Columbine. Strzały w amerykańskim liceum - Dave Cullen - ebook + książka

Columbine. Strzały w amerykańskim liceum ebook

Cullen Dave

4,6

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Arcydzieło true crime o najgłośniejszej szkolnej strzelaninie.

Eric Harris i Dylan Klebold wyglądali na zwykłych licealistów. Chodzili do szkoły na przedmieściach Denver, umawiali się z dziewczynami – lub próbowali je podrywać – i podłapywali pierwsze prace. Lada chwila mieli iść na studia. Jednak na wiele miesięcy przed balem maturalnym zaczęli planować zamach bombowy na swoich rówieśników. Zrobili to 20 kwietnia 1999 roku. Bomby nie wybuchły, więc zastrzelili dwanaścioro uczniów i nauczyciela, ranili jeszcze dwadzieścia cztery osoby. To wydarzenie przeszło do historii jako masakra w liceum Columbine. Właśnie do tej tragedii porównywano wszystkie kolejne strzelaniny w amerykańskich szkołach.

Dave Cullen był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Dokumentował tę książkę aż dziesięć lat, demaskując wszystkie narosłe wokół tej sprawy mity i przyglądając się losom zmagającej się z dramatem lokalnej społeczności. Korzystając z obszernego materiału dowodowego, stworzył wielokrotnie nagradzany klasyk współczesnego reportażu. To historia drogi do morderstwa, ale też krzepiąca opowieść o gojeniu się ran i nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 712

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (39 ocen)
28
6
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
o8ka42

Nie oderwiesz się od lektury

Zajebiscie rzetelny i dobrze poprowadzony reportaż ukazujący ogrom tragedii i jej następstwa ponad 20 lat po masakrze w liceum. Zadziwiające jest to, że nadal istnieją pewne materiały, które nie zostały upublicznione - brawa dla autora, który poświecił znaczną część swego życia, na uporządkowanie i przedstawienie tej historii.
10
kultulinaria

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie poprowadzona narracja, wielowymiarowe omówienie tragedii, jaka się wydarzyła w amerykańskim liceum. To dobry punkt odniesienia dla obecnych doniesień o szkolnych strzelaninach, ale też mnóstwo autorefleksji na temat odpowiedzialności mediów w omawianiu takich tragedii. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej wrażliwości, skruchy i pokory, a jednocześnie przerażona, że tak bardzo nie chcemy jako ludzie przyjąć do wiadomości, że ktoś może być po prostu psychopatą (jak jeden z zamachowców), a wolimy trzymać się myśli, że to szaleństwo lub uzasadnione prześladowaniami działanie. Zdecydowanie warto przeczytać!
10
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo merytoryczny reportaż, który mówi wiele nie tylko o strzelaninie i jej sprawcach, ale przede wszystkim o ofiarach, ich rodzinach i o mechanizmach medialnych, które w Columbine objawiły się z potężną mocą, by na kolejne dekady ukształtować sposób relacjonowania tego typu wydarzeń. Dave Cullen dzieli się swoimi rozterkami z czytelnikiem, korzystając z przywileju dystansu czasowego do wydarzeń, których był świadkiem. Brak tu epatowania sensacją i fascynacji mordercami. Wybitny przykład reportażu.
00
lostinmybooks

Całkiem niezła

Szokujący i bardzo merytoryczny reportaż.
00
garbage12345

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka, ogrom pracy autora włożony w jej powstanie okupiony epizodami depresji. Świetnie pokazuje tragedie z różnych perspektyw ukazując min słabości amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Cudowna. Nie chce wyjść z głowy. Kiedy ją czytałam nie byłam w stanie skupić się na codziennych czynnościach. W sklepie, kawiarni, podczas przygotowywania posiłków - cały czas myślałam o ludziach, których dotknęła ta tragedia. Warto poświecić jej czas . Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Co­lum­bi­ne
Co­py­ri­ght © 2009 by Dave Cul­len After­word Co­py­ri­ght © 2010 by Dave Cul­len Epi­lo­gue Co­py­ri­ght © 2016 by Dave Cul­len Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022
Re­dak­tor ini­cju­jący: Ad­rian Sta­chow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Aga­ta Gać
Re­dak­cja: Piotr Choj­nac­ki
Ko­rek­ta: Agniesz­ka Czap­czyk, Anna Gądek
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pągow­ska
Fo­to­gra­fia na okład­ce: RITA REED/Star Tri­bu­ne via Get­ty Ima­ges
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-48-9
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Ra­chel, Dan­ny’ego, Dave’a, Cas­sie, Ste­ve­na, Co­reya,

Kel­ly, Mat­thew, Da­nie­la, Isa­ia­ha, Joh­na, Lau­ren i Kyle’a.

I dla Pa­tric­ka – za to, że daje mi na­dzie­ję.

Od au­to­ra – o źró­dłach

Ogrom­na część ma­te­ria­łu, któ­ry zło­żył się na tę opo­wie­ść, zo­sta­ła za­re­je­stro­wa­na na ta­śmach lub za­pi­sa­na w no­tat­ni­kach i dzien­ni­kach – przez mor­der­ców przed ma­sa­krą, a przez śled­czych, dzien­ni­ka­rzy i ba­da­czy już po niej. Jesz­cze wi­ęcej uda­ło się wy­do­być ze wspo­mnień oca­la­łych lub zre­kon­stru­ować na ich pod­sta­wie. Wszyst­ko, co po­ja­wia się jako cy­tat, zo­sta­ło albo za­re­je­stro­wa­ne prze­ze mnie, in­nych dzien­ni­ka­rzy lub po­li­cyj­nych śled­czych, opu­bli­ko­wa­ne w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach, albo – w przy­pad­ku roz­mów – z dużą dozą pew­no­ści przy­wo­ła­ne przez jed­ne­go lub wi­ęcej uczest­ni­ków. Skró­ci­łem nie­któ­re z tych roz­mów. Po­pra­wi­łem błędy gra­ma­tycz­ne. Żad­ne wy­po­wie­dzi nie zo­sta­ły wy­my­ślo­ne.

Ta­kiej sa­mej me­to­dy uży­łem, gdy cy­to­wa­łem wy­po­wie­dzi mor­der­ców. Bar­dzo do­kład­nie no­to­wa­li swo­je sło­wa i na­gry­wa­li sa­mych sie­bie. Ich za­pi­ski zo­sta­ły przy­to­czo­ne tu w ta­kiej for­mie, w ja­kiej po­wsta­ły, za­cho­wa­no też ich spe­cy­ficz­ne ce­chy.

Frag­men­ty, któ­re su­ge­ru­ją prze­bieg toku my­śle­nia za­ma­chow­ców, po­cho­dzą z ty­chże za­pi­sków i na­grań. Dla ich po­twier­dze­nia wy­ko­rzy­sta­no też licz­ne źró­dła do­dat­ko­we, w tym za­da­nia do­mo­we, roz­mo­wy ze zna­jo­my­mi, człon­ka­mi ro­dzi­ny oraz na­uczy­cie­la­mi; si­ęgni­ęto po dzien­ni­ki klu­czo­wych osób, a ta­kże licz­ne akta po­li­cyj­ne spi­sa­ne przed mor­der­stwa­mi, głów­nie pod­su­mo­wa­nia se­sji te­ra­peu­tycz­nych. Często uży­wa­łem do­kład­nych za­pi­sów my­śli za­ma­chow­ców bra­nych z ich dzien­ni­ków – bez ozna­cza­nia tych frag­men­tów jako cy­ta­tów. Inne od­czu­cia pod­su­mo­wy­wa­łem lub pa­ra­fra­zo­wa­łem, ale ich źró­dłem są oni sami. Mimo to mor­der­cy po­zo­sta­wi­li kil­ka zna­czących luk w swo­jej mo­ty­wa­cji. Pró­bo­wa­łem za­pe­łnić je z po­mo­cą eks­per­tów w dzie­dzi­nie psy­cho­kry­mi­na­li­sty­ki, któ­rzy pra­co­wa­li nad tą spra­wą ca­ły­mi la­ta­mi. Wszyst­kie przy­pusz­cze­nia co do my­śli za­bój­ców są ozna­czo­ne jako ta­kie.

Uży­to praw­dzi­wych imion i na­zwisk, z jed­nym wy­jąt­kiem: dziew­czy­na, o któ­rej ob­se­syj­nie pi­sał Dy­lan, po­ja­wia się pod pseu­do­ni­mem jako Har­riet. Dla uła­twie­nia lek­tu­ry po­bocz­ne po­sta­cie nie po­ja­wia­ją się pod imie­niem i na­zwi­skiem. Są jed­nak zi­den­ty­fi­ko­wa­ne w roz­sze­rzo­nej wer­sji przy­pi­sów opu­bli­ko­wa­nej na mo­jej stro­nie w in­ter­ne­cie.

Źró­dłem chro­no­lo­gii ma­sa­kry jest ra­port sze­ry­fa hrab­stwa Jef­fer­son, cho­ciaż nie­któ­rzy człon­ko­wie ro­dzin ofiar uwa­ża­ją, że atak za­czął się kil­ka mi­nut pó­źniej. Uży­te znacz­ni­ki cza­so­we na­le­ży uznać za przy­bli­że­nie – ale rze­tel­ne pod względem ich umiej­sco­wie­nia względem sie­bie.

Zaj­mo­wa­łem się tym te­ma­tem jako dzien­ni­karz, po­cząw­szy od po­łud­nia w dniu ata­ku. Sce­ny opi­sa­ne w ksi­ążce to po­łącze­nie ma­te­ria­łu zbie­ra­ne­go wte­dy i efek­tów dzie­wi­ęciu lat pó­źniej­szych ba­dań. Zło­ży­ły się na nie set­ki roz­mów z klu­czo­wy­mi po­sta­cia­mi, lek­tu­ra po­nad dwu­dzie­stu pi­ęciu ty­si­ęcy stron ra­por­tów po­li­cyj­nych oraz obej­rze­nie i prze­słu­cha­nie se­tek go­dzin na­grań. Ko­rzy­sta­łem też ze sta­ran­nej pra­cy in­nych dzien­ni­ka­rzy, któ­rych uwa­żam za rze­tel­nych.

Aby unik­nąć włącze­nia sie­bie w tę opo­wie­ść, za­zwy­czaj pi­szę o dzien­ni­ka­rzach w trze­ciej oso­bie. Jed­nak i ja by­łem wśród win­nych tych me­dial­nych wpa­dek, kie­dy na po­cząt­ku pra­wie wszy­scy po­my­li­li się co do pod­sta­wo­wych fak­tów. Mam na­dzie­ję, że ta ksi­ążka przy­czy­ni się do na­pra­wie­nia tych błędów.

Wstęp do wy­da­nia z 2019 roku

Gdy 20 kwiet­nia 1999 roku je­cha­łem dro­gą nu­mer sze­ść w kie­run­ku Gór Ska­li­stych z na­dzie­ją, że ja­koś znaj­dę tę szko­łę, o któ­rej ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łem, a w któ­rej mia­ły paść strza­ły – jesz­cze nie mó­wio­no nic o ran­nych – nie mia­łem po­jęcia, jak bar­dzo duży za­kręt wła­śnie wzi­ęło moje ży­cie. Trud­no mi by­ło­by so­bie wy­obra­zić, że miną dwie de­ka­dy, a ja wci­ąż będę zaj­mo­wał się tym te­ma­tem. Tego, co dzia­ło się w tej szko­le, też nikt nie mógł so­bie wy­obra­zić, ale jesz­cze gor­sze oka­za­ły się na­stęp­stwa tam­tych wy­da­rzeń.

Któż mó­głby wie­dzieć, u pro­gu cze­go sta­nęli­śmy? Po­li­cja też nie była go­to­wa: funk­cjo­na­riu­sze okrąży­li szko­łę i cze­ka­li na żąda­nia, któ­rych nie było. Jesz­cze nie ist­niał Pro­to­kół Ak­tyw­ne­go Strzel­ca[1*]; jesz­cze nikt nie wy­my­ślił ćwi­czeń „na lock­down”[2*] – wte­dy były nie do po­my­śle­nia. Dla­cze­go mie­li­by­śmy szko­lić dzie­ci, jak cho­wać się, gdy ktoś będzie do nich strze­lał? Nikt z nas nie wie­dział, że za­częła się era szkol­ne­go za­ma­chow­ca.

Era szkol­ne­go za­ma­chow­ca. Ta fra­za nie po­ja­wi się w głów­nym te­kście tej ksi­ążki. To dla­te­go, że na­wet dzie­si­ęć lat po za­ma­chu, pod­czas któ­re­go pierw­szy raz jej uży­to, wci­ąż nie pa­trzy­łem w ten spo­sób na do­ty­ka­jące nas wy­da­rze­nia. Nikt tak nie pa­trzył. To trwa­ło już dłu­go, zbyt dłu­go, ale trud­no było prze­wi­dzieć trwa­ło­ść lub kie­ru­nek dal­sze­go roz­wo­ju tego zja­wi­ska. I cho­ciaż gar­dzę tym, jak dzien­ni­ka­rze pro­wa­dzą tę swo­ją punk­ta­cję – na­da­ją tym dra­niom ty­tu­ły jak mi­strzom rin­gu, a więc ro­bią do­kład­nie to, cze­go tam­ci pra­gną – jed­ną sta­ty­sty­kę war­to od­no­to­wać: naj­bar­dziej nie­sław­ne ma­so­we mor­der­stwo w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych już wy­pa­dło poza pierw­szą dzie­si­ąt­kę. Od tego cza­su do­szło do czte­rech z pi­ęciu naj­bar­dziej krwa­wych za­ma­chów, trzy z nich wy­da­rzy­ły się w ostat­nich trzech la­tach. To się nie ko­ńczy, jest co­raz go­rzej.

Zaj­mu­ję się tym te­ma­tem dwa­dzie­ścia lat pó­źniej nie tyl­ko z po­wo­du tego, co się sta­ło, ale też z uwa­gi na re­ak­cję me­diów. Po­my­li­li­śmy się. Ab­sur­dal­nie się po­my­li­li­śmy. By­li­śmy w szo­ku, prze­ra­że­ni, roz­pacz­li­wie pra­gnęli­śmy od­po­wie­dzi, mie­li­śmy słu­żyć od­bior­com żąd­nym wy­tłu­ma­cze­nia tego „sza­le­ństwa” – no to je zna­le­źli­śmy. Tyle że błęd­ne. (Oka­że się, że to coś o wie­le gor­sze­go niż „sza­le­ństwo”, ale ta­kie było wów­czas po­wszech­nie przy­jęte za­ło­że­nie).

Po­cząw­szy od 20 kwiet­nia, prze­stu­dio­wa­łem wi­ęk­szo­ść przy­pad­ków ma­so­wych strze­la­nin i do pew­ne­go stop­nia nie­któ­re z tych mniej­szych. Pi­sa­łem o nich od­dziel­nie i ra­zem w ar­ty­ku­łach do ma­ga­zy­nów pod ty­tu­ła­mi ta­ki­mi jak Ko­lek­cjo­ne­rzy nie­spra­wie­dli­wo­ści lub Co my­śli mor­der­ca?. Do­łączy­łem do ze­spo­łu ana­li­zu­jące­go po­dob­ne wy­pad­ki, by uczest­ni­czyć w ba­da­niach nie­któ­rych z tych wy­pad­ków, mi­ędzy in­ny­mi w wi­zji lo­kal­nej na miej­scu strze­la­nin w Vir­gi­nia Tech i Las Ve­gas, a ta­kże zdal­nej ana­li­zie za­ma­chu w Nor­we­gii z 2011 roku na mło­dzie­żów­kę Par­tii Pra­cy. Do­cie­ka­nia ujaw­ni­ły nie­po­ko­jący trend: w dzie­si­ęcio­le­ciu po Co­lum­bi­ne wie­lu ma­so­wych mor­der­ców na­śla­do­wa­ło Eri­ca Har­ri­sa i Dy­la­na Kle­bol­da. Uzna­wa­no ich za wzo­ry. Dzi­siaj robi to wi­ęk­szo­ść. W po­sło­wiu, któ­re do­da­łem do wy­da­nia tej ksi­ążki z 2016 roku, po­ka­za­łem, jak po­wszech­ne sta­ło się ubó­stwia­nie Eri­ca i Dy­la­na. Od tego cza­su FBI ujaw­ni­ło po­nad ty­si­ąc pi­ęćset stron do­ku­men­tów na te­mat ma­sa­kry w szko­le pod­sta­wo­wej San­dy Hook w New­ton w sta­nie Con­nec­ti­cut z 2012 roku, kie­dy Adam Lan­za za­bił dwu­dzie­stu pierw­szo­kla­si­stów, sze­ściu pe­da­go­gów, a ta­kże swo­ją mat­kę. Ma­te­ria­ły do­wo­dzą, że Adam ob­se­syj­nie na­śla­do­wał Eri­ca i Dy­la­na. Ze­brał na swo­im twar­dym dys­ku mnó­stwo in­for­ma­cji o Co­lum­bi­ne, często za­glądał na in­ter­ne­to­wy czat po­świ­ęco­ny za­ma­cho­wi, a do tego wcie­lał się w po­sta­cie Eri­ca i Dy­la­na w in­ter­ne­to­wej grze. I gdy­by tyl­ko to był od­osob­nio­ny przy­pa­dek.

Pra­cu­jąc nad tym te­ma­tem, do­świad­czy­łem kil­ku za­ła­mań, któ­re ta­kże opi­su­ję po­krót­ce w po­sło­wiu. Z tego po­wo­du ob­ser­wo­wa­łem ko­lej­ne tra­ge­die z bez­piecz­ne­go dy­stan­su emo­cjo­nal­ne­go i obie­cy­wa­łem, że już ni­g­dy nie dam się wci­ągnąć w świe­żą zbrod­nię. Zła­ma­łem tę przy­si­ęgę daną so­bie i mo­je­mu te­ra­peu­cie rok temu, kie­dy wy­bu­chła strze­la­ni­na w li­ceum Mar­jo­ry Sto­ne­man Do­uglas w Par­kland na Flo­ry­dzie. Zro­bi­łem to, bo Par­kland wy­da­ło mi się inne. Tam­tej­si ucznio­wie od razu po ma­sa­krze sta­nęli na cze­le ru­chu prze­ciw­ko zbyt po­bła­żli­we­mu pra­wu re­gu­lu­jące­mu do­stęp do bro­ni. Emma Gon­za­les po­wie­dzia­ła: „do­syć pie­prze­nia bzdur”, a Da­vid Hogg rzu­cił wy­zwa­nie Do­ro­słej Ame­ry­ce, któ­ra po­zwa­la dzie­ciom umie­rać. Na­ród był wte­dy jak pod­pi­ęty do prądu, a pięć ty­go­dni pó­źniej gru­pa li­ce­ali­stów sta­nęła na cze­le trze­ciej lub czwar­tej naj­wi­ęk­szej de­mon­stra­cji w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Na­resz­cie. Ja­kaś dro­ga wy­jścia. Co­lum­bi­ne nie było pierw­szą szkol­ną strze­la­ni­ną, Par­kland nie było ostat­nią, ale mam na­dzie­ję, że je­śli będę mu­siał wró­cić w to miej­sce za na­stęp­ne dzie­si­ęć lat, te dwie tra­ge­die wy­zna­czą ramy tej epi­de­mii: jej wy­buch i po­czątek ko­ńca. To pra­ca nad ksi­ążką o Par­kland spo­wo­do­wa­ła, że za­cząłem na­zy­wać Co­lum­bi­ne miej­scem na­ro­dzin tej pla­gi[3*]. Za pierw­szym ra­zem po­czu­łem dreszcz, ale nie mo­głem już temu dłu­żej za­prze­czać. Dzi­siej­si spraw­cy pa­trzą na Eri­ca i Dy­la­na jak na oj­ców za­ło­ży­cie­li ich ma­łe­go, wy­na­tu­rzo­ne­go ru­chu. To oni stwo­rzy­li nar­ra­cję, wy­tłu­ma­cze­nie i sce­na­riusz, któ­ry­mi upa­ja­ją się na­śla­dow­cy. Gdy­by tyl­ko ci ża­ło­śni chłop­cy i mężczy­źni – oraz rzad­ko ko­bie­ty – na­praw­dę zo­ba­czy­li Eri­ca i Dy­la­na. Oni wi­dzą tyl­ko „Eri­ca” i „Dy­la­na” – po­sta­cie z le­gen­dy o ze­mście w Co­lum­bi­ne, kie­dy to dwóch sa­mot­nych wy­rzut­ków z Ma­fii Pro­chow­ców w ko­ńcu wsta­wi­ło się za wszyst­ki­mi gnębio­ny­mi na­sto­lat­ka­mi i dało osi­łkom krwa­wą na­ucz­kę za to, że tak dłu­go ich prze­śla­do­wa­li. To po­tężna opo­wie­ść. Wci­ąż in­spi­ru­je ko­lej­nych gniew­nych, zde­spe­ro­wa­nych mło­dych mężczyzn do na­śla­do­wa­nia tych rze­ko­mych ob­ro­ńców uci­śnio­nych, by za­bi­ja­li na ich rze­ko­me po­do­bie­ństwo.

To po­tężna opo­wie­ść, ale zmy­ślo­na. Ci he­ro­si są nie­praw­dzi­wi, stwo­rzy­li ich nie­chluj­ni dzien­ni­ka­rze, nie do ko­ńca w jed­ną noc, ale w du­żej mie­rze w ci­ągu jed­ne­go po­po­łud­nia. Wi­ęk­szo­ść nar­ra­cji usta­lo­no do dwu­dzie­stej cza­su let­nie­go w re­jo­nie Gór Ska­li­stych we wto­rek 20 kwiet­nia 1999 roku. W pi­ątek fik­cyj­ni mści­cie­le na­bra­li pe­łnych kszta­łtów.

Spędzi­łem ko­lej­ną de­ka­dę, uża­la­jąc się nad tym, jak to skno­ci­li­śmy, jak za­wie­dli­śmy opi­nię pu­blicz­ną. Po­zwól­cie, że po­wtó­rzę prze­pro­si­ny, któ­re zna­le­źli­ście już w no­cie od au­to­ra. Jako dzien­ni­ka­rze mamy jed­no za­da­nie: by mó­wić praw­dę – kie­dy już ją od­kry­je­my – a my to schrza­ni­li­śmy. Nie ze złej woli czy ze zły­mi in­ten­cja­mi, ale przez to, że chcie­li­śmy aż za bar­dzo, a ta­kże przez zlek­ce­wa­że­nie skut­ków na­szych lek­ko­my­śl­nych spe­ku­la­cji i tego, jak szyb­ko skost­nie­ją w „fak­ty”. Ko­lej­ną de­ka­dę – pod­czas któ­rej licz­ba ofiar dra­stycz­nie wzro­sła – za­jęło mi zro­zu­mie­nie pe­łne­go ob­ra­zu tego, co zro­bi­li­śmy. Co by się sta­ło, gdy­by­śmy opo­wie­dzie­li hi­sto­rię o dwóch sa­mo­lub­nych dzie­cia­kach, któ­rym cho­dzi­ło tyl­ko o wy­wy­ższa­nie się? Gdy­by­śmy przed­sta­wi­li ich w ten spo­sób, ilu za­ma­chow­ców by ich dzi­siaj na­śla­do­wa­ło?

Nie skre­śli­my mi­tów już spi­sa­nych. Ale mo­że­my je ob­na­żyć.

Dave Cul­len

luty 2019

.

Je­stem czło­wie­kiem cho­rym... Czło­wie­kiem złym. [...] Ale wie­cie pa­ństwo, co było istot­nym po­wo­dem mo­jej zło­ści? Otóż w tym wła­śnie cały smak, w tym tkwi­ła naj­obrzy­dliw­sza plu­ga­wo­ść, że na­wet w mo­men­cie naj­wi­ęk­sze­go roz­dra­żnie­nia w głębi du­szy ze wsty­dem stwier­dza­łem, iż nie tyl­ko nie je­stem zły, ale na­wet nie je­stem przy­kry i tyl­ko ot tak, nie­po­trzeb­nie uda­ję zło­ść dla wła­snej przy­jem­no­ści.

Fio­dor Do­sto­jew­ski, No­tat­ki z pod­zie­mia, przeł. Ga­briel Kar­ski

Świat ła­mie ka­żde­go i po­tem nie­któ­rzy są jesz­cze moc­niej­si w miej­scach zła­ma­nia.

Er­nest He­min­gway, Po­że­gna­nie z bro­nią, przeł. Bro­ni­sław Zie­li­ński

CZĘŚĆ I. RAN­NA KO­BIE­TA

1. Pan D.

Po­wie­dział im, że ich ko­cha[1]. Ka­żde­go z osob­na. Mó­wił bez kart­ki i ostro­żnie do­bie­rał sło­wa. Frank De­An­ge­lis prze­cze­kał wy­stęp czir­li­de­rek, na­gro­dy za wy­ni­ki w na­uce i przy­go­to­wa­ne przez uczniów fil­my. Kie­dy po go­dzi­nie wszyst­kie te punk­ty hucz­nej uro­czy­sto­ści się sko­ńczy­ły, ten ni­ski mężczy­zna w śred­nim wie­ku prze­sze­dł przez lśni­ące bo­isko do ko­szy­ków­ki, by wy­gło­sić swo­je prze­mó­wie­nie. Nie spie­szył się. Z uśmie­chem mi­nął or­kie­strę mar­szo­wą, czir­li­der­ki i logo re­bel­sów, szkol­nej dru­ży­ny, wy­ma­lo­wa­ne pod ło­po­czący­mi pro­por­ca­mi, świa­dec­twa­mi ostat­nich zwy­ci­ęstw. Sta­nął przed dwo­ma ty­si­ąca­mi roz­e­mo­cjo­no­wa­nych li­ce­ali­stów sie­dzących na drew­nia­nych try­bu­nach. Sku­pi­li na nim całą swo­ją uwa­gę. Wte­dy po­wie­dział im, jak wie­le dla nie­go zna­czą. Że pękło­by mu ser­ce, gdy­by miał stra­cić cho­ćby jed­no z nich.

To było do­syć dziw­ne – że ktoś z dy­rek­cji po­wie­dział zgro­ma­dze­niu na­sto­lat­ków aku­rat coś ta­kie­go. Ale Frank De­An­ge­lis dłu­żej był tre­ne­rem niż dy­rek­to­rem i ca­łym ser­cem wie­rzył w mo­ty­wo­wa­nie przez szcze­ro­ść. Szes­na­ście lat szko­lił dru­ży­ny fut­bo­lu i ba­se­bal­lu, ale wy­glądał jak za­pa­śnik: na­bi­te cia­ło, po­sta­wa żo­łnie­rza pie­cho­ty mor­skiej, jed­nak bez fan­fa­ro­na­dy. Pró­bo­wał ba­ga­te­li­zo­wać swo­ją tre­ner­ską prze­szło­ść, ale wi­dać ją było jak na dło­ni.

W jego gło­sie po­brzmie­wa­ła oba­wa. Nie pró­bo­wał jej ukryć, tak jak nie wstrzy­my­wał łez, któ­re na­pły­nęły mu do oczu. I da­ro­wa­li mu to. Te dzie­cia­ki mo­gły wy­czuć ście­mę od razu, a po­tem wy­ra­zić dez­apro­ba­tę śmie­chem, wier­ce­niem się i po­mru­kiem nie­za­do­wo­le­nia. Ale oni ko­cha­li pana D. Mógł po­wie­dzieć im pra­wie wszyst­ko – i często to ro­bił. Nic nie ukry­wał, nie owi­jał w ba­we­łnę, nie mó­wił do nich jak do głup­ków. Tego pi­ąt­ko­we­go po­ran­ka 16 kwiet­nia 1999 roku dy­rek­tor Frank De­An­ge­lis był czło­wie­kiem na wskroś prze­zro­czy­stym.

Wszy­scy ucznio­wie zgro­ma­dze­ni w sali gim­na­stycz­nej zro­zu­mie­li, co miał na my­śli. Od li­ce­al­ne­go balu dzie­li­ło ich mniej niż trzy­dzie­ści sze­ść go­dzin – a bal ozna­czał spo­ro pi­cia i spo­ro je­żdże­nia sa­mo­cho­da­mi. Pra­wie­nie tym dzie­cia­kom mo­ra­łów spo­wo­do­wa­ło­by tyl­ko prze­wra­ca­nie ocza­mi, więc za­miast tego opo­wie­dział im o trzech tra­ge­diach z wła­sne­go ży­cia. Jego ko­le­ga ze stu­diów zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym.

– Pa­mi­ętam, jak sie­dzia­łem w po­cze­kal­ni, jak pa­trzy­łem na jego krew – po­wie­dział. – Więc nie mów­cie, że to nie­mo­żli­we.

Opi­sał im, ja­kie to uczu­cie trzy­mać w ra­mio­nach na­sto­let­nią cór­kę, kie­dy ktoś, kogo zna­ła, zma­rł w pło­nącym wra­ku. Ale naj­trud­niej­sze na­de­szło, kie­dy mu­siał ze­brać całą li­ce­al­ną dru­ży­nę ba­se­bal­lu, żeby po­wie­dzieć im, że je­den z ich ko­le­gów stra­cił pa­no­wa­nie nad au­tem. Zno­wu się wzru­szył.

– Nie chcę iść na ko­lej­ny po­grzeb.

Pó­źniej po­le­cił:

– Spójrz­cie w lewo. A te­raz w pra­wo.

Za­chęcił ich, by przyj­rze­li się uśmiech­ni­ętym twa­rzom, a na­stęp­nie za­mknęli oczy i wy­obra­zi­li so­bie, że na­gle jed­ne­go z nich za­bra­kło. Po­pro­sił, by po­wta­rza­li za nim:

– Je­stem war­to­ścio­wym człon­kiem spo­łecz­no­ści li­ceum Co­lum­bi­ne. Nie je­stem sam.

To wte­dy po­wie­dział im, że ich ko­cha – za­wsze to po­wta­rzał.

– A te­raz otwórz­cie oczy. Chcę uj­rzeć wszyst­kie wa­sze pro­mien­ne, uśmiech­ni­ęte twa­rze w po­nie­dzia­łek rano.

Za­mil­kł na chwi­lę.

– Je­śli przyj­dzie wam do gło­wy zro­bić coś, co być może ści­ągnie na was kło­po­ty, pa­mi­ętaj­cie: za­le­ży mi na was. Ko­cham was, ale pa­mi­ętaj­cie – chcę, by­śmy byli wszy­scy ra­zem. Bo je­ste­śmy ro­dzi­ną, je­ste­śmy...

Nie do­ko­ńczył. To był dla nich znak. Po­de­rwa­li się na nogi i krzyk­nęli:

– CO-LUM-BINE!

Ivo­ry Mo­ore, na­uczy­ciel-pe­tar­da, za­wsze pod­kręca­jący at­mos­fe­rę, wy­bie­gł i za­in­to­no­wał:

– Je­ste­śmy...

– CO-LUM-BINE!

Tym ra­zem gło­śniej. Ich ręce wy­rwa­ły się ku nie­bu.

– Je­ste­śmy...

– CO-LUM-BINE!

– Je­ste­śmy...

– CO-LUM-BINE!

Gło­śniej, szyb­ciej, moc­niej, jesz­cze szyb­ciej – wpro­wa­dził ich w go­rącz­kę. A po­tem po­zwo­lił im się ro­ze­jść.

Ucznio­wie za­pe­łni­li ko­ry­ta­rze. Ko­ńczy­li ostat­ni dzień szko­ły. Do ich wa­żne­go week­en­du zo­sta­ło tyl­ko kil­ka go­dzin.

Po balu, w po­nie­dzia­łek, dwa ty­si­ące uczniów – wszy­scy – wró­ci­ło bez­piecz­nie do szko­ły. Ale na­stęp­ne­go po­po­łud­nia, we wto­rek 20 kwiet­nia 1999 roku, dwa­dzie­ścio­ro czwo­ro z dzie­ci pana D. i pra­cow­ni­ków szko­ły ka­ret­ki za­bio­rą do szpi­ta­li[2]. Trzy­na­ście ciał zo­sta­nie w bu­dyn­ku szko­ły, a jesz­cze dwa – na jej te­re­nie. To będzie naj­gor­sza szkol­na strze­la­ni­na w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – cho­ciaż taki opis ura­zi­łby dwóch chło­pa­ków, któ­rzy wła­śnie fi­na­li­zo­wa­li swo­je pla­ny.

2. Bun­tow­ni­cy

Eric Har­ris bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną. Był w ostat­niej kla­sie, za­raz miał opu­ścić li­ceum Co­lum­bi­ne na za­wsze. Nie chciał być wy­klu­czo­ny z naj­wa­żniej­sze­go wy­da­rze­nia to­wa­rzy­skie­go swo­je­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia. Na­praw­dę bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną.

Na ogół rand­ki nie sta­no­wi­ły pro­ble­mu. Eric był mó­zgow­cem, ale z rzad­kiej pod­ka­te­go­rii: mó­zgow­cem, ale spo­ko. Pa­lił, pił, uma­wiał się z dziew­czy­na­mi. Za­pra­sza­li go na im­pre­zy. Cza­sa­mi za­ja­rał tra­wę. Z wy­glądem też moc­no się sta­rał: woj­sko­wa fry­zu­ra – krót­ko, spi­cza­sto, mnó­stwo żelu – a do tego czar­ne T-shir­ty i wor­ko­wa­te bo­jów­ki. Pusz­czał w swo­jej hon­dzie ostry, in­du­strial­ny rock, nie­miec­ki, za­wsze na full. Lu­bił od­pa­lać fa­jer­wer­ki i je­ździć na wy­ciecz­ki do Wy­oming po to­war, żeby uzu­pe­łniać za­pa­sy. Ła­mał za­sa­dy, nadał so­bie ksyw­kę – Reb – ale su­mien­nie od­ra­biał pra­ce do­mo­we, do­sta­wał naj­lep­sze oce­ny. Kręcił nie­złe fil­mi­ki, pusz­cza­li je w szko­le. I za­da­wał się z la­ska­mi. Miał tłu­my la­sek.

W ogól­nosz­kol­nym ran­kin­gu pod­ry­wów Eric wy­prze­dzał wi­ęk­szo­ść ko­le­si z dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. Był uro­czy. Po pro­stu pod­cho­dził do dziew­czyn w cen­trum han­dlo­wym i zdo­by­wał je, bo miał ga­da­ne, cza­ru­jące do­łecz­ki i roz­bra­ja­jący uśmiech. Pra­co­wał w piz­ze­rii, Blac­kjack Piz­za, więc miał do­bry tekst: za­pra­szał je, by wpa­dły na dar­mo­wą piz­zę. I często wpa­da­ły. Blac­kjack to była li­cha sie­ciów­ka, z tych ta­nich, po­ziom ni­żej od Do­mi­no’s. Re­stau­ra­cja, w któ­rej pra­co­wał, ma­lut­ka klit­ka w cen­trum han­dlo­wym, mie­ści­ła się nie­da­le­ko jego domu. Klien­ci naj­częściej bra­li na wy­nos lub za­ma­wia­li z do­sta­wą, ale było też kil­ka sto­li­ków i rząd krze­seł ba­ro­wych – dla smu­ta­sów, któ­rzy nie mie­li gdzie się po­dziać. Eric i Dy­lan pra­co­wa­li jako „we­wnętrz­ni”, co ozna­cza­ło, że zaj­mo­wa­li się wszyst­kim poza do­sta­wa­mi – głów­nie ro­bi­li piz­zę, sta­li za ladą, sprząta­li. Ci­ężka, śmier­dząca po­tem pra­ca w go­rącej kuch­ni, i nud­na jak dia­bli.

Z twa­rzy Eric był ude­rza­jąco przy­stoj­ny: wy­ra­źne ko­ści po­licz­ko­we, nie­co za­pad­ni­ęte po­licz­ki, rysy pro­por­cjo­nal­ne, schlud­na fry­zu­ra, ty­po­wy ame­ry­ka­ński chło­pak. Pro­fil miał jed­nak pro­ble­ma­tycz­ny: jego dłu­gi, spi­cza­sty nos pod­kre­ślał spa­dzi­ste czo­ło i sła­bo uwy­dat­nio­ny pod­bró­dek. Na­stro­szo­ne wło­sy też mu nie po­ma­ga­ły, wy­dłu­ża­jąc ten jego kan­cia­sty pro­fil – ale to pa­so­wa­ło mu do sty­lu lu­za­ka. Jego asem w ręka­wie był uśmiech. Do­kład­nie wie­dział, jak go uży­wać. Był nie­śmia­ły, szcze­ry, ale i ko­kie­te­ryj­ny. Dziew­czy­ny na to le­cia­ły. Raz wkręcił się na bal dla ab­sol­wen­tów po­wra­ca­jących z uni­wer­sy­te­tów. Był wte­dy sie­dem­na­sto­let­nim pierw­szo­rocz­nia­kiem, a uda­ło mu się wy­rwać dziew­czy­nę star­szą o sze­ść lat. Z tego nu­me­ru był dum­ny.

Ale z ba­lem na ko­niec li­ceum miał pro­blem. Z ja­kie­goś po­wo­du – brak far­ta, zły czas – nie uda­wa­ło mu się. Już wa­rio­wał od tego szu­ka­nia dziew­czy­ny. Po­pro­sił jed­ną, ale mia­ła chło­pa­ka. Naja­dł się wsty­du. Spró­bo­wał z ko­lej­ną, zno­wu do­stał ko­sza. Nie krępo­wał się po­pro­sić o po­moc zna­jo­mych. Jego ko­le­dzy pro­si­li w jego imie­niu, tak samo ko­le­żan­ki, z któ­ry­mi spędzał czas, on sam też – i nic, nic, nic.

Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Dy­lan, już miał dziew­czy­nę na bal. Kto by po­my­ślał? Dy­lan Kle­bold był ci­chy, nie­śmia­ły, na­praw­dę wsty­dli­wy. Le­d­wo mógł wy­du­sić coś z sie­bie przy ob­cej oso­bie, a co do­pie­ro przy dziew­czy­nie. Cza­sa­mi to­wa­rzy­szył Eri­co­wi jak cień, kie­dy ten cho­dził na pod­ryw do cen­trów han­dlo­wych. Zgry­wał wte­dy nie­wi­dzial­ne­go. Eric za­sy­py­wał dziew­czy­ny kom­ple­men­ta­mi; Dy­lan da­wał im cia­stecz­ka pod­czas lek­cji – tak po­ka­zy­wał im, że mu się po­do­ba­ją. Zna­jo­mi Dy­la­na po­wie­dzie­li pó­źniej, że ni­g­dy nie był na rand­ce; być może na­wet ni­g­dy nie za­pro­sił ni­g­dzie żad­nej dziew­czy­ny – wli­cza­jąc tę, z któ­rą po­sze­dł na bal.

Dy­lan Kle­bold też był mó­zgiem, ale już nie ta­kim spo­ko. Na pew­no sam tak o so­bie nie my­ślał. Bar­dzo sta­rał się na­śla­do­wać Eri­ca – na nie­któ­rych na­gra­nych z nim fil­mach na­pi­nał się, uda­wał twar­dzie­la, a po­tem spo­glądał na przy­ja­cie­la, szu­ka­jąc apro­ba­ty. Dy­lan był wy­ższy i by­strzej­szy niż Eric, ale zde­cy­do­wa­nie mniej przy­stoj­ny. Dy­lan nie­na­wi­dził swo­ich wy­dat­nych ry­sów i asy­me­trycz­nej twa­rzy. Szcze­gól­nie nosa – we­dług nie­go wy­glądał jak gi­gan­tycz­na na­ro­śl. Chło­pak wi­dział tyl­ko naj­gor­szą wer­sję sie­bie.

Po­mo­gło­by, gdy­by się ogo­lił. Wła­śnie za­czął mu się sy­pać za­rost, ale tyl­ko tro­chę, kęp­ki pu­chu na bro­dzie. Wy­da­wał się z nich dum­ny, jak­by nie był świa­dom tego, jak wy­gląda­ją.

Jed­nak to Dy­lan bar­dziej pa­so­wał na bun­tow­ni­ka. Dłu­gie, cien­kie loki opa­da­ły mu na ra­mio­na. Gó­ro­wał nad ró­wie­śni­ka­mi. Do­pie­ro wcho­dził w okres doj­rze­wa­nia, jesz­cze miał uro­snąć, ale już miał metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt. Pra­wie sze­śćdzie­si­ąt pięć ki­lo­gra­mów wy­ci­ągni­ętej wagi. Mó­głby no­sić się z dumą, rzu­cać wy­zwa­nie swo­im ad­wer­sa­rzom, ale bał się tej wy­so­ko­ści, tego wy­sta­wie­nia na wi­dok. Dla­te­go się gar­bił, co zmniej­sza­ło go o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Wi­ęk­szo­ść jego zna­jo­mych prze­kro­czy­ła metr osiem­dzie­si­ąt – tyl­ko Eric był wy­jąt­kiem, miał metr sie­dem­dzie­si­ąt pięć. Jego wzrok na­po­ty­kał grdy­kę Dy­la­na.

Eric też nie był za­chwy­co­ny swo­im wy­glądem, ale rzad­ko da­wał to po so­bie po­znać. W pod­sta­wów­ce prze­sze­dł za­bieg w celu zni­we­lo­wa­nia wro­dzo­nej wady: pec­tus exca­va­tum, nie­nor­mal­nie za­pad­ni­ęte­go most­ka[3]. Wcze­śniej pod­ko­py­wa­ło to jego pew­no­ść sie­bie, ale po­ra­dził so­bie z tym, po­zu­jąc na twar­dzie­la.

Jed­nak to wła­śnie Dy­la­no­wi uda­ło się zna­le­źć dziew­czy­nę na bal. Wy­po­ży­czył smo­king, ku­pił kwia­ty i ra­zem z pi­ąt­ką in­nych par za­mó­wi­li wspól­ną li­mu­zy­nę. Za­bie­rał na bal słod­ką, by­strą dziew­czy­nę, wie­rzącą. Po­mo­gła im za­ła­twić trzy z pi­ęciu sztuk bro­ni pal­nej. Na tyle prze­pa­da­ła za Dy­la­nem, że uwie­rzy­ła w opo­wie­ść Eri­ca, że po­trze­bu­ją strzelb na po­lo­wa­nie. Ro­byn An­der­son była ład­ną, fi­li­gra­no­wą blon­dyn­ką, któ­ra kry­ła się za swo­imi dłu­gi­mi, pro­sty­mi wło­sa­mi, często za­sła­nia­jący­mi spo­rą część jej twa­rzy. Dzia­ła­ła w ko­ściel­nym kó­łku mło­dzie­żo­wym. Te­raz po­je­cha­ła ze swo­ją gru­pą na week­en­do­wą wy­ciecz­kę do sto­li­cy, ale mia­ła wró­cić na bal. Do­sta­wa­ła same szóst­ki, a za mie­si­ąc mia­ła ode­brać dy­plom z wy­ró­żnie­niem. Co­dzien­nie wi­dzia­ła się z Dy­la­nem na lek­cjach ma­te­ma­ty­ki, ra­zem cho­dzi­li ko­ry­ta­rza­mi, spędza­ła z nim czas, kie­dy tyl­ko mo­gła. Dy­lan ją lu­bił, jej sym­pa­tia mu schle­bia­ła, ale nie po­do­ba­ła mu się na tyle, by zo­stać jego dziew­czy­ną.

Dy­lan trak­to­wał szko­łę se­rio. Eric też. Cho­dzi­li na me­cze, na po­ta­ńców­ki, wy­stępy. Kręci­li ma­te­ria­ły dla szkol­nej te­le­wi­zji Re­bel News Ne­twork. Dla Dy­la­na wa­żny był szkol­ny te­atr. Ni­g­dy nie chciał wy­stępo­wać przed pu­blicz­no­ścią, ale do­brze czuł się za ku­li­sa­mi, przy kon­so­le­cie re­ży­se­ra dźwi­ęku. Bli­żej po­cząt­ku roku ura­to­wał Ra­chel Scott, ślicz­not­kę z trze­ciej kla­sy, kie­dy pod­czas jej wy­stępu na prze­glądzie ta­len­tów ma­gne­to­fon zja­dł jej ta­śmę. Za kil­ka dni ją za­bi­je.

Obu bra­ko­wa­ło ta­len­tu spor­to­we­go, ale byli za­pa­lo­ny­mi ki­bi­ca­mi. W dzie­ci­ństwie obaj gra­li w ma­łej li­dze ba­se­bal­lu i w pi­łkę no­żną. Eric na­dal tro­chę ko­pał, ale Dy­lan ra­czej tyl­ko pa­trzył. Eric ki­bi­co­wał roc­kie­som i cie­szył się na wio­sen­ne tre­nin­gi. Dy­lan był za dru­ży­ną Bo­Sox, ci­ągle cho­dził w ich czap­ce. Oglądał dużo ba­se­bal­lu, stu­dio­wał ta­be­le z wy­ni­ka­mi, kom­pi­lo­wał wła­sne sta­ty­sty­ki. Był naj­lep­szy w wy­my­ślo­ną ligę, w któ­rą ba­wi­li się ze zna­jo­my­mi. Nikt nie mógł za­gi­ąć w ana­li­zach Dy­la­na Kle­bol­da, bo przy­go­to­wy­wał się na mar­co­we okien­ko trans­fe­ro­we na dłu­go przed. In­nym nu­dzi­ło się już po pierw­szych tu­rach, ale Dy­lan za­wsze chciał mieć moc­ną dru­ży­nę. Te­raz, w swo­im ostat­nim ty­go­dniu, po­in­for­mo­wał ko­mi­sa­rza ich ligi, że za­mie­rza wci­ągnąć do swo­jej eki­py świe­ża­ka, mio­ta­cza. Będzie pra­co­wał nad kup­nem tego za­wod­ni­ka cały week­end, aż do po­nie­dzia­łku, ostat­niej nocy swo­je­go ży­cia. Żył ba­se­bal­lem – po­wie­dział ktoś, kto go znał.

Eric lu­bił my­śleć o so­bie, że jest nie­po­kor­ny, ale za­le­ża­ło mu na ak­cep­ta­cji. Naj­mniej­sza znie­wa­ga wy­pro­wa­dza­ła go z rów­no­wa­gi. Na lek­cjach wy­ry­wał się do od­po­wie­dzi i za­wsze znał po­praw­ną. Na ostat­nie za­jęcia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia na­pi­sał wiersz o ko­ńcu nie­na­wi­ści i mi­ło­ści do świa­ta. Lu­bił cy­to­wać Nie­tz­sche­go i Szek­spi­ra, ale ja­koś umknęła mu iro­nicz­na wy­mo­wa jego ksyw­ki, Reb: taki re­be­liant, że na ksyw­kę wy­brał so­bie imię szkol­nej ma­skot­ki.

Dy­lan pod­pi­sy­wał się VoD­Ka, pod­kre­śla­jąc wiel­ki­mi li­te­ra­mi swo­je ini­cja­ły w na­zwie ulu­bio­ne­go al­ko­ho­lu[4]. Dużo pił i był z tego dum­ny; po­dob­no zy­skał to prze­zwi­sko po tym, jak wy­pił na raz całą bu­tel­kę. Eric wo­lał jac­ka da­niel­sa, ale skru­pu­lat­nie krył się przed ro­dzi­ca­mi. W oczach do­ro­słych to Eric był tym grzecz­nym, cho­ciaż jego nie­wła­ści­we za­cho­wa­nie mie­wa­ło swo­je kon­se­kwen­cje – oj­ciec często wy­mie­rzał mu kary, głów­nie ta­kie, któ­re ogra­ni­cza­ły jego swo­bo­dę. Eric miał w so­bie coś z oso­by wład­czej, lu­bi­ącej kon­tro­lę. Sta­ran­nie ba­dał gra­ni­ce, pró­bu­jąc usta­lić, co uj­dzie mu na su­cho. A je­śli na czy­mś mu za­le­ża­ło, po­tra­fił pod­li­zy­wać się jak nikt.

Wła­ści­ciel re­stau­ra­cji Blac­kjack Piz­za do­brze znał nie­po­skro­mio­ną stro­nę cha­rak­te­ru Eri­ca. Kie­dy za­my­kał, Ro­bert Kir­gis cza­sa­mi za­bie­rał Eri­ca i Dy­la­na na dach, gdzie ra­zem pili bro­wa­ry, a chło­pa­ki wy­strze­li­wa­li fa­jer­wer­ki nad da­chem cen­trum han­dlo­we­go. Kir­gis miał dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat, ale lu­bił spędzać z nimi czas. Uwa­żał ich za by­stre dzie­cia­ki; cza­sa­mi wy­sła­wia­li się jak do­ro­śli. Eric wie­dział, kie­dy jest czas na za­ba­wę, a kie­dy trze­ba po­wa­żnie. Gdy­by na tym da­chu zja­wił się po­li­cjant, pew­nie to Eric by z nim roz­ma­wiał. Kie­dy klien­ci ob­le­ga­li ladę, a kie­row­cy cze­ka­li na piz­zę, ktoś mu­siał to ogar­niać – i Eric ro­bił to do­brze. Pod pre­sją za­mie­niał się w ro­bo­ta. Nic go nie de­pry­mo­wa­ło, kie­dy za­le­ża­ło mu na wy­ni­ku. A do tego po­trze­bo­wał tej pra­cy; miał kosz­tow­ne hob­by i nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać dla ja­ki­chś chwi­lo­wych uciech. Kie­dy Kir­gis wy­cho­dził z re­stau­ra­cji, to Eric przej­mo­wał ster.

Dy­la­na nikt nie zo­sta­wiał na po­ste­run­ku. Nie mo­żna było na nim po­le­gać. Przez ostat­ni rok pra­co­wał w krat­kę. Sta­rał się o lep­szą ro­bo­tę w skle­pie kom­pu­te­ro­wym, wy­słał pro­fe­sjo­nal­nie przy­go­to­wa­ne CV. Zro­bił wra­że­nie na wła­ści­cie­lu i zo­stał przy­jęty. Ani razu tam nie po­sze­dł.

Ale nic tak nie ró­żni­ło chło­pa­ków jak za­cho­wa­nie w mo­men­tach kon­fron­ta­cji. Dy­lan za­czy­nał ci­ężko od­dy­chać, a Eric spo­koj­nie kal­ku­lo­wał. Jego zim­na krew uchro­ni­ła go od wi­ęk­szo­ści ta­ra­pa­tów, ale obu przy­da­rza­ły się szkol­ne bój­ki. Lu­bi­li na­przy­krzać się młod­szym dzie­cia­kom. Raz Dy­lan wpa­dł, kie­dy wy­dra­py­wał ob­sce­nicz­ne ry­sun­ki na szaf­ce jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Kie­dy na­uczy­ciel Pe­ter Ho­rvath zwró­cił mu uwa­gę, Dy­lan za­czął wa­rio­wać. Zwy­zy­wał Ho­rva­tha, wa­lił w ścia­ny, za­cho­wy­wał się jak sza­le­niec. Eric wy­wi­nąłby się z tego, prze­pra­sza­jąc, ro­bi­ąc uni­ki, za­rze­ka­jąc się, że jest nie­win­ny – do­bra­łby stra­te­gię do od­bior­cy. Szyb­ko czy­tał lu­dzi i do­sto­so­wy­wał do nich swo­je ko­mu­ni­ka­ty. Był nie­wzru­szo­ny, pod­czas gdy Dy­lan wy­bu­chał. Nie miał po­jęcia, na co Ho­rvath za­re­ago­wa­łby do­brze, i nie ob­cho­dzi­ło go to. Był kłęb­kiem emo­cji. Kie­dy do­wie­dział się, że do szko­ły na roz­mo­wę o szaf­ce je­chał jego oj­ciec, wko­pał się jesz­cze bar­dziej. Lo­gi­ka nie mia­ła zna­cze­nia.

Obaj po­tra­fi­li my­śleć ana­li­tycz­nie, ma­te­ma­ty­ka nie spra­wia­ła im pro­ble­mów, w lot ła­pa­li tech­no­lo­gicz­ne no­win­ki. Ga­dże­ty, kom­pu­te­ry, gry wi­deo – dać im co­kol­wiek no­we­go i byli za­chwy­ce­ni. Two­rzy­li stro­ny in­ter­ne­to­we, ad­ap­to­wa­li gry, żeby opo­wia­da­ły o stwo­rzo­nych przez nich po­sta­ciach i wy­my­ślo­nych przez nich przy­go­dach, kręci­li masę fil­mów – etiu­dy, któ­re sami na­pi­sa­li, wy­re­ży­se­ro­wa­li i w któ­rych gra­li. Co za­ska­ku­jące, tycz­ko­wa­ty i nie­śmia­ły Dy­lan wy­ka­zy­wał ta­lent ak­tor­ski. Eric był tak na chłod­no spo­koj­ny i opa­no­wa­ny, że na­wet nie umiał uda­wać in­ten­syw­nych emo­cji. W oso­bi­stym kon­tak­cie był uro­czy, pew­ny sie­bie i uj­mu­jący, ale uda­jąc roz­e­mo­cjo­no­wa­ne­go mło­dzie­ńca, był nud­ny i nie­prze­ko­nu­jący, nie­zdol­ny do prze­ka­za­nia uczuć. Dy­lan za to był jak pod­pi­ęty pod prąd. Na co dzień de­li­kat­ny i nie­śmia­ły, ale nie za­wsze: gdy ktoś sta­wał mu na od­cisk, wy­bu­chał. Na fil­mach uwal­niał ten gniew i sta­wał się sza­le­ńcem, do­słow­nie roz­pa­dał się przed ka­me­rą na ka­wa­łki. Oczy wy­cho­dzi­ły mu z or­bit, kie­dy roz­ci­ągał po­licz­ki, trzy­ma­jąc je w pal­cach i od­sła­nia­jąc roz­sze­rzo­ne pory wo­kół nosa.

Eric i Dy­lan pre­zen­to­wa­li się jako nor­mal­ni mło­dzie­ńcy w ostat­niej kla­sie li­ceum. Te­sto­wa­li gra­ni­ce tego, co do­zwo­lo­ne, pró­bo­wa­li swo­ich umie­jęt­no­ści w kon­tak­tach z płcią prze­ciw­ną. Cza­sa­mi mie­li do­syć głąbów, z któ­ry­mi mu­sie­li się uże­rać – bo byli też tro­chę prze­mądrza­li. Nic nie­zwy­kłe­go jak na li­ceum.

Re­bel Hill opa­da ła­god­nie, wy­ra­sta­jąc po­nad Co­lum­bi­ne tyl­ko na dwa­na­ście me­trów – ale to wy­star­czy, by zdo­mi­no­wać oko­li­cę. Już z po­ło­wy wznie­sie­nia roz­ci­ąga się spek­ta­ku­lar­ny wi­dok na Góry Ska­li­ste. Z ka­żdym kro­kiem ku gó­rze co­raz wy­ra­źniej nad pła­sko­wy­żem uka­zu­ją się po­strzępio­ne, brązo­we ścia­ny wy­ra­sta­jące z Wiel­kich Rów­nin. Góry wy­strze­li­wu­ją na pra­wie ty­si­ąc me­trów, nie­sko­ńczo­ne i na po­zór nie­mo­żli­we do spe­ne­tro­wa­nia, ci­ągną się aż po ho­ry­zont ku pó­łno­cy i rów­nie da­le­ko na po­łud­nie. Miej­sco­wi na­zy­wa­ją je po­gó­rzem. Gó­ru­jące nad Co­lum­bi­ne pa­smo Front Ran­ge prze­wy­ższa naj­bar­dziej ma­syw­ne szczy­ty Ap­pa­la­chów. Dro­gi i osie­dla ko­ńczą się tuż przed gó­ra­mi. Na­wet ro­śli­ny mu­szą tam wal­czyć o prze­ży­cie. Tyl­ko pięć ki­lo­me­trów da­lej, a jak­by ko­niec świa­ta.

Na Re­bel Hill nie­wie­le ro­śnie. Wzgó­rze po­kry­wa czer­wo­na­wa gli­na, spo­śród jej pęk­ni­ęć gdzie­nie­gdzie wy­sta­ją chwa­sty, cho­ciaż na ogół nie uda­je się im tam za­do­mo­wić. Nie­da­le­ko od nie­go za spra­wą osie­dli znów daje o so­bie znać cy­wi­li­za­cja. Wśród sze­ro­kich, krętych ulic i śle­pych za­ułków i so­sen wy­ra­sta­ją dwu­pi­ętro­we domy, cen­tra han­dlo­we, bo­iska pi­łkar­skie – i ko­ścio­ły, ko­ścio­ły, wszędzie ko­ścio­ły.

Li­ceum Co­lum­bi­ne mie­ści się na roz­le­głej łące na skra­ju du­że­go par­ku w cie­niu Gór Ska­li­stych. To duża, no­wo­cze­sna pla­ców­ka – po­nad dwa­dzie­ścia trzy ty­si­ące me­trów kwa­dra­to­wych so­lid­nej, nie­udziw­nio­nej kon­struk­cji. Be­żo­wa ele­wa­cja z be­to­nu i nie­licz­ne okna spra­wia­ją, że szko­ła przy­po­mi­na fa­bry­kę. Bu­dy­nek jest prak­tycz­ny, tak samo jak miesz­ka­ńcy po­łu­dnio­wej części hrab­stwa Jef­fer­son. Jef­f­co, jak skró­to­wo na­zy­wa się hrab­stwo, oszczędza­ło na ar­chi­tek­to­nicz­nych zbyt­kach, ale hoj­nie in­we­sto­wa­ło w la­bo­ra­to­ria che­micz­ne, kom­pu­te­ry, pra­cow­nię au­dio-wi­deo i pierw­szo­rzęd­ną ka­drę na­uczy­ciel­ską.

W pi­ąt­ko­wy po­ra­nek, po ape­lu w sali gim­na­stycz­nej, ko­ry­ta­rze aż bu­zo­wa­ły od mło­dzie­ńczej eks­cy­ta­cji. Ucznio­wie wy­le­wa­li się z sali, śmie­jąc się, flir­tu­jąc, ga­nia­jąc się i prze­py­cha­jąc. Ale już za pó­łnoc­nym wy­jściem z bu­dyn­ku, gdzie szczy­ty Gór Ska­li­stych wy­gląda­ły znad Re­bel Hill, ten zgie­łk dwóch ty­si­ęcy roz­krzy­cza­nych na­sto­lat­ków gi­nął bez śla­du. Dwu­kon­dy­gna­cyj­na bu­dow­la i oka­la­jący ją kom­pleks spor­to­wy były je­dy­ną w oko­li­cy ozna­ką, że jest się w dwu­dzie­stej pod względem wiel­ko­ści ame­ry­ka­ńskiej me­tro­po­lii. Cen­trum De­nver było od­da­lo­ne o za­le­d­wie szes­na­ście ki­lo­me­trów na pó­łnoc­ny wschód, ale mia­sto za­sła­nia­ły ogra­ni­cza­jące ho­ry­zont drze­wa. W cie­plej­sze dni drzwi szkol­ne­go warsz­ta­tu sto­lar­skie­go otwie­ra­no na oścież. Chłop­cy zbli­ża­li na­rzędzia tnące do wi­ru­jących blo­ków drew­na, a szum to­ka­rek kon­ku­ro­wał z ha­ła­sem wen­ty­la­cji. Ale mi­nio­nej śro­dy na rów­ni­nę opa­dł front zim­ne­go po­wie­trza. Wci­ąż było chłod­no, kie­dy pan D. po­wie­dział swo­im uczniom, jak bar­dzo ich ko­cha.

Zim­no nie od­stra­sza­ło pa­la­czy[5]. Ka­żde­go dnia roku szkol­ne­go mo­żna było zo­ba­czyć ich, jak krążą wo­kół ofi­cjal­nej pa­lar­ni, od­gro­dzo­ne­go słu­pa­mi te­le­fo­nicz­ny­mi skraw­ka tra­wy, ulo­ko­wa­ne­go tuż za par­kin­giem, za­raz za te­re­nem szko­ły. Mie­li tam spo­kój. Żad­nych na­uczy­cie­li, re­guł, tłu­mu – i żad­ne­go stre­su.

Eric i Dy­lan byli sta­ły­mi by­wal­ca­mi pa­lar­ni. Pa­li­li te same pa­pie­ro­sy, ca­me­le z fil­trem. Eric za­czął pierw­szy, Dy­lan za­raz po nim.

Ich zna­jo­mi za­uwa­ży­li, że ostat­nio częściej wa­ga­ro­wa­li i opusz­cza­li się w pra­cach do­mo­wych. Dy­lan ci­ągle ob­ry­wał za spa­nie na lek­cjach. Eric wy­glądał na zde­ner­wo­wa­ne­go i wku­rzo­ne­go, ale też w nie­po­ko­jący spo­sób wy­zu­te­go z emo­cji. Któ­re­goś dnia zna­jo­my na­kręcił na wi­deo, jak Eric sie­dział z ko­le­ga­mi w sto­łów­ce[6]. Roz­ma­wia­li o roz­rządach, za­wo­rach i o tym, ile mo­żna dać za uży­wa­ną maz­dę. Eric ba­wił się te­le­fo­nem, wci­ągnęło go to, kręcił nim kó­łka na bla­cie sto­łu. Wy­glądał, jak­by nie słu­chał, ale było wprost prze­ciw­nie – chło­nął ka­żde sło­wo.

Do sto­łów­ki wsze­dł chło­pak.

– Weź spier­da­laj! – burk­nął je­den z ko­le­gów Eri­ca, cho­ciaż ad­re­sat nie mógł tego usły­szeć. – Nie zno­szę chu­ja!

Inny kum­pel przy­tak­nął. Eric od­wró­cił się po­wo­li i spoj­rzał przez ra­mię z ty­po­wym dla sie­bie spo­ko­jem. Przy­glądał się chło­pa­ko­wi, po czym od­wró­cił się, rów­nie nie­za­in­te­re­so­wa­ny jak za­ba­wą te­le­fo­nem.

– Ja nie­na­wi­dzę pra­wie wszyst­kich – od­pa­rł chłod­no – O, tak. Ode­rwa­łbym mu łeb i go osza­mał.

Po­wie­dział to bez­na­mi­ęt­nym gło­sem. Żad­nej zło­ści, gnie­wu. Le­d­wie sły­szal­ny ton cie­ka­wo­ści. Jego brwi unio­sły się przy „O, tak” – jak­by chciał po­gra­tu­lo­wać so­bie nie­złe­go tek­stu, któ­ry za­raz rzu­ci niby od nie­chce­nia.

Nikt nie zo­ba­czył w tej re­ak­cji nic nie­zwy­kłe­go. Przy­wy­kli już do Eri­ca.

Za­częli wspo­mi­nać ten raz, kie­dy na­bi­ja­li się z jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Eric uda­wał dzie­cia­ka z kla­sy dla uczniów z nie­pe­łno­spraw­no­ścia­mi, ta­kie­go jąka­jące­go się. Pier­sia­sta dziew­czy­na prze­szła koło nich. Eric za­ma­chał do niej i wszy­scy przy sto­li­ku za­częli ją pod­ry­wać.

3. Wio­sna

U stóp gór roz­kwi­tła wio­sna. Drze­wa po­kry­wa­ły się li­śćmi, mro­wi­ska pi­ęły się w górę, traw­ni­ki szyb­ko na­bie­ra­ły ży­cia w tym krót­kim okre­sie, kie­dy zie­mia znaj­do­wa­ła się gdzieś mi­ędzy nie­roz­kwi­tłym brązem zi­mo­wym a cha­rak­te­ry­stycz­nym dla lata brązem wy­su­szo­nym. Mi­lio­ny wy­strze­lo­nych w po­wie­trze klo­no­wych skrzy­dla­ków opa­da­ły ko­li­stym ru­chem ku zie­mi. Na­uczy­cie­le go­ni­li przez ostat­nie roz­dzia­ły pod­ręcz­ni­ków; dzie­cia­ki za­czy­na­ły stre­so­wać się eg­za­mi­na­mi i śnić na ja­wie o wa­ka­cjach. Ostat­nie rocz­ni­ki wy­bie­ga­ły my­śla­mi ku je­sie­ni. Co­lum­bi­ne na­le­ża­ło do naj­lep­szych sta­no­wych li­ce­ów – osiem­dzie­si­ąt pro­cent ab­sol­wen­tów do­sta­wa­ło się na stu­dia. Wszy­scy roz­ma­wia­li te­raz o uczel­niach: o gru­bych pa­kie­tach dla przy­jętych i cie­niut­kich ko­per­tach z od­mo­wa­mi, ostat­nich wi­zy­tach na kam­pu­sach w celu wy­ło­nie­nia naj­bar­dziej obie­cu­jących. Nad­cho­dził czas, by się zde­cy­do­wać, wpła­cić za­licz­kę i za­cząć wy­bie­rać za­jęcia na pierw­szy se­mestr. Li­ceum już się wła­ści­wie sko­ńczy­ło.

W gó­rach wci­ąż trwa­ła zima. Sto­ki były otwar­te, cho­ciaż śnieg już się co­fał. Dzie­cia­ki bła­ga­ły ro­dzi­ców o je­den dzień laby, żeby pó­jść ostat­ni raz na de­skę. Pew­nej trze­cio­kla­si­st­ce, żar­li­wej ewan­ge­li­kan­ce, uda­ło się na­kło­nić ro­dzi­ców, by pu­ści­li ją dzień przed ape­lem pana D. Cas­sie Ber­nall po­je­cha­ła do Brec­ken­rid­ge ze swo­im bra­tem Chri­sem. Żad­ne z nich jesz­cze nie po­zna­ło ani Eri­ca, ani Dy­la­na.

Obia­dy wci­ąż sta­no­wi­ły wa­żny punkt ka­żde­go dnia. Sto­łów­ka w Co­lum­bi­ne była otwar­tą prze­strze­nią, na któ­rą wy­cho­dzi­ło się z sze­ro­kie­go ko­ry­ta­rza mi­ędzy we­jściem dla uczniów na po­łu­dnio­wym kra­ńcu kom­plek­su a sze­ro­ki­mi ka­mien­ny­mi scho­da­mi, na któ­rych mo­gło obok sie­bie iść na­wet dwa­na­ście osób. Dzie­cia­ki na­zy­wa­ły to miej­sce „bu­fe­tem”. Sto­łów­kę ota­cza­ła kra­tow­ni­ca z bia­łych sta­lo­wych be­lek, licz­ne za­da­sze­nia i de­ko­ra­cyj­ne wzo­ry ze sta­lo­wych ka­bli. W po­rze obia­du w środ­ku aż bu­zo­wa­ło. Kie­dy za­czy­nał się lunch, wpa­da­ło tam sze­ściu­set uczniów. Nie­któ­rzy tyl­ko na chwi­lę, uży­wa­jąc sto­łów­ki jako miej­sca zbiór­ki albo po pro­stu by wzi­ąć prze­kąski na wy­nos. Przez pięć mi­nut było tłocz­no, ale szyb­ko się roz­lu­źnia­ło. Przez całą prze­rwę obia­do­wą prze­by­wa­ło tam od trzy­stu do czte­ry­stu uczniów. Wszy­scy sie­dzie­li na pla­sti­ko­wych krze­słach wo­kół prze­no­śnych sto­łów, w gru­pach od sze­ściu do ośmiu osób.

Dwie go­dzi­ny po ape­lu pan D. za­czy­nał swój dy­żur obia­do­wy. To była jego ulu­bio­na część dnia. Wi­ęk­szo­ść kie­row­ni­ków szkół zle­ca­ła to pod­wład­nym, ale dy­rek­tor De­An­ge­lis ni­g­dy się nie uchy­lał, prze­ciw­nie – za­wsze mu było mało.

– Zna­jo­mi śmie­ją się ze mnie – po­wie­dział pó­źniej. – Dy­żur obia­do­wy! Ech! Ale ja uwiel­biam tam być. Wte­dy mo­żna po­być z dzie­cia­ka­mi, po­ga­dać z nimi.

Pan D. prze­cha­dzał się po bu­fe­cie, za­ga­dy­wał dzie­ci przy ka­żdym sto­li­ku, za­trzy­my­wał się, kie­dy ktoś pod­bie­gał, żeby mu coś po­wie­dzieć. Mel­do­wał się tu na po­cząt­ku prze­rwy pra­wie co­dzien­nie. Jego dy­żu­ry były lu­źne, scho­dzi­ły na roz­mo­wach. Słu­chał, po­ma­gał roz­wi­ązy­wać pro­ble­my – cho­ciaż uni­kał dys­cy­pli­no­wa­nia. Tyl­ko raz nie mógł się po­wstrzy­mać, kie­dy zo­ba­czył po­zo­sta­wio­ne tace z reszt­ka­mi je­dze­nia. Li­ceum, któ­re mu po­wie­rzo­no, nie było zbyt im­po­nu­jące pod względem ar­chi­tek­tu­ry, ale za­le­ża­ło mu, żeby było przy­naj­mniej czy­ste.

Tak bar­dzo iry­to­wa­ły go nie­wdzi­ęcz­no­ść i nie­chluj­stwo, że zle­cił za­in­sta­lo­wa­nie w sto­łów­ce czte­rech ka­mer. Co­dzien­nie o 11.15 wo­źny wkła­dał do ma­gne­to­wi­du nową ka­se­tę, a ob­ra­ca­jące się ka­me­ry na­gry­wa­ły pi­ęt­na­sto­se­kun­do­we uryw­ki tego, co się tam dzia­ło. Dzień po dniu ła­pa­ły naj­bar­dziej ba­nal­ne sce­ny, ja­kie mo­żna so­bie wy­obra­zić. Nikt za to nie mógł wy­obra­zić so­bie, co te ka­me­ry za­re­je­stru­ją le­d­wie czte­ry mie­si­ące po tym, jak zo­sta­ły włączo­ne.

Strasz­li­we nie­szczęście spa­dło na ame­ry­ka­ńskie mia­stecz­ka i przed­mie­ścia. Szkol­ny za­ma­cho­wiec. Wie­dzie­li­śmy o nim, bo ogląda­li­śmy te­le­wi­zję. Czy­ta­li­śmy ga­ze­ty. Po­ja­wił się dwa lata wcze­śniej, nie wia­do­mo skąd. W lu­tym 1997 roku szes­na­sto­la­tek z od­le­głe­go Be­thel na Ala­sce przy­nió­sł do li­ceum strzel­bę i otwo­rzył ogień. Za­bił dy­rek­to­ra, ucznia i ra­nił dwie inne oso­by. W pa­ździer­ni­ku po­ja­wił się jesz­cze je­den, zno­wu chło­pak, tym ra­zem w Pe­arl w sta­nie Mis­si­si­pi. Dwie oso­by za­bi­te, sie­dem ran­nych. W grud­niu dwa ko­lej­ne ata­ki, zno­wu na pro­win­cji: West Pa­du­cah w Ken­tuc­ky i Stamps w Ar­kan­sas. Do ko­ńca roku zgi­nęło jesz­cze sie­dem osób. Licz­ba ran­nych – szes­na­ście.

Na­stęp­ny rok oka­zał się jesz­cze gor­szy: dzie­si­ęć ofiar śmier­tel­nych, trzy­dzie­ści pięć osób ran­nych, w pi­ęciu prze­pro­wa­dzo­nych od­dziel­nie ata­kach. Prze­moc wzma­ga­ła się na wio­snę, kie­dy rok szkol­ny zbli­żał się ku ko­ńco­wi. Se­zon strze­lec­ki – tak za­częto to na­zy­wać. Spraw­cą za­wsze był bia­ły chło­pak, za­wsze na­sto­la­tek, z ja­kie­goś spo­koj­ne­go mia­sta, o któ­rym mało kto sły­szał. Wi­ęk­szo­ść za­ma­chow­ców dzia­ła­ła w po­je­dyn­kę. Ka­żdy atak za­czy­nał się nie­spo­dzie­wa­nie i pręd­ko się ko­ńczył, dla­te­go te­le­wi­zja za­wsze je prze­ga­pia­ła. Na­ród oglądał to, co dzia­ło się pó­źniej: nie­ko­ńczące się ob­ra­zy szkół oto­czo­nych ka­ret­ka­mi, opa­no­wa­nych przez po­li­cjan­tów – za­krwa­wio­ne, prze­ra­żo­ne dzie­cia­ki.

Kie­dy nad­sze­dł ostat­ni dzień szko­ły w 1998 roku, mo­żna było od­nie­ść wra­że­nie, że w kra­ju pa­nu­je epi­de­mia. Po ka­żdym ata­ku mia­stecz­ka i przed­mie­ścia żyły w co­raz wi­ęk­szym na­pi­ęciu. Miej­skie szko­ły od daw­na sta­ły się ar­se­na­ła­mi, ale przed­mie­ścia prze­cież mia­ły być bez­piecz­ne.

Opi­nia pu­blicz­na była wstrząśni­ęta, po­grążo­na w praw­dzi­wej pa­ni­ce. Ale czy strach był uza­sad­nio­ny? To się może zda­rzyć wszędzie – po­wta­rza­li wszy­scy jak re­fren. „Ale to nie dzie­je się wszędzie” – od­po­wia­dał w „Wa­shing­ton Post” Vin­cent Schi­ral­di, dy­rek­tor Ju­sti­ce Po­li­cy In­sti­tu­te, or­ga­ni­za­cji zaj­mu­jącej się wi­ęzien­nic­twem[7]. „I w ogó­le dzie­je się rzad­ko” – do­da­wał. To samo na­pi­sa­no w ko­men­ta­rzu opu­bli­ko­wa­nym w „New York Ti­me­sie”[8]. Sta­ty­sty­cy oce­nia­li ry­zy­ko śmier­ci dziec­ka w szko­le na je­den do mi­lio­na. I wska­źnik za­sty­gł – a trend był albo sta­ły, albo spad­ko­wy, w za­le­żno­ści od tego, jak da­le­ko w prze­szło­ść spoj­rzeć[9].

Ale dla bia­łych ro­dzi­ców z kla­sy śred­niej to wszyst­ko było no­wo­ścią. Ka­żda tra­ge­dia spra­wia­ła, że mi­lio­ny kręci­ły gło­wa­mi, za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym mie­ście ko­lej­ny wy­rzu­tek chwy­ci za broń.

A po­tem... nic się nie dzia­ło. Przez cały rok szkol­ny 1998/1999 nie po­ja­wił się ani je­den za­ma­cho­wiec. Gro­źba wy­pa­ro­wa­ła, a ser­wi­sy in­for­ma­cyj­ne opa­no­wa­ła od­le­gła woj­na. Po­wol­nie roz­pa­da­jąca się Ju­go­sła­wia roz­go­rza­ła na nowo. W mar­cu 1999 roku, kie­dy Eric i Dy­lan fi­na­li­zo­wa­li swo­je pla­ny, NATO sta­wi­ło opór serb­skiej agre­sji w Ko­so­wie. Sta­ny Zjed­no­czo­ne roz­po­częły naj­wi­ęk­szą kam­pa­nię lot­ni­czą od cza­sów Wiet­na­mu. Chma­ra my­śliw­ców F-15 zrzu­ci­ła grad bomb na Bel­grad. Eu­ro­pa Środ­ko­wa po­grąży­ła się w cha­osie, a Ame­ry­ka to­czy­ła woj­nę. Szkol­ny za­ma­cho­wiec, ten upiór przed­mie­ść, znik­nął.

4. Rock’n’Bowl

Eric i Dy­lan cho­dzi­li na lunch, ale rzad­ko prze­by­wa­li w sto­łów­ce, kie­dy wi­zy­to­wał ją pan D. Co­lum­bi­ne było otwar­tą szko­łą, więc star­sze dzie­cia­ki, któ­re już mia­ły pra­wo jaz­dy i sa­mo­cho­dy, je­cha­ły so­bie na ka­nap­ki do Sub­waya, na fast food do Wen­dy’s lub ja­kie­jś in­nej z nie­zli­czo­nych re­stau­ra­cji roz­rzu­co­nych po oko­li­cy. Wi­ęk­szo­ść ro­dzi­ców mia­ła dość pie­ni­ędzy, żeby ku­pić swo­im dzie­ciom auta. Eric je­ździł czar­ną hon­dą pre­lu­de, a Dy­lan sta­rym bmw, któ­re od­no­wił jego oj­ciec. Co­dzien­nie par­ko­wa­li obok sie­bie na miej­scach dla ostat­nich klas. Pod­czas prze­rwy obia­do­wej chło­pa­ki wsia­da­li do któ­re­goś z nich z garst­ką zna­jo­mych i ru­sza­li, żeby coś zje­ść i za­pa­lić.

W ten pi­ątek pan D. miał je­den za­sad­ni­czy cel; Eric Har­ris miał dwa. Pan D. chciał przy­po­mnieć uczniom o war­to­ści mądrych de­cy­zji. Za­le­ża­ło mu, żeby w po­nie­dzia­łek wszy­scy wró­ci­li cali. Eric chciał za­ła­twić amu­ni­cję i dziew­czy­nę na bal.

Zgod­nie z pla­nem Eric i Dy­lan mie­li zgi­nąć tuż po week­en­dzie, ale w pi­ąt­ko­wy wie­czór za­mie­rza­li jesz­cze coś zro­bić: chcie­li od­bęb­nić ostat­nią zmia­nę w piz­ze­rii. Dzi­ęki tej ro­bo­cie Eric mógł kon­stru­ować swo­je bom­by, ku­po­wać broń i eks­pe­ry­men­to­wać z na­pal­mem. W Blac­kjack pła­ci­li nie­co wi­ęcej niż pen­sję mi­ni­mal­ną: Dy­lan za­ra­biał 6,50 do­la­ra za go­dzi­nę, Eric, star­szy sta­żem, do­sta­wał 7,65, cho­ciaż uwa­żał, że za­słu­gu­je na wi­ęcej.

– Kie­dy sko­ńczę szko­łę, też to rzu­cę – po­wie­dział zna­jo­me­mu, któ­ry zre­zy­gno­wał ty­dzień wcze­śniej. – Ale jesz­cze nie te­raz. Po szko­le znaj­dę bar­dziej przy­szło­ścio­wą pra­cę.

Kła­mał. Nie miał za­mia­ru sko­ńczyć li­ceum.

Eric nie mó­wił nic o swo­ich pla­nach, co wy­da­wa­ło się dziw­ne jak na chło­pa­ka z po­ten­cja­łem. Był uta­len­to­wa­nym uczniem, ale nie za­mie­rzał iść na stu­dia. Nie my­ślał o żad­nej ka­rie­rze, nie miał am­bi­cji. Jego ro­dzi­ce wy­cho­dzi­li z sie­bie.

Za to Dy­lan miał przed sobą obie­cu­jącą przy­szło­ść. Za­mie­rzał stu­dio­wać, oczy­wi­ście. Chciał być in­for­ma­ty­kiem. Przy­jęło go kil­ka uczel­ni, wła­śnie był z tatą na czte­ro­dnio­wej wy­ciecz­ce do Tuc­son, żeby obej­rzeć kam­pus Uni­ver­si­ty of Ari­zo­na. Wy­brał na­wet po­kój w aka­de­mi­ku. Po­do­ba­ła mu się pu­sty­nia. De­cy­zja była osta­tecz­na; jego mama mia­ła wpła­cić za­licz­kę już w przy­szły po­nie­dzia­łek.

Eric na kil­ka ty­go­dni spa­cy­fi­ko­wał ojca, roz­ma­wia­jąc z re­kru­te­rem woj­sko­wym. Nie miał za­mia­ru się za­ci­ągać, ale to była do­bra za­sło­na dym­na. Oj­ciec Eri­ca, Way­ne, słu­żył jako ob­la­ty­wacz w si­łach po­wietrz­nych, z od­zna­cze­nia­mi. Prze­sze­dł na eme­ry­tu­rę jako ma­jor, po dwu­dzie­stu trzech la­tach w ar­mii.

W tam­tym cza­sie Blac­kjack to była do­bra fu­cha – nie­zła kasa i spo­ro oka­zji to­wa­rzy­skich. Chris, Nate, Zack i jesz­cze kil­ku ko­le­gów już tam pra­co­wa­li. Do tego Eric nie­ustan­nie my­ślał o dziew­czy­nach. Ura­biał jed­ną już kil­ka mie­si­ęcy: Su­san pra­co­wa­ła do­ryw­czo jako re­cep­cjo­nist­ka w za­kła­dzie fry­zjer­skim Gre­at Clips w tym sa­mym cen­trum han­dlo­wym, ci­ągle przy­cho­dzi­ła po piz­zę dla fry­zje­rek. Wi­dy­wał ją też w szko­le, głów­nie kie­dy sze­dł na pa­pie­ro­sa. Mó­wił jej po imie­niu – nie była pew­na, skąd je znał – i za­cho­dził do za­kła­du, żeby po­ga­dać. Chy­ba go lu­bi­ła. Eric źle zno­sił kło­po­tli­we sy­tu­acje, więc wy­py­ty­wał jej zna­jo­mych, żeby po­znać swo­je szan­se. Tak, po­do­bał się jej. W pi­ątek wie­czo­rem nic się nie dzia­ło, aku­rat trwa­ła jed­na z ostat­nich za­mie­ci śnie­żnych, więc kie­dy przy­szła po za­mó­wie­nie, mie­li czas po­roz­ma­wiać dłu­żej. Po­pro­sił ją o nu­mer i do­stał go.

Z Su­san szło do­brze, a do tego nowy szef Eri­ca miał dla nie­go do­bre wie­ści. Kir­gis sprze­dał re­stau­ra­cję sze­ść ty­go­dni wcze­śniej i nad­cho­dzi­ły zmia­ny. Nowy wła­ści­ciel zwol­nił część za­ło­gi. Eric i Dy­lan mie­li zo­stać, ale od te­raz dach miał być za­mkni­ęty: ko­niec z bro­war­ka­mi i fa­jer­wer­ka­mi. Eric zro­bił na nim zna­ko­mi­te wra­że­nie. Kir­gis ufał chło­pa­ko­wi na tyle, że często zo­sta­wiał go za ste­ra­mi, ale te­raz nowy wła­ści­ciel dał mu awans. Czte­ry dni przed ma­sa­krą Eric zo­stał me­ne­dże­rem zmia­ny. Wy­glądał na za­do­wo­lo­ne­go.

Obaj po­pro­si­li tego wie­czo­ra o za­licz­ki. Eric chciał dwie­ście do­la­rów, Dy­lan sto dwa­dzie­ścia – za go­dzi­ny, któ­re już prze­pra­co­wa­li[10]. Nowy szef za­pła­cił im w go­tów­ce.

Po pra­cy po­je­cha­li na kręgle do Bel­le­view La­nes. W pi­ąt­ki od­by­wa­ło się tam Rock’n’Bowl, ich co­ty­go­dnio­wa im­pre­za. Za­zwy­czaj przy­cho­dzi­ło szes­na­ście osób – nie­któ­re z kręgu Blac­kjac­ka, inne spo­za tej gru­py. Zaj­mo­wa­li czte­ry sąsied­nie tory i śle­dzi­li punk­ta­cję na pod­wie­szo­nych ekra­nach. Eric i Dy­lan gra­li co pi­ątek. Szło im nie naj­le­piej – Dy­lan zdo­by­wał śred­nio 115 punk­tów, Eric 108 – ale za­wsze do­brze się ba­wi­li. Gry­wa­li też w kręgle na wu­efie. Dy­lan nie­na­wi­dził po­ran­ków, ale od po­nie­dzia­łku do śro­dy za­wo­ził ich do Bel­le­view jesz­cze przed wscho­dem sło­ńca. Za­jęcia za­czy­na­ły się o szó­stej rano, ale rzad­ko się spó­źnia­li, pra­wie za­wsze byli obec­ni. Mimo to i tak nie mo­gli się do­cze­kać pi­ąt­ko­wych wie­czo­rów: to samo miej­sce, tyle że bez nad­zo­ru do­ro­słych. Mo­gli tro­chę po­sza­leć. Eric ostat­nio wkręcił się w ten cały nie­miec­ki kli­mat: Nie­tz­sche, Freud, Hi­tler, nie­miec­kie ze­spo­ły, ta­kie jak KMFDM i Ram­m­ste­in, in­du­strial, ja­kieś ko­szul­ki z na­pi­sa­mi po nie­miec­ku. Cza­sa­mi przy­bi­jał pi­ąt­ki, mó­wi­ąc „Sieg Heil” lub „Heil Hi­tler”. Re­la­cje nie są zgod­ne co do tego, czy Dy­lan sze­dł w jego śla­dy. Zna­jo­ma Dy­la­na, Ro­byn An­der­son, ta, któ­ra za­py­ta­ła go, czy pój­dzie z nią na bal, za­zwy­czaj przy­je­żdża­ła po nich do Blac­kjac­ka i wio­zła na kręgle. W tym ty­go­dniu jed­nak nie wró­ci­ła jesz­cze z wy­ciecz­ki do Wa­szyng­to­nu z kó­łkiem re­li­gij­nym.

Tego wie­czo­ra wró­ci­li do domu wcze­śniej – Eric był umó­wio­ny na te­le­fon[11]. Za­dzwo­nił do Su­san po dzie­wi­ątej, jak obie­cał, ale ode­bra­ła jej mat­ka. Chło­pak cza­ro­wał ją, aż po­wie­dzia­ła mu, że Su­san no­co­wa­ła u ko­le­żan­ki. Wte­dy Eric się ze­zło­ścił. Dziw­ne, po­my­śla­ła mat­ka, że zde­ner­wo­wał się tak szyb­ko tyl­ko dla­te­go, że Su­san nie było w domu. Od­rzu­ce­nie, szcze­gól­nie przez ko­bie­ty, dzia­ła­ło na Eri­ca jak czer­wo­na płach­ta na byka. Nie za­cho­wy­wał się wte­dy tak ner­wo­wo jak Kle­bold, ale ma­ska spa­da­ła, a jego gniew wy­cho­dził na po­wierzch­nię. Wście­kał się. Miał dłu­gą li­stą podłych dziew­czyn, któ­re za­wio­dły jego za­ufa­nie, do­słow­nie „czar­ną li­stę”, za­pi­sy­wał je na kom­pu­te­rze. Su­san się na niej nie zna­la­zła. Jej mat­ka po­da­ła Eri­co­wi nu­mer pa­ge­ra. Wy­słał wia­do­mo­ść.

Su­san od­dzwo­ni­ła, a na­gle Eric znów stał się miły. Roz­ma­wia­li o szko­le, kom­pu­te­rach – i o dzie­cia­kach, któ­re wbi­ły Eri­co­wi nóż w ple­cy. Ci­ągle mó­wił o jed­nym chło­pa­ku, któ­ry go zdra­dził. Ga­da­li pół go­dzi­ny, aż w ko­ńcu Eric za­py­tał ją o so­bot­ni wie­czór. Była za­jęta? Nie. Świet­nie. Za­dzwo­ni do niej wcze­snym po­po­łud­niem. No wresz­cie! Miał rand­kę na bal!

5. Dwa Co­lum­bi­ne

W pi­ąt­ko­we wie­czo­ry tre­ne­ra San­der­sa najła­twiej mo­żna było zna­le­źć w Co­lum­bi­ne Lo­un­ge, ulo­ko­wa­nej w pa­sa­żu han­dlo­wym knaj­pie utrzy­ma­nej w kli­ma­cie kon­cer­tu Al­l­man Bro­thers gdzieś w Geo­r­gii w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych[12]. By­wa­li tam naj­roz­ma­it­si lu­dzie – głów­nie wie­śnia­cy, ale czar­ni i La­ty­no­si też się tam od­naj­dy­wa­li, tak samo jak pun­kow­cy i de­sko­rol­kow­cy. Wszy­scy się do­ga­dy­wa­li. Mo­to­cy­kli­ści ze lśni­ący­mi gla­ca­mi albo wło­sa­mi zwi­ąza­ny­mi w ku­cyk roz­ma­wia­li ze star­szy­mi pa­nia­mi w swe­trach w kwiat­ki. Sta­łym punk­tem wi­ęk­szo­ści wie­czo­rów był „mi­kro­fon dla wszyst­kich” – mo­żna było po­słu­chać, jak pod­sta­rza­ły pi­jak brzdąka Sta­ir­way to He­aven, prze­cho­dzi do me­lo­dii z czo­łów­ki se­ria­lu Wy­spa Gil­li­ga­na, a na ko­ńcu za­po­mi­na słów. Kie­dy ze­spo­ły za­czy­na­ły grać, bar­ma­ni kła­dli na sto­łach do bi­lar­du pły­ty ze sklej­ki, za­mie­nia­jąc knaj­pę w im­pre­zow­nię. Umow­ną gra­ni­cę oświe­tlo­nej pod­wie­szo­ny­mi u su­fi­tu alu­mi­nio­wy­mi lam­pa­mi sce­ny sta­no­wi­ły wie­ża wzmac­nia­czy i stół dźwi­ękow­ca. Wąski pas dy­wa­nu słu­żył za par­kiet do ta­ńca. Za­pe­łnia­ły go głów­nie ko­bie­ty pod czter­dziest­kę, z krót­ki­mi wło­sa­mi à la Do­ro­thy Ha­mill. Pró­bo­wa­ły wy­ci­ągać do ta­ńca swo­ich mężczyzn, ale rzad­ko im się uda­wa­ło. Dave San­ders na­le­żał do wy­jąt­ków. Lu­bił su­nąć przez ten dy­wan. Jego po­pi­so­wym kro­kiem był elec­tric sli­de. To trze­ba było zo­ba­czyć. Nie stra­cił nic z gra­cji, z któ­rą trzy­dzie­ści lat wcze­śniej po­ru­szał się po bo­isku do ko­szy­ków­ki. Grał jako roz­gry­wa­jący – i był do­bry.

Tre­ner San­ders ob­ra­cał się w wy­ższych kręgach niż resz­ta by­wal­ców, ale nie my­ślał ka­te­go­ria­mi kla­sy. Ce­nił w lu­dziach uprzej­mo­ść, uczci­we sta­ra­nia i szcze­ro­ść, a w tej knaj­pie było tego pod do­stat­kiem. Dave lu­bił się od­prężyć i do­brze za­ba­wić. Miał ser­decz­ny śmiech, któ­ry często roz­le­gał się w Lo­un­ge.

Kie­dy tre­ner San­ders po­ja­wił się w Co­lum­bi­ne w 1974 roku, stał się uoso­bie­niem miej­sco­wej spo­łecz­no­ści. Wy­cho­wał się w Ve­eders­bur­gu w In­dia­nie, ci­chej, rol­ni­czej mie­ści­nie po­dob­nej do hrab­stwa Jef­fer­son, gdzie prze­nió­sł się od razu po stu­diach. Dwa­dzie­ścia pięć lat pó­źniej do­pa­so­wa­nie już nie było tak ide­al­ne. Co­lum­bi­ne Lo­un­ge mie­ści­ło się kil­ka prze­cznic na po­łud­nie od li­ceum. Daw­niej po lek­cjach lub tre­nin­gach w knaj­pie prze­sia­dy­wa­ło spo­ro pra­cow­ni­ków szko­ły. Mie­sza­li się z by­ły­mi ucznia­mi, ro­dze­ństwem obec­nych i ro­dzi­ca­mi. Ka­żde­go ty­go­dnia przez bar prze­ta­cza­ło się pół mia­sta. Nowi na­uczy­cie­le pa­trzy­li na to z dez­apro­ba­tą, cho­ciaż i tak tam nie pa­so­wa­li, tak samo jak na­pły­wo­wi za­mo­żniej­si miesz­ka­ńcy osie­dli, któ­re za­częły wy­ra­stać w Jef­f­co pod ko­niec lat sie­dem­dzie­si­ątych; ich dzie­ci szyb­ko sta­ły się wi­ęk­szo­ścią uczniów li­ceum. Nowe Co­lum­bi­ne gu­sto­wa­ło w kok­tajl­ba­rach, re­stau­ra­cjach Ben­nin­gan’s i pry­wat­nych przy­jęciach w dwu­kon­dy­gna­cyj­nych do­mach w sty­lu ran­czer­skim lub ka­te­dral­nych McWil­lach. Ro­dzi­na Cas­sie Ber­nall na­le­ża­ła do no­we­go Co­lum­bi­ne, tak samo Har­ri­so­wie i Kle­bol­do­wie. Pan D. za­czy­nał wśród sta­rych, ale ewo­lu­ował – prze­sze­dł na stro­nę no­wych. Mimo to sta­re Co­lum­bi­ne wci­ąż się trzy­ma­ło, co praw­da w mniej­szo­ści, ale nie­prze­jęte no­wy­mi przy­by­sza­mi. Licz­ne ro­dzi­ny osia­dłe tam od daw­na miesz­ka­ły w praw­dzi­wych do­mach ran­czer­skich po­sta­wio­nych pi­ęćdzie­si­ąt lat wcze­śniej lub na ma­łych po­sia­dło­ściach ze stad­ni­na­mi koni, któ­re zaj­mo­wa­ły wi­ęk­szo­ść tej oko­li­cy w cza­sach, kie­dy wy­bu­do­wa­no szko­łę.

Li­ceum Co­lum­bi­ne wznie­sio­no w 1973 roku, przy nie­utwar­dzo­nej dro­dze od­cho­dzącej od wi­ęk­szej nie­utwar­dzo­nej dro­gi, w głębi do­me­ny ho­dow­ców koni. Na­zwa­no je na cze­ść or­li­ków, kwia­tów, któ­re po­ra­sta­ły po­ła­cie Gór Ska­li­stych. Nowy bu­dy­nek ota­cza­ły sła­bo po­ro­śni­ęte, pach­nące so­sna­mi i ko­ńskim łaj­nem łąki. Pra­wie nikt tam nie miesz­kał, ale Jef­f­co szy­ko­wa­ło się na na­pływ no­wych miesz­ka­ńców. Za­rządzo­na od­gór­nie in­te­gra­cja ra­so­wa wy­wo­ła­ła uciecz­kę bia­łych z De­nver. Na oko­licz­nych pa­gór­kach za­częły po­wsta­wać nowe osie­dla.

Urzęd­ni­cy z Jef­f­co de­ba­to­wa­li nad tym, gdzie osie­dlą się ci przy­jezd­ni. Po­sta­wio­no trzy tym­cza­so­we sie­dli­ska w dzi­czy, żeby ja­koś umie­ścić tam ten na­wał. Li­cea też były tym­cza­so­wy­mi sko­ru­pa­mi, go­to­wy­mi do prze­ro­bie­nia na uży­tek prze­my­słu, gdy­by nowi miesz­ka­ńcy się nie zma­te­ria­li­zo­wa­li. Li­ceum Co­lum­bi­ne też przy­po­mi­na­ło fa­bry­kę. Kla­sy od­dzie­la­ły ru­cho­me ścia­ny zwi­ja­jące się w har­mo­nij­kę. Dźwi­ęk nió­sł się od sali do sali, ale ucznio­wie umie­li ra­dzić so­bie z ta­ki­mi drob­ny­mi utrud­nie­nia­mi.

De­we­lo­pe­rzy sta­wia­li osie­dle za osie­dlem, ka­żde ko­lej­ne dro­ższe od po­przed­nie­go. Osta­ły się wszyst­kie trzy pro­wi­zo­rycz­ne szko­ły. W 1995 roku, tuż przed tym, kie­dy zja­wi­li się w nim Eric i Dy­lan, li­ceum prze­szło grun­tow­ny re­mont. Wsta­wio­no po­rząd­ne ścia­ny, sta­rą sto­łów­kę we wschod­nim skrzy­dle prze­ro­bio­no na kla­sy. Do­da­no ogrom­ne skrzy­dło za­chod­nie, któ­re po­dwo­iło roz­miar bu­dyn­ku. Po­ja­wił się roz­po­znaw­czy ele­ment kon­struk­cji: za­okrąglo­ne, zie­lo­ne oszkle­nie sto­łów­ki, a nad nim nowa bi­blio­te­ka.

W kwiet­niu 1999 roku cała rów­ni­na była już za­bu­do­wa­na, aż do wzgórz, ale upar­cie nie­za­le­żni miesz­ka­ńcy nie chcie­li two­rzyć no­we­go mia­sta. To by ozna­cza­ło tyl­ko nowe re­gu­ły i po­dat­ki. Sto ty­si­ęcy przy­by­szów wy­pe­łni­ło jed­no wiel­kie przed­mie­ście, któ­re nie mia­ło cen­trum, głów­nej uli­cy, ra­tu­sza, miej­skiej bi­blio­te­ki – i na­zwy. Nikt nie wie­dział, jak je na­zy­wać. Pó­źniej pi­sa­no, że do ma­sa­kry do­szło w Lit­tle­ton, ci­chym przed­mie­ściu na po­łud­nie od De­nver, ale to nie tak. Cho­ciaż na­zwa Co­lum­bi­ne sta­ła się sy­no­ni­mem tra­ge­dii, praw­dzi­we Co­lum­bi­ne leży kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów na za­chód, na dru­gim brze­gu So­uth Plat­te Ri­ver, w in­nym hrab­stwie, w in­nym okręgu szkol­nym, ma też osob­ne słu­żby po­rząd­ko­we. Pocz­ta przy­kle­iła ety­kiet­kę „Lit­tle­ton” ogrom­ne­mu ob­sza­ro­wi, li­czące­mu ty­si­ąc osiem­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych. Miesz­ka­ńcy rów­ni­ny przy­zwy­cza­ja­li się do na­zwy naj­bli­ższe­go li­ceum – cen­tral­ne­go punk­tu ży­cia lo­kal­nej spo­łecz­no­ści. Dla trzy­dzie­stu ty­si­ęcy miesz­ka­jących wo­kół no­wej szko­ły na­zwą ich oko­li­cy było Co­lum­bi­ne.

Dave San­ders uczył ma­szy­no­pi­sa­nia, a ta­kże przed­si­ębior­czo­ści i eko­no­mii[13]. Nie były to dla nie­go przed­mio­ty szcze­gól­nie in­te­re­su­jące, ale dzi­ęki temu mógł być tre­ne­rem. Ćwi­czył dru­ży­ny w sied­miu ró­żnych dys­cy­pli­nach. Za­czy­nał, tre­nu­jąc chłop­ców, ale z cza­sem za­uwa­żył, że to dziew­częta po­trze­bu­ją go bar­dziej.

– Umiał spra­wić, że ka­żdy czuł się pew­ny sie­bie – po­wie­dzia­ła oso­ba, któ­ra go zna­ła.

Przy nim dzie­cia­ki były z sie­bie za­do­wo­lo­ne.

Dave nie krzy­czał ani nie kry­ty­ko­wał dziew­czyn, ale na tre­nin­gach był wy­ma­ga­jący i upar­ty. Jesz­cze raz. Jesz­cze raz. Przy­glądał się im w mil­cze­niu, a kie­dy się od­zy­wał, mo­gły li­czyć na ana­li­zę lub mo­ty­wa­cję. W po­przed­nim se­me­strze prze­jął sta­no­wi­sko głów­ne­go tre­ne­ra dru­ży­ny ko­szy­ka­rek – ze­spo­łu, któ­ry prze­grał dwa­na­ście po­przed­nich se­zo­nów. Przed pierw­szym me­czem dał im ko­szul­ki z na­pi­sem JE­DEN NA DWA­NA­ŚCIE. Wio­sną do­ta­rły do mi­strzostw sta­no­wych.

Kie­dy ktoś na­dep­nął mu na od­cisk, od­po­wia­dał „spoj­rze­niem”: zim­nym, nie­ustępli­wym. Raz spoj­rzał tak na dwie za­ga­da­ne dziew­czy­ny na lek­cji przed­si­ębior­czo­ści. Od razu uci­chły, ale zno­wu za­częły, kie­dy tyl­ko od­wró­cił wzrok. Dla­te­go po­sta­wił swo­je krze­sło tuż przed ich ław­ką i po­pro­wa­dził resz­tę za­jęć z tego miej­sca, spo­gląda­jąc raz na jed­ną, raz na dru­gą – i tak aż do dzwon­ka.

Dave spędzał ka­żdy wie­czór w sali gim­na­stycz­nej lub w kom­plek­sie spor­to­wym, ta­kże w week­en­dy, a do tego pro­wa­dził wa­ka­cyj­ne obo­zy tre­nin­go­we na Uni­ver­si­ty of Wy­oming. Lu­bił prak­tycz­ne roz­wi­ąza­nia, dla­te­go brał ze sobą do pra­cy cór­kę, gdy już sko­ńczy­ła swo­je lek­cje. Dziew­czy­ny z dru­ży­ny zna­ły An­ge­lę, od­kąd na­uczy­ła się cho­dzić. Kręci­ła się po hali i pa­trzy­ła, jak tata je tre­nu­je: dry­bling, roz­gryw­ka, je­den na je­den... W ma­lut­kiej wa­liz­ce przy­no­si­ła za­baw­ki. Pod ko­niec tre­nin­gu były już po­roz­rzu­ca­ne na try­bu­nach i wo­kół bo­iska. Dziew­częta gło­śno wzdy­cha­ły, kie­dy Dave wo­łał do An­ge­li, żeby za­czy­na­ła sprzątać. Da­wał im po­pa­lić, a to był znak, że tre­ning się ko­ńczył.

An­ge­la uwiel­bia­ła te pó­źne po­po­łud­nia.

– Do­ra­sta­łam w tym li­ceum – po­wie­dzia­ła.

Dave był co­raz wi­ęk­szy, z cza­sem za­czął przy­po­mi­nać nie­dźwie­dzia, więc kie­dy przy­tu­lał An­ge­lę, czu­ła się bez­piecz­na.

Jej mama nie była tym za­chwy­co­na. Ka­thy San­ders roz­wio­dła się z Dave’em, kie­dy An­ge­la mia­ła trzy lat­ka. Dave zna­la­zł miesz­ka­nie nie­da­le­ko, więc ich re­la­cja prze­trwa­ła. Pó­źniej An­gie za­miesz­ka­ła z nim. Roz­wód był na tyle po­ko­jo­wy, że Ka­thy za­przy­ja­źni­ła się z jego dru­gą żoną, Lin­dą Lou.

– Ka­thy jest prze­słod­ka, do­brze do­ga­dy­wa­li się z Dave’em – po­wie­dzia­ła Lin­da. – Kie­dyś za­py­ta­łam ją: „Dla­cze­go się w ogó­le roz­wie­dli­ście?”. Od­po­wie­dzia­ła: „Ni­g­dy nie było go w domu. Jak­bym wy­szła sama za sie­bie”[14].

Lin­dzie bar­dzo pa­so­wał taki układ. Kie­dy wy­szła za Dave’a, An­gie mia­ła sie­dem­na­ście lat, a jej dwie cór­ki też były już pra­wie do­ro­słe. Lin­da przez wie­le lat wy­cho­wy­wa­ła je sama, a do tego pra­co­wa­ła. Była przy­zwy­cza­jo­na do sa­mo­dziel­no­ści, cho­ciaż co­raz bar­dziej po­le­ga­ła na Da­vie. Kie­dy chcia­ła, umia­ła po­ka­zać siłę, ale wo­la­ła mieć przy so­bie mężczy­znę, któ­ry mó­głby być dla niej wspar­ciem. Nie­za­le­żno­ść była wspa­nia­ła, ale tam­to ży­cie mia­ła za sobą.

Lin­da Lou często wpa­da­ła na Dave’a w Co­lum­bi­ne Lo­un­ge, kie­dy przy­cho­dził tam po tre­nin­gu. Wte­dy spędza­li wie­czór ra­zem. Prze­pa­da­ła za tym miej­scem nie­mal tak moc­no, jak Dave. Po­zna­li się wła­śnie tam, w 1991 roku. Dwa lata pó­źniej wy­pra­wi­li w tej knaj­pie swo­je we­se­le. Czu­li się tam swoj­sko, tak samo jak Lin­da przy Da­vie.

Był mężczy­zną, na któ­re­go cze­ka­ła: tro­skli­wym, opie­ku­ńczym, uro­czo ro­man­tycz­nym. Oświad­czył się jej na wy­ciecz­ce do Las Ve­gas. Kie­dy wcho­dzi­li na mo­stek pro­wa­dzący do ka­sy­na Exca­li­bur, po­pro­sił ją, żeby po­ka­za­ła pie­rścio­nek, któ­ry ku­pi­ła so­bie z oka­zji roz­wo­du – no­si­ła go na ser­decz­nym pal­cu. Po­da­ła mu rękę, a on wrzu­cił ten pie­rścio­nek do sa­dzaw­ki. Za­py­tał, czy za nie­go wyj­dzie. Z ra­do­ścią po­wie­dzia­ła „tak”.

Wpro­wa­dzi­ła się do nie­go z dwie­ma cór­ka­mi – te­raz wy­cho­wy­wa­li je ra­zem z An­ge­lą. Dave przy­spo­so­bił młod­szą cór­kę Lin­dy, Coni. Wszyst­kie dziew­częta były dla nie­go cór­ka­mi, a one na­zy­wa­ły go tatą.

Z bie­giem lat jego syl­wet­ka tycz­ko­wa­te­go bie­ga­cza zy­ska­ła masy. Bro­da naj­pierw sta­ła się szpa­ko­wa­ta, a po­tem siwa. Jed­nak uśmiech po­zo­stał ten sam. W nie­bie­skich oczach wci­ąż miał błysk. Za­czął przy­po­mi­nać nie­co młod­sze­go Świ­ęte­go Mi­ko­ła­ja. Poza tym nie zmie­nił się ani tro­chę: wci­ąż tre­no­wał, śmiał się, cie­szył cza­sem spędzo­nym z wnu­ka­mi, cho­ciaż nie wi­dział się z nimi zbyt często. Je­ździł sta­rze­jącym się for­dem escor­tem, za­zwy­czaj ubra­ny w wor­ko­wa­te po­lie­stro­we spodnie i zwy­kłą ko­szu­lę. Wło­sy mu rze­dły, ale schlud­nie za­cze­sy­wał je na lewą stro­nę. No­sił ogrom­ne oku­la­ry z nie­mod­ny­mi opraw­ka­mi. Ka­żdy dzień ko­ńczył, sie­dząc w fo­te­lu, podśmie­wu­jąc się z talk-show John­ny’ego Car­so­na i po­pi­ja­jąc ze szklan­ki jac­ka da­niel­sa z die­te­tycz­ną colą. Kie­dy Car­son prze­sze­dł na eme­ry­tu­rę, San­der­so­wie mie­li już an­te­nę sa­te­li­tar­ną, więc Dave za­wsze znaj­do­wał so­bie mecz. Lin­da cze­ka­ła na nie­go na gó­rze.

Kil­ka ty­go­dni przed ba­lem zu­pe­łnie znie­nac­ka po­sta­no­wił zmie­nić wi­ze­ru­nek. Miał czter­dzie­ści sie­dem lat – naj­wy­ższa pora. Za­sko­czył Lin­dę, po­ka­zu­jąc się jej w cie­niut­kich opraw­kach. To było pierw­sze w jego ży­ciu tak wy­ra­źne sta­no­wi­sko w kwe­stii mody. Sam je wy­brał. Ojej! – aż krzyk­nęła. Ni­g­dy nie wi­dzia­ła, by tak się za­cho­wy­wał!

Był bar­dzo za­do­wo­lo­ny z tych oku­la­rów.

– Na­resz­cie do­ta­rłem do dzie­wi­ęćdzie­si­ąte­go dzie­wi­ąte­go roku – po­wie­dział.

Czas na ich pre­mie­rę nad­sze­dł w nie­dzie­lę wiel­ka­noc­ną. Po­ja­wił się w no­wych oku­la­rach na wy­staw­nym spo­tka­niu ro­dzin­nym z wnu­ka­mi. Nikt nie za­uwa­żył.

Kie­dy wie­czo­rem byli sam na sam, po­wie­dział Lin­dzie, jak bar­dzo przy­kro mu się zro­bi­ło.

Pla­no­wał jesz­cze wi­ęcej zmian. Chciał od­wo­łać w tym roku obóz ko­szy­kar­ski. Mniej tre­no­wa­nia, wi­ęcej cza­su dla có­rek i wnu­cząt. Jesz­cze mógł wszyst­ko na­pra­wić.

Prze­sta­wił się też na in­ne­go drin­ka: te­raz wie­czo­rem pił die­te­tycz­ną colę z ru­mem.

W nie­dzie­lę przed ba­lem ro­dzi­na wy­pra­wi­ła uro­dzi­ny czte­ro­let­nie­mu syn­ko­wi An­ge­li, Au­sti­no­wi. Dave lu­bił ro­bić wnu­kom ka­nap­ki z ma­słem orze­cho­wym i dże­mem. Za­wsze od­kra­jał skór­kę – lu­bi­ły, gdy były mi­ęk­kie. Cza­sa­mi cho­wał w dże­mie żel­ko­we mi­sie. Za­ska­ki­wał tym dzie­ci za ka­żdym ra­zem.

W week­end balu Au­stin za­dzwo­nił do dziad­ka, ale aku­rat go nie było. Pó­źniej Dave od­dzwo­nił i na­grał się na se­kre­tar­kę. An­ge­la wy­ka­so­wa­ła tę wia­do­mo­ść. Spró­bu­je go zła­pać w ty­go­dniu.

Bal miał się od­być 17 kwiet­nia, ale dla wi­ęk­szo­ści uczniów ten dzień był kul­mi­na­cją dłu­gie­go, bo­le­sne­go ta­ńca trwa­jące­go już od środ­ka zimy. Co wie­czór Pa­trick Ire­land le­żał na łó­żku, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc te­le­fon, a w dru­giej pi­łecz­kę. Pod­rzu­cał ją, ła­pał w po­wie­trzu i mo­dlił się, by jego naj­lep­sza przy­ja­ció­łka, Lau­ra, w ko­ńcu za­ła­pa­ła. Wci­ąż wy­py­ty­wał ją o za­mia­ry. Ja­kieś po­my­sły? Ktoś już cię za­pro­sił? A ona tyl­ko od­bi­ja­ła pi­łecz­kę: A kogo ty za­pro­sisz? Kie­dy? Na co cze­kasz?

Pa­trick nie ro­zu­miał swo­je­go bra­ku zde­cy­do­wa­nia. Grał w szkol­nych dru­ży­nach ko­szy­ków­ki i ba­se­bal­lu, do tego zdo­by­wał zło­te me­da­le w nar­tach wod­nych, a wszyst­ko to przy utrzy­my­wa­niu wy­so­kiej śred­niej. Był sku­pio­ny, za­wsze zo­rien­to­wa­ny na cel. Kie­dy jego dru­ży­na prze­gry­wa­ła pi­ęcio­ma punk­ta­mi, a on wła­śnie ze­psuł pro­sty rzut spod ko­sza albo pi­łka od­bi­ła mu się od nogi przy ko­zło­wa­niu i czuł się jak prze­gra­ny, mó­wił so­bie: Otrząśnij się! Je­śli chce się wy­grać, trze­ba sku­pić się na na­stęp­nej za­gryw­ce. Ale przy Lau­rze nie mógł się sku­pić na ni­czym.

Był skrom­ny, ale pew­ny sie­bie, przy­naj­mniej w wi­ęk­szo­ści sy­tu­acji. Ale to było zbyt wa­żne. Nie mógł ry­zy­ko­wać po­wtór­ki z czwar­tej kla­sy. Lau­ra była jego pierw­szą mi­ło­ścią, pierw­szą dziew­czy­ną. To było w trze­ciej kla­sie. Mie­li go­rący okres, ale sko­ńczy­ło się źle, bo przez cały na­stęp­ny rok nie chcia­ła z nim roz­ma­wiać. Do­pie­ro w li­ceum zno­wu się zbli­ży­li. Przez pe­wien czas po­zo­sta­wa­li tyl­ko przy­ja­ció­łmi, ale po­tem ser­ce znów za­częło mu wa­lić. Chy­ba nie my­lił się co do niej już wte­dy, w trze­ciej kla­sie. Ona na pew­no czu­ła to samo. Chy­ba że mu się tyl­ko wy­da­wa­ło. Nie, prze­cież z nim flir­to­wa­ła, na pew­no. Tyl­ko czy to był flirt ta­kie­go ro­dza­ju?

Lau­ra mia­ła już tego dość. Nie cho­dzi­ło na­wet o sam bal, tyl­ko o całe ty­go­dnie pla­no­wa­nia, wy­bie­ra­nia su­kien­ki, do­dat­ków, nie­ko­ńczące się roz­mo­wy o stra­chu przed od­rzu­ce­niem, smut­ne spoj­rze­nia, po­li­to­wa­nie ko­le­ża­nek – cały ten okres pe­łen za­kło­po­ta­nia.

Po­ja­wi­ła się jesz­cze jed­na pro­po­zy­cja. Z po­cząt­ku gra­ła na czas, ale osta­tecz­nie się zgo­dzi­ła. Ko­leś był w niej to­tal­nie za­ko­cha­ny.

Pa­trick w ko­ńcu za­pro­sił Corę, mie­li iść jako przy­ja­cie­le, jak cała jego gru­pa. Żad­nej pre­sji, po pro­stu do­bra za­ba­wa.

Na­de­szła noc balu. Wi­ęk­szo­ść grup zro­bi­ła z tego dwu­na­sto­go­dzin­ny ma­ra­ton: fot­ki, obiad w po­rząd­nej re­stau­ra­cji, bal, after­par­ty. Eki­pa Pa­tric­ka za­częła im­pre­zę w re­stau­ra­cji Ga­briel’s, miesz­czącej się w sta­rej wik­to­ria­ńskiej po­sia­dło­ści na wsi, któ­rą prze­ro­bio­no na lo­kal ze ste­ka­mi i owo­ca­mi mo­rza. Za­je­cha­li li­mu­zy­ną i zje­dli jak kró­lo­wie. Po­tem cze­ka­ła ich dłu­ga dro­ga do De­nver, na wiel­ki wie­czór. Ko­mi­tet or­ga­ni­za­cyj­ny balu wy­brał De­nver De­sign Cen­ter, kom­pleks zna­ny jako „ten bu­dy­nek z tym dziw­nym żó­łtym”. „Tym dziw­nym” była ogrom­na sta­lo­wa rze­źba pod ty­tu­łem Ścia­na prze­gu­bo­wa, wy­gląda­jąca jak pra­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­me­tro­wa nić DNA, gó­ru­jąca nad skle­pa­mi i re­stau­ra­cja­mi ulo­ko­wa­ny­mi w sta­rych ma­ga­zy­nach.

Wy­bór zna­nej miej­sców­ki ozna­czał kom­pro­mis w kwe­stii prze­strze­ni. Na par­kie­cie był ścisk, le­d­wo dało się ru­szyć. Dru­gim naj­cen­niej­szym wspo­mnie­niem Pa­tric­ka Ire­lan­da z tego wie­czo­ru był ta­niec do Ice Ice Baby[4*]. Wy­stępo­wał z tą pio­sen­ką na prze­glądzie ta­len­tów w trze­ciej kla­sie – śpie­wał z play­bac­ku – więc przez całą ko­lej­ną de­ka­dę, kie­dy tyl­ko ją sły­sze­li, ła­pał ko­le­gów i ta­ńczy­li ten sam głup­ko­wa­ty układ. Ale to było nic w po­rów­na­niu z trzy­ma­niem w ob­jęciach Lau­ry. Uda­ło mu się za­ta­ńczyć z nią je­den raz. Wol­ne­go. Nie­bo.

Cas­sie Ber­nall nikt nie za­pro­sił na po­ta­ńców­kę[15]. Była ład­na, ale, jak sama uwa­ża­ła, nie mia­ła szczęścia. Inni chłop­cy z jej kó­łka ko­ściel­ne­go le­d­wie ją za­uwa­ża­li. Co in­ne­go w szko­le, ale za­in­te­re­so­wa­nie, któ­re wzbu­dza­ła, mia­ło pod­tekst sek­su­al­ny. Trud­no było o praw­dzi­wą bli­sko­ść. Ale ra­zem ze swo­ją przy­ja­ció­łką Aman­dą i tak się wy­stro­iły, zro­bi­ły so­bie wło­sy, od­sta­wi­ły się i po­szły na ban­kiet – fir­ma mamy Aman­dy or­ga­ni­zo­wa­ła tego dnia im­pre­zę w Mar­riot­cie. Po­tem po­je­cha­ły na szkol­ne after­par­ty, gdzie mo­żna było przy­jść bez pary, i ba­wi­ły się do rana.

6. Jego przy­szło­ść

Pacz­ka Dy­la­na też wy­na­jęła li­mu­zy­nę. Ro­byn An­der­son przy­je­cha­ła po nie­go w so­bo­tę po po­łud­niu. Zro­bi­li so­bie kil­ka zdjęć z jego ro­dzi­ca­mi, a po­tem spo­tka­li się z jesz­cze pi­ęcio­ma in­ny­mi pa­ra­mi i ra­zem ru­szy­li do mia­sta. Ro­byn mia­ła na so­bie kre­ację z ciem­no­gra­na­to­wej sa­ty­ny z ki­mo­no­wy­mi ręka­wa­mi i pa­su­jące ręka­wicz­ki ope­ro­we. Za­kręci­ła wło­sy w dłu­gie blond loki, opa­da­jące na głębo­ki de­kolt w kszta­łcie pro­sto­kąta – to była pod­miej­ska wa­ria­cja na te­mat sty­lu pre­ra­fa­elic­kie­go.

Kie­dy się szy­ko­wał, Dy­lan był we­so­ły i roz­pro­mie­nio­ny; wresz­cie za­dbał o sie­bie[16]. Sta­rał się, by wszyst­ko wy­gląda­ło, jak trze­ba. Wy­pro­sto­wał man­kie­ty ko­szu­li i ma­ry­nar­kę od smo­kin­gu. Wy­brał tra­dy­cyj­ny, czar­ny. Lek­ko prze­krzy­wił musz­kę. Kla­pę roz­ja­śnia­ła mu ró­żo­wa róża ze wstążką w ko­lo­rze suk­ni Ro­byn. Wło­sy za­cze­sał w krót­ki ku­cyk, któ­ry do­pro­wa­dzał go do sza­łu. Ogo­lił się. Tata cho­dził za nim z ka­me­rą, re­je­stru­jąc ka­żdy jego krok. Dy­lan pa­trzył pro­sto w obiek­tyw:

– Tato, ale będzie­my się z tego śmia­li za dwa­dzie­ścia lat.

Po­je­cha­li do mia­sta w du­żej li­mu­zy­nie z przy­ciem­nia­ny­mi szy­ba­mi i lu­strza­nym su­fi­tem. Ale jaz­da! Dy­lan trzy­mał Ro­byn za rękę i kom­ple­men­to­wał jej kre­ację. Za­częli od ko­la­cji w Bel­la Ri­sto­ran­te, mod­nym lo­ka­lu w cen­trum. Wszy­scy do­brze się ba­wi­li: były żar­ty, prze­ko­ma­rzan­ki, za­ba­wy no­ża­mi i za­pa­łka­mi – uda­wa­li, że się pod­pa­la­ją. Dy­lan po­chło­nął dużą sa­łat­kę, da­nie z owo­ców mo­rza i de­ser. Ci­ągle mó­wił o spo­tka­niu z gru­pą wy­jąt­ko­wo uzdol­nio­nych dzie­ci z pod­sta­wów­ki – mie­li się spo­tkać po la­tach. Będzie su­per zno­wu zo­ba­czyć się z mądra­li­ński­mi z dzie­ci­ństwa. Dy­lan za­pro­po­no­wał, że wy­ko­rzy­sta swo­je do­jścia w Blac­kjac­ku, żeby za­ła­twić ja­kieś piz­ze.

Sko­ńczy­li ko­la­cję, a jesz­cze było wcze­śnie. Dy­lan wy­sze­dł za­pa­lić. Za­py­tał ko­le­gę, Nate’a Dy­ke­ma­na, czy chcia­łby pó­jść z nim. Było zim­no, ale przy­jem­nie – aku­rat żeby zła­pać chwi­lę spo­ko­ju, po­być z dala od ca­łe­go za­mie­sza­nia. Do­bre je­dze­nie, świet­ne to­wa­rzy­stwo, obaj pierw­szy raz je­cha­li li­mu­zy­ną.

– Wszyst­ko szło ide­al­nie, zgod­nie z pla­nem – po­wie­dział pó­źniej Nate.

Gó­ro­wał wzro­stem nad Dy­la­nem, miał po­nad metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt, a do tego był przy­stoj­niej­szy. Miał kla­sycz­ną uro­dę i ciem­ne, gęste brwi pod­kre­śla­jące jego świ­dru­jące spoj­rze­nie. Roz­ma­wia­li jesz­cze ja­kiś czas o spo­tka­niach po la­tach. Obaj pla­no­wa­li wy­jaz­dy na stu­dia. Dy­lan wy­bie­rał się do Ari­zo­ny, a Nate aż na dru­gi ko­niec kra­ju, na Flo­ry­dę. Nate chciał pra­co­wać w Mi­cro­sof­cie. Co z ich pla­nów uda im się zre­ali­zo­wać przed spo­tka­niem ab­sol­wen­tów? Prze­rzu­ca­li się mo­żli­wo­ścia­mi.

– Ab­so­lut­nie nic nie wska­zy­wa­ło na to, że coś mo­gło być nie tak – wspo­mi­nał Nate. – Po pro­stu do­brze się ba­wi­li­śmy. To był nasz bal. Ba­wi­li­śmy się, jak po­win­ni­śmy.

Krót­ki prze­jazd do De­sign Cen­ter to do­pie­ro był od­lot: gło­śna mu­zy­ka z gło­śni­ków, wy­rzut ad­re­na­li­ny. Do­ku­cza­li so­bie na­wza­jem, na­bi­ja­li się z prze­chod­niów, po­ka­zy­wa­li im środ­ko­we pal­ce. Oni wi­dzie­li przez szy­by, ale lu­dzie na ze­wnątrz nie wi­dzie­li ich. Nie­zły ubaw.

Dy­lan był w świet­nym na­stro­ju. Mu­si­my za­cho­wać kon­takt, na­le­gał. Ta eki­pa była zbyt faj­na, by ją stra­cić.

Eric ry­zy­ko­wał. Bar­dzo za­le­ża­ło mu, żeby pó­jść z dziew­czy­ną, ale cze­kał z te­le­fo­nem do Su­san aż do pó­źne­go po­po­łud­nia. Za­pro­sił ją do sie­bie na film. Był pew­ny sie­bie. Dziew­czy­ny go lu­bi­ły. Jego ro­dzi­ce wła­śnie wy­szli na ko­la­cję, świ­ęto­wa­li rocz­ni­cę. Eric chciał pu­ścić Su­san Ukry­ty wy­miar, ni­sko­bu­dże­to­wy hor­ror o stat­ku ko­smicz­nym, któ­ry wró­cił z pie­kła. To był jego ulu­bio­ny film. Obej­rze­li cały, a po­tem roz­ma­wia­li w jego po­ko­ju w piw­ni­cy.

Ro­dzi­ce wró­ci­li i ze­szli na dół, żeby po­znać Su­san. Pó­źniej roz­ma­wia­li o ni­czym, na przy­kład o tym, że oj­ciec Eri­ca strzy­gł się w Gre­at Clips. Su­san po­my­śla­ła, że pa­ństwo Har­ri­so­wie są sym­pa­tycz­ni. Do­brze się do­ga­dy­wa­li. Kie­dy ro­dzi­ce po­szli, pu­ścił jej swo­je ulu­bio­ne ka­wa­łki. Dla niej to były głów­nie krzy­ki i ło­mo­ty, ale na­gle włączał coś ne­wa­ge’owe­go, na przy­kład Enyę. Raz ją ob­jął, ale nie pró­bo­wał po­ca­ło­wać. Był bar­dzo uprzej­my, kie­dy już mia­ła je­chać do domu, za­pro­po­no­wał, że roz­grze­je jej sa­mo­chód. Zo­sta­ła do je­de­na­stej – pół go­dzi­ny dłu­żej, niż po­win­na. Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek i ży­czył do­brej nocy.

Bal po­sze­dł jak zwy­kle. Wy­bra­no kró­lo­wą, pó­źniej kró­la, pan D. ode­tchnął z ulgą, że wszy­scy prze­szli przez to cali. Dy­lan i Ro­byn do­brze się ba­wi­li, ale to nie za­ba­wa była głów­nym ce­lem. Bar­dziej cho­dzi­ło o in­sce­ni­za­cję do­ro­sło­ści: trze­ba było ubrać się jak na ja­kieś ki­czo­wa­te we­se­le, trzy­mać się za ręce i za­cho­wy­wać się jak para, na­wet je­śli ni­g­dy nie było się na rand­ce, i prze­strze­gać za­sad dla de­biu­tan­tek z prze­ło­mu wie­ków, na­gle rzu­co­nych w wir ce­le­bryc­kie­go ży­cia: li­mu­zy­ny, czer­wo­ne dy­wa­ny, a do tego tłum pa­pa­raz­zich – w tej roli ro­dzi­ce, na­uczy­cie­le i wy­na­jęci fo­to­gra­fo­wie.