązu. Słychać było tykanie dziesiątków naprawionych mechanizmów.

Pan Blake – niski mężczyzna o spadzistych ramionach, z długą szyją, noszący zbyt wysoki i zbyt obszerny kołnierzyk – pracował przy wąskim stole.

– Dobry wieczór – rzekł powoli, nie unosząc wzroku. – Mamy dziś ciepły dzień. Zaraz skończę.

Spocony Brook rozglądał się za wolnym fotelem, ale jego ojciec się nie poruszył, więc dał spokój.

– Dobry wieczór, panie Blake. Pańska żona jest w domu? Nie wiem, czy mają państwo boczne wejście, nie mogliśmy go zauważyć.

Pan Blake podniósł na gości duże, zmęczone oczy, w których malowało się zaskoczenie.

– Ach, pan Ferguson i pan Brook. – Umieścił w oku szkło powiększające i popatrzył na zegarek.

– Przybyliśmy w sprawie osobistej dotyczącej pana, pana żony i jednej z pańskich córek – powiedział pan Ferguson.

– Właśnie na tym polega problem – rzekł pan Blake, przesuwając dłonią po gęstych siwych włosach. – Balans kompensacyjny. Użyli zamiast mosiądzu jakiegoś tandetnego stopu. Widzą panowie? – Wyszedł powoli zza stołu. – Tanie zegarki, sir. Nigdy nie należy kupować tanich zegarków.

– Dostałem swój zegarek, gdy skończyłem dwadzieścia jeden lat – odparł pan Ferguson. Jego tęga postać zdawała się wypełniać jedną trzecią warsztatu. – Dał mi go ojciec. Służy mi od tamtej pory. Dałem taki sam w prezencie synowi, prawda, Brook? Nie wolno oszczędzać na jakości…

Była za kwadrans dziewiąta i panu Fergusonowi przerwał nagły hałas. Miał mocny głos, ale nie mógł współzawodniczyć z dwudziestoma siedmioma bijącymi zegarami. Z niecierpliwością czekał, aż umilkną. Pan Blake słuchał ich z zaciekawionym, lecz krytycznym wyrazem twarzy.

– Jak wspomniałem – podjął pan Ferguson – chociaż byłoby to…

Znowu urwał. Dwa zegary spóźniły się o pół minuty. Z twarzy pana Blake’a natychmiast zniknęło zadowolenie. Mlasnął językiem i zmarszczył brwi, aż wreszcie dźwięki ustały. Pan Ferguson nabrał powietrza w płuca, a tymczasem pan Blake ruszył wyregulować zegary.

– To ludwik piętnasty – powiedział. – I oczywiście handsworth. Są dość kapryśne. – Obrócił chudą szyję w kołnierzyku i popatrzył na gości. – To kwestia balansów. Chcą panowie rozmawiać z moją żoną?

– Tak, i z panem również.

Pan Blake wyjął ładny zegarek kieszonkowy i popatrzył na cyferblat.

– Nie chodzi o naprawę zegara?

– Nie.

– Hm, nie mogę jeszcze zamknąć warsztatu. Poproszę Teddy’ego, żeby mnie zastąpił.

Pierwotnie dom miał ponurą kuchnię w suterenie, ale na początku małżeństwa, nim zaczęły się rodzić kolejne dzieci, John James Blake urządził nową kuchnię w przybudówce na parterze. Stała się ulubionym miejscem pobytu członków rodziny, choć skład przebywających w niej osób ciągle się zmieniał. Zawsze obecna była tylko pani Blake, która gotowała, podawała posiłki, zmywała, ubierała i karmiła dzieci, wysyłała je do szkoły lub pracy, a następnie witała je po powrocie do domu.

Wieczorem w dniu wizyty Fergusonów matce towarzyszyły tylko Emma i trzy najmłodsze pociechy. Ann i Sarah były na piętrze, grały na cztery ręce na pianinie z palisandru, a Esther, Teddy i Cordelia, którzy niedawno skończyli kolację, poszli do ogrodu zbierać groch i kopać kartofle, o co poprosiła ich pani Blake. Ciężko pracowała i nie lubiła, by członkowie rodziny marnowali czas. Kiedy widziała, że jedno z dzieci siada, natychmiast wymyślała dla niego jakieś zajęcie.

Wieczór był ciepły. Esther, Teddy i Cordelia nie pracowali ze szczególnym zapałem. Zaczęli rozmawiać, co doprowadziło do dobrodusznej sprzeczki. Dwie siostry się popierały, a Teddy, widząc, że przegrywa, zaczął złośliwie pstrykać w nie ziarnami grochu kciukiem i palcem wskazującym. Przez jakiś czas nie reagowały, ale w końcu rzucił w nie kartoflem. Odbił się on od głowy Cordelii i pobrudził jej włosy gliniastą ziemią. Pisnęła, upuściła koszyk i podniosła dwa największe kartofle, które jak dotąd wykopano. Jeden z nich uderzył Teddy’ego w bark, a drugi minął go w sporej odległości, potoczył się po ścieżce i zatrzymał się u stóp pana Blake’a, który w tym momencie wyszedł z domu.

Pan Blake cieszył się wśród dzieci dużym autorytetem, ale nie z powodu ciężkiej ręki. Spoglądał przez chwilę na kartofel leżący pod nogami, po czym uniósł wzrok, otworzył usta i roześmiał się bezgłośnie.

– Teddy!

– Tak, ojcze.

– Popilnuj przez kilka minut warsztatu, dobrze? Odwiedzili nas Fergusonowie i chcieliby zamienić kilka słów z matką i ze mną.

– Dobrze, ojcze.

Weszli do domu, a siostry zaczęły zbierać rozsypany groch. Pochyliły się; ich szerokie spódnice przypominały ogromne grzyby, nad którymi widać było cienkie talie.

– Zastanawiam się, po co przyszli – powiedziała Esther.

– Och, ależ gorąco! Chyba będzie burza.

– To na pewno coś ważnego, skoro przyszedł stary pan Ferguson. Jest zbyt zajęty, by marnować dla nas czas.

– Może poczuł sympatię do ojca?

Esther spojrzała na siostrę. Wiedziała, że Cordelia nie jest taka naiwna, za jaką chce uchodzić.

– Albo do ciebie.

– Dlaczego do mnie? Jestem pewna, że dłużej rozmawiał z tobą.

– Zostawił cię Brookowi. – Esther zachichotała. – Przyznaję, że lubię starego pana Fergusona bardziej niż jego syna. Wygląda imponująco i ma maniery prawdziwego dżentelmena. Czy Brook coś ci mówił, Delio? Pytam poważnie.

– Słucham? Och, oczywiście, że nie. Prawie nie rozmawialiśmy.

– Uważam, że w czasie ostatniego koncertu patrzył na ciebie z rozmarzeniem.

– Bardzo współczuję temu biedakowi – powiedziała Cordelia, rumieniąc się lekko. – Jest taki nieśmiały, delikatny. Ma w sobie coś z artysty. To muzyka wprawiła go w romantyczny nastrój, nie ja.

– Ciekawe, jak to jest, gdy się mieszka w wielkim dworze, w którym wszystko robią służący. – Esther przeciągnęła się i ziewnęła. – Smith, wykop kartofle. Jones, zamieć ścieżkę. Przypuszczam, że to bardzo przyjemne.

– Mm… To powinno wystarczyć na kolację… W tym roku kartofle są trochę małe.

– Rosną za blisko siebie. To wina Teddy’ego… Zastanawiam się, jak długo mamy siedzieć w ogrodzie. Powinnyśmy wrócić do domu, udając, że nie wiemy o wizycie Fergusonów?

– Nie, nie, nie możemy tego robić.

– Jak one walą w to pianino! – Esther spojrzała na górne okno, marszcząc brwi. – Zaraz trzeba będzie je nastroić.

– Essie…

– Tak?

– Zastanawiam się, po co złożyli nam wizytę.

– Idź i spytaj.

– Nie, zaczekaj chwilę. – Cordelia odwróciła się i powoli zlustrowała dom.

Kuchnia miała płaski dach z dużym świetlikiem, w tej chwili otwartym. W narożniku budynku rosło stare, odrapane drzewo. Dzieci często na nie właziły, aż pewnego dnia Sarah spadła jak dojrzała gruszka i złamała rękę. Cordelia nie wspinała się na drzewo już od trzech lat. W tej chwili przeszkadzała jej szeroka krynolina, ale miała zbyt wielkie doświadczenie, by nie dać sobie rady. Po chwili znalazła się na dachu kuchni i triumfalnie pomachała ręką do Esther. Zdjęła trzewiki i poszła na palcach po ołowianych płytach poszycia.

Spojrzała przez świetlik i zobaczyła, że ojciec zapala lampę gazową. Płomyk kołysał się przez chwilę; później pan Blake przekręcił kurek, rozległ się syk gazu i klosz rozjarzył się żółtym światłem.

Fergusonowie nie mogli porozmawiać z państwem Blake sam na sam. Pani Blake, ubrana w obszerną suknię, siedziała przy kominku w fotelu bujanym, trzymając na kolanach Winifred, i suszyła jej włosy. Obok stała niewielka wanienka z mętną wodą, w której przed chwilą kąpała się dziewczynka. Przy stole kuchennym Mary i Penelope jadły kolację złożoną z mleka z chlebem; miały okrągłe, zamyślone, nieobecne oczy. Tęgie ciało pana Fergusona wylewało się z niewielkiego fotela. Brook przysiadł na krześle, obracał w dłoniach cylinder i obgryzał paznokcie.

Cordelia jeszcze nigdy nie miała okazji tak dokładnie przyjrzeć się Fergusonom. Najpierw patrzyła na ojca: zauważyła jego imponującą tuszę, potężne bary, grube, mocne nogi, szerokie, zręczne, wypielęgnowane dłonie. Wydawał się masywny, nie gruby, potężny, nie ciężki. Miał silny, dźwięczny głos, mówił gładko, ze swadą. W jego jasnobłękitnych oczach czaił się chłód, nawet gdy się uśmiechał. Był obcesowy, lecz mimo to nie budził lęku; wyczuwało się w nim pewien niepokój, a jednak biła od niego pewność siebie. Czuła, że to przywódca, człowiek czynu przyzwyczajony do sprawowania władzy; wyróżniałby się w każdym towarzystwie.

Przeniosła wzrok na Brooka. Był szczupły, a w jego łagodnych brązowych oczach często pojawiał się wyraz zdziwienia. Miał smukłe dłonie artysty, wysokie, gładkie czoło i włosy zaczesane do tyłu. Zastanawiała się, jak wyglądała jego matka, ponieważ zupełnie nie przypominał ojca.

Cordelia zdawała sobie sprawę, że wizyta Fergusonów pochlebia matce, i sama też była trochę zadowolona. Fergusonowie należeli do wyższej klasy społecznej. Mieli mnóstwo znajomości w wyższych sferach i ludzie tacy jak Blake’owie normalnie nie utrzymywaliby z nimi stosunków towarzyskich. Cordelia była na balu w Athenaeum, gdzie zbierała się śmietanka Manchesteru; odwiedziła Grove Hall, rezydencję Fergusonów. Ojciec i syn starali się być mili; lubiła ich za to. Chętnie okazywała ludziom sympatię. Stary pan Ferguson prowadził rozległe interesy, a jego syn był uprzejmy i wyrafinowany.

Pan Blake zapalił drugą lampę gazową. Płonące drewienko drżało mu w ręku, nim wrzucił je do ognia.

– No cóż, panie Ferguson, muszę przyznać, że jestem bardzo zdziwiony – powiedział cichym, spokojnym, beznamiętnym głosem. – Nie byłem tak zdziwiony od czasu, gdy trzydziestosześciogodzinny zegar brunszwicki, który naprawiałem… Pamiętasz to, żono? Obiecałem skończyć na następny dzień…

– Ale tym razem to przyjemna niespodzianka – przerwała pani Blake, wycierając ręcznikiem włosy córki. – Oczywiście nigdy nie przypuszczaliśmy, że nasza ukochana Cordelia… – Dziewczynka siedząca na kolanach matki zaczęła płakać. – Spokojnie, spokojnie, kochanie. Tak, to wielka niespodzianka. Jestem pewna, że córka również będzie zaskoczona, kiedy się dowie.

Cordelia, nachylona nad świetlikiem, była rzeczywiście zaskoczona słowami matki. Zastygła i słuchała zafascynowana.

– Rozumiem, że nie ma przeszkód, byśmy doszli do porozumienia? – spytał pan Ferguson.

– Mamo, mogę dostać jeszcze chleba? – odezwała się Penelope.

– Ja też chcę! – dodała Mary.

– Tak, tak, ale co się mówi, gdy chce się dostać chleba?

– Proszę! – pisnęły razem jak dwa małe ptaszki.

– Przepraszam – powiedziała pani Blake, wstała i oddała Winifred mężowi. Podeszła do pojemnika na chleb stojącego w rogu kuchni i ukroiła dwie kromki. Z saloniku na piętrze dobiegały głośne akordy chóru myśliwych Webera.

– W gruncie rzeczy wszystko zależy od Cordelii, prawda? – powiedział pan Blake, kołysząc z roztargnieniem najmłodszą córkę. – To bardzo dobra dziewczyna. Bardzo dobra i przede wszystkim zależy nam na jej szczęściu.

– Naturalnie mają państwo na nią rodzicielski wpływ – zauważył pan Ferguson.

– Oczywiście – odparła pani Blake. – I myślę, że wiemy, czego potrzeba do szczęścia naszej ukochanej córce! Drogi Brooku! Mogę nazywać pana Brookiem? Jestem przekonana, że pan i Cordelia jesteście dla siebie stworzeni. W głębi serca od początku to przeczuwałam!

Odgarnęła włosy z twarzy, obeszła stół i wydawało się, że przytuli Brooka, ale pan Ferguson chciał poruszyć jeszcze kilka tematów. Cordelię przed chwilą ogarnął lodowaty chłód, jakiego nigdy wcześniej nie czuła, ale teraz zrobiło jej się gorąco i z niedowierzaniem słuchała silnego, opanowanego głosu pana Fergusona.

– Jestem starym człowiekiem, wdowcem – powiedział. – Potrzebuję Brooka. Zamieszkaliby ze mną w Grove Hall.

– Tak, oczywiście.

– Żona Brooka prowadziłaby życie w stylu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, i dysponowałaby odpowiednimi środkami finansowymi.

– Tak, oczywiście – powtórzyła pani Blake. – Cordelia to bardzo dobra dziewczyna, jak wspomniał mój małżonek. Jest niezwykle inteligentna. Często o tym mówiliśmy, prawda, mężu? Zdobyła w szkole trzy nagrody, a jeśli mój mąż albo ja mylimy się w rachunkach, natychmiast nas poprawia. A jej talent rzeźbiarski… Widzieli panowie ornament nad lustrem w warsztacie? Kiedy miała dwanaście lat…

Zamknij się, matko – pomyślała Cordelia. – Zamknij się, matko, zamknij…

– …to prości ludzie, a ja zawsze mógłbym jej udzielić potrzebnych wskazówek. Może się zdarzyć, że będę nieobecny, podobnie jak Brook, ale nie sądzę, by państwa córka czuła się samotna.

– Naturalnie, że nie, panie Ferguson. Dlaczego miałaby się czuć samotna?

Pan Blake od pewnego czasu usiłował się wtrącić. Nagle oddał dziecko żonie i wypalił:

– Jesteśmy… jesteśmy wdzięczni za propozycję, panie Ferguson, ale… – Zawahał się. Wszyscy spojrzeli na niego, pani Blake z przerażonym zdumieniem, on zaś wsunął palec pod zbyt luźny kołnierzyk. – Jestem ojcem Cordelii i uważam… uważam, że to ona powinna zdecydować, kogo poślubi i kiedy. Musi mieć całkowitą swobodę wyboru. Proszę tego nie uznać za afront…

Zamierzał mówić dalej, lecz się spóźnił.

– Ach, oczywiście, że to Cordelia podejmie decyzję, Johnie Jamesie – przerwała z irytacją pani Blake. – Zgadzamy się w tej materii. Ale jeśli znam swoją ukochaną córkę, postąpi zgodnie z naszymi życzeniami.

– Może powinniśmy ją zaprosić? – zasugerował pan Ferguson. – Moglibyśmy posunąć sprawę do przodu.

– Myślę, że mógłby to być szok dla naszej ukochanej córki – sprzeciwiła się pani Blake, ale jej mąż podszedł już do tylnych drzwi.

– Cordelio!

Nikt nie odpowiedział. Ogród był ciemny.

– Jest gdzieś przed domem – powiedział flegmatycznie pan Blake.

– Przyprowadź ją, Brook – odezwał się pan Ferguson.

– O nie – odparł Brook. – Nie mam ochoty tego robić. Czy nie byłoby lepiej…

W tej samej chwili z warsztatu dobiegł głos dwudziestu dziewięciu zegarów; prawie jednocześnie zawtórowały im dwie kukułki na półce nad kominkiem.

– Wie pan, jak działa zegar z kukułką? – spytał pan Blake, zapomniawszy o Cordelii.

– Nie – odpowiedział pan Ferguson.

– To piękny mechanizm. Proszę mi przypomnieć: kiedyś panu pokażę. We właściwym momencie drut popycha ptaka…

– Przyprowadź naszą córkę – zwróciła się do męża pani Blake. – I powiedz Essie, żeby na razie nie wchodziła.

– Szukałeś mnie, ojcze? – spytała Cordelia.

Zapadł zmrok. Weszła do domu, ubrana w różową spódnicę w paski z falbaną u dołu i biały fartuszek; wokół szyi miała zawiązaną starą niebieską wstążkę. Nikt – z wyjątkiem matki, która przestała wierzyć w niewinność córki – nie przypuszczał, że istnieje związek między tą śliczną dziewczyną pełną wrodzonej rezerwy i godności a szuraniem dobiegającym z okolic dachu.

Rozdział czwarty

Kilka godzin później Cordelia leżała w łóżku, patrząc na Esther, która czesała włosy przy toaletce. Jej własne włosy, rozrzucone na poduszce, wydawały się ciemniejsze przez kontrast z białym płótnem. Miała zamyślone oczy, jednak pojawiały się w nich błyski humoru, jakby śmiała się z życia nawet wtedy, gdy było wyjątkowo zaskakujące.

– Mów dalej – powiedziała Esther. – I co potem?

Nigdy nie rozmawiały w sypialni ściszonymi głosami. Z doświadczenia wiedziały, że szepty budzą Sarah i Mary śpiące w drugim łóżku, a normalna rozmowa nie robi na nich wrażenia.

– Spytałam w popłochu, by zyskać trochę na czasie: „Jaka to propozycja?” – odparła powoli Cordelia. – Stary pan Ferguson wydawał się nieco zniecierpliwiony, ale się uśmiechnął i chyba zamierzał coś powiedzieć, lecz matka odezwała się pierwsza. „Najważniejsza propozycja, jaką może złożyć dżentelmen”, oświadczyła. Zauważyłam, że jest bardzo podekscytowana. Jeszcze nigdy jej taką nie widziałam, choć myślę, że bardzo chciała to ukryć.

– Co powiedział Brook?

– Nic, przynajmniej wtedy. Nie patrzyłam na niego. W tej samej chwili Penny rozlała mleko z miski i zamierzałam posprzątać, ale matka mnie powstrzymała. Pan Ferguson powiedział, że myśl o naszym małżeństwie bardzo mu się podoba i że jego syn z pewnością dokonał mądrego wyboru. Później papa wyjął zegarek i zaczął go nakręcać. Pamiętasz, jak w dzieciństwie zawsze byłyśmy cicho, kiedy to robił? „Czy to dla ciebie niespodzianka, Cordelio?”, spytał.

– I oczywiście powiedziałaś, że tak?

– Naturalnie! Dowiedziałam się o tym pięć minut wcześniej! Och, Essie, myślałam, że zemdleję na dachu…

– Mów dalej. Powiedziałaś, że to niespodzianka. Co na to ojciec?

– Stał, bawiąc się zegarkiem, i wygłosił dziwną krótką mowę. Mówił powoli, miarowo, ostrożnie i mądrze, prawie jakby przemawiał do siebie. Oświadczył, że to dla niego taka sama niespodzianka jak dla mnie, że bardzo ceni sobie ten zaszczyt, ale nie chce niczego… Zapomniałam, jak to wyraził, ale powiedział, że najważniejsze jest dla niego moje szczęście i oczywiście szczęście Brooka. Uważał, że powinnam zostać poinformowana natychmiast, ale nalegał, żebym nie udzielała odpowiedzi tego samego wieczoru, nawet gdybym bez wahania chciała się zgodzić. Winnie płakała i wszyscy musieli powtarzać każde słowo dwa razy, żeby ich usłyszano, a Penny odwróciła miskę do góry dnem i waliła w nią łyżką. Mama wydawała się zdenerwowana słowami papy i nie zwracała uwagi na hałasy, a później Teddy wrócił z warsztatu i spytał, czy go zamknąć.

Cordelia urwała i spojrzała na siostrę. Esther splatała warkocze.

– Myślisz, że Fergusonowie byli zirytowani, gdy wychodzili, Delio? Brook wydawał się trochę przygnębiony, ale może nie podobał mu się nasz dom.

– Wolałabym, żeby to ciebie poprosił o rękę, Essie – rzekła Cordelia.

– Phi! – Esther odwróciła się w stronę siostry. – Cieszę się, że tego nie zrobił. Powiedziałabym mu… – Urwała. Od tej chwili Fergusonowie przestali być tematem żartów. Wszystko się zmieniło. – Nie nadaję się na jego żonę.

– Nadajesz się. – Cordelia milczała przez chwilę. – Dlaczego miałabyś się nie nadawać?

– Och… Myślę, że Brook potrzebuje kogoś takiego jak ty. Jesteś praktyczna. Potrafisz się zająć dużym domem, nie sprawi ci to trudności. Ja nie dałabym sobie z tym rady. Jesteś dobra i pełna zrozumienia…

Cordelia usiadła i objęła kolana osłonięte kołdrą.

– Nie jestem dobra i pełna zrozumienia, Essie! Nie różnię się od innych ludzi. To nonsens mówić takie rzeczy. Jestem samolubna: chcę być szczęśliwa, szczęśliwsza niż inni. Pragnę wygód i łatwego życia. O Boże, nie chcę być do końca życia krawcową: szpilki, igły i kupony serży codziennie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Bieda i brak pieniędzy… Chcę zaznać luksusu. Podróżować, mieć czas na lektury i myślenie, poznawać ludzi, inteligentnych ludzi, chodzić na bale i koncerty, wydawać przyjęcia we własnym domu.

Esther odrzuciła warkocze na plecy i powoli położyła się w łóżku obok siostry.

Przez jakiś czas milczały. Esther leżała z dłońmi splecionymi pod głową, a Cordelia siedziała oparta o pomalowany żelazny szczyt łóżka. Mogła to ignorować, ale nie były to po prostu oświadczyny dość miłego, delikatnego mężczyzny starszego o siedem albo osiem lat.

Apelowano do jej szlachetnych uczuć, ale powinna rozumieć swoje serce – i marzenia. Skoro jako dziewczynka zawsze chciała zjeść najbardziej apetyczny owoc, skoro ulegała pysze, skoro bywała leniwa i zazdrosna, pragnęła być kimś lepszym od koleżanek albo budzić podziw sąsiadów, stać się dobroczyńcą rodziny… Skoro marzyła, że będzie piękna i bogata…

– Kochasz go, Delio? – spytała Esther.

– Och, lubię Brooka – odpowiedziała szybko Cordelia. – Bardzo lubię. Myślę, że z czasem może…

– Kiedy masz udzielić odpowiedzi?

– Papa powiedział, że w przyszły wtorek, ale mama miała strasznie kwaśną minę, więc umówiliśmy się na niedzielę. Odwiozą nas do domu z kościoła i wtedy mam się zdecydować.

Esther uklękła na poduszce i wyłączyła lampę gazową. Miarowy syk ucichł i rozległ się dźwięk przypominający cichy strzał korka od szampana. Esther znowu się położyła.

Ciemność dodała jej odwagi.

– Co mu powiesz? – spytała.

Cordelia oparła głowę na poduszce. Powoli odetchnęła.

– Chciałabym, żeby życie nie było takie skomplikowane.

– Co masz na myśli?

– Chciałabym, żeby nie trzeba było mieć dzieci. Te sprawy…

– Nie chcesz mieć dzieci?

– O tak, kiedyś. Nie chodzi o to, że nie chcę mieć dzieci.

Zapadło długie milczenie. W dali rozległy się grzmoty, leniwe, niepewne, przetaczające się nad śpiącym miastem.

– Zapomniałam nakrochmalić mankiety – powiedziała Esther. – Wszystko przez tę ekscytację. Zaczekaj.

– Mam parę mankietów, którą możesz pożyczyć.

– Dziękuję.

Znowu zapadło milczenie.

– Z czego się śmiejesz? – spytała Cordelia.

– Nie śmieję się. A przynajmniej nie śmieję się z tego, o czym myślisz. Pomyślałam tylko, jak zabawnie byłoby mieć siostrę mieszkającą w Grove Hall.

A zatem Esther w głębi duszy uważa, że sprawa jest przesądzona. Teddy również. Kiedy pili kakao, zemścił się za to, że się z nim droczyły. Mimo figli Teddy’ego Cordelia rozumiała jednak, że brat liczy na jej małżeństwo z Brookiem i że w sekrecie jest nim podekscytowany. Wszyscy już na nie liczyli, łączyli je ze swoimi wyobrażeniami przyszłości. „Moja córka, pani Ferguson”. „Mój szwagier, właściciel farbiarni w Ancoats”.

Naciskom tym oparł się tylko ojciec Cordelii, który nie pozwolił jej pośpiesznie wyrazić zgody. Dzięki niemu miała przynajmniej chwilę do namysłu. Tylko czy naprawdę ma swobodę wyboru, skoro wie, że matka ledwie przeżyłaby rozczarowanie? Pani Blake za miesiąc miała rodzić. Cordelia nie chciała, by powtórzyły się wydarzenia z poprzedniego roku i sprzed dwóch lat, kiedy stracili Clarę i małą Elizabeth: matka siedziała przy kominku z włosami opadającymi na twarz i zalewała się łzami, otaczające ją dzieci również płakały. Nie chciała czuć się odpowiedzialna za powtórzenie się tej sceny.

A Brook? Czy może dać mu szczęście i sama być z nim szczęśliwa? Zanim Fergusonowie odjechali, podszedł do niej, dotknął jej łokcia i powiedział:

– Będę czekał na niedzielę. Mam… mam nadzieję, że podejmiesz słuszną decyzję, zgodnie z tym, czego pragniesz. Byłbym bardzo szczęśliwy.

Po raz pierwszy wyraził swoje uczucia. Cordelia poczuła przypływ ciepła, wspomnienie słów Brooka sprawiło jej przyjemność.

– Essie… – powiedziała.

– Tak? – mruknęła cicho Esther, która prawie zasnęła.

– Och, nieważne.

Cordelia leżała w milczeniu, aż usłyszała regularny oddech siostry, po czym wyślizgnęła się z łóżka i podeszła do okna. Rozsunęła zasłony i stanęła w długiej koszuli nocnej naprzeciwko szyby.

Gdzieś świecił księżyc, ale niebo pokrywały gęste chmury. Stała i myślała: Egoizm, duma, marzenie o pozycji, jeśli je połączyć ze szlachetnymi impulsami, współczuciem, sympatią do Brooka, chęcią sprawienia przyjemności rodzinie…

Była pewna, że mogłaby pomagać rodzicom. Zawsze brakowało im pieniędzy. Pan Blake często odwiedzał duże wiejskie dwory i naprawiał zegary; za tę pracę rzadko płacono mu częściej niż raz na trzy lata, niekiedy nawet po siedmiu latach. Miałaby rodzinę, komfort, bezpieczeństwo i pozycję. Czy duma i podniecenie z tego powodu to coś złego? Jej dzieci otrzymałyby staranne wykształcenie – chodziłyby do dobrych szkół, może nawet zdołałyby wspiąć się wyżej niż farbiarnia i Grove Hall? Odrzucić to wszystko… Myślała: Nazwę pierwszego syna John James, drugiego Edward Blake, a trzeciego, jeśli się narodzi, Brook. Ale syn pana Fergusona? Więcej czułam do chłopca, którego Teddy przyprowadził do domu, gdy miałam trzynaście lat. Jednak lubię Brooka. Dobrze się nam rozmawia. Jest inteligentny, gra na pianinie znacznie lepiej ode mnie, pisze wiersze – jest dżentelmenem. Żona Brooka Fergusona z Grove Hall. Idź precz, szatanie!

Boże, jestem podekscytowana. Nigdy, nigdy nie zasnę!

Jutro porozmawiam z ojcem. Tylko on zachowuje trzeźwy umysł. Ale co mogę mu powiedzieć? Nie mogę przerzucać na niego decyzji. Muszę podjąć ją sama, sama!

Odwróciła się od okna i powoli podeszła do łóżka. Słyszała w mroku ciche oddechy. Trójka dziewcząt pogrążonych w spokojnym śnie. Zazdroszczę Esther, pomyślała. (Czy naprawdę, szczerze?). Chciałabym móc odłożyć decyzję o trzy miesiące. Chciałabym… chciałabym…

Weszła powoli do łóżka. Esther obróciła się niespokojnie, gdy zaskrzypiały sprężyny. Cordelia popatrzyła na siostrę leżącą obok niej i pomyślała: Esther… Brook, Esther… Brook.

Przeszył ją lekki dreszcz i podciągnęła kołdrę pod brodę.

Rozdział piąty

Siedem miesięcy i trzy dni po śmierci Margaret Ferguson Brook po raz drugi złożył podpis w księdze małżeństw kościoła Świętego Jakuba. Doszło do długich sporów o organizację wesela i pan Ferguson kilkakrotnie się zastanawiał, czy słusznie wybrał dziewczynę, której ojciec jest taki uparty i niezależny. Zupełnie się tego nie spodziewał.

Pan Blake postanowił skorzystać z wszystkich przysługujących mu praw i omal nie doszło do zerwania zaręczyn, gdy pan Ferguson zaproponował, by urządzić śniadanie weselne w Grove Hall. Pani Blake, opiekująca się teraz piętnastym dzieckiem, wpadła w histerię, ale zdołała przekonać Johna Jamesa, że przyjęcie nie może się odbyć w mikroskopijnym saloniku nad warsztatem. W końcu osiągnięto kompromis i śniadanie zorganizowano w hotelu Albion. Pan Blake wygłosił mowę po panu Fergusonie. Trwała ona równie długo, choć zawierała mniej słów. Przemawiał z ogromną godnością, która nie pasowała do jego szczupłej sylwetki i zbyt obszernego kołnierzyka. Porównał życie do wielkiego zegara, a małżeństwo do dopasowanych do siebie trybików, które obracają się w nieskończoność z harmonijną precyzją.

Cordelia była opanowana, pełna rezerwy, nieco zaskoczona własną obojętnością. Kilka dni wcześniej chodziła straszliwie podekscytowana, zdenerwowana, a tego dnia czuła dziwny spokój.

Jakaś kobieta wychodzi za mąż za Brooka Fergusona. „O Boże, który dzięki Swojej wiekuistej potędze stworzyłeś wszystko z niczego i sprawiłeś, że kobieta wzięła początek z mężczyzny, Ty ustanowiłeś stan małżeński i nauczałeś, że nikomu nie wolno rozłączać mężczyzny i kobiety połączonych przez Ciebie jego świętym węzłem, o Boże, który poświęciłeś stan małżeński i wyniosłeś go tak wysoko…”

Widziała wszystko z niezwykłą jasnością: kropelki potu wokół nosa zdenerwowanego Brooka, grube okulary w drucianych oprawkach i kołyszącą się dewizkę Toma Griffina, drużby pana młodego. Drugi młody człowiek uśmiechał się przyjaźnie i wydawał się zachwycony pięknością i urokiem Esther, pełniącej rolę druhny. Korale ciotki Higginbottom wyglądały dość pospolicie, choć była z nich bardzo dumna. Nowy pastor, pan Shrike, miał wielkie bokobrody. Później wszystko zdominował pan Ferguson w pięknej białej kamizelce i lśniącym jedwabnym cylindrze. Matka płakała – może z żalu, że traci córkę, a może z ulgi, że małżeństwo mimo wszystko doszło do skutku. Przyjaciel pana Fergusona, pan Slaney-Smith, wygłosił suchą, dowcipną mowę; w dziwny sposób przypisał sobie wszystkie zasługi związane z organizacją wesela. Ekscentryczny stryj Brooka i jego ciotka, brzydka stara panna, którą wszyscy niegrzecznie ignorowali. Modne śniadanie zamówione przez pana Blake’a zaczęło się od sardynek, a skończyło na serze, którego nikt nigdy wcześniej nie jadł. Jeśli coś mąciło spokój Cordelii, to nie tyle zawstydzająca rola panny młodej, ile świadomość, jak dużo ojciec na nią wydał. Zdawała sobie sprawę, że zupełnie nie mógł sobie na to pozwolić i że jej rodzina będzie musiała się obywać bez wielu rzeczy podczas nadchodzącej zimy.

Widziała, że Brook jest bardzo zdenerwowany, choć było to jego drugie małżeństwo. Dziwne, że tak rzadko myślała o jego pierwszej żonie, ale w ogóle jej nie znała, nawet z fotografii. Nie czuła zazdrości i nie miała ochoty wiedzieć więcej. Margaret należała do przeszłości Brooka i Cordelia nie próbowała jej sobie wyobrażać.

Po śniadaniu pan Slaney-Smith zaśpiewał wysokim, czystym tenorem Powiedz mi, Mary, jak zjednać cię, a później wszedł męski kwartet z lokami równie lśniącymi jak gorsy koszul i odśpiewał pieśni Twój głos, o harmonio oraz Wspaniały Apollo; tymczasem państwo młodzi przebierali się na piętrze.

Pożegnawszy się z rodziną przy drzwiach, Cordelia odwróciła się i popatrzyła na uczestników śniadania weselnego. Uśmiechali się do niej, stłoczeni; część młodszych gości przygotowała już ryż, by obrzucić nim nowożeńców. To się dzieje naprawdę, pomyślała. Tym, co nagle zerwało zasłonę przez cały dzień oddzielającą ją od rzeczywistości, był wyraz twarzy jej ojca zamykającego drzwi karety – malowały się na niej ból i wątpliwości. Po raz ostatni dotknęła jego dłoni, a później rozdzielili ich krzyczący i śmiejący się ludzie.

Kareta ruszyła. Jestem Cordelią Ferguson, żoną Brooka Fergusona. Mieszkam w Grove Hall. Warsztat, kuchnia, ogród, pianino – będę to wszystko oglądać jako gość odwiedzający dom rodzinny. Znajome czynności, swobodne żarty, kuchenne zapachy. Tykanie i bicie zegarów, które pamiętam od wczesnego dzieciństwa, bujany fotel, syczący czajnik.

– Ach, cieszę się, że mamy to już za sobą, prawda, kochanie? – odezwał się Brook. – Spociłem się w kościele, a potem w jadalni było bardzo zimno. Mam nadzieję, że się nie zaziębiłem. Kiedy dojedziemy do Blackpool? Pamiętasz, co mówił ojciec?

– O wpół do czwartej – odpowiedziała. – Pociąg będzie zatłoczony?

– Nie w pierwszej klasie.

Cordelia patrzyła na przejeżdżające dorożki, na wielki czarny gmach szpitala, na kamienne ujęcie wody i siedzących obok niego trzech żebraków, na omnibus ciągnięty przez gniade konie, ręczne wózki na dwóch kółkach używane przez handlarzy, kobiety w czarnych czepkach i obszarpanych uliczników o bosych stopach. Zerknęła na męża, który okręcił się peleryną, na piękny jedwabny cylinder rzucający cień na wrażliwą, nerwową, niecierpliwą twarz. Jesteśmy obcymi ludźmi, pomyślała. Uprzejme słowa, dotknięcie dłoni, nerwowy pocałunek. Cienkie nici kontaktu, które w każdej chwili może porwać wiatr.

Ale nie powinna teraz wątpić, sentymentalnie wspominać dawnego życia. Brook zasługuje na serdeczność i zrozumienie. Sama prośba o rękę tak wiele jej dała. W obecności obu rodzin nie można okazywać prawdziwych uczuć. Cordelia była przez cały dzień spokojna, obojętna. Teraz to się zmieni.

– O czym myślisz? – spytała.

– Szkoda, że już październik. Bardzo wcześnie się ściemnia.

– To nieważne, prawda?

– Nie, chyba nie.

Trzymał rękę na swoim kolanie, a Cordelia dotknęła jej dłonią. Sprawiło mu to przyjemność i jego blada twarz natychmiast się zarumieniła.

– Nareszcie jesteśmy daleko od tych przeklętych ludzi, Cordelio – powiedział. – Nie znoszę, kiedy wszyscy się gapią i zastanawiają, co myślimy i czujemy. Miło jest być sam na sam. Bardzo cię lubię, Cordelio. Mam nadzieję, że będzie nam razem dobrze. Chcę ofiarować ci wiele rzeczy i uczynić cię szczęśliwą.

– Nie musisz nic mi dawać, Brook. Już jestem szczęśliwa.

Dotarli do Blackpool i pojechali w słońcu prosto do hotelu; krytym powozem kołysał silny zachodni wiatr. Było już po sezonie i w hotelu mieszkało niewielu gości. Cordelia zaproponowała, żeby wyszli i wykorzystali resztę dnia, zrobili to prawie natychmiast. Spacerowali nad morzem, od czasu do czasu przysiadali na wielkich czarnych skałach na skraju kamienistej plaży opadającej w stronę wody. Przeszli przez centrum miasteczka, gdzie kilku mężczyzn oglądało wulgarne zdjęcia w fotoplastykonie; śmiali się i hałasowali. Kilka straganów było ciągle czynnych: sprzedawcy głośno zachwalali tanią biżuterię i lekarstwa na niestrawność. Zatrzymali się. Brook kupił Cordelii czekoladki, landrynki i nową torebkę. Chciał kupić jeszcze inne drobiazgi, ale się nie zgodziła. Później kupił kilka cygar dla siebie, po czym ruszyli w drogę powrotną do hotelu, mijając niewielkie domki.

Popatrzyli na łunę zachodzącego słońca i weszli do budynku. W pobliżu kręciło się kilka osób, dwóch starszych dżentelmenów i dwie stare damy w sukniach z jedwabiu i aksamitu. Portier zapalał lampy naftowe. Brook wynajął apartament z salonikiem i postanowili zjeść tam kolację pierwszego wieczoru, by uniknąć ciekawskich spojrzeń pozostałych gości.

Wcześniej Cordelia tylko raz piła szampana, który bardzo jej smakował, choć czuła w nosie pękające bąbelki. Powiedziała Brookowi, że sama się sobie dziwi, bo nie lubi piwa, porto ani brandy. Szampan ma dziwny smak: przypomina kwaskowatą wodę.

Oboje się roześmieli. Brook zaczął opowiadać o swoich wierszach. Wiedziała, że lubi o nich mówić, i słuchała z przyjemnością. Lekkie wahanie w jego głosie zniknęło. W czasie kryzysu w przemyśle włókienniczym wydrukował utwór w „Courierze” i czasem zamieszczał esej w jednym z tygodników. Sugerowano, że kiedyś mógłby przeczytać swoje wiersze w klubie Athenaeum. Powiedział, że chętnie zostałby zawodowym literatem, gdyby było to możliwe.

Kiedy mówił, czas mijał szybko, a Cordelia zachęcała go do opowiadania.

– Jestem zmęczony – rzekł w końcu. – A ty? Przypuszczam, że tak. Chyba zejdę na dół i wypalę cygaro przed pójściem spać. Masz jeszcze na coś ochotę?

– Nie, dziękuję, Brook. Niczego mi nie trzeba.

Wstał, zadzwonił po pokojówkę, włożył pelerynę i zszedł na dół.

Zatrzymał się w sieni i zapalił cygaro, czując się panem sytuacji. Nie był pijany, ale alkohol dodał mu pewności siebie: czuł, że kontroluje swoje życie, a nie jest tylko pyłkiem miotanym przypadkowymi podmuchami wiatru. Wiedział, że mówił ładnie i zainteresował Cordelię. Nie zachowuje się protekcjonalnie jak Margaret. Jest młoda, niedoświadczona, uboga i atrakcyjna; lubi go. On jest mądry, bogaty i dojrzały. Ma nad nią przewagę. Czuł się królem życia.

Wolałby jednak, żeby nie była taka piękna. W codziennym życiu, z bliska, jej uroda wytrącała go z równowagi. Zawsze jest tak samo: wyobraźnia okazuje się subtelniejsza od rzeczywistości, łatwiej sobie z nią radzić.

Do palarni wchodziło się przez taras, z którego rozciągał się widok na drogę, plażę i morze. Brook zatrzymał się, oparł się o balustradę i rozejrzał się. Nad drzwiami balkonowymi wisiała latarnia. Po przeciwległej stronie tarasu stał mężczyzna; Brook skinął mu głową na powitanie.

Był zadowolony, że spędzi dwa tygodnie z dala od ojca. W czasie tych dwóch tygodni powinni odwiedzić wiele miejsc. Pragnął pokazać Cordelii wszystko, czego dotąd nie widziała, i nauczyć wszystkiego, czego nie znała. Z Margaret było to niemożliwe. Niezależnie od różnicy wieku pochodziła z rodziny o znacznie wyższym statusie niż Fergusonowie. Pamiętał, jak Margaret zachowywała się w czasie nocy poślubnej. Nie okazywała żadnych oznak namiętności, a nawet lekką niechęć; pozowała na wielką damę. Czuł się przy niej kimś gorszym, niedoświadczonym młodzikiem, choć wiedział, że jest równie niewinna jak on.

– Zupełnie nietypowa pogoda jak na tę porę roku, sir – odezwał się mężczyzna stojący na drugim końcu tarasu.

– Owszem – odparł Brook.

– Nie było jeszcze październikowych wichur. To dziwna jesień. Spacerowałem dziś wzdłuż południowej plaży i patrzyłem, jak ludzie zabijają okna i uszczelniają je gliną, a tymczasem świeciło słońce i było ciepło jak w sierpniu.

– My… przyjechaliśmy dopiero dziś wieczorem. Będę zadowolony, jeśli ładna pogoda utrzyma się jeszcze przez kilka dni.

– Tak, ale wichury są zdrowe, młody człowieku. – Rozjarzony koniec cygara ukazał groźną, rumianą, czujną twarz starszego pana z bokobrodami. – Zawsze przyjeżdżam w porze wichur. Robię to od blisko czterdziestu lat. Odświeżają człowieka przed zimą.

– Tak, chyba tak. – Brook był wdzięczny ojcu, bez niego nie byłoby to możliwe. Nie lubił jego bezwzględności, rozsądku. Nie lubił, kiedy ktoś podejmował za niego decyzje, a jednak… Dziewczyna, którą spotkał na ciemnym dziedzińcu kościoła, została jego żoną.

– Opuściłem tylko jeden rok, kiedy zmarła moja żona. Od kilku lat chorowała na cukrzycę i w końcu dostała apopleksji…

Wiatr niósł od strony morza mocny słony zapach, który wypełniał płuca i pobudzał krążenie krwi. Ten szampan…

– Z Manchesteru – odpowiedział Brook, żałując, że postanowił wypalić cygaro na tarasie.

– Byłem tam przed trzema miesiącami. W szpitalu na operacji. Można by się spodziewać, że w moim wieku już jej nie przeżyję, prawda? Ile mam lat, jak pan sądzi? Prawie siedemdziesiąt osiem. Chirurdzy byli zdziwieni, gdy im to powiedziałem. Mówili: „Pan Wainwright ma mocne serce”.

W czasie miesiąca miodowego z Margaret pan Ferguson przyjechał do Filey pod koniec drugiego tygodnia. Margaret była niezadowolona. Doszło do pierwszej z wielu kłótni… Na przestrzeni lat ojciec i Margaret nigdy nie żyli w zgodzie, istniały tylko okresy zawieszenia broni między awanturami.

– Medycyna bardzo się rozwinęła. Chcieli zastosować narkozę, ale się nie zgodziłem. – Starszy pan podszedł bliżej i popatrzył na Brooka, szukając w jego twarzy wyrazu zainteresowania. – W ciągu siedemdziesięciu ośmiu lat nigdy nie byłem nieprzytomny i nie zamierzam dać się uśpić w tym wieku… Nie była to prawdziwa operacja, młody człowieku, nie kroili mnie…

– Tak – powiedział nagle Brook. Słowa mężczyzny wreszcie do niego dotarły i ogarnęły go lekkie mdłości. Do tej chwili nie zwracał uwagi na nonsensy płynące z ust starszego pana. Puszczał je mimo uszu. – Rozumiem. Cóż, myślę…

– Kruszą kamień. Za pomocą narzędzia podobnego do cienkich szczypiec.

Jak bym się czuł, gdyby zdarzyło mi się coś takiego? Brook panicznie bał się bólu.

– Proszę posłuchać, opowiem panu. Tak naprawdę chodzi o to, by podjąć decyzję. Podobno Grecy… – Zaczął opisywać szczegóły.

Boże, zamknij się! Zostaw mnie w spokoju. Odejdź, stary człowieku. Chcę myśleć o młodości, zdrowiu i przyjemności, nie starości, chorobach i bólu. Zawsze mam jakieś trywialne dolegliwości, które mogą się okazać niezbyt trywialne. Czy chcę myśleć o takich rzeczach dzisiejszego wieczoru?

– Problem polegał na tym, że kamień pękł na dwie połowy, ale tylko jedna została pokruszona. Spytali: „Wytrzyma pan, panie Wainwright, czy ma pan już dość?”.

Brook usiadł i odetchnął głęboko. Morskie powietrze było bardzo rześkie.

– Mówili, że wielu mężczyzn o połowę młodszych ode mnie… – Starszy pan zaciągnął się cygarem. – Byli zaskoczeni. Co się stało, młody człowieku? Te cygara są trochę mocne, prawda? Te długie, cienkie zawsze takie są. – Spoglądał na Brooka przenikliwie, z groźną miną. – Coś panu dolega, młody człowieku? Miałem kiedyś bratanka…

– Nic mi nie dolega. – Brook wstał. Właściwa mu niechęć do obrażania innych ludzi kazała mu dodać: – Dziękuję. Pora, żebym wracał. Dobranoc.

Minął ciemną palarnię, w pośpiechu potrącił stół i przeszedł przez sień. Wspiął się po schodach; na szczęście na piętrze znajdował się fotel. Obok na wiklinowym stoliku stała roślina; wrzucił cygaro do doniczki. Siedział przez chwilę w fotelu, rozgniewany i upokorzony, aż wreszcie poczuł się lepiej.

Wstał i poszedł do saloniku. Sprzątnięto ze stołu; Cordelii nie było w pokoju. Przez jakiś czas zajmował się rutynowymi czynnościami. Ułożył na komodzie kilka przywiezionych książek. Wziął jedną z nich, spojrzał na nią, a później ruszył w stronę sypialni.

Pomieszczenie było bogato zdobione, ze spłowiałym czerwonym dywanem i czerwonymi tapetami pokrytymi złotymi liliami burbońskimi. Meble wykonane z ciężkiego politurowanego dębu miały koronkowe narzuty; na ścianach znajdowały się dwie biblijne sentencje: „Pamięć o sprawiedliwym jest błogosławiona”2 oraz „Ja spałam, lecz moje serce czuwało”3.

Jeszcze nigdy nie widział Cordelii z rozpuszczonymi włosami. Wszedł do pokoju i usiadł na skraju łóżka.

– Cordelio… jesteś śliczna.

Zarumieniła się.

– Naprawdę, Brook?

Położył dłonie na jej rękach.

– Jesteś zimny i blady – powiedziała. – Nic ci nie jest?

Zesztywniał.

– Oczywiście, że nic mi nie jest. – Wstał szybko i podszedł do ozdobnego lustra wiszącego nad kominkiem. – Tak, był blady, wyglądał na chorego. Zauważyła to, bo sama tryskała zdrowiem. Może już nim gardzi? Może wszystko będzie tak samo?

– Wyprowadzimy się stąd jutro – powiedział.

– Wyprowadzimy?!

– Przeniesiemy się do hotelu Bailey’s. Jest lepszy, bardziej nowoczesny.

Zapadło milczenie.

– Jak uważasz, Brook. Wszędzie będę szczęśliwa.

– Naprawdę, Delio? – Odwrócił się. – Naprawdę jesteś szczęśliwa? Chcę to wiedzieć.

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– Oczywiście, że tak. Wszystko jest dla mnie nowe, Brook. To nasz… Nie ma dla mnie znaczenia, gdzie mieszkamy. Brook, kiedy wyszedłeś, zastanawiałam się… Czy w południowej części Blackpool są Cyganie? W zeszłym roku przyjechała tu znajoma dziewczyna i mówiła, że kupiła ładny kosz kwiatów i że jej wróżyli. Chciałabym ich zobaczyć. Byłoby to zabawne, prawda? Możemy jutro ich odwiedzić? – Kiedy nie odpowiedział, dodała: – Co się stało? Czy powiedziałam coś, co cię uraziło?

– Nie. Nonsens. To nic. – Oparł się o półkę nad kominkiem i patrzył na Cordelię. Czuł, że w dalszym ciągu czuje się niedobrze. – Wyprowadzimy się jutro z samego rana – powiedział buntowniczym tonem. – Ojciec nie powinien rezerwować pokoju w tym hotelu; zrobił to tylko dlatego, że w dawnych czasach przyjeżdżał tu z matką.

– Gdzie jest hotel Bailey’s?

– To duży budynek, który mijaliśmy w centrum miasta. Będzie tam weselej. Jutro pójdziemy na lunch do gospody Pod Gwiazdą, jeśli nie masz nic przeciwko temu – dodał szybko. – Mają znakomite ostrygi. Potem możemy odwiedzić Cyganów. Kupię ci kosz kwiatów i możesz kazać im wróżyć, ile chcesz. Później, wieczorem, pójdziemy w drugą stronę…

Urwał, gdyż nagle przyszło mu do głowy, że kiedy mówi w ten sposób, ujawnia swoją nerwowość.

– Czuję się, jakbym zaczynała nowe życie – powiedziała.

– Napijesz się jeszcze szampana?

Pokręciła głową.

– Nie…

– Mogę sobie dolać?

– Naturalnie…

Wyszedł, wypił kieliszek i poczuł ciepło rozchodzące się w ciele. Wypił drugi kieliszek i wrócił.

Usiadł na łóżku, objął ją i pocałował.

– Brook – powiedziała. – Ja…

– Tak?

Pokręciła głową.

– Nic.

Próbował spojrzeć w jej czyste, głębokie oczy, ale patrzyła obok, jakby szukała ucieczki i uspokojenia poza ścianami pokoju. Czuł zapach jej włosów i lekką woń perfum. Ogarnęła go panika i nagle poszedł za głosem intuicji. Nie wolno podchodzić do tego emocjonalnie. Powinien zapomnieć o sobie, zapomnieć o złym samopoczuciu, zapomnieć o Brooku Fergusonie.

Całował ją w szyję, policzki, włosy. Zaczęła się odwracać, lecz się opanowała, stłumiła odrazę i strach. Popatrzyła na niego, godząc się na chrzest dorosłości, którego miał jej udzielić.

Rozdział szósty

Z klonów i jaworów opadały liście. Farrow i Bollard zamiatali podjazd prawie cały dzień. Rezydencja Fergusonów była ładna, obszerna, kwadratowa, porośnięta bluszczem, pięknie umeblowana. Niczego w niej nie brakowało; w domu pracowało sześcioro służących gotowych na każde skinienie członków rodziny. Kiedy Cordelia się wprowadziła, wszystko jej się podobało – zgodnie ze swoją naturą dostrzegała przede wszystkim pozytywne aspekty życia – ale była trochę przytłoczona. Rodzice nigdy nie mieli ani jednego służącego – prace domowe wykonywały córki, a gdy dorastały, ich obowiązki przejmowały młodsze siostry.

Mówiła szczerze, kiedy wyznała Brookowi, że czuje się, jakby zaczynała nowe życie. W Grove Hall wszystko okazało się inne. Przekonała się o tym, stopniowo poznając teścia.

W domu Cordelii panowała demokracja. Każdy mówił i robił, co chciał, w ramach niepisanych reguł, a jeśli się je naruszyło, rodzina spokojnie zmuszała go do poprawy. Matka bywała ostra wobec młodszych dzieci, ale ojciec zachowywał się trochę jak starszy brat, który sprawuje obowiązki pana domu. Wielu surowych rodziców kręciło głowami, rozmawiając o szaleństwach Blake’ów.

W Grove Hall wszystko kręciło się wokół pana Fergusona. Przypominał słońce świecące na firmamencie, a pozostali domownicy byli satelitami czerpiącymi z niego światło i życie.

Ferguson nie narzucał nikomu swojej woli otwarcie. Jego władzę wyczuwało się dopiero po pewnym czasie. Wszyscy mieszkańcy domu nieustannie zadawali sobie pytanie: „Co na to powie pan Ferguson?”.

Był zbyt inteligentny, wykształcony i pełen ogłady, by tyranizować otoczenie. Mimo to wszyscy czuli napięcie w jego obecności. Kiedy ktoś siadał, był gotów natychmiast wstać; lekturę książki lub gazety mogła w każdej chwili przerwać uwaga pana Fergusona. Ale jeśli to on czytał, pozostali domownicy chodzili na palcach. Czasami Cordelia miała wrażenie, że nie można zapomnieć o jego obecności, bo nieustannie sapie. Jego oddech przypominał szum dynama, ale w odróżnieniu od dynama był nieregularny: nawet jeśli Ferguson milczał, szybszy oddech zwracał uwagę na jego obecność. Nosił buty na kauczukowych podeszwach i stąpał bezszelestnie, więc kiedy krążył po domu, najpierw słyszało się jego sapanie. Domownicy niechętnie wygłaszali własne opinie, ponieważ opinie Fergusona były znacznie lepiej sformułowane i uzasadnione. Cordelia czuła, że ma kontakt z niezwykłym człowiekiem o silnej osobowości, którego poglądów nigdy nie da się przewidzieć.