Millennium. Co nas nie zabije - David Lagercrantz - ebook + audiobook

Millennium. Co nas nie zabije ebook i audiobook

David Lagercrantz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Książka, na którą czeka cały świat!

Co nas nie zabije – kontynuacja trylogii Millennium Stiega Larssona napisana przez Davida Lagercrantza.

Mikael Blomkvist przechodzi kryzys i rozważa porzucenie zawodu dziennikarza śledczego. Lisbeth Salander podejmuje duże ryzyko i bierze udział w zorganizowanym ataku hakerów. Ich drogi krzyżują się, kiedy profesor Balder, ekspert w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją, prosi Mikaela o pomoc. Profesor posiada szokujące informacje na temat działalności amerykańskich służb specjalnych. Mikael zaczyna zbierać materiały do sensacyjnego tekstu, który może uratować jego karierę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 33 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,4 (1117 ocen)
629
327
130
22
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vieri

Nie oderwiesz się od lektury

Długo się biłem z myślami, czy nie skończyć na trzecim tomie, ale dałem autorowi szansę i nie żałuje. Bardzo dobra książka, zabieram się za kolejną.
20
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się że Lagercrantz podjął się kontynuacji Millennium. Dobrze się czyta,akcja jak zwykle wciąga. Polecam
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za możliwość słuchania z profesjonalnym lektorem ulubionej kolejnej części powieści również interesująca jak czytane przeze mnie pierwsze kryminały Polecam wszystkim.
10
zbiniuAAA

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością przeczytałem książkę D. Lagercrantza, który podołał zadaniu i napisał całkiem niezłą kontynuację do serii „Milennium”. Wracamy do starych bohaterów, którzy, jak zwykle, mają wiele kłopotów. Akcja biegnie szybko i wciąga czytelnika. Nie odczuwa się zbytnio, iż autorem kontynuacji przygód Mikaela i Lisbeth jest inna osoba.  Fanom „Milennium” lektura raczej przypadnie do gustu, bądź co bądź mamy tu dobry, trzymający w napięciu kryminał
10
spacerek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00

Popularność




PRO­LOG

Rok wcze­śniej, o świ­cie

WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ od snu, choć nie jest on wcale wyjąt­kowy. Lis­beth widzi rękę, która ryt­micz­nie i wytrwale ude­rza w mate­rac w jej daw­nym pokoju przy Lun­da­ga­tan.

A jed­nak się budzi. Jest wcze­śnie rano. Lis­beth siada przy kom­pu­te­rze i zaczyna polo­wa­nie.

Część 1

Czujne oko

1–21 listo­pada

NSA, Natio­nal Secu­rity Agency, to ame­ry­kań­ska agen­cja fede­ralna, pod­le­ga­jąca Depar­ta­men­towi Obrony. Jej główna sie­dziba mie­ści się w Fort Meade w sta­nie Mary­land, przy auto­stra­dzie Patu­xent. Od powsta­nia w 1952 roku NSA zaj­muje się roz­po­zna­niem radio­elek­tro­nicz­nym – dziś ozna­cza to przede wszyst­kim prze­chwy­ty­wa­nie i ana­li­zo­wa­nie danych inter­ne­to­wych i połą­czeń tele­fo­nicz­nych. Upraw­nie­nia agen­cji były stop­niowo zwięk­szane. Obec­nie każ­dego dnia śle­dzi ponad dwa­dzie­ścia miliar­dów roz­mów i wia­do­mo­ści.

Roz­dział 1

począ­tek listo­pada

FRANS BAL­DER zawsze uwa­żał się za bez­na­dziej­nego ojca.

Choć jego syn August miał już osiem lat, ni­gdy wcze­śniej nawet nie pró­bo­wał być dla niego ojcem. Teraz także nie można było powie­dzieć, żeby się dobrze odnaj­dy­wał w tej roli. Ale czuł, że to jego obo­wią­zek. U jego byłej żony i jej prze­klę­tego narze­czo­nego Las­sego West­mana chło­pa­kowi działa się krzywda.

Dla­tego Frans Bal­der zre­zy­gno­wał z pracy w Doli­nie Krze­mo­wej i przy­le­ciał do domu. Stał zszo­ko­wany na lot­ni­sku Arlanda i cze­kał na tak­sówkę. Pogoda była pod psem. Deszcz i wiatr sma­gały go po twa­rzy. Po raz setny zada­wał sobie pyta­nie, czy postę­puje słusz­nie.

Frans Bal­der, zapa­trzony w sie­bie pajac, miał zostać peł­no­eta­to­wym ojcem – czyż to nie wariac­two? Rów­nie dobrze mógłby się zatrud­nić w zoo. O dzie­ciach nie wie­dział nic, o życiu nie­wiele wię­cej i, co naj­dziw­niej­sze, nikt go o to nie pro­sił. Nie zadzwo­niła żadna mama ani bab­cia i nie zaape­lo­wała, żeby zaczął się poczu­wać do swo­ich obo­wiąz­ków.

Sam tak posta­no­wił; cho­ciaż ode­brano mu prawo do opieki nad dziec­kiem, zamie­rzał bez żad­nego uprze­dze­nia zja­wić się w miesz­ka­niu byłej żony i zabrać syna.

Wie­dział, że z pew­no­ścią nie obę­dzie się bez awan­tury. Roz­wście­czony Lasse West­man nie­wąt­pli­wie spie­rze go na kwa­śne jabłko. Ale nie było rady. Wsko­czył do tak­sówki. Sie­dząca za kie­row­nicą kobieta ener­gicz­nie żuła gumę i pró­bo­wała go wcią­gnąć do roz­mowy. Nie uda­łoby jej się, nawet gdyby miał lep­szy dzień. Nie lubił poga­wę­dek o niczym.

Sie­dząc na tyl­nym sie­dze­niu, roz­my­ślał o synu i o wszyst­kim, co się ostat­nio wyda­rzyło. August nie był ani jedy­nym, ani nawet naj­waż­niej­szym powo­dem tego, że zre­zy­gno­wał z pracy w Soli­fo­nie. W jego życiu nastał czas wiel­kich zmian i przez chwilę zasta­na­wiał się, czy sobie z tym pora­dzi. Jechał na Vasa­stan i czuł się tak, jakby ucho­dziła z niego krew, i wal­czył z chę­cią, żeby rzu­cić wszystko w cho­lerę. Nie mógł się teraz wyco­fać.

Na Tors­ga­tan zapła­cił za tak­sówkę, wziął bagaże i posta­wił je pod drzwiami. Na górę wniósł tylko pustą torbę podróżną z pstro­katą mapą świata, którą kupił na San Fran­ci­sco Inter­na­tio­nal. Kiedy zdy­szany sta­nął pod drzwiami, zamknął oczy i pró­bo­wał sobie wyobra­zić wszyst­kie moż­liwe sce­na­riu­sze. Spo­dzie­wał się kłótni i dra­ma­tycz­nych scen. Prawdę mówiąc, pomy­ślał, trudno byłoby ich winić. Nikt tak po pro­stu nie zja­wia się nie wia­domo skąd i nie wyrywa dziecka z jego bez­piecz­nego śro­do­wi­ska, a już na pewno nie ojciec, który do tej pory nie robił nic poza prze­le­wa­niem pie­nię­dzy na konto. Ale to była wyjąt­kowa sytu­acja, a przy­naj­mniej on tak uwa­żał. Wypiął pierś i choć naj­chęt­niej uciekłby od tego wszyst­kiego, zadzwo­nił do drzwi.

Nic się nie stało. Po chwili otwo­rzył mu Lasse West­man. Miał prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy, masywną klatkę pier­siową i ogromne łap­ska. Wyda­wały się wręcz stwo­rzone do robie­nia ludziom krzywdy. To dzięki nim obsa­dzano go w rolach czar­nych cha­rak­te­rów, choć Frans był prze­ko­nany, że żaden z nich nie był rów­nie czarny jak ten, któ­rego grał na co dzień.

– O Jezu – powie­dział Lasse West­man. – Coś takiego. Geniusz we wła­snej oso­bie przy­szedł z wizytą.

– Jestem tu po to, żeby zabrać Augu­sta.

– Co?

– Chcę go wziąć do sie­bie, Lasse.

– Żar­tu­jesz sobie.

– Ni­gdy nie byłem bar­dziej poważny – odparł Frans, siląc się na ripo­stę. Z pokoju po lewej wyszła jego była żona Hanna. Nie była już tak piękna jak daw­niej. Zło­żył się na to nad­miar nie­szczęść i praw­do­po­dob­nie rów­nież nad­miar wypa­lo­nych papie­ro­sów i opróż­nio­nych kie­lisz­ków. Mimo to Frans poczuł ssa­nie gdzieś w środku. Obu­dziła się w nim nie­ocze­ki­wana czu­łość, zwłasz­cza kiedy zauwa­żył siniec na jej szyi. Spra­wiała wra­że­nie, jakby chciała powie­dzieć coś na powi­ta­nie. Nie zdą­żyła jed­nak otwo­rzyć ust.

– Dla­czego nagle zaczął cię obcho­dzić? – zapy­tał Lasse West­man.

– Bo miarka się prze­brała. August potrze­buje bez­piecz­nego domu.

– I ty masz mu go zapew­nić, Dio­dak? Kiedy robi­łeś coś, co nie było gapie­niem się w moni­tor?

– Zmie­ni­łem się – oznaj­mił Frans Bal­der i poczuł, że jest żało­sny. Nie tylko dla­tego, że wąt­pił w prze­mianę.

Zwa­li­sty Lasse West­man, tłu­miąc wście­kłość, ruszył w jego stronę. Z dru­zgo­cącą jasno­ścią dotarło do niego, że gdyby ten sza­le­niec się na niego rzu­cił, nie miałby żad­nych szans. I że cały ten pomysł od samego początku był poro­niony. Ale o dziwo obyło się bez wybu­chów i scen. West­man tylko uśmiech­nął się ponuro i odparł:

– No to rewe­la­cja!

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Że już naj­wyż­szy czas. Prawda, Hanno? W końcu odro­bina poczu­cia obo­wiązku u pana Zaję­tego. Brawo, brawo! – odpo­wie­dział Lasse West­man i zakla­skał teatral­nie. Po wszyst­kim wła­śnie to wyda­wało się Fran­sowi naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące – łatwość, z jaką zgo­dzili się oddać chłopca.

Nie pro­te­stu­jąc, chyba że dla zasady, pozwo­lili mu go zabrać. Może August był dla nich tylko cię­ża­rem. Trudno powie­dzieć. Hanna posłała mu kilka nie­ła­twych do odczy­ta­nia spoj­rzeń, trzę­sły jej się ręce, zaci­skała zęby. Ale nie zadała zbyt wielu pytań. Powinna była urzą­dzić prze­słu­cha­nie, podać tysiąc zale­ceń i warun­ków, zamar­twiać się, że usta­lony rytm dnia Augu­sta zosta­nie zabu­rzony. Ale zapy­tała tylko:

– Jesteś pewien? Pora­dzisz sobie?

– Jestem pewien – odparł, po czym wszedł do pokoju syna i zoba­czył go po raz pierw­szy od ponad roku. Zro­biło mu się wstyd.

Jak mógł opu­ścić takiego chłopca? August był nie­sa­mo­wity, piękny – miał bujne, krę­cone włosy, szczu­płą syl­wetkę i poważne nie­bie­skie oczy. Był bez reszty pochło­nięty ogrom­nymi puz­zlami z wize­run­kiem żaglowca. Cała jego postać zda­wała się wołać: nie prze­szka­dzaj. Frans powoli ruszył naprzód, jak gdyby zbli­żał się do obcego, nie­obli­czal­nego stwo­rze­nia.

Mimo wszystko udało mu się odwró­cić uwagę chłopca od puz­zli i skło­nić, aby wziął go za rękę i wyszedł z nim do przed­po­koju. Wie­dział, że ni­gdy tego nie zapo­mni. Co myślał August? Nie patrzył ani na niego, ani na matkę, nie zwra­cał uwagi na macha­nie ręką i słowa poże­gna­nia. Razem znik­nęli w win­dzie. Tak po pro­stu.

AUGUST MIAŁ AUTYZM. Praw­do­po­dob­nie był rów­nież mocno opóź­niony w roz­woju, nawet jeśli leka­rze nie byli co do tego zgodni. Obser­wu­jąc go z daleka, można było odnieść cał­kiem inne wra­że­nie. Dzięki swo­jej szla­chet­nej, sku­pio­nej twa­rzy roz­ta­czał aurę kró­lew­skiej wznio­sło­ści albo przy­naj­mniej dawał do zro­zu­mie­nia, że nie uznaje za sto­sowne przej­mo­wać się świa­tem zewnętrz­nym. Ale kiedy się patrzyło z bli­ska, zauwa­żało się mgłę spo­wi­ja­jącą jego spoj­rze­nie. Poza tym nie powie­dział jesz­cze ani słowa.

Tym samym prze­czył wszel­kim pro­gno­zom, które posta­wiono, kiedy miał dwa lata. Leka­rze twier­dzili wów­czas, że praw­do­po­dob­nie należy do tych nie­licz­nych dzieci, u któ­rych autyzm nie łączy się z upo­śle­dze­niem, i że wystar­czy inten­sywna tera­pia beha­wio­ralna, a roko­wa­nia mimo wszystko będą cał­kiem dobre. Ale wszyst­kie ich nadzieje oka­zały się płonne. Frans Bal­der nie miał poję­cia, co się stało z pie­niędzmi, które na niego prze­zna­czał. Nie wie­dział nawet, czy August cho­dzi do szkoły. Żył w swoim świe­cie, uciekł do Sta­nów i poróż­nił się ze wszyst­kimi bez wyjątku.

Był idiotą. Ale teraz miał zamiar to napra­wić, chciał się zaopie­ko­wać synem, i to jak należy. Ode­brał w przy­chodni jego kartę, obdzwo­nił spe­cja­li­stów i peda­go­gów i stało się jasne, że pie­nią­dze, które wysy­łał dla Augu­sta, zostały roz­trwo­nione, zapewne na zachcianki i hazar­dowe długi Las­sego West­mana. Chłopca naj­wy­raź­niej zosta­wiono samemu sobie, pozwo­lono mu się zaskle­pić w kom­pul­syw­nych nawy­kach, choć praw­do­po­dob­nie doświad­czył jesz­cze gor­szych rze­czy. Wła­śnie dla­tego Frans posta­no­wił wró­cić do domu.

Zadzwo­nił do niego psy­cho­log, któ­rego zanie­po­ko­iły zagad­kowe sińce na ciele Augu­sta. On rów­nież je zauwa­żył. Na rękach, nogach, klatce pier­sio­wej i ramio­nach. Hanna twier­dziła, że powstały pod­czas jed­nego z ata­ków, w cza­sie któ­rych August rzu­cał się w przód i w tył. Wpraw­dzie Frans już dru­giego dnia spę­dzo­nego z synem miał oka­zję zoba­czyć taki atak – śmier­tel­nie go prze­ra­ził – ale i tak coś mu się nie zga­dzało: August nie ude­rzał się tam, gdzie miał siniaki.

Podej­rze­wał, że padł ofiarą prze­mocy, więc zwró­cił się do leka­rza rodzin­nego i zna­jo­mego poli­cjanta. Nie potra­fili ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią potwier­dzić jego podej­rzeń, ale i tak wzbie­rało w nim obu­rze­nie. Spo­rzą­dził wiele pism i zgło­szeń. Nie­mal zapo­mniał przy tym o synu. Zdał sobie sprawę, że o to nie­trudno. August więk­szość czasu spę­dzał w pokoju z wido­kiem na morze, który dla niego urzą­dził w willi w Saltsjöbaden. Sie­dział na pod­ło­dze i ukła­dał swoje kosz­mar­nie trudne puz­zle z setek ele­men­tów. Łączył je tylko po to, żeby za chwilę znów roz­dzie­lić i zacząć od nowa.

Na początku Frans przy­glą­dał mu się z fascy­na­cją. Czuł się tak, jakby obser­wo­wał wiel­kiego arty­stę przy pracy, i cza­sami miał wra­że­nie, że August w każ­dej chwili może pod­nieść wzrok i ode­zwać się jak doro­sły. Ale August nie mówił ani słowa, a jeśli już pod­no­sił głowę, to tylko po to, żeby spoj­rzeć przez okno na roz­świe­tlone słoń­cem morze. W końcu zosta­wiał go w spo­koju. August mógł sobie sie­dzieć sam. Zresztą, prawdę mówiąc, rzadko zabie­rał go choćby do ogrodu.

Ofi­cjal­nie nie mógł spra­wo­wać nad nim opieki i nie chciał ryzy­ko­wać. Naj­pierw zamie­rzał zała­twić wszyst­kie prawne for­mal­no­ści. Dla­tego robie­niem zaku­pów – a także goto­wa­niem i sprzą­ta­niem – zaj­mo­wała się gospo­dyni, Lot­tie Rask. Frans Bal­der nie był w tym zbyt dobry. Znał się na kom­pu­te­rach i algo­ryt­mach, ale poza tym wła­ści­wie na niczym. Z bie­giem czasu coraz bar­dziej poświę­cał się wła­śnie im i kore­spon­den­cji z adwo­ka­tami, w nocy zaś spał rów­nie fatal­nie jak w Sta­nach.

W ocze­ki­wa­niu na sądowe bata­lie co wie­czór wypi­jał butelkę czer­wo­nego wina, naj­czę­ściej ama­rone. Nie­zbyt to poma­gało, może na krótką metę. Czuł się coraz gorzej i snuł fan­ta­zje o tym, że roz­pływa się w powie­trzu albo znika w jakimś nie­do­stęp­nym miej­scu na krańcu świata. Ale pew­nej listo­pa­do­wej soboty coś się stało. Był zimny, wietrzny wie­czór. Szedł z Augu­stem ulicą Ringvägen, w dziel­nicy Söder. Trzę­śli się z zimna.

Wra­cali z kola­cji u Farah Sha­rif przy Zin­kens väg. August już dawno powi­nien być w łóżku, ale kola­cja się prze­cią­gnęła, a Frans powie­dział o wiele za dużo. Farah Sha­rif miała tę cechę – ludzie się przy niej otwie­rali. Znali się od czasu stu­diów infor­ma­tycz­nych w Impe­rial Col­lege w Lon­dy­nie. Farah była jedną z nie­wielu osób w kraju, które były na jego pozio­mie, a przy­naj­mniej bez pro­blemu nadą­żały za jego tokiem myśle­nia. Spo­tkać kogoś, kto rozu­mie – to była dla niego ogromna ulga.

Poza tym go pocią­gała, choć mimo wielu prób ni­gdy mu się nie udało jej uwieść. Nie był dobry w uwo­dze­niu kobiet. Tym razem jed­nak przy­tu­liła go na poże­gna­nie, a uścisk pra­wie zamie­nił się w poca­łu­nek. Uwa­żał, że to wielki postęp. O tym wła­śnie myślał, kiedy mijali z Augu­stem boisko w Zin­kens­damm.

Posta­no­wił, że następ­nym razem zała­twi opie­kunkę i wtedy może… Kto wie? Kawa­łek dalej zaszcze­kał pies. Jakaś kobieta krzyk­nęła za nim, ze zło­ścią albo wesoło, trudno było to stwier­dzić. Frans spoj­rzał w stronę skrzy­żo­wa­nia, na któ­rym zamie­rzał zła­pać tak­sówkę albo wsiąść w metro jadące na Slus­sen. Deszcz wisiał w powie­trzu. Świa­tło przy przej­ściu dla pie­szych zmie­niło się na czer­wone. Po dru­giej stro­nie ulicy stał męż­czy­zna. Miał koło czter­dziestki. Wyglą­dał na zmę­czo­nego życiem i wydał mu się mgli­ście zna­jomy. Frans zła­pał Augu­sta za rękę.

Chciał mieć pew­ność, że zosta­nie na chod­niku. I wtedy poczuł, że jego dłoń jest napięta, jakby coś zro­biło na nim duże wra­że­nie. Poza tym spoj­rze­nie miał prze­ni­kliwe i czy­ste, mgli­sta zasłona znik­nęła z jego oczu jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Jak gdyby zamiast spo­glą­dać w głąb sie­bie, na wła­sne pogma­twane wnę­trze, na tym przej­ściu dla pie­szych i skrzy­żo­wa­niu odkrył coś waż­nego i donio­słego. Coś, co umy­kało całej resz­cie ludz­ko­ści. Frans patrzył na niego i nie zauwa­żył, że świa­tło zmie­niło się na zie­lone.

Stał obok syna, który wpa­try­wał się przed sie­bie, i nie rozu­mie­jąc dla­czego, nagle poczuł się mocno poru­szony. Pomy­ślał, że to dziwne. Prze­cież to zwy­kłe spoj­rze­nie, ani zbyt przy­tomne, ani wesołe. A jed­nak przy­po­mniało mu o czymś odle­głym i ukry­tym, o czymś, co tkwiło głę­boko uśpione w jego pamięci. Po raz pierw­szy od dawna w jego myślach zago­ściła nadzieja.

Roz­dział 2

20 listo­pada

MIKAEL BLOM­KVIST SPAŁ zale­d­wie kilka godzin. Tylko dla­tego, że zaczy­tał się w kry­mi­nale Eli­za­beth Geo­rge. Nie było to oczy­wi­ście zbyt roz­sądne. Przed połu­dniem pra­sowy guru Ove Levin z Ser­ner Media miał przed­sta­wić linię pro­gra­mową „Mil­len­nium”, więc powi­nien być wypo­częty i gotowy do walki.

Nie miał jed­nak ochoty zacho­wy­wać się roz­sąd­nie. W ogóle na nic nie miał ochoty. Zmu­sił się do wsta­nia i zro­bił sobie wyjąt­kowo mocne cap­puc­cino w swo­jej jurze impres­sie X7 – w eks­pre­sie, który kie­dyś dostar­czono mu do domu ze sło­wami: „Sam powie­dzia­łeś, że i tak nie potra­fię go obsłu­gi­wać”. Teraz stał w jego kuchni jak pomnik lep­szych cza­sów. Nie miał już żad­nego kon­taktu z tym kimś, kto mu go przy­słał. Nie czuł też, żeby jego praca była szcze­gól­nie inspi­ru­jąca.

W week­end zasta­na­wiał się nawet, czy nie powi­nien się zająć czymś innym, a u czło­wieka takiego jak Mikael Blom­kvist była to dość dra­styczna myśl. „Mil­len­nium” było jego miło­ścią i życiem. Wią­zało się z nim wiele z jego naj­lep­szych i naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych wspo­mnień. Ale nic nie trwa wiecz­nie. Pomy­ślał, że doty­czy to rów­nież tego, co czuł do „Mil­len­nium”. Zresztą nie były to dobre czasy dla wła­ści­cieli gazet, zwłasz­cza zaj­mu­ją­cych się dzien­ni­kar­stwem śled­czym.

Wszyst­kie ambitne tek­sty, które miały coś zmie­nić, były jak krew w piach. Chcąc nie chcąc, co jakiś czas wra­cał do myśli, że jego wizja „Mil­len­nium” w dal­szej per­spek­ty­wie mogła się wpraw­dzie wyda­wać piękna, ale nie­ko­niecz­nie musiała się przy­czy­nić do prze­trwa­nia gazety. Poszedł do dużego pokoju i popi­ja­jąc kawę, zaczął błą­dzić spoj­rze­niem po zatoce Riddarfjärden. Sza­lał sztorm.

Babie lato, które trwało w sto­licy przez sporą część paź­dzier­nika, spra­wia­jąc, że ogródki restau­ra­cji były na­dal czynne, nagle zastą­piła iście dia­bel­ska pogoda. Zgięci wpół ludzie prze­my­kali przez mia­sto w pory­wach wia­tru i stru­gach desz­czu. On przez cały week­end nie wyściu­bił nosa z domu, nie tylko ze względu na pogodę. Wiel­kie plany zemsty speł­zły na niczym. Zarówno jedno, jak i dru­gie było dla niego nie­ty­powe.

Nie był wiecz­nym prze­gra­nym, który zawsze musi odpła­cać pięk­nym za nadobne, i w odróż­nie­niu od wielu innych medial­nych szych w kraju nie miał roz­dę­tego poczu­cia wła­snej war­to­ści, które by wyma­gało nie­ustan­nego pod­sy­ca­nia i potwier­dza­nia. A z dru­giej strony miał za sobą kilka trud­nych lat. Na domiar złego nie­spełna przed mie­sią­cem Wil­liam Borg, dzien­ni­karz eko­no­miczny z nale­żą­cej do kon­cernu Ser­nera gazety „Busi­ness Life”, opu­bli­ko­wał felie­ton pod tytu­łem: Czas Mika­ela Blom­kvi­sta już minął.

Fakt, że ten tekst w ogóle powstał i że zyskał taki roz­głos, świad­czył rzecz jasna o tym, że pozy­cja Mika­ela w dal­szym ciągu była silna. Nikt też nie twier­dził, że felie­ton jest dobrze napi­sany albo ory­gi­nalny. W zasa­dzie powinno się go było uznać za kolejny atak zazdro­snego kolegi po fachu. Ale z jakie­goś powodu, który po pew­nym cza­sie nie był już do końca jasny, arty­kuł prze­ro­dził się w coś poważ­niej­szego. Może na początku można go było uznać za dys­ku­sję o zawo­dzie repor­tera: czy należy, jak Blom­kvist, „cały czas doszu­ki­wać się nad­użyć w gospo­darce, kur­czowo trzy­ma­jąc się ana­chro­nicz­nego modelu dzien­ni­kar­stwa rodem z lat sie­dem­dzie­sią­tych”, czy też, jak Wil­liam Borg, „wyzbyć się wszel­kiej podejrz­li­wo­ści i doce­nić przed­się­bior­ców, któ­rzy nadają Szwe­cji roz­pęd”.

Ale z cza­sem debata wymknęła się spod kon­troli. Poja­wiły się wście­kłe głosy, że Blom­kvist nie przez przy­pa­dek przez ostat­nie lata drep­cze w miej­scu, skoro naj­wy­raź­niej „wycho­dzi z zało­że­nia, że wszyst­kie wiel­kie firmy pro­wa­dzą kana­lie”, i dla­tego w swo­ich tek­stach „wali na oślep”. Po cza­sie to się zaczyna mścić – mówiono. Nawet stary arcy­ban­dyta Hans-Erik Wennerström, któ­rego śmierć była ponoć jego zasługą, zyskał tro­chę sym­pa­tii. Nawet jeśli poważne tytuły trzy­mały się z dala od tej sprawy, w mediach spo­łecz­no­ścio­wych aż huczało od inwek­tyw. Ata­ko­wali go nie tylko dzien­ni­ka­rze eko­no­miczni i przed­sta­wi­ciele gospo­darki, któ­rzy mieli powody, żeby się odgry­wać na wrogu, kiedy chwi­lowo był osła­biony.

Kil­koro mło­dych dzien­ni­ka­rzy posta­no­wiło zaist­nieć, pisząc, że Mikael Blom­kvist myśli w spo­sób archa­iczny – nie twit­tuje, nie ma strony na Face­bo­oku, jest relik­tem dawno minio­nej epoki, w któ­rej nie bra­ko­wało pie­nię­dzy na prze­ko­py­wa­nie się przez dzi­waczne stare tomi­ska. Nie­któ­rzy po pro­stu korzy­stali z oka­zji i wymy­ślali zabawne hasz­tagi w rodzaju #jak­za­cza­sów­blom­kvi­sta\ i tym podobne. Ogól­nie rzecz bio­rąc, był to stek bzdur, któ­rymi on przej­mo­wał się naj­mniej ze wszyst­kich, a przynaj­mniej pró­bo­wał to sobie wma­wiać.

Z dru­giej strony sytu­acji nie popra­wiał fakt, że jego ostat­nim gło­śnym tema­tem była sprawa Zala­chenki, a „Mil­len­nium” naprawdę prze­ży­wało kry­zys. Wciąż sprze­da­wało się nie­źle, mieli dwa­dzie­ścia jeden tysięcy pre­nu­me­ra­to­rów. Ale wpływy z reklam dra­stycz­nie spa­dły i nie było mowy o dodat­ko­wym źró­dle dochodu ze sprze­daży best­sel­le­ro­wych ksią­żek. Mająca udziały w gaze­cie Har­riet Van­ger nie mogła wię­cej w nią inwe­sto­wać, więc zarząd, wbrew woli Mika­ela, sprze­dał trzy­dzie­ści pro­cent akcji nor­we­skiemu impe­rium pra­so­wemu Ser­nera. Nie było to aż tak dziwne, jak by się w pierw­szej chwili mogło wyda­wać. Ser­ner wyda­wał zarówno tygo­dniki, jak i popo­łu­dniówki. Był wła­ści­cie­lem dużego por­talu rand­ko­wego, dwóch płat­nych kana­łów tele­wi­zyj­nych, a także dru­żyny pił­kar­skiej z nor­we­skiej pierw­szej ligi i nie powi­nien mieć nic wspól­nego z gazetą taką jak „Mil­len­nium”.

Ale przed­sta­wi­ciele Ser­nera – przede wszyst­kim odpo­wie­dzialny za publi­cy­stykę Ove Levin – zapew­niali, że kon­cern potrze­buje do port­fo­lio pre­sti­żo­wego pro­duktu, że wszy­scy z kie­row­nic­twa podzi­wiają „Mil­len­nium” i że pra­gną tylko tego, żeby się nie zmie­niło. – Nie jeste­śmy tu po to, żeby zara­biać! Chcemy robić coś waż­nego – powie­dział Levin. Natych­miast posta­rał się też o to, żeby dostali duży zastrzyk gotówki.

Z początku nie mie­szał się w pracę redak­cji. Był to więc busi­ness as usual, choć z tro­chę więk­szym budże­tem. W zespole zago­ściła znów nadzieja i chwi­lami nawet Mikael Blom­kvist czuł, że w końcu ma czas na dzien­ni­kar­stwo i nie musi mar­twić się o pie­nią­dze. Ale mniej wię­cej w chwili kiedy zaczęła się nagonka na niego, atmos­fera ule­gła zmia­nie i zaczęły się naci­ski. Mikael nie mógł ode­przeć myśli, że kon­cern wyko­rzy­stał sytu­ację.

Levin zapew­niał, że bez prze­szkód mogą dalej robić wszystko to, z czego są znani – pro­wa­dzić dro­bia­zgowe śledz­twa, posłu­gi­wać się lite­rac­kim sty­lem i być spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wani. Ale prze­cież nie wszyst­kie arty­kuły muszą trak­to­wać o nie­pra­wi­dło­wo­ściach eko­no­micz­nych, nie­spra­wie­dli­wo­ści i skan­da­lach w poli­tyce. Pisząc o życiu gla­mour – cele­bry­tach i naj­śwież­szych pre­mie­rach – rów­nież można upra­wiać wyśmie­nite dzien­ni­kar­stwo – stwier­dził, po czym zaczął z pasją opo­wia­dać o ame­ry­kań­skich edy­cjach „Vanity Fair” i „Esqu­ire”, o Gayu Talese i jego kla­sycz­nym por­tre­cie Sina­try Frank Sina­tra has a Cold, o Nor­ma­nie Maile­rze, Tru­ma­nie Capote, Tomie Wolfe i Bóg wie kim jesz­cze.

Mikael w zasa­dzie nie miał nic prze­ciwko temu. Sam zale­d­wie pół roku wcze­śniej napi­sał długi repor­taż o feno­me­nie papa­raz­zich i wie­dział, że gdyby tylko zna­lazł dobry, poważny punkt widze­nia, mógłby spor­tre­to­wać dowolną wydmuszkę. To nie temat decy­duje o tym, czy dzien­ni­kar­stwo jest dobre, czy złe – lubił mawiać. Liczy się podej­ście. Bro­nił się przed tym, co wyczy­tał mię­dzy wier­szami – że to począ­tek poważ­niej­szego ataku, że „Mil­len­nium” sta­nie się dla kon­cernu tytu­łem jed­nym z wielu, czymś, co można dowol­nie zmie­niać, dopóki to się opłaca. Aż w końcu sta­nie się nija­kie.

Dla­tego kiedy w pią­tek po połu­dniu usły­szał, że Ove Levin zatrud­nił kon­sul­tanta i zle­cił mu prze­pro­wa­dze­nie sze­regu badań ryn­ko­wych, o któ­rych miał opo­wie­dzieć po week­en­dzie – po pro­stu uciekł do domu. Sie­dząc przy biurku albo leżąc w łóżku, ukła­dał pło­mienne prze­mowy, w któ­rych wyja­śniał, dla­czego „Mil­len­nium” powinno pozo­stać wierne swo­jej wizji: Na przed­mie­ściach trwają zamieszki. W par­la­men­cie zasia­dają człon­ko­wie ugru­po­wa­nia otwar­cie wyra­ża­ją­cego wro­gość wobec imi­gran­tów. Ludzie są coraz mniej tole­ran­cyjni. Faszyzm zata­cza coraz szer­sze kręgi. Na każ­dym kroku można spo­tkać żebra­ków i bez­dom­nych. Pod wie­loma wzglę­dami Szwe­cja stała się pań­stwem wstydu. Odda­jąc się marze­niom, sfor­mu­ło­wał w myślach tak wiele zgrab­nych, pod­nio­słych słów, wygło­sił tyle traf­nych i prze­ko­nu­ją­cych stwier­dzeń, że wszyst­kim w redak­cji, a nawet w kon­cer­nie Ser­nera otwo­rzyły się oczy. Gre­mial­nie posta­no­wiono pójść za nim.

Kiedy jed­nak tro­chę ochło­nął, zdał sobie sprawę, jak nie­wiele zna­czą jego słowa dla kogoś, kto kie­ruje się wyłącz­nie wzglę­dami eko­no­micz­nymi. Money talks, bul­l­shit walks i te sprawy. Przede wszyst­kim gazeta musiała się utrzy­mać. Dopiero potem mogli zacząć zmie­niać świat. Tak to działa, więc zamiast ukła­dać kolejne gniewne ora­cje, zaczął się zasta­na­wiać, czy nie dałoby się skom­bi­no­wać jakie­goś dobrego tematu. Miał nadzieję, że jakaś sen­sa­cyjna histo­ria mogłaby dodać zespo­łowi pew­no­ści sie­bie i spra­wić, że wszy­scy ola­liby bada­nia Levina, prze­wi­dy­wa­nia, że „Mil­len­nium” kost­nieje, i wszystko to, z czym jesz­cze zamie­rzał wysko­czyć Ove.

Od czasu ostat­niego sen­sa­cyj­nego tematu Blom­kvist stał się czymś w rodzaju skrzynki na wsze­la­kie newsy. Codzien­nie infor­mo­wano go o nie­pra­wi­dło­wo­ściach i ciem­nych inte­re­sach. Musiał przy­znać, że więk­szość z tych infor­ma­cji była gówno warta. Roz­ma­ici pie­nia­cze, zwo­len­nicy teo­rii spi­sko­wych, baj­ko­pi­sa­rze i prze­mą­drzalcy sprze­da­wali mu naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne histo­rie, które nie wytrzy­my­wały naj­prost­szej wery­fi­ka­cji albo nie były na tyle cie­kawe, żeby miał pisać o nich arty­kuł. Z dru­giej strony za czymś kom­plet­nie banal­nym potrafi się kryć nie­po­wta­rzalny temat. W pro­stej spra­wie ubez­pie­cze­nio­wej albo zgło­sze­niu zagi­nię­cia może się kryć wspa­niała, uni­wer­salna histo­ria. Ni­gdy nie ma pew­no­ści. Należy meto­dycz­nie zapo­zna­wać się ze wszyst­kim i mieć otwarty umysł. Dla­tego w sobotni pora­nek usiadł z lap­to­pem i notat­ni­kiem i zaczął się prze­ko­py­wać przez to, co miał.

Pra­co­wał do pią­tej po połu­dniu. Odkrył kilka spraw, które dzie­sięć lat wcze­śniej pew­nie pod­nio­słyby mu ciśnie­nie, a teraz nie budziły więk­szego entu­zja­zmu. Wie­dział, że to powszechny pro­blem. Po kilku deka­dach w zawo­dzie pra­wie wszystko wydaje się zna­jome. Można widzieć, że temat jest dobry, a i tak nie móc się do niego zapa­lić. Kiedy strugi lodo­wa­tego desz­czu zaczęły bęb­nić o dach, prze­rwał i wró­cił do Eli­za­beth Geo­rge.

Wma­wiał sobie, że to nie tylko eska­pizm. Doświad­cze­nie mówiło mu, że naj­lep­sze pomy­sły czę­sto poja­wiają się pod­czas odpo­czynku. Kiedy czło­wiek zaj­muje się czymś innym, kawałki ukła­danki potra­fią nagle wsko­czyć na swoje miej­sce. Ale żadna kon­struk­tywna myśl nie przy­szła mu do głowy. Może poza tą, że powi­nien czę­ściej tak leżeć i czy­tać dobre książki. Kiedy ponie­dział­kowy ranek przy­wi­tał go kolejną ulewą, miał już za sobą pół­tora kry­mi­nału Geo­rge i trzy stare numery „New Yor­kera”, które ponie­wie­rały się na noc­nym sto­liku.

SIE­DZIAŁ NA SOFIE w dużym pokoju, popi­jał cap­puc­cino i wpa­try­wał się w zawie­ru­chę za oknem. Czuł się zmę­czony i wyja­ło­wiony. Nagle wstał – jakby posta­no­wił dzia­łać. Wło­żył buty i zimowy płaszcz i wyszedł z domu. Pogoda była absur­dal­nie paskudna.

Lodo­waty wiatr, ciężki od desz­czu, prze­szy­wał do szpiku kości. Mikael szyb­kim kro­kiem ruszył w dół, ku Horns­ga­tan, sza­rej jak ni­gdy. Cała dziel­nica Söder wyda­wała się wyprana z kolo­rów. W powie­trzu nie wiro­wał nawet jeden poły­sku­jący jesienny listek. Z opusz­czoną głową i rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi minął kościół Marii Mag­da­leny. Szedł w stronę Slus­sen. Skrę­cił w prawo w Götgatsbacken i jak zwy­kle wszedł mię­dzy butik Monki a pub Indigo. Potem ruszył do redak­cji na trze­cim pię­trze, tuż nad loka­lami Gre­en­pe­ace. Już na klatce usły­szał szum roz­mów.

W środku było wyjąt­kowo dużo ludzi. Wszy­scy pra­cow­nicy redak­cji, naj­waż­niejsi fre­elan­ce­rzy, trzech ludzi Ser­nera, dwóch kon­sul­tan­tów i Ove Levin. Tym razem ubrał się tro­chę swo­bod­niej. Nie wyglą­dał już jak dyrek­tor i naj­wy­raź­niej przy­swoił sobie kilka nowych wyra­żeń, na przy­kład potoczne „siema”.

– Siema, Micke, co tam sły­chać? – zagaił.

– To zależy od cie­bie – odparł Mikael, choć nie miał nic złego na myśli.

Zauwa­żył jed­nak, że Levin potrak­to­wał to jak wypo­wie­dze­nie wojny, więc kiw­nął sztywno głową, wszedł do pokoju i usiadł na jed­nym z krze­seł usta­wio­nych w małe pół­kole.

LEVIN ODCHRZĄK­NĄŁ i spoj­rzał ner­wowo na Mika­ela Blom­kvi­sta. Gwiaz­dor dzien­ni­kar­stwa, który w drzwiach wyda­wał się nasta­wiony tak bojowo, teraz spra­wiał wra­że­nie uprzej­mego i zain­te­re­so­wa­nego i nie wyglą­dało na to, żeby chciał się kłó­cić albo dys­ku­to­wać. Ale to ani tro­chę nie uspo­ko­iło Ovego. Pra­co­wał kie­dyś z Blom­kvi­stem na zastęp­stwie w „Expres­sen”. Pisali wtedy głów­nie szyb­kie newsy i mnó­stwo róż­nych bzdur. Potem, w knaj­pie, marzyli o wiel­kich repor­ta­żach i rów­nie sen­sa­cyj­nych dema­ska­cjach. Godzi­nami roz­pra­wiali o tym, że ni­gdy się nie zado­wolą tym, co kon­wen­cjo­nalne i uła­dzone, i zawsze będą drą­żyć głę­biej. Byli mło­dzi, ambitni i chcieli mieć wszystko naraz. Ove czę­sto tęsk­nił za tam­tymi cza­sami – rzecz jasna nie za wyna­gro­dze­niem, godzi­nami pracy czy nawet za włó­cze­niem się po barach i towa­rzy­stwem panie­nek, ale za marze­niami i siłą, która się w nich kryła. Bywało, że tęsk­nił za cią­głą chę­cią zmie­nia­nia spo­łe­czeń­stwa i dzien­ni­kar­stwa, pisa­nia tak, żeby świat sta­wał w miej­scu, a wła­dza drżała. No i oczy­wi­ście cza­sem zada­wał sobie pyta­nia, które nawet dla kogoś z jego pozy­cją były nie­unik­nione: co się z tym wszyst­kim stało? Gdzie się podziały marze­nia?

A prze­cież Mikael Blom­kvist speł­nił każde z nich – nie tylko dla­tego, że ujaw­nił kilka naj­więk­szych afer współ­cze­sno­ści. Naprawdę pisał z siłą i pasją, o któ­rych fan­ta­zjo­wali, ni­gdy się nie ugiął przed naci­skami z góry ani nie szedł na kom­pro­misy, gdy w grę wcho­dziły ide­ały. Tym­cza­sem on… no tak, ale prze­cież to on zro­bił karierę, prawda? Dziś, co bar­dzo go cie­szyło, z pew­no­ścią zara­biał dzie­sięć razy tyle co Blom­kvist. Jaką korzyść miał Micke ze swo­ich sen­sa­cyj­nych tema­tów, jeśli nie było go stać na porządny domek na wsi. Miał tylko tę małą szopę w San­dhamn. Czym, na Boga, była ta cha­łupa w porów­na­niu z jego nowym domem w Can­nes? Niczym! To on i tylko on wybrał wła­ściwą drogę.

Zre­zy­gno­wał z mozol­nej roboty w pra­sie codzien­nej, zatrud­nił się u Ser­nera jako ana­li­tyk mediów i poznał samego Haakona Ser­nera, co zmie­niło jego życie i przy­nio­sło mu bogac­two. Odpo­wia­dał za publi­cy­stykę w wielu gaze­tach i kana­łach tele­wi­zyj­nych i naprawdę to uwiel­biał. Uwiel­biał wła­dzę, pie­nią­dze i wszystko, co się z tym wią­zało, a jed­nak… potra­fił przy­znać, że cza­sem marzył o tym, co robił Micke. Chciałby robić to samo, w ogra­ni­czo­nych daw­kach, ale jed­nak. On też chciał być uwa­żany za dobrego publi­cy­stę i zapewne dla­tego tak mocno naci­skał, by kon­cern stał się udzia­łow­cem „Mil­len­nium”. Mały pta­szek szep­nął mu do ucha, że gazeta prze­żywa kry­zys finan­sowy i że redak­tor naczelna Erika Ber­ger, na którą był skry­cie napa­lony, nie chce zwal­niać swo­ich dwóch naj­śwież­szych nabyt­ków – Sofie Mel­ker i Emila Grandéna. Nie mogłaby tego zro­bić, gdyby gazeta nie dostała zastrzyku gotówki.

Krótko mówiąc, dostrzegł nie­ocze­ki­waną szansę wku­pie­nia się w jeden z wiel­kich i pre­sti­żo­wych pro­duk­tów na szwedz­kim rynku medial­nym. Nie można było jed­nak powie­dzieć, żeby kie­row­nic­two Ser­nera odno­siło się do tego pomy­słu z entu­zja­zmem. Prze­ciw­nie – po cichu mówiło się, że „Mil­len­nium” jest prze­sta­rzałe i lewi­cu­jące, a przy tym ma ten­den­cję do popa­da­nia w kon­flikty z waż­nymi rekla­mo­daw­cami i współ­pra­cow­ni­kami. Gdyby nie zabie­gał o to tak żar­li­wie, sprawa z pew­no­ścią roze­szłaby się po kościach. Tłu­ma­czył, że kwota, którą zain­we­stują w „Mil­len­nium”, w szer­szej per­spek­ty­wie jest śmieszna i choć ten drobny wkład nie­ko­niecz­nie przy­nie­sie kro­ciowe zyski, może im zapew­nić coś znacz­nie waż­niej­szego – wia­ry­god­ność. Cokol­wiek by mówić o Ser­ne­rze, wia­ry­god­ność nie była wtedy ich mocną stroną. Inwe­sty­cja w „Mil­len­nium” ozna­cza­łaby, że dzien­ni­kar­stwo i wol­ność słowa mimo wszystko są dla nich ważne. Człon­ko­wie zarządu nie byli co prawda szcze­gól­nymi miło­śni­kami wol­no­ści słowa ani dzien­ni­kar­stwa w stylu „Mil­len­nium”, ale odro­bina wia­ry­god­no­ści nie mogła im zaszko­dzić. Mimo wszystko zda­wali sobie z tego sprawę i udało mu się ich namó­wić. Obie strony przez długi czas uwa­żały to za uśmiech losu.

Ser­ner zyskał roz­głos, a gazeta nie musiała zwal­niać pra­cow­ni­ków i mogła się zaj­mo­wać tym, co było jej spe­cjal­no­ścią: wni­kli­wymi, dobrze napi­sa­nymi repor­ta­żami. Sam Levin świe­cił jak słońce. Wziął nawet udział w deba­cie w Publi­cist­klub­ben, pod­czas któ­rej z całą skrom­no­ścią powie­dział:

– Wie­rzę w dobre przed­się­wzię­cie. Zawsze wal­czy­łem o dzien­ni­kar­stwo śled­cze.

A potem… nie chciał nawet o tym myśleć. Zaczęła się nagonka na Blom­kvi­sta. W pierw­szej chwili nawet nie było mu przy­kro. Odkąd Mikael zabły­snął jako wielka gwiazda na repor­ter­skim nie­bie, nie mógł się po cichu nie cie­szyć, ile­kroć wyszy­dzano go w mediach. Ale tym razem nie był zado­wo­lony zbyt długo. Syn Ser­nera, Tho­rvald, zauwa­żył, że w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wrze, i roz­dmu­chał sprawę, choć oczy­wi­ście nic go to nie obcho­dziło. Tho­rvald nie był chło­pa­kiem, któ­rego inte­re­so­wa­łyby poglądy dzien­ni­ka­rzy. Ale lubił mieć wła­dzę.

Uwiel­biał knuć intrygi i dostrzegł szansę, żeby coś ugrać albo przy­naj­mniej utrzeć nosa star­szym człon­kom zarządu. Szybko udało mu się skło­nić dyrek­tora gene­ral­nego Stiga Schmidta – który jesz­cze nie­dawno nie miał czasu na takie bła­hostki – do oświad­cze­nia, że „Mil­len­nium” nie dosta­nie żad­nej taryfy ulgo­wej i musi się dosto­so­wać do nowych cza­sów, tak jak wszyst­kie inne pro­dukty kon­cernu.

Levin, który wła­śnie uro­czy­ście zapew­nił Erikę Ber­ger, że nie będzie się mie­szał do pracy redak­cji – no, może cza­sem zabie­rze głos jako przy­ja­ciel i doradca – poczuł, że ma zwią­zane ręce i musi pro­wa­dzić skom­pli­ko­waną zaku­li­sową grę. Na wszel­kie spo­soby pró­bo­wał zdo­być popar­cie Eriki, Malin i Chri­stera dla nowych celów gazety. Jak wszystko, co rodzi się w pośpie­chu i panice, nie były one zbyt jasno spre­cy­zo­wane, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, cho­dziło o odmło­dze­nie i sko­mer­cja­li­zo­wa­nie „Mil­len­nium”.

Oczy­wi­ście wie­lo­krot­nie zapew­niał, że nie ma mowy o pogrze­ba­niu duszy gazety i jej cha­rak­te­ry­stycz­nej bra­wury, ale wła­ści­wie nie był pewien, co tak naprawdę miał na myśli. Wie­dział tylko, że „Mil­len­nium” musi być bar­dziej gla­mour, żeby zado­wo­lić zarząd, i że trzeba zmniej­szyć liczbę dłu­gich arty­ku­łów o gospo­darce, bo mogą draż­nić rekla­mo­daw­ców i naro­bić wro­gów zarzą­dowi – choć oczy­wi­ście nie powie­dział tego Erice.

Chcąc unik­nąć nie­po­trzeb­nych kon­flik­tów, na wszelki wypa­dek ubrał się swo­bod­niej niż zwy­kle. Nie chciał nikogo pro­wo­ko­wać błysz­czą­cym gar­ni­tu­rem i kra­wa­tem – mod­nymi atry­bu­tami kie­row­nic­twa. Miał na sobie dżinsy, pro­stą białą koszulę i gra­na­towy swe­ter z dekol­tem w serek. Dłu­gie krę­cone włosy, które zawsze były jego małym, bun­tow­ni­czym zna­kiem roz­po­znaw­czym, spiął w koń­ski ogon, jak naj­więksi kozacy wśród dzien­ni­ka­rzy tele­wi­zyj­nych. Przede wszyst­kim jed­nak zaczął z pokorą, wyko­rzy­stu­jąc całą wie­dzę zdo­bytą na kur­sach mene­dżer­skich.

– Witam wszyst­kich – powie­dział. – Co za bez­na­dziejna pogoda! Mówi­łem to już kilka razy, ale chęt­nie powtó­rzę: My, przed­sta­wi­ciele kon­cernu Ser­nera, jeste­śmy nie­praw­do­po­dob­nie dumni, że możemy uczest­ni­czyć w tej podróży, a dla mnie samego zna­czy ona jesz­cze wię­cej. To zaan­ga­żo­wa­nie w przed­się­wzię­cia takie jak „Mil­len­nium” czyni moją pracę ważną i przy­po­mina mi, dla­czego kie­dyś myśla­łem o pracy w tym zawo­dzie. Pamię­tasz, Micke, jak sie­dzie­li­śmy w barze Opera i marzy­li­śmy o wszyst­kim, co będziemy razem robili? Nie poma­gało nam to wytrzeź­wieć, he, he.

Mikael Blom­kvist nie wyglą­dał, jakby cokol­wiek pamię­tał. Ale on nie dał się zbić z tropu:

– Nie, nie zamie­rzam ude­rzać w nostal­giczne tony – cią­gnął. – Zwłasz­cza że nie ma ku temu powodu. W tam­tych cza­sach branża nie narze­kała na brak pie­nię­dzy. Wystar­czyło pierw­sze lep­sze mor­der­stwo w Kråkemåli, a wynaj­mo­wa­li­śmy śmi­gło­wiec, rezer­wo­wa­li­śmy całe pię­tro w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nym hotelu i zama­wia­li­śmy szam­pana na after­party. Wie­cie, kiedy pierw­szy raz jecha­łem w swoją pierw­szą zagra­niczną podróż, zapy­ta­łem Ulfa Nil­sona, który pisał repor­taże ze świata, jak stoi marka nie­miecka. Nie mam poję­cia, odpo­wie­dział. Sam usta­lam kursy walut. He, he! W tam­tych cza­sach nie oszczę­dza­li­śmy na podró­żach. Pamię­tasz, Micke? I może wła­śnie wtedy byli­śmy naj­bar­dziej kre­atywni. W zasa­dzie nie musie­li­śmy się spe­cjal­nie wysi­lać, a i tak sprze­da­wa­li­śmy mnó­stwo egzem­pla­rzy. Ale, jak wszy­scy wiemy, sporo się zmie­niło. Nastały czasy mor­der­czej kon­ku­ren­cji i nie jest łatwo zara­biać na dzien­ni­kar­stwie, nawet wam – najlep­szej redak­cji w kraju. Pomy­śla­łem więc, że poroz­ma­wiamy dziś o przy­szłych wyzwa­niach. Pod­kre­ślam, że w żad­nym wypadku nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym was cze­go­kol­wiek nauczyć. Chcę tylko poło­żyć fun­da­ment pod dys­ku­sję. Jako Ser­ner zle­ci­li­śmy prze­pro­wa­dze­nie sze­regu badań doty­czą­cych waszych czy­tel­ni­ków i tego, jak „Mil­len­nium” jest odbie­rane. Nie­które wnio­ski mogą was tro­chę prze­ra­zić. Ale pro­po­nuję, żeby­śmy zamiast się mar­twić, potrak­to­wali to jako wyzwa­nie i uświa­do­mili sobie, że nastał czas naprawdę sza­lo­nych zmian.

Zawie­sił głos i zaczął się zasta­na­wiać, czy uży­cie słowa „sza­lone” nie było błę­dem, czy nie za bar­dzo się sta­rał spra­wiać wra­że­nie wylu­zo­wa­nego, czy ten wstęp nie był zanadto żar­to­bliwy i rubaszny. Zawsze należy się liczyć z bra­kiem poczu­cia humoru u kiep­sko opła­ca­nych mora­li­stów, mawiał Haakon Ser­ner. Nie, pomy­ślał, zaraz to napra­wię. Prze­cią­gnę ich na swoją stronę!

MIKAEL BLOM­KVIST wyłą­czył się mniej wię­cej w momen­cie, gdy Levin oznaj­mił, że wszy­scy muszą się zasta­no­wić nad swoją cyfrową doj­rza­ło­ścią. Nie zare­je­stro­wał wywo­dów na temat mło­dego poko­le­nia, które nie zna ani „Mil­len­nium”, ani Mika­ela Blom­kvi­sta. Ale dzięki pecho­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści aku­rat w chwili kiedy Levin zaczął o tym mówić, poczuł, że ma dosyć, i wyszedł na kawę. Nie usły­szał więc, że nor­we­ski kon­sul­tant Aron Ull­man stwier­dził bez ogró­dek:

– Żało­sne. Tak się boi, że wszy­scy o nim zapo­mną?

Ale w tam­tej chwili nic nie byłoby w sta­nie obcho­dzić go mniej. Był wście­kły, bo Levin naj­wy­raź­niej wie­rzył, że bada­nia mogą ich ura­to­wać. A prze­cież to nie pie­przone ana­lizy rynku stwo­rzyły tę gazetę, tylko wraż­li­wość i zaan­ga­żo­wa­nie. „Mil­len­nium” osią­gnęło swoją pozy­cję dla­tego, że wszy­scy sku­piali się na tym, co dobre i ważne, nie szli za aktu­al­nymi tren­dami. Stał w anek­sie kuchen­nym i zasta­na­wiał się, kiedy wyj­dzie Erika.

Wyszła po mniej wię­cej dwóch minu­tach. Wsłu­chi­wał się w stu­ka­nie jej obca­sów i pró­bo­wał oce­nić, jak bar­dzo jest zła. Jed­nak kiedy przed nim sta­nęła, posłała mu tylko zre­zy­gno­wany uśmiech.

– Co z tobą?

– Po pro­stu nie mogłem tego słu­chać.

– Wiesz, że ludzie czują się cho­ler­nie nie­zręcz­nie, kiedy się tak zacho­wu­jesz.

– Wiem.

– I, jak sądzę, wiesz, że Ser­ner nie może kiw­nąć pal­cem bez naszej zgody. Na­dal mamy nad wszyst­kim kon­trolę.

– Gówno mamy, nie kon­trolę. Jeste­śmy ich zakład­ni­kami, Ricky! Nie rozu­miesz tego? Jeżeli nie będziemy robić tego, co nam każą, wyco­fają wspar­cie, a wtedy jeste­śmy udu­pieni! – krzyk­nął tro­chę za gło­śno, a kiedy Erika uci­szyła go i pokrę­ciła głową, dodał już ostroż­niej: – Przy­kro mi. Zacho­wuję się jak szcze­niak. Ale teraz idę do domu. Muszę pomy­śleć.

– Ostat­nio bar­dzo mało czasu spę­dzasz w redak­cji.

– Myślę, że uzbie­rało mi się sporo nad­go­dzin do wyko­rzy­sta­nia.

– To prawda. Chcesz mieć wie­czo­rem towa­rzy­stwo?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – odparł, a potem wyszedł i ruszył w stronę Götgatsbacken.

WIATR I DESZCZ sma­gały go po twa­rzy. Było mu zimno. Klął. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie wpaść do Pocket­shopu i nie kupić jesz­cze jed­nego angiel­skiego kry­mi­nału, w któ­rym mógłby się zatra­cić. Skrę­cił jed­nak w S:t Pauls­ga­tan. Kiedy po pra­wej mijał restau­ra­cję sushi, zadzwo­nił tele­fon. Był prze­ko­nany, że to Erika. Ale to nie była ona – dzwo­niła jego córka, Per­nilla. Wybrała bar­dzo zły moment. Zawsze miał wyrzuty sumie­nia, że tak nie­wiele dla niej robi.

– Cześć, skar­bie – powie­dział.

– Co to za odgłos?

– Chyba wiatr.

– Okej, okej, będę się stresz­czać. Dosta­łam się na kre­atywne pisa­nie na Biskops Arnö!

– Więc teraz chcesz pisać – odparł o wiele za ostro, pra­wie z sar­ka­zmem, co oczy­wi­ście było niespra­wiedliwe pod każ­dym wzglę­dem.

Powi­nien był jej natych­miast pogra­tu­lo­wać i życzyć powo­dze­nia. Ale miała za sobą tyle trud­nych lat. Prze­ska­ki­wała z jed­nej dziw­nej chrze­ści­jań­skiej sekty do dru­giej i stu­dio­wała roz­ma­ite kie­runki, i żad­nego nie skoń­czyła. Był już tym zmę­czony.

– Nie nazwa­ła­bym tego okrzy­kiem rado­ści.

– Sorry. Nie jestem dziś sobą.

– A kiedy jesteś?

– Chciał­bym tylko, żebyś zna­la­zła coś, w czym naprawdę się odnaj­du­jesz. Nie wiem, czy pisa­nie to dobry pomysł, jeśli wziąć pod uwagę, jak wygląda ta branża.

– Nie będę się zaj­mo­wała nud­nym dzien­ni­kar­stwem jak ty.

– To co będziesz robiła?

– Pisała naprawdę.

– Okej – powie­dział. Nie pytał, co ma na myśli. – Wystar­czy ci pie­nię­dzy?

– Dora­biam w Wayne’s Cof­fee.

– Wpad­niesz na kola­cję? Poroz­ma­wia­li­by­śmy o tym.

– Nie wyro­bię się. Chcia­łam ci tylko powie­dzieć – odparła i roz­łą­czyła się. Pró­bo­wał dostrze­gać dobre strony jej entu­zja­zmu, ale humor zepsuł mu się jesz­cze bar­dziej. Prze­ciął Maria­tor­get i Horns­ga­tan.

Kiedy wszedł na swoje pod­da­sze przy Bel­l­mans­ga­tan, czuł się tak, jakby je opu­ścił przed chwilą. Miał dziwne wra­że­nie, że nie ma już pracy i że roz­po­czyna nowe życie, w któ­rym zamiast cięż­kiej harówki czeka go bez­miar wol­nego czasu. Przez chwilę zasta­na­wiał się, czy tro­chę nie posprzą­tać. Wszę­dzie walały się gazety, książki i ubra­nia. W końcu jed­nak wyjął z lodówki dwie butelki pil­snera urqu­ella, usiadł na kana­pie w dużym pokoju i spró­bo­wał trzeźwo oce­nić sytu­ację – na tyle, na ile można to zro­bić z odro­biną piwa we krwi. Co powi­nien zro­bić?

Nie miał poję­cia i – co naj­bar­dziej go prze­ra­żało – nie czuł już woli walki. Prze­ciw­nie – był dziw­nie zre­zy­gno­wany, jak gdyby „Mil­len­nium” prze­sta­wało go inte­re­so­wać. Po raz kolejny zadał sobie pyta­nie: Czy nie czas zająć się czymś innym? Spra­wiłby rzecz jasna wielki zawód Erice i pozo­sta­łym. Ale czy był odpo­wied­nim czło­wie­kiem do pro­wa­dze­nia gazety utrzy­mu­ją­cej się z reklam i pre­nu­me­raty? Może lepiej by paso­wał gdzie indziej, gdzie­kol­wiek by to miało być?

Nawet duże poranne dzien­niki powoli się wykrwa­wiały. Pie­nią­dze na repor­taże, w któ­rych się spe­cja­li­zo­wał, można było zna­leźć tylko w mediach publicz­nych – dzien­ni­ka­rzy śled­czych miały radiowe wia­do­mo­ści Ekot i tele­wi­zja… Dla­czego by nie? Od razu pomy­ślał o Kaj­sie Åkerstam – wspa­nia­łej kobie­cie, z którą raz na jakiś czas uma­wiał się na drinka. Była sze­fową pro­gramu „Upp­drag gran­sk­ning” tele­wi­zji SVT i od lat pró­bo­wała go zwer­bo­wać. Jak dotąd bez­sku­tecz­nie.

Nie miało zna­cze­nia, co pro­po­no­wała, ani jak uro­czy­ście obie­cy­wała mu wspar­cie i nie­za­leż­ność. „Mil­len­nium” było jego domem i ser­cem. Ale teraz… może powi­nien sko­rzy­stać, jeśli mimo pomyj, które wszę­dzie na niego wyle­wano, oferta na­dal jest aktu­alna. Wiele już robił w tym zawo­dzie, ale ni­gdy nie pra­co­wał w tele­wi­zji. Nie licząc współ­pracy przy set­kach tele­wi­zyj­nych debat i pro­gra­mów śnia­da­nio­wych. Praca w „Upp­drag gran­sk­ning” mogłaby na nowo roz­nie­cić w nim żar.

Zadzwo­niła komórka i na chwilę ogar­nęła go radość. Bez względu na to, czy to Erika, czy Per­nilla, będzie miły i zamieni się w słuch. Ale na wyświe­tla­czu zoba­czył zastrze­żony numer. Ode­brał.

– Czy roz­ma­wiam z Mika­elem Blom­kvi­stem? – zapy­tał jakiś młody głos.

– Tak.

– Ma pan chwilę, żeby poroz­ma­wiać?

– Jeżeli się przed­sta­wisz, może będę miał.

– Nazy­wam się Linus Bran­dell.

– Rozu­miem. O co cho­dzi?

– Mam dla pana temat.

– W takim razie słu­cham.

– Opo­wiem, jeśli wysko­czy pan do Bishop’s Arms po dru­giej stro­nie ulicy. Tam się spo­tkamy.

Mikael się zde­ner­wo­wał. Nie tylko z powodu roz­ka­zu­ją­cego tonu, ale i obec­no­ści nie­pro­szo­nego gościa w pobliżu jego domu.

– Myślę, że tele­fon w zupeł­no­ści wystar­czy.

– To nie jest coś, o czym powinno się roz­ma­wiać przez tele­fon.

– Dla­czego roz­mowa z panem tak mnie męczy?

– Może miał pan zły dzień?

– Ma pan rację, rze­czy­wi­ście.

– No widzi pan. Pro­szę się pofa­ty­go­wać do Bishopa. Posta­wię panu piwo i opo­wiem coś naprawdę moc­nego.

Mikael chciał syk­nąć: Prze­stań mi mówić, co mam robić! A jed­nak, może dla­tego, że nie miał do roboty nic cie­kaw­szego niż sie­dze­nie i duma­nie nad swoją przy­szło­ścią, odparł:

– Sam płacę za swoje piwo. Ale w porządku, przyjdę.

– To mądra decy­zja.

– Jesz­cze jedno.

– Tak?

– Jeżeli będzie pan mar­no­wał mój czas i snuł wariac­kie teo­rie spi­skowe o tym, że Elvis żyje, a pan wie, kto zabił Olofa Pal­mego, natych­miast wra­cam do domu.

– Fair eno­ugh – odparł Linus Bran­dell.

Roz­dział 3

20 listo­pada

HANNA BAL­DER STAŁA W KUCHNI w miesz­ka­niu przy Tors­ga­tan i paliła camela bez fil­tra. Miała na sobie nie­bie­ski szla­frok i szare zno­szone kap­cie. Jej gęste włosy wyglą­dały wspa­niale, a ona sama na­dal była pięk­no­ścią, ale spra­wiała wra­że­nie wynisz­czo­nej. Miała opuch­niętą wargę, a oczy uma­lo­wała mocno nie tylko ze wzglę­dów este­tycz­nych. Znów obe­rwała.

Czę­sto obry­wała. Kłam­stwem byłoby stwier­dze­nie, że się do tego przy­zwy­cza­iła. Nikt nie przy­zwy­czaja się do mal­tre­to­wa­nia. Ale stało się ono dla niej czę­ścią codzien­no­ści i już pra­wie zapo­mniała, jak rado­sna kie­dyś była. Strach się w niej zako­rze­nił. Od pew­nego czasu wypa­lała sześć­dzie­siąt papie­ro­sów dzien­nie i łykała tabletki uspo­ka­ja­jące.

Lasse klął pod nosem w dużym pokoju. Nie dzi­wiło jej to. Wie­działa od dawna, że żałuje, że obszedł się z Fran­sem tak wiel­ko­dusz­nie. Dzi­wiła mu się od samego początku. Był uza­leż­niony od pie­nię­dzy, które Frans przy­sy­łał im dla Augu­sta i które przez dłu­gie mie­siące były w zasa­dzie jego jedy­nym docho­dem. Nie raz i nie dwa Hanna musiała pisać do Fransa maile i opo­wia­dać mu o nie­prze­wi­dzia­nych wydat­kach na peda­goga albo na reha­bi­li­ta­cję, co oczy­wi­ście było cał­ko­witą fik­cją. Wła­śnie dla­tego zacho­wa­nie Las­sego wydało jej się takie dziwne. Dla­czego zre­zy­gno­wał z pie­nię­dzy i pozwo­lił Fran­sowi zabrać Augu­sta?

W głębi serca znała odpo­wiedź. Po alko­holu robił się aro­gancki, a kiedy mu obie­cano rolę w nowym serialu poli­cyj­nym TV4, nadął się jesz­cze bar­dziej. Ale przede wszyst­kim cho­dziło o Augu­sta. Chło­pak budził w nim nie­po­kój i nie­chęć. To wła­śnie było najbar­dziej zdu­mie­wa­jące. Jak kto­kol­wiek mógł nie­na­wi­dzić Augu­sta?

Prze­cież tylko sie­dział na pod­ło­dze z puz­zlami. Nikomu nie prze­szka­dzał. A mimo to miała wra­że­nie, że Lasse go nie znosi. Praw­do­po­dob­nie miało to coś wspól­nego z jego spoj­rze­niem – tym jego dziw­nym spoj­rze­niem, które wyda­wało się skie­ro­wane raczej do środka niż na zewnątrz. Widząc go, ludzie się uśmie­chali i mówili, że musi mieć bogate życie wewnętrzne. Las­sego przy­pra­wiało to o ciarki.

– Hanno, do kurwy nędzy! On mnie widzi na wylot! – potra­fił wrza­snąć.

– A mówisz, że jest idiotą.

– Bo jest, ale ma w sobie coś dziw­nego. Czuję się tak, jakby chciał mi zro­bić coś złego.

To był czy­sty absurd. August nawet nie patrzył na Las­sego, a dokład­nie rzecz bio­rąc, nie patrzył na nikogo i nikogo nie miał zamiaru krzyw­dzić. Świat tylko mu prze­szka­dzał. Naj­le­piej czuł się zamknięty w swo­jej bańce. Ale Lasse w pija­nym widzie wie­rzył, że knuje zemstę. Pew­nie dla­tego pozwo­lił, żeby i on, i pie­nią­dze znik­nęły z ich życia. Uwa­żała, że to żało­sne. Ale kiedy tak stała przy zle­wie i paliła papie­rosa, tak gwał­tow­nie i ner­wowo, że tytoń przy­kle­jał jej się do języka, zasta­na­wiała się, czy mimo wszystko w oba­wach Las­sego nie było ziarna prawdy. Może August odwza­jem­niał jego nie­na­wiść. Może naprawdę chciał go uka­rać za wszyst­kie otrzy­mane razy i może… – Hanna zamknęła oczy i przy­gry­zła wargę – może nie­na­wi­dził także jej.

Takie myśli nacho­dziły ją od czasu, kiedy wie­czo­rami zaczęła odczu­wać nie­moż­liwą do znie­sie­nia tęsk­notę. Zada­wała sobie pyta­nie, czy ona i Lasse nie wyrzą­dzili Augu­stowi krzywdy. Byłam złym czło­wie­kiem, wymam­ro­tała. W tej samej chwili Lasse coś do niej krzyk­nął. Nie zro­zu­miała.

– Co?! – krzyk­nęła.

– Gdzie jest ta kurew­ska decy­zja sądu?

– A po co ci ona?

– Udo­wod­nię, że nie ma prawa go u sie­bie trzy­mać.

– Jesz­cze nie­dawno tak się cie­szy­łeś, że się go pozby­li­śmy.

– Byłem pijany i głupi.

– A teraz nagle jesteś trzeźwy i mądry?

– Zaje­bi­ście mądry – wysy­czał i ruszył do niej, wście­kły i pewny swego.

Znów zamknęła oczy i po raz setny zaczęła się zasta­na­wiać, dla­czego wszystko poszło nie tak.

FRANS BAL­DER nie przy­po­mi­nał już sta­tecz­nego urzęd­nika, któ­rym był, kiedy zja­wił się u byłej żony. Miał nastro­szone włosy, na gór­nej war­dze per­lił mu się pot. Ostatni raz golił się i brał prysz­nic jakieś trzy dni wcze­śniej. Mimo wszel­kich chęci bycia ojcem na pełny etat, mimo poru­sze­nia i gwał­tow­nego przy­pływu nadziei, któ­rego doświad­czył przy Horns­ga­tan, znów był w sta­nie głę­bo­kiego sku­pie­nia, które można było pomy­lić z wście­kło­ścią.

Nawet zgrzy­tał zębami. Świat i sza­le­jąca za oknem wichura prze­stały dla niego ist­nieć kilka godzin wcze­śniej. To dla­tego nie zauwa­żył, co się dzieje u jego stóp. Poczuł, że coś się deli­kat­nie rusza, jakby mię­dzy jego nogi wśli­zgnął się kot albo jakieś inne zwie­rzę. Dopiero po chwili zorien­to­wał się, że to August wczoł­gał się mu pod biurko. Spoj­rzał na niego pół­przy­tom­nie, jak gdyby stru­mie­nie cyfr na ekra­nie kom­pu­tera zasnuły jego oczy mgłą.

– O co cho­dzi?

August patrzył na niego czuj­nie, jakby o coś pro­sił.

– Co? – zapy­tał Frans. – Co?

I wtedy coś się stało.

August pod­niósł z pod­łogi kartkę, którą pokry­wały algo­rytmy kwan­towe, i gorącz­kowo zaczął prze­su­wać po niej ręką tam i z powro­tem. Przez chwilę Frans oba­wiał się, że będzie miał kolejny atak. Ale nie, raczej uda­wał, że coś gorącz­kowo zapi­suje. Frans zesztyw­niał. Po raz kolejny przy­po­mniało mu się to coś waż­nego i odle­głego, jak wtedy, przy Horns­ga­tan. Z tą róż­nicą, że teraz już wie­dział, co to takiego.

Przy­po­mniało mu się dzie­ciń­stwo: wtedy cyfry i rów­na­nia były waż­niej­sze niż samo życie. Roz­pro­mie­nił się i wykrzyk­nął:

– Chcesz liczyć, tak?! Prawda, że chcesz liczyć?!

Zerwał się, przy­niósł dłu­go­pisy i blok A4 w linie i poło­żył na pod­ło­dze przed Augu­stem.

Potem zapi­sał naj­prost­szy ciąg liczb, jaki mu przy­szedł do głowy. Ciąg Fibo­nac­ciego, w któ­rym każdy wyraz jest sumą dwóch poprzed­nich. Zapi­sał 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21 i zosta­wił miej­sce na następny wyraz – 34. A potem pomy­ślał, że to pew­nie byłoby zbyt pro­ste, i dodał ciąg geo­me­tryczny: 2, 6, 18, 54… w któ­rym każdy kolejny wyraz mnoży się przez trzy. I znów zosta­wił wolne miej­sce – na liczbę 162. Uznał, że zdolne dziecko nie potrze­buje żad­nej zaawan­so­wa­nej wie­dzy, żeby sobie pora­dzić z takim zada­niem. Miał dość szcze­gólne wyobra­że­nie o stop­niu trud­no­ści pro­ble­mów mate­ma­tycz­nych. Od razu zaczął śnić na jawie: o tym, że jego syn wcale nie jest opóź­niony w roz­woju, że jest po pro­stu bar­dziej zaawan­so­waną wer­sją jego samego – on też późno zaczął mówić i nawią­zy­wać więzi, ale za to zależ­no­ści mate­ma­tyczne rozu­miał na długo, zanim wymó­wił pierw­sze słowo.

Usiadł przy Augu­ście i po pro­stu cze­kał. Oczy­wi­ście nic się nie stało. August wpa­try­wał się w ciągi cyfr swoim szkli­stym wzro­kiem, jak gdyby liczył na to, że odpo­wiedź sama objawi się na kartce. Frans zosta­wił go samego. Poszedł na górę, napił się wody gazo­wa­nej i z kartką i dłu­go­pi­sem dalej pra­co­wał przy stole w kuchni. Sku­pie­nie prze­pa­dło bez śladu. W końcu zaczął prze­glą­dać nowy numer „New Scien­tist”. Trwało to mniej wię­cej pół godziny.

Potem wstał i zszedł na dół. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że wszystko wygląda tak jak wcze­śniej. August sie­dział w kucki dokład­nie w tej samej pozy­cji, nie wyko­nu­jąc żad­nego ruchu. Nagle Frans zauwa­żył coś, co z początku zacie­ka­wiło go tylko w nie­wiel­kim stop­niu.

Chwilę póź­niej czuł się tak, jak gdyby sta­nął w obli­czu cze­goś kom­plet­nie nie­po­ję­tego.

W BISHOP’S ARMS nie pano­wał tłok. Winne były pora – wcze­sne popo­łu­dnie – i pogoda, która raczej nie zachę­cała do pie­szych wycie­czek, nawet do pobli­skiego pubu. A mimo to Mika­ela przy­wi­tały śmie­chy i krzyki. Ktoś wrza­snął zachryp­nię­tym gło­sem:

– Kalle Blom­kvist!

Zauwa­żył czer­wo­nego na twa­rzy męż­czy­znę o kędzie­rza­wych wło­sach, z cien­kim pod­krę­co­nym wąsi­kiem. Znał go z widze­nia. Chyba miał na imię Arne i codzien­nie z wybi­ciem dru­giej zja­wiał się w pubie, punk­tu­al­nie jak szwaj­car­ski zega­rek. Tego dnia musiał przyjść wcze­śniej. Sie­dział z trzema kum­plami od kie­liszka przy sto­liku na lewo od baru.

– Mikael – popra­wił go Mikael z uśmie­chem.

Arne, czy jak się tam nazy­wał, i jego kum­ple wybuch­nęli śmie­chem, jak gdyby jego praw­dziwe imię było naj­za­baw­niej­szym sło­wem, jakie w życiu sły­szeli.

– Masz już jakiś sen­sa­cyjny temat? – zapy­tał Arne.

– Zasta­na­wiam się, czy nie ujaw­nić szem­ra­nych inte­re­sów Bishop’s Arms.

– Sądzisz, że Szwe­cja jest gotowa na takie rewe­la­cje?

– Przy­pusz­czam, że nie.

W zasa­dzie ich lubił. Cho­ciaż wła­ści­wie ni­gdy z nimi nie roz­ma­wiał, jeśli oczy­wi­ście pomi­nąć takie prze­rzu­ca­nie się ripo­stami i wesołe pokrzy­ki­wa­nia. Byli czę­ścią lokal­nego kolo­rytu, dzięki któ­remu tak dobrze się czuł w tej dziel­nicy. W ogóle się nie prze­jął, kiedy jeden z nich wypa­lił:

– Sły­sza­łem, że już się skoń­czy­łeś.

Wprost prze­ciw­nie – miał wra­że­nie, że te słowa spro­wa­dziły całą nagonkę na niego do niskiego, nie­mal komicz­nego poziomu. Tam w grun­cie rze­czy było jej miej­sce.

– Już od pięt­na­stu lat skoń­czony dla mnie świat. Hej, ukojmy smutki u sio­stry wódki. To, co piękne, prze­mija 1 – powie­dział, cytu­jąc Frödinga, i rozej­rzał się po sali w poszu­ki­wa­niu kogoś, kto byłby na tyle zaro­zu­miały, żeby posłać zmę­czo­nego dzien­ni­ka­rza do dia­bła. Nie było jed­nak nikogo poza Arnem i jego kom­pa­nami. Pod­szedł do sto­ją­cego za barem Amira.

Amir był duży, gruby i jowialny. Był ciężko pra­cu­ją­cym ojcem czwórki dzieci. Pro­wa­dził pub od kilku lat i zdą­żyli się zaprzy­jaź­nić. Mikael nie był wpraw­dzie jego sta­łym klien­tem, ale od czasu do czasu wyświad­czali sobie różne przy­sługi. Amir kilka razy pora­to­wał go butelką czer­wo­nego wina, kiedy spo­dzie­wał się dam­skiego towa­rzy­stwa, a nie zdą­żył zro­bić zaku­pów. Z kolei Mikael pomógł jego przy­ja­cie­lowi, który prze­by­wał w Szwe­cji nie­le­gal­nie, napi­sać odpo­wied­nie pisma do władz.

– Czym sobie zasłu­ży­li­śmy na taki zaszczyt? – zapy­tał Amir.

– Mam się tu z kimś spo­tkać.

– Z kimś cie­ka­wym?

– Nie sądzę. Jak się miewa Sara?

Sara, żona Amira, nie­dawno prze­szła ope­ra­cję bio­dra.

– Zrzę­dzi i łyka tabletki prze­ciw­bó­lowe.

– Ciężka sprawa. Pozdrów ją ode mnie.

– Dzię­kuję, pozdro­wię – odparł Amir i przez chwilę gawę­dzili o róż­nych spra­wach.

Linus Bran­dell nie przy­cho­dził. Mikael uznał, że ktoś się zaba­wił jego kosz­tem. Pomy­ślał jed­nak, że są gor­sze kawały niż zwa­bia­nie kogoś do pubu. Wymie­nili się z Ami­rem eko­no­micz­nymi i zdro­wot­nymi tro­skami i po kwa­dran­sie ruszył do drzwi. W progu wpadł na Linusa Bran­della.

NIE CHO­DZIŁO O TO, że August uzu­peł­nił bra­ku­jące liczby. Tym raczej by nie zaim­po­no­wał komuś takiemu jak Frans Bal­der. Fransa zasko­czyło to, co leżało obok kar­tek z licz­bami. Coś, co na pierw­szy rzut oka wyglą­dało jak zdję­cie albo obraz, a w rze­czy­wi­sto­ści było rysun­kiem. Chło­piec dosko­nale odwzo­ro­wał przej­ście dla pie­szych przy Horns­ga­tan. Wszystko uchwy­cił ze swego rodzaju mate­ma­tyczną dokład­no­ścią, feno­me­nal­nie odda­jąc naj­drob­niej­sze szcze­góły.

Jakby tego było mało, z rysunku biło świa­tło. Nikt nie uczył Augu­sta ryso­wa­nia w trój­wy­mia­rze ani tego, jak arty­sta posłu­guje się świa­tłocieniem, a wyda­wało się, że chło­piec opa­no­wał to per­fek­cyj­nie. Czer­wone oko sygna­li­za­tora mru­gało, a jesienna sza­rówka spo­wi­ja­jąca Horns­ga­tan zda­wała się błysz­czeć. Na ulicy stał męż­czy­zna, który wtedy wydał się Fran­sowi zna­jomy. Na rysunku jego twarz była ucięta tuż nad brwiami. Wyglą­dał na prze­stra­szo­nego albo nie­przy­jem­nie zasko­czo­nego, jak gdyby to, że zoba­czył Augu­sta, wytrą­ciło go z rów­no­wagi. Szedł nie­pew­nym kro­kiem. Jak, u licha, udało mu się to oddać?

– Boże! – wykrzyk­nął Frans. – Ty to nary­so­wa­łeś?

August ani nie kiw­nął, ani nie potrzą­snął głową. Patrzył z ukosa w okno. Fransa Bal­dera ogar­nęło dziwne uczu­cie: pomy­ślał, że od tej chwili jego życie nie będzie już takie samo.

MIKAEL NIE WIE­DZIAŁ, kogo się spo­dzie­wał, ale chyba sądził, że spo­tka się z mło­dym, wymu­ska­nym ele­gan­ci­kiem. Tym­cza­sem w progu stał nie­chluj­nie wyglą­da­jący niski chło­pak w podar­tych dżin­sach, z dłu­gimi prze­tłusz­czo­nymi wło­sami. Jego spoj­rze­nie było senne i mętne. Miał naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat, brzydką cerę, grzywkę zasła­nia­jącą oczy i paskudne zajady. Nie wyglą­dał jak ktoś, kto ma w zana­drzu gorący temat.

– Linus Bran­dell, jak sądzę – powie­dział Mikael.

– Zga­dza się. Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Wpa­dłem na zna­jomą. Cho­dzi­li­śmy razem do pod­sta­wówki i ona…

– Może zała­twmy, co mamy do zała­twie­nia – prze­rwał mu Mikael i ruszył do sto­lika w głębi.

Pod­szedł do nich Amir. Uśmie­chał się dys­kret­nie. Zamó­wili dwa guin­nessy i przez chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu. Mikael nie wie­dział, dla­czego jest zde­ner­wo­wany. To nie było do niego podobne. Może to jed­nak przez tę histo­rię z Ser­ne­rem. Uśmiech­nął się do Arnego i jego kom­pa­nów. Uważ­nie im się przy­glą­dali.

– Od razu przejdę do rze­czy – oznaj­mił Linus.

– Świet­nie.

– Zna pan Super­cra­fta?

Mikael nie­wiele wie­dział o grach kom­pu­te­ro­wych. Ale nawet on sły­szał o Super­craf­cie.

– Tylko tytuł.

– Tylko?

– Tak.

– W takim razie nie wie pan, że tym, co wyróż­nia tę grę, jest spe­cjalna funk­cja AI, dzięki któ­rej można roz­ma­wiać z towa­rzy­szem broni o stra­te­gii, ale przy­naj­mniej na początku nie ma się pew­no­ści, czy roz­ma­wia się z czło­wie­kiem, czy z bytem cyfro­wym.

– No pro­szę – mruk­nął Mikael. Nic nie było dla niego mniej cie­kawe niż niu­anse jakiejś cho­ler­nej gry.

– To praw­dziwa rewo­lu­cja w branży i prawdę mówiąc, bra­łem udział w jej two­rze­niu – dodał Bran­dell.

– Gra­tu­luję. Musiał pan na tym nie­źle zaro­bić.

– Wła­śnie w tym rzecz.

– Co pan ma na myśli?

– Ktoś nam wykradł tę tech­no­lo­gię i teraz Tru­ega­mes zara­bia na niej miliardy, a my nie dosta­jemy zła­ma­nego gro­sza.

Mikael dobrze znał tę śpiewkę. Kie­dyś roz­ma­wiał nawet ze sta­ruszką, która utrzy­my­wała, że tak naprawdę to ona jest autorką ksią­żek o Har­rym Pot­te­rze, a J.K. Row­ling tele­pa­tycz­nie wykra­dła jej dzieło.

– Jak to się stało? – zapy­tał.

– Atak haker­ski.

– Skąd to wie­cie?

– Tak powie­dzieli eks­perci z Insty­tutu Obrony Radio­łącz­no­ści. Jeśli pan chce, mogę podać nazwi­sko jed­nego z nich, a poza tym… – Urwał.

– Tak?

– Nie, nic. Włą­czyła się w to rów­nież Säpo. Może się pan skon­tak­to­wać z Gabriellą Grane. Jest u nich ana­li­ty­kiem. Myślę, że potwier­dzi to, o czym mówię. Wspo­mina rów­nież o tym w ofi­cjal­nym rapor­cie, który opu­bli­ko­wała w ubie­głym roku. Mam tu numer sprawy…

– Czyli, innymi słowy, to nic świe­żego – prze­rwał mu Mikael.

– Nie bar­dzo. Pisały o tym „Ny Tek­nik” i „Com­pu­ter Swe­den”. Ale ponie­waż Frans nie chciał o tym mówić, a nawet kilka razy zaprze­czył, kiedy pytano go, czy doszło do ataku haker­skiego, ni­gdy nie było o tym gło­śno.

– Ale w grun­cie rze­czy cho­dzi o stare sprawy.

– Niby tak.

– To dla­czego miał­bym pana słu­chać?

– Dla­tego że Frans wró­cił z San Fran­ci­sco i chyba do niego dotarło, co się stało. Wydaje mi się, że ma w zana­drzu praw­dziwą bombę. Cał­kiem osza­lał na punk­cie bez­pie­czeń­stwa. Korzy­sta z zaawan­so­wa­nych pro­gra­mów do szy­fro­wa­nia roz­mów tele­fo­nicz­nych i maili, zain­sta­lo­wał sobie nowy alarm prze­ciw­wła­ma­niowy z kame­rami, czuj­ni­kami i nie wia­domo czym jesz­cze. Skon­tak­to­wa­łem się z panem, bo uwa­żam, że powi­nien pan z nim poroz­ma­wiać. Może ktoś taki jak pan skłoni go do gada­nia. Mnie w ogóle nie słu­cha.

– Więc ścią­gnął mnie pan tutaj dla­tego, że jakiś Frans być może ma w zana­drzu praw­dziwą bombę?

– Nie, nie jakiś Frans, panie Blom­kvist, tylko sam Frans Bal­der. Zapo­mnia­łem o tym wspo­mnieć? Byłem jego asy­sten­tem.

Mikael poszpe­rał w pamięci. Jedyną osobą o tym nazwi­sku, jaką sobie przy­po­mi­nał, była aktorka Hanna Bal­der. Od dawna o niej nie sły­szał.

– Kto to jest? – zapy­tał.

Linus Bran­dell spoj­rzał na niego z taką pogardą, że wpra­wił go w osłu­pie­nie.

– Skąd pan jest, z Marsa? Frans Bal­der to legenda. Hasło w ency­klo­pe­dii.

– Naprawdę?

– Rany boskie! No pew­nie. Niech pan go sobie wygo­ogluje, to się pan sam prze­kona. W wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat został pro­fe­so­rem infor­ma­tyki i od dwu­dzie­stu lat jest auto­ry­te­tem w dzie­dzi­nie badań nad sztuczną inte­li­gen­cją. Nie ma chyba nikogo, kto by pro­wa­dził tak zaawan­so­wane prace nad roz­wo­jem kom­pu­te­rów kwan­to­wych i sieci neu­ro­no­wych. Cały czas wpada na pokrę­cone, nie­kon­wen­cjo­nalne pomy­sły. Ma wyjąt­kowy, nie­sza­blo­nowy umysł. Myśli w cał­ko­wi­cie nowy, prze­ło­mowy spo­sób, więc łatwo zgad­nąć, że firmy infor­ma­tyczne biją się o niego od lat. Ale on długo im odma­wiał. Chciał pra­co­wać sam. No, sam jak sam. Zawsze miał róż­nych asy­sten­tów. Wykań­czał ich. On chce widzieć rezul­taty, tylko to go inte­re­suje, wciąż powta­rza: Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. Nasza praca polega na wyty­cza­niu nowych gra­nic. I takie tam. Ale ludzie go słu­chają. Dla niego jest się w sta­nie zro­bić wszystko. Pew­nie są i tacy, któ­rzy są gotowi dla niego umrzeć. Dla nas, ner­dów, to praw­dziwy bóg.

– No pro­szę.

– Ale niech pan nie myśli, że jestem jego bez­kry­tycz­nym wiel­bi­cie­lem. O nie. Dobrze wiem, że to wszystko ma swoją cenę. Z nim osiąga się nie­by­wałe rze­czy. Ale można się też wykoń­czyć. Ode­brano mu nawet prawo do opieki nad synem. Musiał coś porząd­nie schrza­nić. Znam wiele takich histo­rii. O asy­sten­tach, któ­rzy się zała­mali i spa­prali sobie życie. Bal­der zawsze był mania­kiem, ale ni­gdy nie zacho­wy­wał się tak jak teraz. Ni­gdy tak histe­rycz­nie nie dbał o swoje bez­pie­czeń­stwo. Dla­tego sie­dzę tu teraz z panem. Chciał­bym, żeby pan z nim poroz­ma­wiał. Po pro­stu wiem, że wpadł na ślad cze­goś naprawdę poważ­nego.

– Po pro­stu pan to wie.

– Pro­szę zro­zu­mieć: on ni­gdy wcze­śniej nie zacho­wy­wał się jak para­noik. Wręcz prze­ciw­nie: bo jeśli wziąć pod uwagę to, czym się zaj­muje, powi­nien być bar­dziej prze­czu­lony. Ale teraz zamknął się w domu i prak­tycz­nie nie wycho­dzi. Spra­wia wra­że­nie, jakby się bał, choć zazwy­czaj trudno go prze­stra­szyć. Zwy­kle parł przed sie­bie jak wariat.

– I pra­co­wał nad grą kom­pu­te­rową? – zapy­tał Mikael, nie kry­jąc scep­ty­cy­zmu.

– Zda­wał sobie sprawę, że wszy­scy mamy fioła na punk­cie gier, i uznał, że powin­ni­śmy pra­co­wać nad czymś, co lubimy. Jego pro­gram AI nada­wał się także dla tej branży. To było ide­alne pole do eks­pe­ry­men­tów i mie­li­śmy zna­ko­mite wyniki. Pod­bi­ja­li­śmy nowe tereny. Tyle tylko, że…

– Pro­szę przejść do rze­czy.

– Bal­der przy­go­to­wał z praw­ni­kami zgło­sze­nie paten­towe obej­mu­jące naj­bar­dziej inno­wa­cyjne roz­wią­za­nia tech­niczne. Wtedy przy­szedł pierw­szy szok. Rosyj­ski inży­nier pra­cu­jący w Tru­ega­mes też wysma­żył taki doku­ment, więc Bal­der nie mógł uzy­skać patentu. Nie był to oczy­wi­ście przy­pa­dek. Choć w zasa­dzie nie miało to zna­cze­nia. Zwa­żyw­szy na to, co się potem stało, sam patent to nic. Naj­cie­kaw­sze było to, że jakimś cho­ler­nym cudem udało im się dowie­dzieć, nad czym pra­co­wa­li­śmy. Wszy­scy byli­śmy bez­gra­nicz­nie lojalni wobec Fransa, więc pozo­sta­wała tylko jedna moż­li­wość: atak hakera. Ktoś musiał się do nas wła­mać, mimo wszyst­kich zabez­pie­czeń.

– Czy to wtedy skon­tak­to­wa­li­ście się z Säpo i z Insty­tu­tem Obrony Radio­łącz­no­ści?

– Nie od razu. Frans nie prze­pada za ludźmi, któ­rzy cho­dzą w kra­wa­tach i pra­cują od dzie­wią­tej do pią­tej. Woli zapa­leń­ców spę­dza­ją­cych przy kom­pu­te­rze całe noce. Dla­tego spro­wa­dził jakąś podej­rzaną hakerkę. Poznał ją kie­dyś przy­pad­kiem. Od razu stwier­dziła, że padli­śmy ofiarą wła­ma­nia. Ale sama nie robiła wra­że­nia szcze­gól­nie wia­ry­god­nej. Nie zatrud­nił­bym jej w swo­jej fir­mie, jeśli pan wie, co mam na myśli. Moż­liwe, że gadała od rze­czy. Ale ludzie z Insty­tutu Obrony Radio­łącz­no­ści doszli póź­niej do podob­nych wnio­sków.

– Ale nikt nie potra­fił powie­dzieć, kto się do was wła­mał?

– Wła­śnie. Namie­rze­nie hakera czę­sto jest po pro­stu nie­moż­liwe. A to musiał być zawo­do­wiec. Wło­ży­li­śmy w zabez­pie­cze­nia mnó­stwo pracy.

– A teraz wydaje się panu, że Frans Bal­der dowie­dział się cze­goś nowego?

– Bez wąt­pie­nia. Ina­czej nie zacho­wy­wałby się tak podej­rza­nie. Jestem prze­ko­nany, że kiedy pra­co­wał w Soli­fo­nie, musiał coś zwę­szyć.

– Tam pra­co­wał?

– Tak, to zaska­ku­jące. Wspo­mnia­łem już, że wcze­śniej nie chciał dać się przy­wią­zać do żad­nego infor­ma­tycz­nego molo­cha. Wciąż gadał o wyob­co­wa­niu, o tym, jakie to ważne, żeby być wol­nym i nie musieć się pod­po­rząd­ko­wy­wać wymo­gom komer­cji i tak dalej. A tu nagle, kiedy zro­biono nas w balona i okra­dziono z tech­no­lo­gii, dał się sku­sić fir­mie, i to aku­rat Soli­fo­nowi. Nic z tego nie rozu­mie­li­śmy. Jasne, zapro­po­no­wali mu bajoń­ską sumę, wolną rękę i zasu­nęli gadkę w rodzaju: Rób sobie, cho­lera, co tam chcesz, ale pra­cuj dla nas. Każdy by się na to zła­pał, ale nie Frans Bal­der. On takie oferty dosta­wał hur­tem. Od Google’a, Apple’a i wszyst­kich innych. Dla­czego tak nagle się tym zain­te­re­so­wał? Ni­gdy nam nie wyja­śnił. Po pro­stu zwi­nął manatki i zwiał. Sły­sza­łem, że na początku szło mu świet­nie. Kon­ty­nu­ował prace nad naszą tech­no­lo­gią i podej­rze­wam, że Nico­las Grant, wła­ści­ciel Soli­fonu, zaczął śnić o miliar­do­wych zyskach. Wszy­scy byli pod­eks­cy­to­wani. A potem coś się stało.

– A pan nie wie co?

– Zga­dza się. Urwał nam się kon­takt. Fran­sowi w zasa­dzie urwał się kon­takt z całym świa­tem. Ale nie­wąt­pli­wie cho­dzi o coś naprawdę poważ­nego. Frans zawsze był za otwar­to­ścią, wyra­żał się pozy­tyw­nie o Wis­dom of Crowds i tego typu spra­wach. Pod­kre­ślał, jakie to ważne, żeby wyko­rzy­sty­wać wie­dzę wielu ludzi, wie pan, takie myśle­nie à la Linux. A jed­nak w Soli­fo­nie pil­nie strzegł każ­dego prze­cinka, nawet przed naj­bliż­szymi współ­pra­cow­ni­kami. Nagle, ni z tego, ni z owego, zwol­nił się i wró­cił do domu. I teraz sie­dzi w willi w Saltsjöbaden, nie wycho­dzi nawet do ogrodu, i kom­plet­nie nie przej­muje się tym, jak wygląda.

– Zatem ten sen­sa­cyjny temat, o któ­rym pan mówił, to zestra­chany pro­fe­sor, który nie dba o wygląd. Zasta­na­wiam się, skąd to wia­domo, skoro nie wycho­dzi z domu.

– No tak, ale wydaje mi się, że…

– Mnie też się wydaje, że to może być inte­re­su­jąca histo­ria. Nie­stety nie dla mnie. Ja się nie spe­cja­li­zuję w tema­tyce kom­pu­te­ro­wej – jestem jaski­niow­cem, jak ktoś nie­dawno mądrze napi­sał. Pro­po­no­wał­bym, żeby się pan skon­tak­to­wał z Raoulem Sigvards­so­nem ze „Sven­ska Mor­gon­po­sten”. On zna ten świat od pod­szewki.

– Sigvards­son to zawod­nik wagi lek­kiej. To nie jego liga.

– Wydaje mi się, że pan go nie doce­nia.

– No dalej, niech pan nie pęka. To może być pań­ski come­back, panie Blom­kvist.

Mikael mach­nął nie­mrawo ręką na Amira, który kawa­łek dalej wycie­rał sto­lik.

– Mogę panu dać jedną radę? – zapy­tał Mikael.

– Co?… Tak… oczy­wi­ście.

– Następ­nym razem, kiedy będzie pan pró­bo­wał sprze­dać dzien­ni­ka­rzowi jakiś temat, pro­szę mu nie tłu­ma­czyć, co to będzie dla niego zna­czyć. Wie pan, ile razy sły­sza­łem tę śpiewkę? To będzie dla pana temat życia. Afera więk­sza niż Water­gate. Trzy­ma­jąc się fak­tów, zdziała pan wię­cej.

– Cho­dziło mi tylko o to, że…

– No, o co panu cho­dziło?

– O to, żeby pan z nim poroz­ma­wiał. Wydaje mi się, że on by pana polu­bił. Obaj jeste­ście ludźmi, któ­rzy nie uznają kom­pro­mi­sów.

Mikael nagle odniósł wra­że­nie, że Linus Bran­dell stra­cił całą pew­ność sie­bie. Zaczął się zasta­na­wiać, czy nie potrak­to­wał go zbyt ostro. Z zasady odno­sił się do infor­ma­to­rów uprzej­mie. Oka­zy­wał im zain­te­re­so­wa­nie, nawet jeśli spra­wiali wra­że­nie kom­plet­nych szaj­bu­sów. Robił tak nie tylko dla­tego, że nawet w histo­rii, która wyda­wała się kom­plet­nie nie­do­rzeczna, mógł się kryć dobry temat. Wie­dział, że czę­sto jest dla tych ludzi ostat­nią deską ratunku. Zwra­cali się do niego, kiedy wszy­scy inni prze­sta­wali ich słu­chać. Uwa­żał, że nie ma powodu, żeby z nich szy­dził.

– Pro­szę posłu­chać, mam za sobą okropny dzień – powie­dział. – Nie chcia­łem być nie­uprzejmy.

– W porządku.

– W zasa­dzie ma pan rację – cią­gnął Mikael. – W tej histo­rii jest coś, co mnie naprawdę inte­re­suje. Wspo­mniał pan, że odwie­dziła was jakaś hakerka.

– Zga­dza się, choć tak naprawdę to nie ma nic do rze­czy. W Bal­de­rze musiał się obu­dzić spo­łecz­nik. Dla­tego popro­sił ją o pomoc.

– Ale wygląda na to, że wie­działa, co robi.

– Może po pro­stu miała szczę­ście. Gadała mnó­stwo bzdur.

– Więc pan się z nią spo­tkał?

– Tak, tuż po tym, jak Bal­der zwiał do Doliny Krze­mo­wej.

– Kiedy to było?

– Jede­na­ście mie­sięcy temu. Prze­nio­słem nasze kom­pu­tery do mojego miesz­ka­nia, na Bran­tings­ga­tan. Nie powie­dział­bym, żeby mi się świet­nie ukła­dało. Byłem sin­glem bez gro­sza przy duszy, popi­ja­łem, a moje miesz­ka­nie wyglą­dało strasz­nie. Chwilę wcze­śniej odło­ży­łem słu­chawkę po roz­mo­wie z Fran­sem. Zaciął się na jed­nej śpiewce: nie oce­niaj jej po wyglą­dzie, pozory mylą, bla, bla, bla. Mnie to mówił! Prze­cież ja też nie wyglą­da­łem na wyma­rzo­nego zię­cia. Ni­gdy w życiu nie zało­ży­łem kra­wata ani mary­narki i dosko­nale wiem, jak mogą wyglą­dać hake­rzy. W każ­dym razie sie­dzia­łem ska­co­wany i cze­ka­łem na tę laskę. Myśla­łem, że przy­naj­mniej zapuka. A ona po pro­stu otwo­rzyła drzwi i weszła.

– Jak wyglą­dała?

– Kosz­mar­nie… choć na swój dziwny spo­sób była pocią­ga­jąca. Ale wyglą­dała kosz­mar­nie!

– Nie pro­si­łem, żeby pan oce­niał to, jak wyglą­dała. Chciał­bym wie­dzieć, jak była ubrana i czy powie­działa, jak się nazywa.

– Nie mam poję­cia, jak się nazy­wała – oznaj­mił Linus Bran­dell. – Choć wyda­wało mi się, że gdzieś już ją widzia­łem i że cho­dziło o coś nie­przy­jem­nego. Miała tatu­aże, mnó­stwo kol­czy­ków i tak dalej. Wyglą­dała jak meta­lówa, gotka albo pan­kówa. No i była chuda jak cho­lera.

Nie­mal pod­świa­do­mie Mikael dał Ami­rowi znak, żeby im nalał po kolej­nym guin­nes­sie.

– I co było dalej? – zapy­tał.

– Hm… jak by to powie­dzieć. Sądzi­łem, że nie musimy zaczy­nać od razu, więc usia­dłem na łóżku, bo nie bar­dzo mia­łem gdzie, i zapro­po­no­wa­łem, żeby­śmy naj­pierw wypili drinka. Wie pan, co wtedy zro­biła? Popro­siła, żebym wyszedł. Kazała mi wyjść z mojego wła­snego miesz­ka­nia, jakby to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz pod słoń­cem. Oczy­wi­ście zapro­te­sto­wa­łem. Powie­dzia­łem, że to prze­cież mój dom. A ona na to, żebym zjeż­dżał. Nie pozo­stało mi nic innego, jak wyjść. Długo mnie nie było. Pro­szę sobie wyobra­zić, że kiedy wró­ci­łem, jak gdyby ni­gdy nic leżała sobie w moim łóżku i paliła papie­rosa. I czy­tała książkę o teo­rii strun czy czymś takim. Moż­liwe, że spoj­rza­łem na nią jakoś dziw­nie, bo powie­działa, że nie ma zamiaru się ze mną prze­spać. Ani ciut. Tak powie­działa i wydaje mi się, że ani razu nie spoj­rzała mi w oczy. Powie­działa tylko, że w naszych kom­pu­te­rach był szpie­gow­ski tro­jan – RAT – i że roz­po­znaje typ wła­ma­nia i klasę pro­gra­mi­sty. Powie­działa, że ktoś nas orżnął, i sobie poszła.

– Bez poże­gna­nia?

– Bez jed­nego cho­ler­nego słowa.

– O kurde – wyrwało się Mika­elowi.

– Ale szcze­rze mówiąc, sądzę, że tylko się zgry­wała. Facet z Insty­tutu Obrony Radio­łącz­no­ści, który zapewne dużo lepiej zna się na takich ata­kach, jakiś czas póź­niej spraw­dzał nasz sprzęt i powie­dział, że nie jest w sta­nie nic stwier­dzić. Nie zna­lazł też żad­nych śla­dów szpie­gow­skiego opro­gra­mo­wa­nia. A mimo to ten Molde, nazy­wał się Ste­fan Molde, rów­nież był skłonny przy­znać, że ktoś się do nas wła­mał.

– I ta dziew­czyna w ogóle się nie przed­sta­wiła?

– Prawdę mówiąc, naci­ska­łem, ale powie­działa tylko ze zło­ścią, że jeśli bar­dzo chcę, mogę na nią mówić Pippi. Nie było to, rzecz jasna, jej praw­dziwe imię, ale…

– Tak?

– Uzna­łem, że na swój spo­sób do niej pasuje.

– Pro­szę posłu­chać. Przed chwilą chcia­łem się stąd zbie­rać.

– Zauwa­ży­łem.

– Ale teraz wszystko się zmie­niło. Wspo­mniał pan, że Frans Bal­der znał tę dziew­czynę?

– Tak.

– W takim razie chciał­bym z nim jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać.

– Ze względu na nią?

– Można tak powie­dzieć.

– W porządku – odparł Linus Bran­dell z namy­słem. – Raczej nie znaj­dzie pan namia­rów na niego. Mówi­łem już, że nagle zaczął się cho­ler­nie trząść o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Ma pan iPhone’a?

– Tak.

– Może pan o nim zapo­mnieć. Frans uważa, że Apple sprze­dało się ame­ry­kań­skiej Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Naro­do­wego, NSA. Żeby z nim poroz­ma­wiać, musi pan sobie kupić black­phone’a, a przy­naj­mniej poży­czyć od kogoś andro­ida i zain­sta­lo­wać spe­cjalny pro­gram szy­fru­jący. Spró­buję go mimo wszystko prze­ko­nać, żeby się do pana ode­zwał. Będzie­cie mogli się umó­wić na spo­tka­nie w jakimś bez­piecz­nym miej­scu.

– Świet­nie, panie Bran­dell. Dzię­kuję.

LINUS BRAN­DELL WYSZEDŁ. Mikael sie­dział jesz­cze chwilę przy sto­liku. Dopi­jał guin­nessa i patrzył na sza­le­jącą za oknem zawie­ru­chę. Za jego ple­cami Arne i spółka z cze­goś się śmiali. Ale on był tak zamy­ślony, że nic nie sły­szał. Pra­wie nie zauwa­żył, że Amir usiadł obok niego i zaczął opo­wia­dać o naj­śwież­szych pro­gno­zach.

Naj­wy­raź­niej pogoda osza­lała do reszty. Tem­pe­ra­tura miała spaść do minus dzie­się­ciu stopni. Można się było rów­nież spo­dzie­wać pierw­szych opa­dów śniegu – i nie cho­dziło by­naj­mniej o uro­cze płatki, które deli­kat­nie przy­pró­szy­łyby świat. Drań­stwo miało spa­dać z wichurą, jakiej w Szwe­cji dawno nie było.

– Moż­liwe, że będzie hura­gan – oznaj­mił Amir.

– Zna­ko­mi­cie – odparł Mikael. Na­dal nic do niego nie docie­rało.

– Zna­ko­mi­cie?

– Tak… no… lep­sza taka pogoda niż żadna.

– Co prawda, to prawda. Jak ty się wła­ści­wie czu­jesz? Wyglą­dasz na kom­plet­nie zasko­czo­nego. Coś poszło nie tak?

– Nie, było w porządku.

– Usły­sza­łeś coś, co tobą wstrzą­snęło. Zga­dza się?

– Sam nie wiem. Ostat­nio tro­chę się działo. Zasta­na­wiam się, czy nie odejść z „Mil­len­nium”.

– A wyda­wało mi się, że ty i ta gazeta to jedno.

– Mnie też. Ale chyba wszystko się kie­dyś koń­czy.

– To prawda – przy­znał Amir. – Mój stary ojciec mówił, że nawet to, co wieczne, ma swój kres.

– Co miał na myśli?

– Wydaje mi się, że wieczną miłość. Mówił tak, a chwilę póź­niej odszedł od mojej matki.

Mikael zachi­cho­tał.

– No tak. Mnie też wieczna miłość nie bar­dzo wycho­dzi. Ale…

– Tak?

– Jest jedna kobieta, która jakiś czas temu znik­nęła z mojego życia.

– Przy­kre.

– Zga­dza się, ale to szcze­gólny przy­pa­dek. I teraz nagle tra­fi­łem na jej ślad. W każ­dym razie wydaje mi się, że to ona, i może wła­śnie dla­tego tak dziw­nie wyglą­dam.

– Rozu­miem.

– No dobrze, czas na mnie. Ile ci jestem winny?

– Póź­niej się roz­li­czymy.

– Dzięki. Uwa­żaj na sie­bie.

Kiedy mijał grupkę sta­łych klien­tów, dosię­gły go kolejne komen­ta­rze. Potem wyszedł na ulicę.

Było to jak doświad­cze­nie śmierci. Miał wra­że­nie, że wiatr prze­szywa go na wylot. A mimo to stał chwilę nie­ru­chomo i wspo­mi­nał. Potem wol­nym kro­kiem ruszył do domu. Nie wie­dzieć czemu nie mógł otwo­rzyć drzwi. Przez chwilę moco­wał się z zam­kiem. Kiedy wresz­cie wszedł, zrzu­cił buty, usiadł przy kom­pu­te­rze i zaczął szu­kać infor­ma­cji o pro­fe­so­rze Fran­sie Bal­de­rze.

Ale za nic nie mógł się skon­cen­tro­wać. Jak wiele razy wcze­śniej, zasta­na­wiał się, gdzie się podziewa Lis­beth. Poza rapor­tem jej byłego pra­co­dawcy Dra­gana Arman­skiego nie miał o niej żad­nych wie­ści. Zapa­dła się pod zie­mię. Miesz­kali w tej samej dziel­nicy, a ni­gdy mu nawet nie mignęła i chyba dla­tego to, co powie­dział Linus Bran­dell, zro­biło na nim takie wra­że­nie.

Choć w zasa­dzie mogła go odwie­dzić cał­kiem inna hakerka. To było moż­liwe, ale mało praw­do­po­dobne. Kto poza Lis­beth Salan­der mógłby się komuś wła­do­wać do domu i nie patrząc mu w oczy, wyrzu­cić go z jego wła­snego miesz­ka­nia, poznać wszyst­kie tajem­nice jego kom­pu­tera, a potem powie­dzieć, że nie ma zamiaru się z nim kochać, i jesz­cze użyć wyra­że­nia „ani ciut”? To musiała być Lis­beth. I jesz­cze ta Pippi. To było bar­dzo w jej stylu.

Na drzwiach jej miesz­ka­nia przy Fiskar­ga­tan wisiała wizy­tówka z napi­sem „V. Kulla”. Wie­dział, dla­czego nie używa swo­jego praw­dzi­wego nazwi­ska. Zbyt łatwo można je było wyszu­kać w sieci. Poza tym koja­rzyło się z wielką aferą. Gdzie mogła teraz być? Musiał przy­znać, że nie pierw­szy raz roz­pły­nęła się w powie­trzu. Ale od dnia, kiedy zapu­kał do drzwi jej miesz­ka­nia przy Lun­da­ga­tan i ochrza­nił ją za to, że zro­biła bar­dzo szcze­gó­łowy wywiad śro­do­wi­skowy na jego temat, jesz­cze ni­gdy nie stra­cili kon­taktu na tak długo. Czuł się z tym tro­chę dziw­nie. Prze­cież była jego… No wła­śnie, kim, do licha, dla niego była?

Raczej nie przy­ja­ciółką. Z przy­ja­ciółmi czło­wiek się cza­sem spo­tyka. Przy­ja­ciele tak po pro­stu nie zni­kają. Kon­tak­tują się ina­czej – nie wła­mu­jąc się sobie do kom­pu­te­rów. A jed­nak czuł, że coś ich łączy. Nie mógł zaprze­czyć, że się o nią nie­po­koi. Jej były kura­tor Hol­ger Palm­gren powta­rzał, że Lis­beth potrafi o sie­bie zadbać. Bez wąt­pie­nia było to prawdą. Cho­ciaż miała prze­ra­ża­jące dzie­ciń­stwo, a może wła­śnie dzięki temu, była dia­bel­nie dobra w wycho­dze­niu z opre­sji cało.